Książka wydana przez Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1994.
Tekst książki w pliku PDF (1,4 MB) | ||||
  |
Część piąta - Wspomnienia więźnia Ostatni dzień wolności
Była to środa, 30 sierpnia 1944 roku. Dzień letni, bezchmurny, upalny. Zapamiętałem go w drobnych nawet szczegółach, rozdzielił bowiem moje życie jak żaden inny.
Po południu miałem otrzymać nowe informacje o losie naszych aresztowanych, przede wszystkim Delegata. Nie chodziłem już do pracy i rano postanowiłem pójść na kąpielisko „Zielone Oko", które bardzo lubiłem: było pięknie położone wśród wzgórz i zieleni, a co najważniejsze, mało uczęszczane. Poszedłem tam sam, gdyż wiedząc, że jestem śledzony, starałem się ograniczać kontakty. Wziąłem ze sobą jedynie książkę, kupioną w czasie okupacji niemieckiej u znajomego księgarza Jana Foitika, na znanej lwowskiej ulicy księgarzy, Batorego. Kupiłem wtedy od razu kilkanaście dobrych utworów literatury angielskiej, którą w latach dwudziestych w Lipsku publikowała w oryginałach znana firma wydawnicza B. Tauchnitz. Tom, który wziąłem nad wodę, zawierał trzy opowieści Josepha Conrada: Młodość, Jądro ciemności i U kresu sił. Przez kilka porannych godzin zdążyłem przeczytać tylko pierwszą część; opowieść o młodym oficerze marynarki, który płynie w swój pierwszy daleki rejs na wschód, do Bangkoku, i pomimo wysiłków nie jest w stanie dowieźć do celu ładunku, 600 ton węgla — jego statek zapalił się bowiem na pełnym oceanie.
Była to moja ostatnia lektura przed aresztowaniem, wzięta z półki przypadkowo: pozostała mi na zawsze w pamięci. Po niej nastąpiła długa przerwa, prawie dwuletnia, w czasie której nie miałem w ręku żadnej książki: nigdy przedtem nie wyobrażałem sobie, że coś takiego może mi się przydarzyć. Gdy w 1947 roku, już w obozie na Północy, również przypadkowo i w dramatycznych okolicznościach zacznę czytać książkę, będzie to znów utwór angielski, wcześniejszy od Conrada, powieść Willie Collinsa Kobieta w bieli, wydana w oryginale przez wydawnictwo radzieckie w serii klasyki europejskiej.
Po południu wyszedłem z domu, aby udać się na ulicę Supińskiego, do mieszkania Delegata, i zasięgnąć wiadomości. Było wciąż upalnie i dlatego założyłem tylko lekki jasny garnitur, w kieszeniach prócz zwykłych drobiazgów miałem jedynie dwie chusteczki. Szedłem po prawej stronie ulicy Zyblikiewicza w kierunku placu Prusa, gdy ktoś mnie zatrzymał stając nagle przede mną i pytając: „Pan Żygulski?"
Po akcencie poznałem, że to przybysz ze wschodu, po wyglądzie — że nie jest to pytanie przypadkowe. Stałem na chodniku pomiędzy ulicami Św. Marka i Jakuba Strzemię, obok, po prawej, było wysokie żelazne ogrodzenie. Obejrzałem się naokoło i zobaczyłem, że otoczyło mnie pięciu ludzi, wszyscy po cywilnemu, blokując drogę ewentualnej ucieczki. Przy krawężniku stal niski samochód osobowy, wiśniowy, popularnej przed wojną marki „Aero", przy nim stał jeden z piątki. Zapytałem dość ostrym tonem: „O co chodzi?", usłyszałem odpowiedź: „Sprawdzamy dokumenty"; gdy jednak sięgnąłem do kieszeni, człowiek, który mnie zatrzymał, dodał: „Ale nie tu, pojedziemy do nas".
Nie zdziwiłem się i nie próbowałem ucieczki, nie miałem w tej sytuacji żadnych szans. Samo zatrzymanie nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem. Liczba ludzi i rodzaj samochodu zdawały się wskazywać na starannie przygotowaną akcję. Na razie nie rozumiałem jej celu, jako że nie ukrywałem się i NKWD mogło mnie zabrać, jak to często robiło, po prostu nocą z domu:
towarzyszyła temu zawsze staranna rewizja. Zauważyłem jeszcze, że kilku przechodniów stanęło i obserwowało całą scenę. Po latach dopiero dowiem się, że byli wśród nich znajomi i że oni pierwsi przekazali mojej rodzinie wiadomość o aresztowaniu mnie na ulicy.
Wsiadłem do samochodu za mężczyzną, który mnie zatrzymał, obok kierowcy usiadł jeszcze jeden z piątki i ruszyliśmy w kierunku ulicy Pełczyńskiej i centrali NKWD, z której zaledwie kilka tygodni temu ewakuowało się Gestapo,
Popatrzyłem odruchowo na zegarek, była 5.30 naszego czasu. Pomyślałem sobie, że kończy się cały okres mego życia i przesunąłem zegarek o dwie godziny naprzód, na czas moskiewski. Dotychczas tego nie zrobiłem, mimo że czas moskiewski znowu obowiązywał od czasu wejścia armii radzieckiej do Lwowa.
Po kilku minutach dojechaliśmy i człowiek, który kierował akcją, wprowadził mnie na piętro do gabinetu, gdzie przy stole siedział major NKWD w mundurze. Wskazał mi ręką krzesło naprzeciwko siebie, a kiedy usiadłem, z uśmiechem pochylił się do mnie i powiedział tylko jedno słowo, ale. z wyraźnym zadowoleniem. Był to mój pseudonim jako członka Sądu Specjalnego.
W okamgnieniu zrozumiałem sytuację; krąg ludzi, którzy znali mój konspiracyjny pseudonim, był niezwykle ograniczony, wiedziałem że dotychczas tylko jeden z nich jest w więzieniu, a mianowicie Delegat. Pewność, z jaką major podał, i to od razu, mój pseudonim, mogła oznaczać tylko jedno:
Delegat wbrew wszystkim ustaleniom ujawnia pseudonimy, a jeśli tak, to zapewne nie tylko to. Dlatego też nie zaprzeczyłem i jak gdyby kontynuując taktykę ujawniania się, odpowiedziałem spokojnie: „Tak, to ja".
Major, uśmiechając się w dalszym ciągu, kontynuował: „Bo widzicie, my o was wszystko wiemy, was tu już charakteryzowali, wiemy, jacy jesteście, co robiliście, a nawet dokąd dzisiaj szliście, prawda, jak zręcznie nasi ludzie was zatrzymali?" Odpowiedziałem, że się nie ukrywałem, że nikt z naszych z Delegatury Rządu nie ukrywał się, gdyż postanowiliśmy zaraz po wejściu Armii Czerwonej ujawnić się. Co więcej, powiedziałem, już po aresztowaniu Delegata chodziłem osobiście do lwowskiego prokuratora, aby wyjaśnić przyczyny jego zatrzymania. Tu major zmieniając ton przeszedł na tematy polityczne. Spojrzał na moje ubranie z bielskiego materiału, białą koszulę i czarny, jedwabny krawat — taka była wtedy moda — i powiedział: „Wy chodzicie tutaj elegancko ubrani, nazywacie się Delegaturą polskiego burżuazyjnego rządu w Londynie, a nas uważacie za «gołodrańców». Tymczasem to my wygramy tę wojnę, tu, we Lwowie jest i będzie sowiecka Ukraina, a Polska będzie takim państwem jak Mongolia. Niektórzy z waszych już to zrozumieli".
Na tym rozmowa zakończyła się. Major wezwał strażnika — wewnątrz gmachu NKWD byli nimi niemal wyłącznie Azjaci, słabo mówiący po rosyjsku. Ten zaprowadził mnie do innego gabinetu i wskazał ręką krzesło w kącie.
Gabinet był duży, stały w nim dwa biurka i siedziało trzech ludzi, na razie nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Zrozumiałem, że mam kilka minut czasu i gorączkowo oceniłem swą sytuację. Założyłem najgorsze: Delegat nie wytrzymał śledztwa i ujawnił to, czego w żadnym wypadku nie wolno mu było ujawniać. Wiedziałem, że żyje, gdyż przyjmowano dla niego paczki żywnościowe od rodziny, które kwitował swoim podpisem. W ostatnich tygodniach przed wkroczeniem Armii Czerwonej, jak wielu ludzi podziemia, zaopatrzył się w truciznę, nosił stale przy sobie, w szklanej fiolce, cyjanek potasu. Robili tak na ogół ludzie, którzy mieli wątpliwości, czy potrafią wytrzymać śledztwo, jeśli jej nie użyli, trzeba było założyć, że szybko się załamią. Ci, którzy ich przesłuchiwali, zarówno w Gestapo, jak i NKWD, wiedzieli dobrze, że nie wykorzystana trucizna zdradza psychiczną słabość człowieka.
Założyłem więc, że Delegat powiedział o mnie czekistom wszystko, co mógł, i że wobec tego muszę chronić wszystkich innych, zwłaszcza przebywających na wolności. Nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego major ujawnił mój pseudonim i wyraźnie dał mi do zrozumienia, że zna moją osobistą charakterystykę. Jako absolwent prawa, dobrze znający radziecki system śledczy, widziałem w tym błąd w sztuce tak wielki, że aż nieprawdopodobny. Przecież to właśnie śledztwo powinno było zmusić mnie do ujawnienia tajnego pseudonimu, udowodnić, że ukrywam prawdę. Nie mogłem tego na razie pojąć.
Tymczasem obecni w pokoju czekiści zainteresowali się mną i zaczęli przesłuchanie, a raczej wciąż rozmowę. Zdziwiło mnie, że dotychczas mnie nie zrewidowano i właściwie nie sprecyzowano żadnego zarzutu. Trzech młodych ludzi zaczęło mi zadawać pytania, chwilami jeden czy nawet dwóch wychodziło, widać odpoczywali, po jakimś czasie zmieniali się.
Przesłuchanie trwało trzydzieści sześć godzin, nieliczne przerwy nie trwały więcej niż pół godziny, dawali mi odpocząć na dwóch krzesłach i znowu musiałem odpowiadać. Gdy żądałem, aby mi pozwolono skorzystać z toalety, zawsze jeden z nich mi towarzyszył. We czwartek po południu, gdy rozpoczęła się druga doba mego aresztu, powiedziałem, że jestem głodny i muszę coś zjeść, jeden z czekistów zaofiarował się, że przyniesie mi jedzenie z bufetu, jeśli dam mu pieniądze; przyniósł chleb z kiełbasą i porcję herbaty. Po trzydziestu godzinach na wszystkie pytania odpowiadałem już tylko jednym zdaniem:
„Odprowadźcie mnie do więzienia".
Już po pierwszej godzinie zorientowałem się, o co właściwie chodzi, dlaczego wzięto mnie z ulicy, dlaczego major ujawnił mój pseudonim, dlaczego trwa wciąż rozmowa. Czekiści wiedzieli o mnie dostatecznie dużo, aby mnie uwięzić i osądzić za zdradę ojczyzny, gdyż będąc w ich przekonaniu obywatelem radzieckim, działałem — jak ciągle podkreślali — we wrogiej wobec ZSRR organizacji. Delegaturze Rządu, utworzonej na terenach radzieckich. Do tego
byłem sędzią Sądu Specjalnego i szyfrantem Delegatury (i o tym już wiedzieli), co miało oznaczać, że planowałem pozostanie w podziemiu i aktywną walkę z Armią Czerwoną. Co pewien czas któryś z nich groził mi więzieniem, procesem i skazującym wyrokiem, bardzo surowym, jak podkreślali, bo czas jest wojenny.
W rzeczywistości chodziło im o to, abym za cenę natychmiastowego zwolnienia zgodził się na współpracę. Ponieważ zabrano mnie z ulicy — zapewniali mnie — jeśli wkrótce wyjdę, nikt nie będzie wiedział, że byłem zatrzymany. Na początek, od razu na miejscu, miałem sporządzić możliwie wyczerpującą listę moich znajomych, i każdego scharakteryzować. O losach wojny, perspektywach Polski, a zwłaszcza podziemia związanego z Londynem, mówili jak o sprawach przesądzonych. Wojnę wygra ZSRR, a Polska będzie zapewne siedemnastą republiką radziecką albo rodzajem Mongolii — ani teraz, ani później nikt z naszych sojuszników jej nie pomoże, to są, jak mówili, ,,stare iluzje polskich nacjonalistów".
Gdy odpowiadałem, że rząd londyński jest członkiem antyhitlerowskiej koalicji, a więc ich sojusznikiem, i dlatego ujawniliśmy się, słyszałem, że rząd na emigracji obiektywnie pomaga Niemcom, a nie ZSRR. Moskwa nie będzie miała z nim żadnych kontaktów, a cala działalność Delegatury we Lwowie jest bezprawną prowokacją, bo są to ziemie sowieckiej Ukrainy.
Przesłuchujący podkreślali wielokrotnie moją ciężką odpowiedzialność za przyjęcie funkcji sędziego Sądu Specjalnego, a więc bezprawne przywłaszczenie władzy, która we Lwowie należy wyłącznie do ZSRR. Powoływałem się z kolei na stan wojny i konieczność prawnego, międzynarodowego uregulowania kwestii granic w powojennej Europie, do tego czasu właśnie prawo międzynarodowe nie dopuszcza do żadnych jednostronnych zmian. Usłyszałem w odpowiedzi, że rząd radziecki wielokrotnie stwierdzał, że przyłączenie Zachodniej Ukrainy i Białorusi do ZSRR jest ostateczne i że jestem chyba dostatecznie rozsądny, by to zrozumieć. Powołali się przy tym na znaną im moją trzeźwą orientację w sprawach międzynarodowych. Zrozumiałem, że Delegat poinformował ich o moim coraz bardziej krytycznym stosunku do naszych zachodnich sojuszników i ich polityki wobec Polski.
Po trzydziestu sześciu godzinach nie tylko ja, ale i moi czekiści byli zmęczeni i widocznie doszli ostatecznie do wniosku, że nie zmienię stanowiska. Przez parę godzin nie pytali mnie o nic, po czym jeden z nich, widocznie starszy rangą, powrócił do gabinetu, gdzie siedziałem wciąż w kącie, i powiedział: „No cóż, nie chcecie współpracy z nami, pójdziecie do więzienia, a tam już inni się wami zajmą!"
Wieczorem w piątek 1 września wyprowadzono mnie w asyście dwóch strażników z budynku na Pełczyńskiej, gdzie przebywałem od aresztowania. Przechodząc korytarzami przez przypadkowo otwarte drzwi jednego z gabinetów zobaczyłem sylwetkę, która wydała mi się znajoma. Poznałem tego człowieka, był kiedyś ze mną na studiach, teraz siedział obok czekisty przy stole, nad kartką papieru. Zrozumiałem, że układał listę swych znajomych.
Była to mała cela więzienna na drugim piętrze, przerobiona z dawnej pojedynczej, jeszcze austriackiej; przedzielono ją na dwie części cienką ścianką. Dostałem się do niej l września 1944 roku, po przejściu wstępnej procedury. Gdy strażnicy z ulicy Pelczyńskiej przekazali mnie straży więziennej, dwóch ponurych, umundurowanych ludzi kazało mi się rozebrać i zaczęli bardzo starannie przetrząsać moje rzeczy. Zabrali mi zegarek, który wciąż jeszcze miałem na ręce, krawat, portfel z dokumentami, złote pióro Watermana, banknot pięćdziesięciodolarowy i kilkanaście rubli. Z bucików wyjęli sznurowadła. Wystawili mi rodzaj kwitu, na którym brakło jednak wyszczególnienia odebranych rzeczy. Gdy następnie kolejny już strażnik prowadził mnie na piętro, nagle z krzykiem kazał mi podejść do ściany korytarza i obrócić się do niej twarzą. Zrobiłem to i usłyszałem kroki, ktoś koło mnie przeszedł; jak się wkrótce przekonałem, był to stale stosowany zabieg, mający na celu utrudnienie rozpoznawania się więźniów. Po chwili zatrzasnęły się za mną drzwi celi i znalazłem się w środku.
Na podłodze siedziało dwóch mężczyzn, obaj w średnim wieku, wychudli i zarośnięci. Jeden z nich okazał się Polakiem, lwowskim inżynierem, był to jedyny rodak, jakiego w ciągu całego mego tu pobytu spotkałem w tej celi. Drugi był to ukraiński inteligent, działacz bliski kręgom metropolity Andrzeja Szeptyckiego. W celi nie było niczego oprócz blaszanego kubła pod oknem. Więźniowie siedzieli i spali wprost na twardej podłodze z desek. Okno wysoko pod sufitem było nie tylko zakratowane, ale miało rozsuwaną zasłonę zaciemniającą z granatowego papieru — wojna jeszcze trwała i trwały naloty. Pod oknem był kaloryfer, wspiąwszy się nań można było zobaczyć kawałek ulicy i przechodniów.
Po dwóch dobach przesłuchania byłem zmęczony i nie miałem ochoty na rozmowy z moimi towarzyszami. Ograniczyłem się do paru słów. Usiadłem pod ścianą i odpoczywałem, w dzień leżeć nie było wolno. Wiedziałem już, że zaczyna się więzienny etap mojego życia; na obitej blachą wewnętrznej stronie drzwi ktoś zaczął, widać jeszcze za czasów niemieckiej okupacji, prowadzić kalendarz, zaznaczając kreskami kolejne dni i tygodnie. Ten kalendarz miał teraz odmierzać mój czas. Wysoko pod sufitem paliło się stale światło elektryczne. Od czasu do czasu słychać było szmer odsuwanej przykrywki judasza: to strażnik kontrolował, co robimy. Na noc położyłem się na podłodze, pod głowę podłożyłem jedną chustkę, z drugiej zrobiłem przepaskę na oczy, gdyż światło przeszkadzało mi zasnąć. Było ciasno, leżeliśmy we trzech w podłużnej celi nogami w kierunku drzwi, z głowami koło kubła.
Wcześnie rano więzienie budziło się do życia, słychać było ruch na korytarzu, otworzyły się drzwi celi, sprawdzano obecność. Ukrainiec pod nadzorem strażnika wyniósł z celi kubeł, aby go opróżnić, zaczęto rozdawać jedzenie:
otrzymałem pół litra płynu, rodzaj niesłodzonej herbaty, i kawałek chleba, około 30 dekagramów. Na obiad przyniesiono rodzaj kapuśniaku. Miał silny kwaśny zapach i na powierzchni widać było kolorowe plamy po nafcie, widocznie z brudnych naczyń. Inżynier siedzący obok mnie nie tknął tego jedzenia, twierdząc, że nie jest w stanie go przełknąć. Mimo że nie byłem właściwie głodny, postanowiłem zjeść całą porcję, co więcej, robić tak stale, aby przetrwać. Była to decyzja rozsądna, choć niełatwa, potwierdziły ją jednak wszystkie moje późniejsze doświadczenia. Tak postępowali wszyscy doświadczeni więźniowie.
Moi towarzysze mieli tytoń, machorkę w krupkach i kawałki gazety. Gdy uspokoił się ruch po śniadaniu, skręcili papierosy i ugościli mnie. Zaciągnąłem się parę razy, zakaszlałem, ale postanowiłem nie odmawiać sobie tytoniu. Paliłem niewiele jeszcze od czasów gimnazjalnych, ale nigdy nie byłem nałogowcem, sądziłem, że i w więzieniu nim się nie stanę. Jednak dla więźnia palenie to sprawa ogromnej wagi, przytępia poczucie głodu, uspokaja, wypełnia czas, jest rodzajem towarzyskiego rytuału. :
Dowiedziałem się zaraz, że śledztwo prowadzą nocami, zwłaszcza w pewne trudne do przewidzenia dni; paczki od rodziny przyjmują też w określone dni i pozwalają je pokwitować. Strażnicy są bardzo różni, niektórzy złośliwi, niektórzy ludzcy, część z nich to kobiety, większość to radzieccy partyzanci, dla których praca w więzieniu jest rodzajem nagrody i odpoczynku zarazem.
Po paru dniach inżynier dostał paczkę od rodziny. Słychać było chodzenie po korytarzu, otwierało się okienko przy drzwiach celi i strażnik pytał przenikliwym szeptem: „Jest tu kto na literę B?" Zgłaszali się więźniowie i jeśli adresat był w celi, strażnik przez okienko wydawał mu paczkę, odbierał pokwitowanie dając na chwilę do ręki surowo zakazany przedmiot — ołówek. Inżynier otrzymał kawałek wędliny, słodką bułkę, tytoń, kostkę masła. Były w paczce także zapałki, ale strażnik zabrał je, były zakazane, na nasze prośby zostawił jedną, aby zapalić papierosa. Z zapałkami byt wciąż problem, zabierano je, chociaż palenie tytoniu było dozwolone. Niektórzy strażnicy dawali po parę sztuk, innych trzeba było wywoływać pukaniem i prosić o ogień. Niektórzy dawali, inni odpowiadali grubiaństwami. Inżynier od razu podzielił się częścią paczki ze mną i z Ukraińcem; taka zasada dobrowolnego podziału części otrzymanej paczki obowiązywała przez cały czas mego pobytu w celi 78a. Później dowiedziałem się, że w niektórych celach na Łąckiego praktykowano rodzaj więziennej komuny, paczki od razu i w całości dzielono między wszystkich więźniów.
Moi towarzysze pytali o nowości, gdyż sami siedzieli już ponad dwa tygodnie. Niewiele miałem im do powiedzenia, tym bardziej że nie mogłem mieć do nich zbytniego zaufania. Dowiedziałem się, że w celi obok nas, urządzonej z drugiej połowy dawnej całości, siedzi kilka młodych dziewcząt. Pukały do nas przez ścianę, dawały znać o' nadejściu strażników. Czasami
wieczorem słychać było, jak rozmawiają. Z drugiej strony celi mury były widocznie tak grube, że żadnych znaków życia nie można było zza nich wyłowić.
Cela 78a, rozmiaru małej łazienki poniżej 4 metrów kwadratowych, nie dawała prawie możliwości ruchu. W więzieniu na ulicy Łąckiego nie było choćby najkrótszych spacerów więźniów, w ciągu pięciu miesięcy mego tam pobytu nigdy w tym celu nie wyprowadzono ani mnie, ani nikogo. Robiliśmy więc przy otwartym oknie spacery na tej przestrzeni, którą mieliśmy. Ponieważ nie było żadnych mebli, możliwy był marsz w kółko, kilka półkroków, obrót i z powrotem — powtarzaliśmy to codziennie dla utrzymania jako takiej sprawności.
Co dwa tygodnie był dzień uroczysty, prowadzono nas do łaźni, każdą celę osobno. Na co dzień można było przemyć oczy wodą z kubka, ja wykorzystywałem do mycia poranną ciepłą herbatę, prosząc o większą jej ilość. Po kilkunastu dniach okazało się, że wszyscy w celi mamy wszy, było ich pełno w całym więzieniu i dlatego dzień łaźni był także dniem dezynsekcji. Braliśmy ze sobą nasze rzeczy i umieszczano je w specjalnym kotle z parą. Rzeczy wychodziły z tego zniszczone, wszy przeżywały. W łaźni były ciepłe prysznice i fryzjer, kiedy nas golił i strzygł, przeprowadzano dezynfekcję celi. Wracaliśmy z łaźni jak z wycieczki, zapalaliśmy papierosy i częstowali jedzeniem z paczek.
Po dwóch tygodniach strażnik zapytał, „czy jest ktoś na literę Ż" — otrzymałem pierwszą paczkę, z samej żywności. Wiedziałem już, że rodzina mnie odnalazła i że będę miał pomoc. Kwitując odbiór napisałem prośbę o stare ubranie, koc, ręcznik i mydło, a następnym razem odesłałem swoje letnie ubranie. Zacząłem się upodabniać do zwykłego aresztanta, miałem swój worek, a w nim niezbędne rzeczy.
Pewnej nocy szeptem, tym szczególnym szeptem służby więziennej na Łąckiego, wywołano mnie na śledztwo; było to już kilka tygodni po moim aresztowaniu. Prowadzono mnie różnymi korytarzami, otwierały się i zamykały za mną różne kraty, wreszcie znalazłem się w długim i wąskim gabinecie. Na jego końcu stały trzy stoły, tworząc jakby literę T: były puste, tylko na jednym leżał pistolet automatyczny, pepesza z okrągłym magazynkiem, wymierzony w moją stronę. Za stołem siedział oficer. W kącie obok wejścia stało proste krzesło, na którym kazano mi usiąść.
Śledczy chwilę patrzył na mnie, wydobył z szuflady arkusz czystego papieru, po czym przedstawił się niewyraźnie wymawiając nazwisko — brzmiało coś jak Kondratiew — i powiedział: „Jesteście oskarżeni o zdradę ojczyzny i to grupową, opowiedzcie dokładnie, jak do tego doszło". Przypatrzyłem mu się przez chwilę, zanim jeszcze zaczął mówić, i uderzyło mnie, że wyglądał na człowieka, który się boi. Ciągle spoglądał na swój automat jakby w obawie, że nie zdąży wystrzelić, gdy ja rzucę się na niego.
Czekając na śledztwo w celi ułożyłem sobie schemat zeznań. Wiedziałem już, że NKWD ma pełne rozpoznanie prac Delegatury i że informacje przekazał im, co uznałem za niemal pewne, sam Delegat. Ponieważ zgodnie z decyzją Delegatury na Kraj ujawniliśmy się, bezsensowne było zaprzeczanie naszej działalności w czasach hitlerowskich. Było oczywiste, że wielu jej form już nie będzie można kontynuować. Chodziło zatem przede wszystkim o ochronę ludzi — ponieważ działaliśmy w konspiracji, zdecydowałem się powoływać nieustannie właśnie na zasadę podziemia, to jest ukrywanie prawdziwych nazwisk. Miałem też zamiar uparcie twierdzić, że pełnione przeze mnie funkcje sędziego Sądu Specjalnego i zapasowego szyfranta wymagały szczególnej konspiracji, miałem wręcz polecenie minimalizowania kontaktów, utrzymywałem je jedynie z Delegatem i jego bliskim współpracownikiem Zygmuntem Łanowskim, który w ostatnich dniach przed swoim aresztowaniem przy końcu lipca 1944 był adiutantem Komendanta obszaru. Cała ta konstrukcja była wiarygodna i do tego pozwalała mi ochronić innych ludzi — pytany o znajomych wymieniałem tylko tych, o których wiedziałem, że zginęli albo są na emigracji. Wiedziałem także, że cechą radzieckiego systemu jest wielosłowie, bardzo je lubią w NKWD, licząc, że z opowieści więźnia uzyskają jakieś istotne informacje i poznają aresztowanego bliżej. Zwierzchnicy oczekiwali od śledczego protokołu przesłuchania i na ogół im dłuższy, tym bywał lepszy. Jeśli nie będzie miał takiego protokołu, dostanie naganę i odbije to sobie na mnie. Postanowiłem też wykorzystać moją wiedzę i doświadczenie prawnicze, zdobyte w latach 1939—41, co pozwalało mi w pewnym sensie rozmawiać ze śledczym fachowo.
Pierwszy seans trwał krótko, ograniczył się do zapisania mojego życiorysu, studiów, źródeł utrzymania i okoliczności, w jakich znalazłem się w Delegaturze okręgu lwowskiego. Sędzia zapisywał spokojnie, ale zaznaczył, że to tylko początek.
Tymczasem w celi 78a przybywało lokatorów. Odszedł inżynier i pojawili się nowi Ukraińcy. Zostałem sam na sam z sześcioma nacjonalistami schwytanymi przez NKWD w Małopolsce, niektórych zabrano wprost z lasu. Gwałtownie pogarszały się warunki życia: wydawało się po prostu niemożliwe, aby siedmiu dorosłych mężczyzn mogło się zmieścić na tak malej przestrzeni. Spać musieliśmy teraz w poprzek wąskiej celi, nie mogliśmy wyprostować nóg, trzeba było wprowadzić ścisły reżim korzystania z kubła, nasze spacery były podobne do upiornej karykatury słynnego obrazu van Gogha przedstawiającego spacer w więzieniu, tylko zamiast małego podwórza otaczały nas ściany małej celi. Z odejściem Polaka, inżyniera, ostro zarysował się dla mnie problem nieuniknionego ciasnego współżycia z nacjonalistami ukraińskimi, z których niewątpliwie niejeden miał krew polską na rękach. Łączył nas teraz wspólny wróg, łączył wspólny interes przeżycia i przeciwstawienia się bezwzględnemu reżimowi.
Udało mi się dobrze ułożyć te stosunki, nigdy nie podejmowaliśmy dyskusji politycznych, nie mówiliśmy o naszych krwawych konfliktach, było to jakby chwilowe zawieszenie broni wymuszone przez sytuację. Pomogła mi znajomość języka ukraińskiego. Gdy moi towarzysze w czasie spacerów w kółko śpiewali półgłosem swe rzewne partyzanckie pieśni, nuciłem z konieczności wraz z nimi, bo w taki takt chodziliśmy. Na Nowy Rok składaliśmy sobie życzenia spełnienia marzeń, choć wiedziałem, że oni chcieliby widzieć we Lwowie niezależną, nacjonalistyczną Ukrainę, a oni wiedzieli, że ja myślę o odzyskaniu polskiego Lwowa i Małopolski Wschodniej. Myślę, że współżycie ułatwiało też pochodzenie moich współlokatorów, byli to przeważnie chłopi, wciągnięci do organizacji nacjonalistycznych przez emisariuszy z miasta, przede wszystkim studentów. W ich opowieściach regularnie pojawiała się postać studenta, który ich uświadamiał narodowo, organizował, informował, obiecywał zwycięstwo, a w ostatniej chwili często znikał, zostawiając ich własnemu losowi. Wszyscy jednak byli przekonam, że walczą w słusznej sprawie i że prędzej czy później zbudują swe niezależne państwo, „Wilnuju Ukrainu". Wszyscy też mówili ze mną po polsku, choć z silnym akcentem, byli ogłuszeni, wyrwani ze swego środowiska i pełni trosk o to, co się dzieje w gospodarstwie, z ich rodzinami — chłopi właściwie o niczym innym mówić nie mogli.
Pamiętam młodego, trzydziestoparoletniego małomównego Ukraińca ze wsi spod Lwowa. Bito go w śledztwie, gdyż złapany z karabinem w lesie nie tylko długo odmawiał wszelkich zeznań, ale w ogóle słabo rozumiał, co do niego mówi rosyjski śledczy. Niekiedy przez cały dzień nie zamienił z nami ani słowa, posłusznie wypełniał swe obowiązki w celi, maszerował w kółko, wynosił kubeł; codziennie rano natomiast, gdy tylko była chwila milczenia, wzdychał i mówił cicho, jakby tylko do siebie; „Dziś w nocy znów byłem w domu". Zostawił tam młodą żonę z kilkorgiem małych dzieci i karłowate gospodarstwo rolne wymagające nieustannej harówki.
Barwną postacią wśród moich ukraińskich współwięźniów, tą, która najbardziej utkwiła mi w pamięci, był Maksym Daniłowicz Jupin — człowiek już stary i bywały, o pokolenie starszy od wszystkich innych. Pochodził z okolic Bóbrki, miasta powiatowego w województwie lwowskim. Służył jeszcze w armii austriackiej w czasie I Wojny Światowej i był wtedy żandarmem wojskowym. Patrolował ulice miast i miasteczek, konwojował dezerterów, jak się dało, ściągał haracz od drobnych kupców i rzemieślników. Pamiętał swych austriackich przełożonych i wojskową gwarę niemiecko-polsko-ukraińską. Po 1918 wrócił do rodzinnej wsi na gospodarstwo i zaczął namiętnie kłusować w lasach pańskich i państwowych. Prowadził z władzami pasjonującą grę o posiadanie broni bez zezwolenia, ukrywał ją w lesie. Opowiadał o swoich przygodach z chęcią i swadą, lubił zwłaszcza wspominać domy publiczne i prostytutki czasu I Wojny. Miał przy tym duże poczucie humoru. Narzekał, że dał się mimo swego wieku i doświadczenia namówić na udział w nacjonalistycznej partyzantce, nie wierzył już w jej powodzenie, co drażniło młodych, wciąż pełnych nadziei. On sam miał nadzieję, że ze względu na wiek, przyznanie się do winy i skruchę otrzyma niższy wyrok.
Jedynym inteligentem ukraińskim, którego zastałem już w celi, był działacz związany z Cerkwią grekokatolicką. Ten z kolei opowiadał stale o metropolicie Szeptyckim, jego zasługach, roli, wadze, jak mówił, dla całej Ukrainy. Obawiał się o los arcybiskupa, przypominając, że władze carskie w czasie I Wojny Światowej po przejściowym zajęciu Lwowa wywiozły Szeptyckiego w głąb Rosji i więziły w klasztorze w Suzdalu. Mówił też o słabym zdrowiu bardzo starego już władyki. On pierwszy zorientował się, że niezwykłe bicie dzwonów w mieście, jakie z początkiem listopada 1944 roku usłyszeliśmy w celi, oznaczało jego pogrzeb. Wprawdzie nie pozwalano przesyłać nam w paczkach żadnych gazet czy czasopism, nie mówiąc już o książkach, zezwalano jednak więźniom posiadać podarty na małe kwadraciki papier gazetowy, który służył do skręcania papierosów. Takie strzępy gazet przychodziły w paczkach, było to dla mnie ważne źródło informacji. Zawsze prosiłem moich towarzyszy, aby przed wypaleniem dali mi przeczytać te kawałki gazet, i znajdowałem w nich różne wiadomości ze świata.
Pewnego dnia lektura ta przyniosła im nieoczekiwany i ważny plon. Znalazłem bowiem przedrukowaną przez lwowską prasę radziecką krótką
wzmiankę z Lublina o działalności politycznej tamtejszych, jak to określano, „polskich patriotów". Wzmianka podawała jako przykład spotkanie w którymś z lubelskich kin, gdzie przemawiał Adam Ostrowski. Nie sądziłem, abym się mógł mylić: w Lublinie, już po drugiej stronie barykady, działał były Delegat, aresztowany w lipcu we Lwowie. W śledztwie nigdy nie zapytano o niego, mimo że sam wymieniałem zarówno jego nazwisko, jak i funkcję, podkreślając, że sam się ujawnił władzom radzieckim.
Zastanawiałem się, co mogło go skłonić do takiego kroku, a raczej kroków. Nie było to bowiem, używając porównania z bohaterem powieści Galsworthy'-ego, przyjęcie islamu pod groźbą rewolweru dla ratowania życia: była to decyzja zrobienia kariery.
Kiedy po latach we Wrocławiu w rozmowie z moim przyjacielem Stanisławom Hubertem poruszyliśmy ten temat, mówiąc zresztą o całej grupie ludzi związanych z lwowską Delegaturą, którzy w 1944 roku wybrali taką właśnie drogę, Hubert powiedział mi: „Cóż chcesz, mieli niewyżyte chęci podróżowania sleepingami, a nie trzecią klasą". Rzeczywiście, większość z nich z mniejszym lub większym sukcesem zaczepiła się następnie w służbie dyplomatycznej.
Tymczasem ożywiły się moje kontakty z sąsiednią celą. Okazało się, że przy wpółotwartym oknie, stojąc na kaloryferze, można swobodnie zamienić parę słów, a nawet podać coś z ręki do ręki. Dziewczęta chętnie rozmawiały, dawały nam nawet żywność twierdząc, że mają jej dosyć, ostrzegały przed naglą rewizją, informowały, co się dzieje w więzieniu. Miały różne wiadomości, ponieważ strażnicy wysługiwali się nimi przy sprzątaniu korytarza. Były wśród nich Ukrainki z naszych terenów, były dziewczęta z radzieckiej Ukrainy: Polek w tym czasie nie było.
Ostrzeżenie w więzieniu miało ważne znaczenie, gdyż od czasu do czasu spadały na nas nieoczekiwane rewizje. Wyprowadzano wtedy nagle wszystkich z celi, ustawiano na korytarzu twarzą do ściany i dokonywano skrupulatnego przeszukiwania i celi, i osobistego więźniów. Mimo bowiem całej surowości reżimu udawało się niekiedy przemycić niedozwolone przedmioty: igłę, kawałeczek ołówka, złamaną żyletkę, a nawet mały nożyk. Ja sam zdobyłem taki, przypadkowo zostawiony przez kogoś na podłodze w łaźni: kilkucentymetrowe ostrze zawinięte w szmatkę. Przeniosłem go szczęśliwie do celi i służył mi kilka tygodni. Przepadł w czasie jednej z nagłych rewizji.
W październiku zabrano jednego z Ukraińców na sąd, a na to miejsce pojawił się nowy, chłop z okolicy Brzeżan; był na pierwszy rzut oka, jak na człowieka ze wsi, jakiś okrągły i dziwnie smutny. Okazało się, że od lat choruje na ciężką gruźlicę, leczy się jedząc dużo masła, twierdził, że tak kazali mu lekarze. Kiedy jednak jeden ze współwięźniów, który właśnie otrzymał w paczce masło, chciał się z nim podzielić, chłop stanowczo odmówił: „Mogę jeść masło tylko od własnej krowy"' — powtarzał przy każdym jedzeniu. Po kilkunastu dniach dostał paczkę z dużą ilością domowego masła, powiedzieliśmy mu, aby się z nami nim nie dzielił. Gdy w styczniu odchodziłem z celi, siedział jeszcze, obrzękły, kaszlał często; zdawałem sobie sprawę, że zdołał zapewne zarazić nas wszystkich gruźlicą.
Przy końcu października śledztwo zaostrzyło się. Wywoływano mnie częściej i ton śledczego stał się agresywny. Żądał, abym przyznał się do zdrady ojczyzny i wydał swoich współpracowników, którzy się nie ujawnili. Odpowiadałem, że nie zaprzeczam mojej działalności w Delegaturze, potwierdzam ją i wyjaśniam jej motywy, nie mogę jednak zgodzić się z kwalifikacją prawną, gdyż nie jestem obywatelem radzieckim. Usłyszałem znowu, że wszyscy mieszkańcy Lwowa są od 1939 roku obywatelami ZSRR, i że to, co robiłem, jest zdradą.
To właśnie śledczy poinformował mnie o upadku „ antyradzieckiego", jak to określił, Powstania w Warszawie i o kapitulacji Bora-Komorowskiego przed Niemcami. Widział w tym potwierdzenie zarzutu, że w rzeczywistości całe polskie podziemie kierowane z Londynu było wymierzone przeciwko ZSRR i pomagało Niemcom. Starałem się zachować bardzo spokojnie, ale śledczy podnosił głos i groził mi najsurowszym wyrokiem. Wciąż podkreślał, że dopuściłem się najcięższej zbrodni, jaką może popełnić obywatel. Przesłuchania trwały godzinami i wracałem do celi wyczerpany.
Pewnej nocy, gdy nikt z nas nie oczekiwał śledztwa, gdyż było właśnie święto radzieckie — 7 listopada, rocznica rewolucji, nagle wyprowadzono mnie z celi. Czekał na mnie inny śledczy, co gorsza od razu zauważyłem, że jest podpity. Zaprowadził mnie nie do zwykłego gabinetu, gdzie byłem przesłuchiwany, lecz do piwnicy, do oddzielnego zakratowanego pomieszczenia. Usiadł za stołem, wyciągnął rewolwer i grożąc mi oraz przeklinając zażądał, abym natychmiast się przyznał, z kim kontaktuję się nielegalnie w więzieniu i przez kogo przesyłam do miasta informacje. Zacząłem temu zaprzeczać twierdząc, że to jakieś nieporozumienie, ale nie na wiele to się zdało, usłyszałem kolejną serię niezwykle ordynarnych wyzwisk i rozkaz, abym natychmiast zdjął marynarkę. W piwnicy był silny chłód, na dworze zima, śledczy był w zimowym, żołnierskim płaszczu. Ponieważ w dalszym ciągu nie przyznawałem się do niczego, w piętnaście minut stałem przed stołem rozebrany do krótkich slipów, bosy. Po chwili usłyszałem kolejny rozkaz: „Wychodzić!" Widocznie rozwścieczony oficer nałożył czapkę i wciąż z rewolwerem w ręce wyprowadził mnie z piwnicy. Przeszedłem z nim obok grupy strażników, widziałem, że patrzą na nas ze zdumieniem, poprowadził mnie na podwórze więzienia.
Było to to samo podwórze, na którym stałem w lipcu 1941 roku, oglądając setki świeżo ekshumowanych zwłok więźniów zamordowanych przez wycofujące się NKWD. W czasach, gdy więzienie służyło hitlerowcom, ktoś z nich wpadł na makabryczny pomysł i kazał wybrukować podwórze, bardzo starannie, płytami z żydowskiego cmentarza. Był mróz, prószył drobny śnieg, śledczy stanął i kazał mi, rozebranemu i bosemu, chodzić przed nim tam i z powrotem, dopóki wszystkiego nie powiem. Po jakiejś półgodzinie, o ile mogłem się zorientować, oficer krzyknął na mnie, abym szedł za nim, weszliśmy do budynku, oddał mi ubranie i odprowadził do celi.
Moi towarzysze, zaniepokojeni, rozcierali mnie długo nie rozumiejąc, co właściwie się stało. Z wielkim niepokojem czekałem następnego dnia. Minęło jednak kilka spokojnych dni, zanim znowu wezwano mnie na śledztwo, tym razem rutynowe. Okazało się, że nastąpiła zmiana, przesłuchiwał mnie nowy oficer, nie zapamiętałem nawet jego nazwiska. Wszystko zaczynał od początku, cierpliwie i powoli — odpowiadałem według schematu, jakiego trzymałem się twardo, on wytrwale zapisywał.
Po jakichś dwóch tygodniach od nocy na płytach grobowych dostałem krótkiego, ale silnego ataku gorączki. Odtąd zdrowie zaczyna mi sprawiać
kłopoty, choć psychicznie się trzymam. Jest to ważne, gdyż sytuacja w celi, w której jestem jedynym Polakiem, wyraźnie się pogarsza. Moja rodzina stara mi się pomóc, dzięki czemu mam dosyć wartościowego jedzenia. Niewiele straciłem wagi, ale fizycznie osłabłem. Częstuję moich towarzyszy, ale nie mogę nakarmić sześciu ludzi: tylko część z nich otrzymuje, i to rzadko, pomoc;
zaczynają chudnąć i marnieją w oczach. Gdyby się zdecydowali odebrać mi jedzenie, nie dałbym im rady. Wiedziałem, że teraz wiele zależy od mojej determinacji i postawy. Ukraińcy myśleli zresztą, że jestem ważnym więźniem i mogę się poskarżyć władzom. W rzeczywistości było inaczej, mój pierwszy śledczy nie raz pytał, czy Ukraińcy biją mnie w celi, i wiedziałem, że nie miałby nic przeciwko temu.
Kiedy przyszedł atak gorączki, powiedziałem o nim dziewczynie z sąsiedniej celi, z którą najczęściej rozmawiałem. Była ze Wschodniej Ukrainy, została w 1941 roku we Lwowie i po powrocie Armii Czerwonej aresztowano ją. Następnego dnia nieoczekiwanie podała mi przez kratę lekarstwo. Okazało się, że była pielęgniarką i wyprosiła je u strażników. Miała bardzo miły głos, nigdy jej jednak nie zobaczyłem. Podałem jej mój adres, gdyż sądziłem, że będzie zwolniona, prosiłem, aby odwiedziła moją rodzinę. (Została odesłana w głąb ZSRR, pisała jeszcze czas jakiś do mojej matki i siostry; nazywała się Maria Hordenko.) Wtedy też przeżyłem najgorszą noc w więzieniu na Łąckiego. Po północy strażnicy weszli do celi dziewcząt i z nie znanych powodów zaczęli je katować. Słyszeliśmy zduszone krzyki i płacz, bieganinę na korytarzu. Leżałem jak zwykle skurczony na podłodze, strażnicy otworzyli i naszą celę sprawdzając, co robimy. Nie można jednak było zrobić niczego.
Na początku grudnia nieoczekiwanie, zaraz niemal po kolejnym przesłuchaniu, wezwano mnie znowu na śledztwo. Znowu spotkałem nieznajomego oficera, tym razem zupełnie odmienionego: był bardzo grzeczny, wręcz uprzejmy. Przedstawił mi się jako pracownik naukowy, historyk, którego tylko wojna zmusiła do pracy w NKWD. Zaczął ogólną rozmowę, pytał o moje poglądy, o znajomych. Podałem mu te same co poprzednio nazwiska ludzi z emigracji. Sam obszernie mówił o perspektywach okresu powojennego w Europie. Twierdził, że wojna dobiega końca, że prawdziwym zwycięzcą wyjdzie z niej ZSRR i on ustali porządek na naszym kontynencie. Powiedział nawet, co mnie zdziwiło, że niezależnie od tego, czy będzie wówczas rządził Stalin czy ktoś inny, powojenny okres będzie pod znakiem dominacji radzieckiej i to określi przyszłość Polski i Polaków. Pisał coś w rodzaju protokołu z tej rozmowy, a na koniec powiedział mi; „Nie wiem, czy i kiedy będzie wasz proces, rozumiecie chyba dobrze, że o tym nie decydujemy tu we Lwowie, ale rozstrzygnie się to w Moskwie".
Po tej rozmowie kilka tygodni nikt się mną nie interesował. Obchodziliśmy w celi Nowy Rok, 1945, otrzymałem świąteczną paczkę, moi Ukraińcy też dostali więcej niż zwykle. Nastrój byt więc dobry — składaliśmy sobie życzenia, wymieniliśmy je także z dziewczynami zza ściany. Trzymały się dzielnie.
W pierwszych dniach stycznia wywołano mnie ponownie. Tym razem dowiedziałem się, że śledztwo jest zakończone, wina moja udowodniona i że wkrótce stanę przed Trybunałem Wojennym.
Proces lwowskiej Delegatury Rządu
Jak zwykle w więzieniu, dokonało się to nieoczekiwanie: rankiem 17 stycznia 1945 roku wyprowadzono mnie z celi. Przypuszczałem, że idę znowu -na śledztwo, wiedziałem przecież, że w sprawach politycznych nie kończy się ono nigdy. Okazało się jednak, że rozpoczyna się sąd. Znalazłem się w ciemnej sali, przy stole siedziało trzech oficerów w mundurach, za oświetlenie służyły świece wetknięte w butelki. Było jeszcze ciemno, ale więzienie i sąd pracowały zawsze według czasu moskiewskiego, choć w zimie było to szczególnie dokuczliwe. -W ciemnych rzędach ławek znalazła się grupa osób, wśród których od razu rozpoznałem swych kolegów i znajomych z Delegatury. Części nie znalem ani osobiście, ani z pseudonimów, które podano w akcie oskarżenia.
Major — przewodniczący sądu (o ile pamiętam, nazywał się Andriejew), któremu towarzyszyło dwóch innych sędziów, jeden również w randze majora i drugi podpułkownika — otworzył rozprawę. Oświadczył, że stoimy przed Trybunałem Wojskowym Lwowskiego Okręgu Wojskowego i że będziemy sądzeni jako kontrrewolucyjna grupa nazywająca się Delegaturą Rządu. Na rozprawie nie będzie obrońców, ale nie będzie też prokuratora, a więc od strony prawnej wszystko jest w porządku, jest natomiast na sali tłumacz, gdyż mamy prawo zeznawać w języku ojczystym. Tłumaczką była młoda dziewczyna, z akcentu Ukrainka, tłumaczyła nasze wypowiedzi na rosyjski z błędami i lukami, tak że trzeba było często powtarzać jej zdania.
Przed rozpoczęciem właściwej części rozprawy przewodniczący Trybunału niespodziewanie oświadczył, że ma dla nas ważną informację: podniósł ze stołu jakiś papier i zaczął czytać, starając się nadać lekturze uroczysty ton. Komunikat informował o dalszych postępach wielkiej radzieckiej ofensywy i zajęciu Warszawy. Sens tego nieoczekiwanego wstępu był dla mnie oczywisty: miał on nam udowodnić, że Polska i jej sprawy są w ręku Moskwy, wszystko rozstrzygnie Armia Czerwona, decyzja o naszym procesie lwowskiej Delegatury Rządu jest częścią polityki wobec Polski.
Wiedziałem już z losów moich współwięźniów, że rozprawy sądowe na Łąckiego, w tym także grupowe, załatwiane są ekspresowo, w jeden dzień;
więźniów zabierano z celi z rzeczami, gdyż po wyroku już tam nie wracali, przenoszono ich do innej części więzienia. Proces Delegatury trwał aż pięć dni.
Przez cztery dni broniliśmy się przed stawianymi nam zarzutami, pozwalano nam swobodnie się wypowiedzieć, a następnie przewodniczący lub któryś z sędziów znowu powtarzali akt oskarżenia, uznając wszystkie jego punkty za w pełni udowodnione. Odwracając rzeczywistą i prawno-międzynarodową sytuację, akt oskarżenia zarzucał Delegaturze Rządu we Lwowie, że dążyła do zbrojnego oderwania części ziem od ZSRR. Spór, podobnie jak w śledztwie, które przeszedłem, dotyczył kilku kardynalnych spraw.
Po pierwsze — sprawa obywatelstwa. Tylko w stosunku do jednego z nas, Kazimierza Sobolewskiego, urodzonego i stale zamieszkałego w Sandomierzu, oskarżenie uznało, że nie jest on obywatelem radzieckim. Sądzono go jako cudzoziemca, który przyłączył się do grupy kontrrewolucyjnej walczącej przeciwko ZSRR. Wszyscy inni jako obywatele radzieccy byli oskarżeni o zdradę ojczyzny. Kwestionowaliśmy podobną kwalifikację prawną powtarzając po kolei argumenty o stanie wojny, braku ostatecznych prawno--międzynarodowych uregulowań, odmienności losów terytorium od losów obywateli, którzy chcą zatrzymać swe obywatelstwo. Powoływaliśmy się między innymi na działalność niemiecko-radzieckiej komisji, która jesienią 1939 roku załatwiała niektórym ludziom pozwolenie wyjazdu z ZSRR nie traktując ich, mimo formalnego przyłączenia Lwowa, jako obywateli tego kraju. Na wszystkie te i podobne argumenty przewodniczący Trybunału niezmiennie odpowiadał, że Zachodnia Ukraina jest na wieki przyłączona do ZSRR i wszyscy jej mieszkańcy są i będą traktowani jako obywatele radzieccy.
Drugi ogólny problem to charakter Delegatury, jej związek z rządem londyńskim i udział w antyhitlerowskiej koalicji, kwestia walk lwowskiej AK z cofającymi się Niemcami. I tu schemat dyskusji był podobny; zarówno rząd londyński, jak i jego Delegatura traktowane były przez sąd jako wrogie wobec ZSRR, to znaczy pomagające Niemcom.
Wreszcie trzecia ogólna sprawa, ujawnienie się Delegatury po wejściu Armii Czerwonej do miasta. Było ono traktowane przez sąd jako manewr, mający ukryć prawdziwe zamiary, wrogie wobec Armii Czerwonej. Tu zresztą sprawa wyglądała różnie, gdyż po pierwszych aresztowaniach część sądzonych przez Trybunał rzeczywiście ukrywała swą działalność.
W stosunku do każdego z oskarżonych były także sformułowane zarzuty indywidualne, w moim przypadku dotyczyły przyjęcia funkcji sędziego Sądu Specjalnego i szyfranta, co szczególnie miało świadczyć o moich wrogich zamiarach.
Niespodzianką było to, że w przerwach rozprawy mimo ciągłej obecności strażników nie przeszkadzano nam w rozmowach. Wysnułem z tego wniosek, że wyroki są już napisane i w rzeczywistości przebieg rozprawy nie ma większego znaczenia.
Już na pierwszej przerwie w krótkiej rozmowie z Czesławom Niezabitowskim, prokuratorem Sądu Specjalnego, i Władysławem Grzędzielskim, dawnym kierownikiem lwowskiego Biura Informacji i Propagandy, których dobrze osobiście znałem, okazało się że Delegatura jest rozbita, część jej członków uwięzionych, a część, z Delegatem Adamem Ostrowskim, przebywa w Lublinie, przeszła na stronę PKWN, co więcej, działa tam politycznie. Są tam też niektórzy reprezentanci stronnictw i partii przy Delegaturze, przede wszystkim
PPS — moi rozmówcy wymieniali nazwiska Przemysława Ogrodzińskiego i Marii Fiderer. Ostrowski we wrześniu 1944 roku opublikował w organie PKWN, lubelskiej gazecie „Rzeczpospolita", list otwarty. W liście tym, nazywając siebie „byłym delegatem" potępił rząd polski w Londynie i jego działania oświadczając, że oddaje się na służbę nowym władzom. Potwierdziło to moje przypuszczenia, oparte na tekście przypadkowego skrawka gazety, który widziałem w celi. Mirosław Żuławski, pracownik lwowskiego BIP-u i redaktor akowskiego „Biuletynu Ziemi Czerwieńskiej" szybko przedzierzgnął się w korespondenta wojennego, a następnie redaktora tejże „Rzeczypospolitej". W czerwcu 1945 roku w artykule wstępnym zatytułowanym Triumf jedności wyrazi radość z powodu wyroku wydanego na szesnastu Polaków, w tym ostatniego dowódcę AK generała Okulickiego, osądzonych wtedy w Moskwie. Inni nasi towarzysze, którzy zostali aresztowani później, opowiadali o tragedii Powstania, niewoli Bora-Komorowskiego, zniszczeniu stolicy, o masowych aresztowaniach we Lwowie, o zupełnym braku pomocy ze strony naszych sojuszników, osamotnieniu rządu w Londynie.
Jeszcze w czasie trwania rozprawy przekonałem się, że w skład naszej grupy, oskarżonej jako lwowska Delegatura Rządu, weszli różni ludzie, rozmaicie zaangażowani w konspirację — chodziło widocznie o to, aby stworzyć wrażenie procesu dużej i niebezpiecznej siatki; możliwe, że miejscowe władze chciały się w ten sposób wykazać przed swą centralą.
Przysłuchując się przebiegowi rozprawy zauważyłem, że moi współtowarzysze spoza ścisłego grona kierowniczego obrali różne linie obrony. Niektórzy uparcie zaprzeczali jakimkolwiek związkom z Delegaturą, twierdząc, że nie ma na to żadnych dowodów, a oskarżenie oparte jest na nieporozumieniu. Tak właśnie zachowywał się mój dawny kolega od Kistryna, a następnie z X gimnazjum, Andrzej Kórnicki. Rzeczywiście, na śledztwie nie mogli mu niczego udowodnić. Bardzo opanowany i spokojny, wciąż powtarzał, że nic nie wie, zabrano go przypadkowo i oczekuje uniewinnienia. Inni, zupełnie mi nie znani, zwłaszcza kobiety, przyznawały się tylko do kontaktów z pojedynczymi ludźmi, zaprzeczając, jakoby ich czyny miały coś wspólnego z samą Delegaturą, a tym bardziej z walką przeciwko ZSRR.
Grupa najbardziej zaangażowanych z Władysławem Swirskim, Władysławem Grzędzielskim i Czesławem Niezabitowskim nie tylko nie zaprzeczała swej działalności w Delegaturze, lecz podkreślała, że podejmowała ją świadomie, w celu walki z hitlerowską okupacją.
Taką też linię wybrałem ja sam. Kontynuując to, co mówiłem od razu po aresztowaniu, i co powtarzałem miesiącami w śledztwie, tu na sali sądowej dodałem jeszcze jeden argument: wskazałem na ogromne, bezinteresowne poparcie społeczeństwa polskiego Lwowa, które reprezentowaliśmy, poparcie, jakie mieliśmy cały czas. Przedstawiłem wysiłki Delegatury dla obrony tego społeczeństwa przed okrutną okupacją hitlerowską i w tym kontekście wskazałem na funkcję Sądu Specjalnego, który był jedyną tego rodzaju instancją ścigającą tych, którzy służyli wspólnym wrogom zarówno Polski, jak i ZSRR. Odrzuciłem zarzuty rzekomej walki przeciwko Armii Czerwonej, której pomagaliśmy, gdy się zbliżała i weszła do miasta, za co nam nawet wtedy dziękowało dowództwo radzieckie. Odrzucałem zarzuty ukrywania się, wskazując, że pozostałem we własnym domu i przy własnym nazwisku, że spotykałem się z przedstawicielami władz radzieckich, interweniując w sprawie aresztowanych. Mówiłem po polsku i musiałem wielokrotnie poprawiać tłumaczkę, która nie mogła dać sobie rady.
Nie miałem żadnych złudzeń co do wyniku naszego procesu. Brałem nawet pod uwagę możliwość spektakularnego wymierzenia nam najwyższego wymiaru kary, kary śmierci, choć przypuszczałem, że zostanie ona następnie zamieniona na dziesięć lat więzienia; była wtedy w sądach radzieckich taka praktyka. Wszyscy, nawet najstarsi wiekiem oskarżeni, trzymali się dobrze. Śledztwa mieli różne, najcięższe przeszedł Władysław Grzędzielski, który w Delegaturze odpowiadał w ostatnim czasie za sprawy bezpieczeństwa i starał się do końca osłaniać Delegata nie przypuszczając, że ten przeszedł na drugą stronę barykady. Ciężkie śledztwo miał także Marian Pokryszko, który kierował biurem legalizacji, przygotowywaniem fałszywych dokumentów. Obu ich bito i katowano.
Wyrok odczytano nam rankiem 21 stycznia. Tego dnia już nie wróciliśmy do swoich cel. Moi ukraińscy współwięźniowie dziwili się ogromnie, że proces trwa tak długo. Rozstaliśmy się przyjaźnie i nawet z pewnym szczególnym smutkiem, jaki towarzyszy więziennym rozłąkom. Przeżyliśmy razem kilka dramatycznych miesięcy, poznaliśmy wspólnie mechanizm więzienny, po wyroku każdego czekało nieznane, a tego więzień boi się najbardziej.
Wyroki były surowe. Trybunał uznał winę wszystkich bez wyjątku za udowodnioną, a w uzasadnieniu podkreślał, że walczyliśmy przeciwko ZSRR nie tylko w czasie okupacji hitlerowskiej, ale po wejściu Armii Czerwonej kontynuowaliśmy walkę ,,uchodząc w głębokie podziemie". Czterech z nas, najbardziej zaangażowanych w sprawy Delegatury i pełniących szczególnie odpowiedzialne funkcje, przede wszystkim związane z bezpieczeństwem, otrzymało wyroki po dwadzieścia lat więzienia. Byli to:
— Władysław Grzędzielski, przed wojną wicestarosta w Turce, w latach 1942—44 szef Biura Informacji i Propagandy przy Komendzie AK na obszar południowo-wschodni; na wiosnę 1944 roku przeszedł do pionu cywilnego i objął w Delegaturze stanowisko naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa. Mój dobry znajomy, znałem jego prawdziwe nazwisko, nie tylko pseudonim. Nie przeżył obozu.
— Czesław Niezabitowski, prokurator Sądu Specjalnego, aktywny członek Stronnictwa Ludowego. Był szefem Kierownictwa Walki Cywilnej na województwo lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie. Wydawał tygodnik podziemny „Za Wolność i Niepodległość", organ Stronnictwa Ludowego. Po dwunastu latach więzienia, które odbywał w obozie karnym w Mordwińskiej Autonomicznej Republice, w miejscowości Potma, zwolniony wrócił do kraju. Do końca życia był członkiem Stronnictwa Ludowego, zmarł w Lublinie w 1961 roku.
— Kazimierz Waksman, dowódca tzw. Straży Samorządowej, formacji podziemnej, która miała odegrać rolę policji, brat udział w akcji "Burza". Po wyroku wywieziony na Kołymę, wrócił do kraju w 1955 roku i osiedlił się na Śląsku.
— Władysław Świrski, doktor nauk ekonomicznych, specjalista od zagadnień rolnych. Jeszcze przed 1918 rokiem należał do polskich studenckich organizacji niepodległościowych w Kijowie. Jeden z najbardziej zasłużonych i doświadczonych wydawców podziemnej prasy. Od 1940 roku, a więc od czasów pierwszej radzieckiej okupacji Lwowa, aż do chwili swego aresztowania w 1944 roku wydawał biuletyn ,,Wytrwamy". Dzięki sprawnej organizacji, którą pozostawił, pismo wychodziło jeszcze w 1945 roku. Świrski w czasie okupacji niemieckiej był związany ze Stronnictwem Pracy, a także z grupą znaną pod nazwą ,,Konfederacja Ziem Kresowych". Znal znakomicie język rosyjski i, jedyny, zeznawał przed Trybunałem w tym języku, co zresztą niektórzy mieli mu za złe. Serdeczny mój przyjaciel, mimo swego wieku przeżył obóz, w 1956 powrócił do kraju, osiedlił się we Wrocławiu i tam, w Ossolineum, zdeponował swe lwowskie archiwum.
Dwóch oskarżonych otrzymało po osiemnaście lat więzienia. Pamiętam tylko jednego z nich, był to Kazimierz Sobolewski, lekarz z Sandomierza, studiował medycynę we Lwowie. W czasie okupacji działacz Komitetu Obrony Społecznej przy Delegaturze. Spędziłem z nim następnie długie lata w jednym obozie karnym, w Korni na Północy. Zwolniony w 1955 roku, wrócił do kraju i do rodzinnego Sandomierza.
Dwóch oskarżonych, w tym ja, dostało po piętnaście lat więzienia. Oprócz mnie taki wyrok otrzymał młody człowiek, fryzjer z zawodu, wykonawca wyroków Sądu Specjalnego. Zarzucano mu bezprawne, zdaniem Trybunału, wykonywanie na terytorium radzieckim wyroków Sądu Polski Podziemnej.
Reszta członków sądzonej części Delegatury otrzymała standardowy w tamtych czasach w ZSRR wyrok: po dziesięć lat więzienia. Byli wśród nich:
— Andrzej Niezabitowski, syn Czesława, prokuratora Sądu Specjalnego. Zarzucano mu udział w pracach prokuratury i współudział w kolportowaniu czasopisma „Za Wolność i Niepodległość" — czym też w rzeczywistości się zajmował.
Z Andrzejem Niezabitowskim spotkałem się w Komi, na zesłaniu, w 1955 roku, wtedy też powrócił do kraju. Ukończył następnie studia politechniczne, pracował w górnictwie, ostatecznie osiedlił się w Krakowie. W latach dziewięćdziesiątych, będąc już na emeryturze, przeszedł przemianę duchową i zdecydował się na wyjazd z całą rodziną do Rosji, do Wołgogradu. Stworzył tam tzw. rodzinę misyjną działającą wokół odbudowywanego Kościoła katolickiego.
— Stanisław Czuruk, wspólnie ze swym kolegą, Andrzejem Niezabitowskim, brał udział w pracach prokuratury, zwłaszcza śledczych. Współdziałał z komórką legalizacji, pomagał w zaopatrywaniu w dokumenty osób ukrywających się przed represjami, w tym także ludzi pochodzenia żydowskiego, dla których komplet dokumentów był nieraz jedyną szansą uratowania życia. Aż do 1948 roku udało mu się pozostać w obozie przejściowym. Później wywieziony aż na Daleki Wschód, nad Morze Ochockie, przebywał w wielu obozach pracując jako górnik w kopalniach. Do kraju powrócił w 1955 roku. Osiedlił się w Zgorzelcu, podobnie jak jego ojciec został tłumaczem przysięgłym.
— Marian Pokryszko, mój serdeczny kolega jeszcze ze studiów uniwersyteckich, w Delegaturze niezwykle sprawnie kierował biurem legalizacji. Po wyroku dokonał z kilkoma innymi więźniami niezwykle śmiałej ucieczki
z dobrze strzeżonego obozu przejściowego. Przedostał się na zachód i osiedlił
we Wrocławiu. *
Dopiero po latach dowiedziałem się, że w dniu, kiedy zapadły wyroki na członków lwowskiej Delegatury, 21 stycznia 1945 roku, były Delegat, Adam Ostrowski otrzymał w Lublinie nominację na podsekretarza stanu w Ministerstwie Administracji Publicznej w tzw. Rządzie Tymczasowym kierowanym przez Edwarda Osóbkę-Morawskiego.
-----------------------------------
* Dopiero w czasie redagowania tych wspomnień dzięki uprzejmości profesora Jerzego Węgierskiego, historyka okupacyjnych dziejów Lwowa, dowiedziałem się — a częściowo je sobie przypomniałem — nazwisk niektórych innych osób sądzonych w procesie lwowskiej Delegatury. Jak już wspomniałem, na ławie oskarżonych znalazły się także dwie kobiety. Były to panie: Maria Dąbrowicka i Józefa Kurylewicz; ta ostatnia zmarła w etapie, w drodze do obozu. Byli także:
Leopold Czaczkes-Kucharski, Marian Lachowicz, Augustyn Flak — weterynarz, Wacław Chładuński — malarz. Fryzjer i wykonawca wyroków Sądu Specjalnego, o którym wspominałem, nazywał się Zenon Konieczny. Jemu także udała się ucieczka z obozu przejściowego. Dzięki uprzejmości żony mego obozowego towarzysza i przyjaciela, Władysława Kruga, pani, która w tym samym czasie przebywała we Lwowie w tym samym obozie przejściowym, dowiedziałem się, że sądzony z nami Jerzy Piwoński, syn dyrektora gazowni lwowskiej, który otrzymał na procesie wyrok dziesięciu lat, został w nieznanych okolicznościach wkrótce zwolniony.
15 lutego 1945 roku, w miesiąc po procesie naszej grupy, wyprowadzono nas wszystkich na dziedziniec więzienia. Znowu, jak na sali sądu, znaleźliśmy się razem — dwudziestu mężczyzn i dwie kobiety. Po wyroku wszyscy mężczyźni zgrupowani byli w jednej wielkiej przejściowej celi, gdzie wraz z innymi więźniami oczekiwali na odesłanie do obozów pracy. Kobiety przebywały na innym piętrze, w podobnych warunkach. Po okresie wielomiesięcznego śledztwa i odosobnienia mieliśmy czas omówić tysiące spraw związanych z wydarzeniami ostatnich miesięcy. Wszyscy byli bladzi, zarośnięci, zmęczeni i osłabieni, ale poważnie chorych właściwie nie było. Jedna z kobiet wkrótce spodziewała się dziecka. Tam właśnie, w celi już osądzonych, spotkałem po raz pierwszy człowieka, który przeszedł na Łąckiego celę śmierci. Wyroków takich zapadało wtedy wiele; traktowanie skazanych na karę śmierci było okrutne — dostawali tylko połowę głodowego więziennego wiktu, na noc, aby uniemożliwić zamach samobójczy, zakuwano im ręce, czasem boleśnie krępowano drutem. Ułaskawiony Ukrainiec, którego spotkałem, otrzymał dziesięć lat obozu. Był to wysoki, szczupły mężczyzna o ascetycznej twarzy, leżał w kącie celi, z trudem się poruszał. Był to nauczyciel wiejski, nacjonalista, który w czasie okupacji niemieckiej zorganizował coś w rodzaju ukraińskiego uniwersytetu ludowego. Za to właśnie otrzymał najwyższy wymiar kary.
Na dziedzińcu więzienia stała duża ciężarówka i grupa żołnierzy. Świeże powietrze nieco nas oszołomiło. Pojawił się urzędnik administracji więziennej i jego pomocnik. Wykrzykiwano nazwiska i zwracano nam drobne przedmioty odebrane przy osadzeniu w więzieniu: krawaty, szelki, podwiązki, portmonetki.
Ku memu zdziwieniu oprócz pustego portfela i krawata otrzymałem moje złote pióro.
W ręku dowódcy żołnierzy pojawiły się dokumenty i rozpoczęło się wyczytywanie nazwisk — wywołany przechodził pod straż żołnierzy. Kiedy wszystkich wyczytano, zaczęliśmy ładować się na samochód, pomagając sobie wzajemnie i ciągnąc worki z dobytkiem więziennym, nagromadzonym przez te miesiące z wałówek od rodzin. Dołączono do nas kilka osób nie należących do naszej sprawy i przeładowany samochód ruszył za bramę więzienia.
Dzień był ładny, patrzyliśmy półsiedząc na znajome miasto. Oparci o kabinę ciężarówki stali trzej żołnierze z wymierzonymi w nas automatami. Jechaliśmy przez cale miasto. Zmieniło się znacznie, poszarzało, wynędzniało, na ulicach
było widać wielu nowych przybyszów wyróżniających się ubiorem, dużo żołnierzy. W przeciągu krótkiego czasu, jaki mieliśmy od zawiadomienia nas o transporcie do chwili wyjazdu, powzięliśmy pewne decyzje. Chcieliśmy zawiadomić rodziny o wywiezieniu nas z więzienia. Wiedzieliśmy dobrze, jak długo rodziny poszukują więźnia, gdy straci on kontakt z bliskimi. Mimo zapewnień straży więziennej, że jedziemy, jak wszyscy z wyrokami, do obozu przechodniego, obawialiśmy się, że wywiozą nas od razu na dworzec, do wagonów.
Na skrawkach papieru, deszczułkach, kawałkach płótna — napisaliśmy kilka listów z prośbą do przechodniów, by natychmiast doręczyli je adresatom. Jeden z listów umieszczony był w główce od fajki, większość zawinięta w płótno. Postanowiliśmy w odpowiednim momencie wyrzucić je na ulicę. Widok chodników zapełnionych żołnierzami i przybyszami ze wschodu trochę nas jednak zdeprymował. Listy mogły wpaść w niepowołane ręce. Na zakręcie ulicy, gdy żołnierze starając się utrzymać równowagę mniej bacznie nas obserwowali, wyrzuciliśmy pierwszy list. Zauważyłem, że podniosła go kobieta, z wyglądu bardzo biedna. Zanim przejechaliśmy miasto, wszystkie listy były w ten sposób wysłane. Jeden z przechodniów przydeptał skrawek materiału butem i przeczekał, aż go wyminie kilku żołnierzy, obserwowaliśmy z dala, jak szybko podniósł naszą pocztę. Mieliśmy teraz nadzieję na szybkie ustanowienie kontaktów, dostawy przesyłek i listów.
Przypadkowo byłem w czasie jazdy świadkiem rozmowy starej, zniszczonej kobiety —jednej z osób dołączonych do naszego transportu — z Władysławem Świrskim, który był jej zwierzchnikiem organizacyjnym. Kobieta półgłosem składała raport o wypełnieniu zadań już po aresztowaniu Świrskiego. Miała przeszło sześćdziesiąt łat, otrzymała dziesięć lat wyroku i jechała samotna w nieznane.
Tymczasem przejechaliśmy już przez całe miasto i zbliżaliśmy się do obozu przechodniego. Dzielnica, w której się znajdował, zwana Zamarstynów, była odległa i mnie osobiście mało znana. Przed wojną zamieszkiwała ją uboga ludność, przeważnie żydowska, i wiele domów było zrujnowanych jeszcze za czasów niemieckich. Obóz znajdował się w starych barakach dla bezdomnych, wzniesionych przez przedwojenny magistrat, i był otoczony podwójnym rzędem drutów kolczastych trzymetrowej wysokości i wieżyczkami. Zatrzymaliśmy się nieco z boku od wejścia — polecono nam zejść z ciężarówki, otoczyli nas żołnierze, staliśmy na miejscu. Przed wejściem do obozu ciągnęła się ogromna, kilkusetosobowa kolejka. Dużo było w niej kobiet, starych i młodych, mężczyźni w różnym wieku stali z małymi węzełkami w rękach. Kolejka posuwała się bardzo powoli. Przez chwilę wydało mi się, że są to krewni niosący paczki swoim bliskim, dziwiłem się tylko, że jest ich aż tak wielu. Pamiętałem dobrze dni przyjęć w więzieniu, gdy od świtu, w zimowych ciemnościach schodzili się ludzie i oczekiwali wiele, wiele godzin, dopóki przyjęto od nich paczkę.
Nagle któryś z moich towarzyszy odezwał się: „Patrzcie, co za wspaniały typ". Obróciłem się i ujrzałem — u końca kolejki — rosłego Mongoła w szubie, z ciemną, smagłą skórą i wyglądem wojownika Tamerlana. W ręku trzymał karabin z najeżonym bagnetem. Wtedy zrozumiałem. Przed nami stała partia ludzi osądzonych w innym więzieniu, widocznie był to dzień czystki.
Po kilku kwadransach przyszła kolej i na nas. Dowódca konwoju zdał u wrót nasze dokumenty i oficer z obozu rozpoczął wywoływanie nazwisk. Schemat był prosty; nazwisko — imię — imię ojca — rok i miejsce urodzenia
— paragraf — wyrok. Tego rodzaju dialog powtarzał się potem przez wszystkie lata: ilekroć więzień zmieniał miejsce pobytu, ilekroć przechodził przez nowe wrota, ilekroć imiennie sprawdzano obecność, każdy z nas recytował te dane z ogromną szybkością, zawsze w tym samym porządku.
Po przejściu wrót wprowadzono nas do baraku rozdzielonego na dwie części przez grupę żołnierzy. Rewizja. Szybko, szybko, rozwiązywać worki, ręce do góry, co w kieszeniach, zdjąć buty — pokazać. Żołnierze spieszą się i obok nich wyrasta na podłodze stos odebranych przedmiotów. Wędruje tam większość rzeczy, które przed godziną nam zwrócono. Moje złote pióro znika od razu w kieszeni rewidującego. Nie żałuję go — wiem już, że w więzieniu posiadanie jest często większym ciężarem aniżeli korzyścią.
Niektórzy usiłują protestować, zwłaszcza gdy zabierają im lekarstwa. Na podłodze pełno proszków, pudełeczek, buteleczek z kroplami. Pozwolono nam je otrzymywać po osądzeniu. Odbierając jednemu z naszych flakonik, żołnierz dziwi się głośno: „Po co tym ludziom tyle lekarstw?" Drugi odpowiada na reklamacje: „Odbieramy, bo mogą to być trucizny — tu jest lekarz, każdy otrzyma, co mu się należy".
Zrewidowani przechodzą na drugą stronę baraku, niektórym udaje się zmylić straż i uniknąć rewizji, niektórzy zręcznie przerzucają przedmioty na drugą stronę, już bezpieczną. Jeszcze chwila, formują nas parami i prowadzą do baraku mieszkalnego.
Piętrowe budynki — wewnątrz połamane przegródki, ślady pieców, drzwi
— a na podłodze, na gołych deskach, jak i w więzieniu, dziesiątki ludzi. Śpią, jedzą, palą papierosy, rozmawiają — tylko z chodzeniem trudniej, mało miejsca. Okazuje się jednak, że jeszcze się świetnie pomieścimy — zajmujemy jeden kąt, rozkładamy się razem. W dużym pomieszczeniu zamienionym na celę pojawia się normalne zainteresowanie nowymi przybyszami. Rozmawiamy głośno po polsku i już po chwili podchodzą do nas miejscowi z zapytaniami:
z jakiego więzienia, za co sprawa, ile dali? Opowiadają o sobie, częstują tytoniem i jedzeniem. Widzimy, że mają wszystkiego pod dostatkiem. Ostatni okres w więzieniu głodowaliśmy — przesyłek nam nie doręczano, wikt więzienny pogorszył się: na cały dzień otrzymywaliśmy po 300 gramów czarnego chleba i pół litra zupy z łup kartoflanych, byliśmy wszyscy wycieńczeni. Rzucamy się więc na jedzenie i pytamy o szczegóły życia. Okazuje się, że przyjmują tu paczki bez żadnych ograniczeń, większość miejscowych otrzymuje codziennie gorące obiady od rodzin. W więzieniu teoretycznie pozwalano otrzymywać paczkę raz na dwa tygodnie — w praktyce rzadziej.
Wikt obozowy okazuje się też lepszy, zupa dwa razy dziennie, lepsza od więziennej, chleba też o 150 — 200 gramów więcej. Zasadniczy problem w więzieniu — wyżywienie — nie jest więc tu tak palący. Po kilku godzinach czeka nas nowa niespodzianka: spacer. Drzwi otwierają się i mieszkańcy celi schodzą ha dziedziniec, formują czwórki, pół godziny marszu. Większość z nas wraca z silnym zawrotem głowy, ja też czuję się jakby pijany. Przez pół roku nie byłem ani razu na powietrzu — w więzieniu przywykłem do stęchlizny i bezruchu. Po spacerze odpoczywamy wszyscy, zmęczeni tak nasyconym wydarzeniami dniem.
Przed snem otrzymujemy jeszcze zupę z kawałkiem chleba, liczą nas, jak
codziennie wieczorem strażnicy, przepędzając z jednej strony celi do drugiej — i już zapada noc. Od kiedy po wyroku jesteśmy razem, z inicjatywy wojskowych śpiewamy wieczorem pieśń religijną Wszystkie nasze dzienne sprawy, jak w wojsku. Straż w korytarzu nie reaguje, na sali z kątów patrzą nieco zdziwieni nie znani nam jeszcze obcy ludzie. Pierwszy dzień w obozie przechodnim zakończony.
Dwutygodniowy okres spędzony w obozie na Zamarstynowie był dla mnie czymś zupełnie wyjątkowym. Po więzieniu dostaliśmy się w inny świat. Znakomita, codzienna łączność z rodziną, obfite odżywianie się, gazety, wiadomości ze świata, przechadzki — były po okresie pełnego odosobnienia czymś prawie nierealnym. Niektórzy nawet dorywczo pracowali, uzyskując prawo swobodnego poruszania się wewnątrz obozu. Zwykle jednak pytano o wyrok i nasze duże terminy i paragrafy zdrady głównej robiły ujemne wrażenie. Administracja obozu bała się wypuszczać tak groźnych przestępców do pracy. Dwa—trzy razy na miesiąc — czasem częściej, czasem rzadziej — formowano transport, nazywany potocznie etapem, w głąb ogromnego kraju. Stwarzało to nastrój stałego oczekiwania, nastrój poczekalni dworca, z którego odjeżdżają pociągi w nieznane. Miejsce przeznaczenia etapu było zawsze tajemnicą.
Wielu skazanych starało się jak najdłużej utrzymać w obozie przechodnim, gdzie sąsiedztwo rodzin dawało możliwość znośnej egzystencji. W tym celu nawiązywano znajomości, starano się uzyskać pracę lub w czasie formowania transportów symulować choroby, czasem nawet przez łapówki wpłynąć na kierownictwo obozu. Dlatego też czas przebywania więźniów, nawet z naszej grupy, w obozie był ogromnie zróżnicowany. Ja — z dwoma kolegami — wyjechałem pierwszym transportem, po zaledwie dwutygodniowym pobycie. Inni utrzymali się po kilka miesięcy, rok, jeden zaś, jak wspomniałem, dzięki ogromnym staraniom i ofiarom materialnym rodziny pozostał w obozie kilka lat.
Tymczasem drugi dzień pobytu przyniósł nam wielką radość. Część z nas otrzymała od rodzin kosze pełne jedzenia, odzież, papierosy, a także — rzecz ogromnej wagi dla więźniów politycznych — świeże gazety. W posyłkach, jak zawsze, odszukaliśmy grypsy. Okazało się, że wszystkie wyrzucone przez nas z samochodu listy były jeszcze tego samego dnia wręczone adresatom. Nieznani przechodnie oddali je z ogromną szybkością, a gdy jeden z adresów okazał się nieaktualny, odnaleziono rodzinę więźnia na nowym mieszkaniu. W jednym z koszyków powróciła główka od fajki — znak spełnionego zadania. W przeciągu dwóch dni wszyscy z nas mieli łączność. Ja też otrzymałem kobiałkę zjedzeniem i tytoniem, gazety i długi list zawiadamiający o ważnych zdarzeniach minionego okresu. Paczki były kontrolowane tylko pobieżnie i przez te dwa tygodnie otrzymałem wiele listów, sam też codziennie na nie odpowiadałem. Grypsy chowałem w tym samym koszyku, w którym dawano mi jedzenie. Dowiedziałem się szczegółowo o sytuacji rodziny, znajomych, przyjaciół i o stanie spraw ogólnych. Inni również otrzymywali wiadomości i wymieniając je łatwo zrekonstruowaliśmy całokształt spraw minionego okresu.
Gazety przyniosły ważne wiadomości. W Jałcie odbywała się konferencja, która zadecydowała o losie naszych spraw. Nie mieliśmy żadnych złudzeń i jednolicie komentowaliśmy jej przebieg i znaczenie. Różnice zarysowały się jedynie w prognozach. Optymiści twierdzili, że sytuacja jest przejściowa i że wkrótce wszystko zmieni się radykalnie na lepsze. Inni, do których i ja należałem, uważali, że potrwa to kilka lat. Niektórzy liczyli na pomoc z Lublina w zmianie indywidualnego losu. Większość była przekonana, że przybliżający się koniec wojny zmieni układ sil i wpłynie na całokształt naszych spraw. W tym, co nas bezpośrednio dotyczyło, rozumieliśmy, że czeka nas rychłe wywiezienie w odległe rejony. Trzeba było się więc jakoś przygotować. Transport następował nieraz nieoczekiwanie, zwykle jednak wiedziano o nim na parę dni z góry, tylko nie można było ustalić, kto jest na liście. Kiedy wyczytywano nazwisko, zostawało bardzo mało czasu, nieraz dosłownie godziny. Bezpośrednio po przybyciu do obozu dowiedzieliśmy się, że etap tylko co odszedł i że przynajmniej tydzień będzie spokojny. Pierwsze więc dni nie myśląc o odjeździe korespondowaliśmy i jedli, jedli niezwykłe ilości wszelkich potraw, własnych i towarzyszy. Po poście więziennym trudno się było opanować, wiedzieliśmy zresztą, że ten chwilowy dostatek szybko się skończy, więc jedliśmy na zapas. Wielu z nas chorowało na żołądek, nie przeszkadzało nam to jednak.
Funkcję pielęgniarki pełniła wtedy młoda łączniczka AK skazana na dziesięć lat. Dwa razy dziennie odwiedzała nas z tacką pełną lekarstw. Dawała nam różne leki, służąc zarazem za listonosza, miała szeroki kontakt ze światem zewnętrznym i załatwiała masę spraw. W rok później spotkałem ją na Północy, niedługo potem dowiedziałem się, że zginęła zastrzelona przez wartownika z wieżyczki strażniczej.
Z miasta, z grypsów, dochodziły wiadomości o losach, często dramatycznych;
ludzi mi bliskich i znajomych. Przeżyłem wtedy nieoczekiwanie silny wstrząs, kiedy z listu matki dowiedziałem się, że mój serdeczny przyjaciel, do którego właśnie chciałem napisać, przeszedł na stronę okupanta, służy mu, jest unikany. Czytając bardzo powściągliwe słowa matki, zrozumiałem od razu, że to prawda: doznałem uczucia wręcz fizycznego bólu. Spaliłem natychmiast przygotowaną karteczkę, spłonęła i zamieniła się w popiół; spopieliła się jeszcze jedna moja przyjaźń.
W celi oprócz nas, miejscowych Polaków, znajdowały się jeszcze dwie grupy więźniów. Pierwsza z nich — to byli Ukraińcy- Liczba więźniów w celi wynosiła średnio około stu osób, z czego ponad połowę stanowili oni, w większości młodzi chłopi z okolicznych wsi i powiatów, członkowie band UPA, Bandery, a także żołnierze SS dywizji „Galicja". Jawnie wrogi stosunek Polaków do tych ludzi splamionych osobiście aktami mordów i okrucieństw, był już w więzieniu nieco złagodzony wspólną dolą. W różnych celach śledczych, w zależności od układu sil stosunki polsko-ukraińskie były wrogie, neutralne lub nawet znośne. Rozmawiano rzadko, trzymano się oddzielnie, unikano bezpośrednich starć. W obozie przechodnim Polacy znajdowali się w wyraźnie korzystniejszej sytuacji. Mieli lepszą organizację, ruchliwy aktyw, pomoc miasta, lepszą informację, więcej paczek: jedzenia, tytoniu i pieniędzy. Ukraińcy, w ogromnej większości ludzie ze wsi, nieraz odległych od Lwowa, z wielkim trudem nawiązywali łączność ze swymi rodzinami, dostawali mało produktów, byli gorzej zorientowani w sytuacji, zarówno własnej, jak i ogólnej. Ich więzienni przywódcy, zwykle studenci lub wiejscy nauczyciele, ani liczbą, ani doświadczeniem i wykształceniem nie mogli się równać z inteligentami przewodzącymi grupom polskich więźniów. Nasi współtowarzysze trzymali się cicho i skromnie, zwracali się do nas wyłącznie po polsku, jeżeli prosili o coś, to raczej o tytoń aniżeli o jedzenie. Wyraźna różnica w materialnym położeniu postawiła przed nami pytanie, czy mamy pomagać Ukraińcom. Po krótkiej dyskusji w imię solidarności więźniów zdecydowaliśmy, że będziemy im oddawać nasz wikt obozowy. Dawaliśmy im też tytoń, rzadziej jedzenie otrzymywane z domu. Niektórzy z naszych, zwłaszcza młodzi akowcy, odnieśli się do tej decyzji niechętnie, podporządkowali się jednak bez większych oporów. Wielu Ukraińców pamiętało to nam latami, gdy spotykaliśmy się znowu w obozie na Północy.
Drugą grupę stanowili ludzie ze wschodu. Ubrani nędznie, w resztki wojskowych uniformów, nie posiadali w ogromnej większości niczego poza tym ubraniem. Grupa ta była bardzo różnorodna, jeśli chodzi o pochodzenie, wykształcenie i charaktery. Z początku nie rozróżnialiśmy ich dokładnie — wyglądali bardzo jednorodnie. Nie było ich wielu, nie więcej niż 10—15 procent, trzymali się oddzielnie, ale mieli jedną przewagę nad Polakami i Ukraińcami — utrzymywali dobre stosunki z władzami. Pełnili funkcje odźwiernych i starszych celi, prowadzili pertraktacje ze strażnikami — czuli się w tych sprawach znacznie pewniej aniżeli którykolwiek z miejscowych. Będąc zdani na wikt więzienny, niektórzy z nich obcesowo nagabywali nas o jedzenie i tytoń, inni raczej żebrali, stojąc nieruchomo przed jedzącymi czy palącymi w oczekiwaniu datku. Powoli zaczęliśmy odróżniać wśród nich dwie odrębne kategorie. Jedną stanowił element zdecydowanie kryminalny — bandyci, opowiadający głośno o swoich grabieżach, gwałtach i rabunkach, aktywny, hałaśliwy i natrętny żywioł. Druga kategoria, spokojna i milcząca — to żołnierze radzieccy. Z jednym z nich, zupełnie młodym Uzbekiem, zawarłem bliższą znajomość. Widząc, jak wieczorem śpiewamy Wszystkie nasze, zapytał się, czy to modlitwa. Dowiedziawszy się, że tak — zdziwił się, że każdy z nas stoi przy tym zwrócony w innym kierunku. „Przy modlitwie trzeba, aby wszyscy patrzyli w jedną stronę — my zwracamy się na południowy wschód." Opowiadał mi, że nie chciał wojować, skazano go za dezercję, że jest wierzącym muzułmaninem i pochodzi z wielkiego i pięknego miasta — Samarkandy. Na samo wspomnienie rodzinnego miasta ożywiał się. Opowiadał o wspaniałym grobowcu Tamerlana, o meczetach, islamie i legendzie o bliźniakach Hasanie i Huseinie. Mówił biegle po rosyjsku — miał skończoną średnią szkołę. W rok później spotkam go znowu leżąc w szpitalu na oddziale gruźliczym; młody Uzbek był już w agonii. Nie wytrzymał obozowych warunków i klimatu dalekiej Północy.
Czas biegł — pojawiły się słuchy o etapie. Zawiadomiliśmy rodziny. Prosiliśmy o przysłanie kombinezonów robotniczych — sądziliśmy, że się nam przydadzą. Ja odesłałem wiele rzeczy, które uznałem za zbędne, zaczynając od poduszki. Z domu zacząłem dostawać ukryte w potrawach pieniądze. Chowałem je, przygotowując rezerwę na przyszłe ciężkie chwile. Nikt nie wiedział dokładnie, dokąd pojedziemy. Wymieniano rozmaite kierunki — Syberia, Kazachstan, Kamczatka. Każde z tych słów budziło wiele skojarzeń, wiele myśli.
Do naszej celi przyprowadzono chudego, wysokiego Rosjanina z małym węzełkiem pod pachą. Robił wrażenie starego i zmęczonego. Porozmawiałem z nim. Przedstawił się jako inżynier-budowniczy, od siedmiu lat w więzieniu, ostatnio w obozie pracy na Syberii. Przyjechał jeden, oczywiście pod konwojem, bo potrzebowano kogoś do prac budowlanych w okolicach naszego miasta.
Ugoszczony dziwił się zbytkami naszego pożywienia. Jadł mało, twierdził, że w więzieniu niebezpiecznie jest się objadać. Baliśmy się trochę podejrzewając, że jest szpiclem. Wystrzegaliśmy się mówienia przy nim na tematy polityczne. On sam opowiadał o swych losach: otrzymał wyrok dziesięciu lat za kontrrewolucyjną agitację — w towarzystwie przyjaciół skrytykował położenie ekonomiczne kraju. Żona i dzieci są w nędzy, on ma jednak nadzieję dotrwać do końca wyroku. Stracił już wprawdzie dziesięć kilogramów na wadze, ale czuje się nie najgorzej. „Najcięższy jest etap" — powtarzał wciąż. Miesiąc był w drodze — od jednego do drugiego więzienia. „W tym bałaganie mogę tu tygodniami się męczyć" — mówił. Tego dnia przy wieczornym apelu zaczął głośno żądać widzenia się z komendantem obozu w sprawie osobistej, twierdził, że trzymają go w tym obozie bezprawnie. Twardość jego tonu zdziwiła nas bardzo i niektórych jeszcze bardziej umocniła w podejrzeniach, że jest agentem. Po kilku dniach wywołano go i więcej się nie zobaczyliśmy. Jego zachowanie i rady zrozumiałem znacznie później, gdy poznałem z bliska złożoną strukturę i funkcjonowanie Gułagu. Okazało się, że w pewnych sytuacjach więzień wypełniający istotne dla obozu zadania mógł sobie pozwolić na traktowanie z góry przedstawicieli niższych władz więziennych.
Tymczasem etap przybliżał się. Więźniowie wychodzący do pracy twierdzili, że żołnierze mówią między sobą o dalekim transporcie na Pieczorę. Wywołało to niepokój wśród grupy wschodniej, zwłaszcza kryminalistów. Twierdzili, że to bardzo zła perspektywa, ale niektórzy z nich skłonni byli uważać to za plotki. Tymczasem 28 lutego zaczęła działać komisja lekarska i moje nazwisko zostało wyczytane wśród naznaczonych na etap. Pożegnałem się z przyjaciółmi, gdyż obecnie w każdej chwili mogli mnie oddzielić. Wkrótce też zaczęto nas przeprowadzać z celi do celi.
Uważałem wywiezienie za nieuniknione i dlatego przyjąłem wiadomość spokojnie, sądząc, że mój wyjazd skłoni nareszcie rodzinę do przeniesienia się do Krakowa, gdzie już znajdował się mój brat. Bałem się ciągle, aby mój wyrok nie był dla rodziców czy siostry przyczyną represji, a nawet zesłania. Wyjechali ze Lwowa jesienią 1945 roku i wkrótce nastąpiła długa przerwa w korespondencji, mnie pisać nie było wolno, ich listy nie dochodziły. Dopiero w 1954 roku dowiedziałem się, że moi bliscy żyją, ojciec otrzymał katedrę na Uniwersytecie Łódzkim, a następnie Wrocławskim. Liczne próby rodziców, by udzielić mi pomocy, podania do ówczesnych władz ponawiane przez te lata, pozostały daremne. Gdy w 1956 wróciłem do kraju, zastałem matkę już w końcowym stadium nieuleczalnej choroby. Zmarła zaledwie w kilka tygodni po moim powrocie.
Dzień wyjazdu był dla całego obozu ogromnie nerwowy. Zwłaszcza silnie podnieceni byli naznaczeni na etap bandyci. Przechodząc z celi do celi widziałem, że tym razem jedzie duża liczba recydywistów. Obawiałem się możliwości bójek. W ostatnich dniach doszło już do starcia, gdy nie otrzymawszy tytoniu jeden z nich z małpią twarzą, krępy i silny, rzucił się na nas. Wobec zdecydowanej postawy całej naszej grupy szybko ustąpił pola. Obecnie podzielono nas, gdyż tylko część Polaków miała odjechać, a bandyci jawnie szykowali się do akcji.
Na drogę otrzymałem wiele żywności i ciepłej odzieży, co razem tworzyło pokaźny i ciężki worek. Pieniędzy miałem około 600 rubli, sumę w owych czasach dość poważną. Zaszyłem je w starą kołdrę, którą otrzymałem z domu. Wieczorem stanąłem przed komisją lekarską, potem poprowadzono mnie do
228
fryzjerów — strzygą głowy, golą, wygalają też włosy w tym miejscu, gdzie się tego zwykle nie robi. Fryzjerzy, więźniowie — brudni i brutalni. Operacja trwa krótko, lecz jest bardzo niemiła. Ci sami fryzjerzy-więźniowie, wyłącznie mężczyźni, wygalają i kobiety — nie tylko głowy, ale i okolice wzgórka łonowego. Bez tej operacji konwój nie przyjmie więźniów. Twierdzą, że to ma ceł nie tyle higieniczny, co profilaktyczny: ułatwia rozpoznanie uciekiniera.
W końcu późnym wieczorem kazano grupie, w której się znajdowałem, wziąć wszystkie rzeczy i przeprowadzono nas do oddzielnego baraku. Tu, po trzech, wprowadzano nas do dużej sali, gdzie konwój etapu przyjmował więźniów.
Wojska konwojowe, od czerwonych wyłogów zwane powszechnie krasno-pogonnikami, są władzą samodzielną, organizacją autonomiczną, zupełnie niezależną od władz obozów i więzień. Ich zadaniem jest wyłącznie transport więźniów, prawa ich są ogromne— mają faktycznie władzę życia i śmierci. Przejmując człowieka z rąk administracji obozu lub więzienia, konwój poddaje go przede wszystkim specjalnej rewizji. Rewizje to stały punkt programu życia więziennego czy obozowego. Rewizje przed etapem — to jednak sprawa zupełnie oddzielna. Latami opowiada się o nich niezwykłe szczegóły. W zasadzie chodziło o uniemożliwienie przemycenia rzeczy, które w wagonie mogłyby służyć do ułatwienia ucieczki, ataku na konwój lub łączności ze światem. Była wojna i obowiązywały przepisy wojenne.
Zajęło się mną dwóch ludzi. Jeden kazał mi otworzyć worek i wysypać wszystkie rzeczy na podłogę, kiedy to zrobiłem, zaczął je dokładnie przeszukiwać, a mnie polecił podejść do drugiego. Ten zażądał rozebrania się do naga i fachowo obmacywał każdą część garderoby, zwłaszcza zwracając uwagę na rąbki. Wszelkie metalowe przedmioty: sprzączki, guziki, a także gumki, ołówki, czysty papier, lekarstwa — wszystko było obrywane, odcinane, odbierane i wyrzucane. Z butów zrywano gwoździe i podkówki. Podobno cierpliwy więzień może z gwoździa z buta zrobić nóż. Po załatwieniu się z garderobą przyszła kolej na mnie. Komenderował szybko: „Ręce do góry!" — zaglądał pod pachy, „Otworzyć usta!" — palcem sprawdzał, czy coś nie kryje się za policzkiem, „Obrócić się, przysiad, pochylić się!" Stwierdziwszy, że niczego nie ukrywam, skomenderował: „Zabrać rzeczy! Wychodzić! Następny!"
Zaledwie zdążyłem włożyć buty i spodnie, a wszystkie przerzucone rzeczy włożyć do płaszcza w jeden tobół — gdy wepchnięto mnie do nowej sali. Duża cela była przepełniona i szumna. Grupa bandytów ustanowiła w niej swój porządek. Zorientowałem się od razu, że sytuacja jest beznadziejna. Na każdego wchodzącego, oszołomionego rewizją, na wpół tylko ubranego więźnia, trzymającego wszystkie swe rzeczy — rzucało się kilku bandytów, wyrywało je i zabierało. Pośrodku sali siedziało ich kilkunastu starszych, przeglądali rzeczy i dzielili między siebie — pozostawiając mizerną część właścicielowi. W razie prób oporu więzień był bezlitośnie bity. Bandytów nie było dużo — około dwudziestu — mieli jednak organizację, charakter grupy bojowej i, jak się później okazało, zapewnioną bezkarność. W sali było strasznie duszno i ciemno od dymu, pod ścianami, w wielkim tłoku cisnęli się ci, którzy już przeszli rabunek i teraz starali się uporządkować ostatki posiadanego dobytku.
Bandyci zabierali przede wszystkim tłuszcz, cukier, mięso i tytoń, z odzieży wiele wełnianych i w ogóle ciepłych rzeczy, buty, oprócz tego to wszystko, co któremu z nich specjalnie się spodobało. Jeśli ofiara zostawała zupełnie bez
płaszcza lub obuwia — rzucano jej stary płaszcz wojskowy i gumowe chodaki. Wszyscy bandyci od razu przebierali się w zdobyte rzeczy.
Straciłem w tej operacji prawie całą żywność przysłaną przez rodzinę na drogę, sweter, ciepły szal i wiele innych rzeczy. Co chwila upychano kogoś nowego do celi, w której dosłownie nie było gdzie stopy postawić — i znowu ofiara traciła swój dobytek. Oczywiście najwięcej stracili miejscowi Polacy. Mniej poszkodowani byli Ukraińcy, którym rodziny nie przysłały tylu rzeczy, większość ludzi ze wschodu nie straciła niczego, gdyż po prostu niczego nie posiadała. Niektórych tylko zmuszono do zamiany lepszych butów na gorsze.
Wciśnięty w kąt, półsiedząc, przetrwałem tak kilka godzin. Obok mnie, nie znany mi Polak, stary kolejarz w znoszonym mundurze, modlił się z książeczki, którą widać jakimś cudem udało mu się przenieść przez rewizję. Ja uważałem za sukces, że na razie ocalały moje zaszyte w kołdrę pieniądze; nie znaleziono ich w czasie rewizji ani nie spostrzegli ich bandyci.
Nagle w sali rozległ się straszny wrzask, bandyci trzymali rozciągniętego kogoś opierającego się rabunkowi i jeden z nich wykręcał mu jądra. Po chwili półprzytomnego więźnia rzucili w kąt. Straż u drzwi, nie zważając na krzyki i wołania, nie reagowała, wpychając tylko nowych. Po jakimś czasie więźniów przestało przybywać, rewizja kończyła się lub może zapełniano inną celę. Znowu wybuchła gwałtowna bójka. Tym razem wbiegło kilku żołnierzy i przedarli się do środka roztrącając i tratując więźniów. Widziałem, że bandyta perorował coś głośno, wskazując na młodego człowieka, który stał przed nim. Żołnierz bez słowa zamachnął się i grad ciosów spadł z lewej i prawej na twarz napadniętego.
Sytuacja była jasna, lekcja widoczna. Konwój jest po stronie bandytów. Ten fakt trzeba było stale brać pod uwagę. Korzyści materialne żołnierzy konwoju, którym bandyci odstępowali cenniejsze zrabowane rzeczy za machorkę i papierosy, czasem za jedzenie, były w czasach wojennych znaczne. Pretensje więźniów politycznych były wyśmiewane.
Późno w nocy wyprowadzono nas na podwórze. Trudno było zorientować się, kto swój, a kto obcy. Wszyscy oprócz bandytów byli ogromnie zmęczeni i ogłuszeni. Ustawiono nas czwórkami i oficer głośno uprzedzał, że przy próbie wyjścia z szeregu konwój natychmiast użyje broni. Otoczyło nas kilkudziesięciu żołnierzy, część z karabinami i bagnetami. Kilkunastu prowadziło na smyczy psy. Ruszyliśmy powoli przez miasto. Było ciemne i puste. Wojna jeszcze trwała i obowiązywało zaciemnienie. Nie orientowałem się, gdzie jesteśmy, dopóki nie wyszliśmy na znaną mi ulicę prowadzącą do dworca kolejowego. Marsz w błocie, prawie po ciemku, wśród stałych okrzyków konwoju i szczekania psów był uciążliwy.
Gdy niespodzianie kolumna samochodowa zatrzymała nasz pochód, część żołnierzy rozpoczęła bezładną strzelaninę w powietrze, powiększając ogólny zamęt. Po godzinie doszliśmy do dworca towarowego. Wzdłuż spalonych magazynów stał szereg wagonów, parowozu nie było widać. Od razu, w ciemności, zaczęto nas załadowywać do środka. Wagony były duże, towarowe. Po chwili znalazłem się na podłodze z workiem pod głową, nikogo ze znanych mi ludzi nie było blisko. O ile się orientowałem, kilku znajomych było w transporcie, trudno jednak było powiedzieć, gdzie się znajdowali. Nie mogłem zasnąć. W pewnej chwili usłyszałem szmery, jak gdyby myszy. Okazało się, że to ktoś leżący obok mnie usiłuje wykraść z mego worka ostatki pieczywa, którym pogardzili bandyci. Podciągnąłem worek pod siebie, a po chwili w wagonie zabłysło jakieś światełko. Grupa bandytów zmontowała lampkę. Mieli łyżkę metalową bez trzonka, włożyli do niej kawałeczek masła, z płótna zrobili knot i zapalili pełzające światło. Dużo oczywiście widać nie było, ale w zupełnej ciemności wagonu zdawało się to czymś niezwykłym. Nikt nie spał. Bandyci rozmawiali głośno, domagając się czegoś od kogoś niewidocznego. Po chwili ucichli i jeden z nich powoli i głośno zaczął opowiadać jakąś historię. Mówił wyraźnie, z uczuciowymi intonacjami, o więźniu niesłusznie osadzonym w podziemiach na wyspie. Była to — z rozmaitymi zmianami i przekręceniami — treść Hrabiego Monte Chusto Aleksandra Dumas.
Rankiem otwarły się z trzaskiem drzwi wagonu. „Wysiadać — z rzeczami!" Ustawiono nas znowu i zaczęto wyczytywać po nazwisku osoby przeznaczone do poszczególnych, oznaczonych numerami wagonów. Gdy przyszła kolej na mnie, usłyszałem, że razem wyczytano całą serię nazwisk polskich, w tym dwa dobrze znajome. Jedzie więc ze mną Kazimierz Sobolewski i podoficer Stebelski, dobry znajomy z więzienia. Reszta Polaków — nieznajomi. Wchodzimy pojedynczo do wielkiego towarowego wagonu. Pośrodku stoi żelazny piecyk, z lewej, u góry — małe zakratowane i zadrutowane drutem kolczastym okienko. Z prawej strony ciemno. W połowie wysokości wagonu ciągnie się szeroka półka z desek. Ani na podłodze, ani na półkach nie ma żadnej podściółki. Oczywiście najlepsze miejsca to te na półce około okna — ale próba, by zająć jedno z nich, nie udaje się. Na wierzchu siedzi już dwu bandytów, i krzycząc: „Zajęte!" bezceremonialnie zrzuca każdego, kto usiłuje się tam wspiąć. Decyduję się na miejsce na podłodze, gromadzi się nas tam około dziesięciu Polaków, zajmujemy cała dolną przestrzeń pod półką z oknem. Szybko, dopóki trwa ładowanie, poznajemy swoich. Jest to grupa AK ze Stryja, wszyscy skazani w jednym procesie, młodzi chłopcy, wyglądają dość zdecydowanie. Umawiamy się od razu, że w razie bójki występujemy razem i stawiamy opór do końca. Oby tylko nie było nas za mało.
Gdy zatrzaśnięto drzwi wagonu, okazało się, że jest nas Polaków dwunastu. Kazimierza Sobolewskiego i Edwarda Stebelskiego wczoraj obrabowano. Stebelski ma twarz pokrytą ogromnymi sińcami, jednego oka prawie nie widać. Stawiał opór. Chłopcy ze Stryja mają rzeczy niewiele. W wagonie jest około pięćdziesięciu osób. Nad nami, na najlepszych miejscach na półce, ulokowało się ośmiu ludzi, jak sądziliśmy — sami bandyci. Po ciemnej stronie też pełno, ale trudno się na razie zorientować, kto i jak tam się rozmieścił. Wybucha bójka między nami i jakimś półwidocznym napastnikiem, który usiłuje wejść pod półkę. Napastnik szybko wycofuje się, gdy widzi, że podrywa się cała grupa. Widzimy jasno, że tylko jako całość możemy wywalczyć sobie miejsca.
Przystępujemy do urządzania legowiska. Część rzeczy podścielamy pod siebie — podłoga jest zimna, a podróż czeka nas widocznie długa. Kiedyśmy obliczyli nasze zapasy, okazało się, że z jedzenia pozostało nam bardzo niewiele. Podobnie jest z tytoniem. Rzeczy też częściowo straciliśmy, ale ubrani jeszcze jesteśmy nie najgorzej, nie ma już tylko zapasowych części garderoby. Wyglądnąwszy przez okienko widzimy konwój otaczający wagony, na razie jednak stoimy. W południe dają nam po kawałku chleba, konwój przynosi nam parę kubków, starych, blaszanych misek lub pogiętych i brudnych menażek, na zupę. Inne naczynia, własne, zostały odebrane przy rewizji.
Wyjechaliśmy dopiero na czwarty dzień, 4 marca 1945 roku. W tym czasie nasza sytuacja w wagonie wyjaśniła się i polepszyła. Przede wszystkim otrzymaliśmy nieoczekiwanie znaczną pomoc materialną. Rodziny Kazimierza Sobolewskiego i Edwarda Stebelskiego dowiedziały się o miejscu naszego pobytu na dworcu. Za zezwoleniem komendanta konwoju otrzymujemy paczki. Przez okienko widać kobiety, które je przyniosły — konwój nie dopuszcza ich blisko wagonów. W tych dniach otrzymaliśmy sporo jedzenia, tytoniu, trochę lekarstw. Sami jednak nie możemy niczego odpowiedzieć, nie mamy możliwości napisania grypsu. Nasze nowe bogactwo wywołuje jawne zainteresowanie wśród bandytów. Mają oni wprawdzie worki z tytoniem i żywnością zrabowane w trakcie rewizji, jedzą jednak dobrze i palą bez przerwy. Widać myślą o uzupełnieniu swych zapasów kosztem „panów", jak nas nazywają.
Postanowiłem wdać się w pertraktacje. Z całej grupy Polaków ja jeden mówię biegle po rosyjsku. Przy wydawaniu nam pierwszych posiłków — dzienna porcja chleba około 300 gramów i pół litra zupy — widać od razu, że konwój uważa bandytów za odpowiedzialnych za sytuację wewnątrz wagonu. Jednego z nich mianują starszym wagonu, oni też rozdzielają wiadro zupy i bochenki chleba. Oczywiście, że z wyjazdem w głąb kraju ich pozycja będzie jeszcze mocniejsza.
Szybko ustalam, kto jest ich faktycznym hersztem. Przywódca ma około trzydziestu lat, silnie zbudowany blondyn, Rosjanin, ręce i pierś starannie tatuowane. Ubrany w wojskową, wcale porządną bluzę. Sam nie pełni żadnych funkcji, ale to on faktycznie naznaczył starszego wagonu proponując kandydaturę dyżurnemu podoficerowi. Inni go słuchają, ma adiutanta, młodego.
chłopca. Nazwisko herszta — Pawłów. Na oko wygląda mniej brutalnie niż wielu bandytów, z którymi już się zetknąłem.
Częstuję go papierosami, ciastkami. Zaczynam rozmowę. Odpowiada chętnie, mówi spokojnie. Na drugi dzień w imieniu grupy Polaków zawieram z nim umowę. Oddajemy dobrowolnie połowę naszych zapasów jedzenia i tytoniu — w zamian obiecuje bezpieczeństwo i wydawanie należnych racji przy rozdawaniu wiktu. Umowa ta była, dzięki stanowisku Pawiowa, dotrzymana do końca. Oszczędziła nam wielu cierpień i trudności w drodze. Mieliśmy w rezultacie sytuację znacznie lepszą niż inni Polacy, rozproszeni po wagonach. Nikogo z nas bandyci więcej nie uderzyli, nikogo nie rabowali w drodze.
4 marca, w dzień moich imienin, etap opuścił miasto.
Jechaliśmy na północny wschód, później coraz bardziej na północ. Podróż od momentu załadowania trwała dwadzieścia siedem dni. Przez cały ten okres raz tylko, na parę godzin, opuściliśmy nasz wagon. Od razu pierwszego dnia bandyci zaproponowali, by go uszczelnić, chroniąc się w ten sposób przed chłodem. Poszedł na ten cel jeden z naszych koców. W zabitych drzwiach, których szczeliny zatkaliśmy, znajdowała się wmontowana osobliwa ubikacja:
wąska rura z desek wychodząca na zewnątrz — z półką i pałką do przeczyszczania otworu. Urządzenie to zmuszało, pod groźbą zanieczyszczenia podłogi wagonu, do załatwiania dwu potrzeb fizjologicznych zawsze oddzielnie. Dla nieprzyzwyczajonych — rzecz trudna i męcząca. Obok ubikacji tworzyła się zwykle kałuża nieczystości i przyległe miejsca na podłodze należały do najgorszych. Ubikacja, zwana podobnie jak i kubeł więzienny „paraszą", znajdowała się po ciemnej stronie wagonu, gdzie koczowali Ukraińcy.
Rozmieszczenie przestrzenne pozostało w zasadzie bez zmian do końca podróży i określało w dużym stopniu strukturę społeczną, sytuację grup i osób w wagonie. W najlepszym, najwygodniejszym położeniu znajdowała się grupa bandytów. Półka koło okna umożliwiała im orientowanie się w świecie zewnętrznym, choć okienko było małe, około 30 na 40 centymetrów, ale stanowiło jedyny możliwy punkt obserwacyjny, było też właściwie jedynym źródłem światła. Patrząc przez nie można było niekiedy odczytać nazwy stacji kolejowych, które mijaliśmy, i w ten sposób zorientować się w położeniu. Można było stwierdzić, czy stoimy na stacji, czy, jak to się często zdarzało, gdzieś w polu, można też było zobaczyć przybliżających się żołnierzy, a nawet przez pukanie w szybę zwrócić ich uwagę i wyprosić jakąś usługę lub transakcję. Do okienka bandyci nie dopuszczali w zasadzie nikogo oprócz członków własnej grupy i osób, z którymi byli we względnie dobrych stosunkach: byłych żołnierzy radzieckich, czasem także mnie. Przez cały czas jazdy nikt z grupy ukraińskiej nie próbował nawet korzystać z okna.
Oprócz okna górna półka miała drugą ogromną zaletę, było tam znacznie cieplej. Podłogę, na której myśmy leżeli, dzieliła od chłodu na zewnątrz tylko deska. Różnica temperatury między dołem a poziomem półki była bardzo znaczna i wyczuwalna bez termometru. Stojąc w wagonie miało się często wrażenie, że nogi tkwią w zimnej wodzie; podobnie schylając się, aby wejść pod półkę, czuło się stale piwniczny chłód ciągnący od podłogi. Wielotygodniowa jazda w tych warunkach odbiła się poważnie na naszym zdrowiu.
Wagon tego typu, w jakim jechaliśmy, nazywał się w potocznym języku obozowym cielęcym. Drugi typ wagonu etapowego, tzw. stołypin to trwała pamiątka po ministrze carskim okresu pierwszej rosyjskiej rewolucji. Zbudowany był zupełnie inaczej, był ruchomym więzieniem. Na zewnątrz mało czym różnił się od zwykłego dużego wagonu pasażerskiego, kursującego na kolejach sowieckich. Posiadał jednak znacznie mniejsze, zakratowane okna i każdy przedział był właściwie odrębną celą więzienną zamykaną z korytarza. Stołypiny kursowały stale pomiędzy etapowymi punktami, więzieniami i obozami i były doczepiane do zwykłych pociągów, zwykle jako ostatnie. Duże, kilkusetosobowe transporty z reguły przewożono w wagonach cielęcych w oddzielnych składach, a później, w latach 1945—53, dołączano je do pociągów towarowych, czasem z jednym, najwyżej dwoma stołypinami. W transporcie zawsze jeden lub więcej wagonów, również towarowych, urządzonych po wojskowemu, zajmowali żołnierze, w osobnych wagonach znajdowała się kuchnia i magazyn żywności. Pielęgniarka jechała w jednym wagonie z konwojem. Żołnierze w czasie biegli pociągu pełnili służbę wartowniczą w specjalnych wieżyczkach na dachach wagonów. W czasie postoju rozstawiano warty ochronne wokół wagonów i sprawdzano obecność więźniów. Warty nie dopuszczały ludności do transportu i na postojach często słyszeliśmy głosy: „Stać — cofnąć się!" W związku ze zdarzającymi się wypadkami wycinania podłogi czy ścian wagonu i ucieczki więźniów, konwój stale sprawdzał całość wagonów.
Jechaliśmy w marcu 1945 roku w ostatnim okresie działań wojennych. Choć sytuacja na frontach była nader korzystna dla ZSRR i rezultat wojny przesądzony, wysiłek militarny był wciąż jeszcze znaczny. Odczuwaliśmy to w czasie jazdy, gdyż nasz pociąg musiał stale oczekiwać i przepuszczać transporty wojskowe zdążające na zachód. Jechaliśmy więc, zwłaszcza do Moskwy, bardzo powoli, nader często godzinami staliśmy na jakichś bocznych liniach, zapasowych torach, często w polu. Często zresztą zatrzymywano nas dla sprawdzenia obecności. Czynność ta, stały punkt porządku dnia więźnia, znana nam dobrze z więzienia i obozu przechodniego, tu nabierała specjalnie męczącego charakteru. Odbywała się kilkakrotnie na dobę, w tym zawsze przynajmniej raz, a często dwa i trzy, w nocy. Pociąg zatrzymywano i dyżurny podoficer z grupą żołnierzy obchodził wagony. Drzwi, zamykane na ogromne kłódki, rozsuwane, jak zwykle w wagonach towarowych, przymarzały i trzeba było dużego wysiłku, aby je otworzyć. Dwóch żołnierzy z bronią automatyczną ustawiało się w odległości kilku kroków od wagonu. Dyżurny otwierał zamek i krzyczał głośno, bijąc drewnianym młotkiem po drzwiach wagonu: „Prowierka — otwierajcie!" Najbliżej leżący więźniowie, zwykle na okrzyk starszego wagonu, pomagali rozsunąć drzwi. Dwóch lub trzech żołnierzy z dyżurnym wchodziło do wagonu. Przez otwarte drzwi wrywała się fala mroźnego powietrza. Każdy ze sprawdzających miał w ręku drewniany młotek na długiej rękojeści, służący do opukiwania podłogi i ścian wagonu, aby wykryć ewentualnie podpiłowane miejsca. Żołnierze patrolujący na wagonach mieli podobne młotki i biegali, opukując dachy. Drugim przeznaczeniem młotków było bicie więźniów przy sprawdzaniu.
W nocy przy świetle elektrycznych latarek wszyscy więźniowie byli przepędzani na jedną stronę wagonu, a potem liczeni, gdy przebiegali na wolną część. Zbudzeni, oszołomieni więźniowie, niechętnie wypełzający spod skąpych okryć, gdzie zdążyli się nieco ogrzać, byli stale poganiani młotkami. „Prędzej, prędzej, jak meteory, bez ostatniego!" — wrzeszczeli dozorcy i rzeczywiście na ostatnich sypało się najwięcej razów. Szczęśliwie było, gdy rachunek zgodził się za pierwszym razem, często jednak, zwłaszcza w nocy, mylono się i brakowało jednego lub dwóch więźniów. Przepędzano więc znowu wszystkich po parę razy, z narastającą złością wyładowującą się w uderzeniach i przekleństwach
— dopóki rachunek się nie zgodził.
Żołnierze opukiwali młotkami podłogę i ściany wagonu, rozrzucając nasze rzeczy, depcząc po nich, roznosząc śnieg i lód na podeszwach. Miejsca na podłodze były więc stale tratowane i to zarówno przez nich, jak i przez samych więźniów zbijanych w stado przy przepędzaniu. Co kilka dni normalne sprawdzanie obecności łączyło się dodatkowo z rewizją rzeczy. Żołnierze przetrząsali nasze węzełki i legowiska w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów i pieniędzy. Specjalnie drobiazgowo nie szukali, bo wiedzieli, że jesteśmy już po wielu czystkach, raczej wypełniali regulamin, ale w rezultacie wszystkie rzeczy znowu były poprzewracane, porozrzucane, podeptane i pomieszane. Najgorszym jednak rezultatem każdego sprawdzenia, zwłaszcza w nocy, było wyziębienie wagonu. Po odejściu żołnierzy i zamknięciu drzwi po ciemku szukano swoich legowisk, porządkowano rzeczy i znowu próbowano się ogrzać. Nieraz po dwu-trzech godzinach wpadała nowa kontrola i cala scena powtarzała się.
W ciągu dnia kilkakrotnie zatrzymywano pociąg dla zaopatrzenia nas w opał, wodę i dla wydawania żywności. Zaopatrzenie w opał było nader skąpe. Żelazny, okrągły piecyk na środku wagonu potrzebował dużo drewna, gdyż nie utrzymywał zupełnie ciepła, grzał tylko, dopóki się w nim paliło. W zasadzie przygotowanie opału wchodziło w obowiązki konwoju. Żołnierzom nie chciało się jednak tego robić i wrzucali nam do wagonu duże kawały surowego, mokrego drewna, zwykle części pni brzozowych, a także piłę. Kilku więźniów piłowało drewno na zmianę pod nadzorem, przy otwartych drzwiach. Rozpalanie ognia było dość żmudne, choć jeden z bandytów stale opiekował się piecykiem i suszył na rozpałkę drobne kawałki. Oficjalnie nie wolno było mieć zapałek i konwój za każdym razem dawał nam kilka na rozpalenie w piecu. W drugiej połowie podróży drewna dawano zbyt mało i w wagonie całymi dobami panował dotkliwy chłód. Najzimniej oczywiście było na podłodze. Gdy sytuacja stawała się i dla bandytów uciążliwa, inicjowali krzyki, wołania i tupania, żądając od konwoju drewna. „Naczalnik zamierzajem!'"
— krzyczeli godzinami. Po dłuższej wymianie przekleństw żołnierzy z dachu i krzyków, które często donosiły się od razu z kilku wagonów, pociąg zatrzymywano i z przekleństwami zaczynało się rozdawanie mokrych pni, piłowanie i rozniecanie ognia.
Temperatura w wagonie wahała się jednak stale około zera, a często opadała i znacznie niżej. Trudno było się temu dziwić, kiedy na zewnątrz panował dwudziestokilkustopniowy mróz, na podłodze nie było żadnej podściółki, a przez tysiące szczelin przedostawał się mróz. Lód na podłodze tajał tylko w najbliższym sąsiedztwie pieca, metalowe części wagonu pokryte były od naszych oddechów białym szronem, który nigdy nie znikał. Manierka z wodą, którą trzymałem pod głową, stale zamarzała, i trzeba ją było rozgrzewać przy piecu. Chłód ciągle wzrastał. Był wprawdzie już marzec, ale jechaliśmy stale na północ i na północny wschód, z każdą setką przejechanych kilometrów robiło się zimniej. Jechaliśmy z początku przez Wołyń, potem przez Polesie, Homel, nareszcie wjechaliśmy w ogromne lasy Białorusi. Linia kolejowa była drugorzędna, dworce ubogie. Zwracało na siebie uwagę opustoszenie kraju. Godzinami jechaliśmy nie widząc ani żywej duszy, ani jednego domu. Pustka, pustka, lasy, zagajniki, niedbale zaorane, przyprószone śniegiem pola, czasem na horyzoncie wykwitały olbrzymie wieże i kopuły cerkwi, w większości bez krzyży. Gdy podjeżdżaliśmy bliżej, było widać, że cerkwie są odrapane, zniszczone, często w ruinie. Na większych stacjach — tłum nędznie ubranych ludzi, przeważały kobiety spełniające większość funkcji i prac, a więc tragarzy, szoferów, robotników kolejowych, sprzedawców, dyżurnych ruchu. Na polach żerowały stada wron, często wzdłuż toru przebiegały jak mały płomień na śniegu lisy. Konwój na dachu robił sobie zabawę otwierając do nich ogień z automatów, zawsze bezskuteczny.
Jedzenie wydawano zwykle dwa razy dziennie, jeden raz wodę z parowozu — zwykle ciepłą lub nawet gorącą, z nieprzyjemnym, metalicznym posmakiem. Staraliśmy się jej wiele nie pić, o myciu oczywiście nie było mowy. Pragnienie zresztą w takim chłodzie nie dokuczało. Opowiadano mi później wielokrotnie o letnich etapach na południe, do Kazachstanu, gdzie przy odżywianiu rybami i braku wody, pragnienie było najuciążliwszym strapieniem więźniów. Nam dokuczał głód i chłód.
Wyżywienie było nader nędzne. Wydawano chleb, bochenek na sześć osób. Bochenek mógł ważyć około dwóch kilogramów, tak że wypadało teoretycznie ponad 30 dekagramów na osobę. To była podstawa pożywienia. Chleb rozdawali bochenkami bandyci, zwykle starszy wagonu, na mniejsze porcje dzielono go za pomocą kawałków drewna. Bandyci oczywiście nie stosowali się do normy czy też zasady równego podziału. Dla siebie zostawiali po jednym bochenku na czterech czy nawet trzech, nam dawali to, co się należało, to znaczy jeden na sześciu ludzi, zwykle tyle samo otrzymywali żołnierze. Ubytek ponosili Ukraińcy, którzy dostawali to, co zostało, zwykle jeden bochenek na siedmiu lub ośmiu ludzi. Zależało to zresztą od wielu czynników, ilość chleba nie zawsze była jednakowa — były wahania nawet o cały bochenek. W początkach jazdy, gdy bandyci mieli jeszcze nagrabione zapasy, nie zabierali sobie tyle co później, czasem po prostu z kaprysu starszego Ukraińcy pozbawiani byli połowy należnego im bochenka.
Oprócz chleba raz dziennie wydawano nam zupę w wiadrach. Zwykle robiona była z pęcaku lub bobu z niewielką ilością tłuszczu, nieraz znajdowaliśmy w niej niedogotowane suszone kartofle w plasterkach, częsty produkt w więzieniach. Rozdział zupy był jeszcze bardziej niesprawiedliwy. Nikt właściwie nie wiedział dokładnie, ile się należy. Czerpak — 400 gramów, pół litra — mówili żołnierze z konwoju. Bieda w tym, że żadnej miary ani czerpaka nie było. Zupę rozdzielał starszy według swego klucza. On i jego pomocnik wyławiali najpierw tłuszcz, zagarniali krupę, bób czy kartofle i jedli w swym gronie z przywódcą na czele. Często zostawiali sobie nawet jedną menażkę na później. Dopiero potem otrzymywali inni, my (po około pół litra) i żołnierze radzieccy, ostatnim, Ukraińcom, dostawała się zwykle już tylko mniej więcej szklanka bardzo rzadkiej juszki.
Dopóki mieliśmy jeszcze jakieś własne zapasy, w pierwszej połowie podróży nie odczuwaliśmy tak bardzo niedostatku. Ci jednak, którzy nie mieli zapasów, a także krzywdzeni przy rozdziale Ukraińcy, zaczęli wyraźnie głodować i słabnąć.
Raz na dzień lub rzadziej do wagonu wraz z podoficerem zaglądała pielęgniarka. Była to z pochodzenia Polka, przydzielona jako pomoc medyczna do naszego transportu, przymusowo delegowana z jednego z lwowskich szpitali. Ubrana w watowane spodnie i kubrak, omotana szalami, nie rozbierała się przez całą drogę. Bała się strasznie, ale będąc świadkiem warunków, w jakich jechali więźniowie, starała się w miarę swoich sil pomóc, zwłaszcza Polakom. Możliwości jej były nader ograniczone. Posiadała niewielki zapas najbardziej podstawowych lekarstw, trochę opatrunków, jodynę, strzykawkę i zastrzyki na serce. Miała też papier i ołówek. Zgodziła się przewieźć do Lwowa, do rodziny mojej i Kazimierza Sobolewskiego, listy napisane naprędce w czasie jednej z jej wizyt, gdy konwój mniej zwracał uwagę. Wstęp do naszego wagonu miała ułatwiony, gdyż tu znajdował się jedyny w transporcie człowiek z lekarskim wykształceniem — Kazimierz Sobolewski, absolwent lwowskiej medycyny, w czasie okupacji niemieckiej pracownik Instytutu profesora Weigla. W transporcie były wypadki różnych chorób i pielęgniarka, nie "mogąc dać sobie rady, wyprosiła u naczelnika konwoju pozwolenie na odwiedzanie w razie potrzeby lekarza. Przy tej sposobności napisaliśmy parę listów. Po latach dowiedzieliśmy się, że dziewczyna doręczyła je niewątpliwie osobiście ryzykując. Zachowałem mój list, zabezpieczony przez matkę, do dziś dnia.
Po ośmiu dniach podróży zatrzymaliśmy się na dużej stacji kolejowej. Dzień był piękny, słoneczny, zimowy, dwudziestokilkustopniowy mróz. Zatrzymano nas na stacji towarowej. Po kilku godzinach postoju zauważyliśmy, że z sąsiednich wagonów naszego transportu wyprowadzają więźniów i prowadzą ich wraz z rzeczami, pod konwojem, gdzieś wzdłuż torów. Przez małe okienko trudno było stwierdzić, dokąd. Bandyci szybko domyślili się, o co chodzi: to łaźnia. Prowadzą nas do łaźni, a wagony w tym czasie poddane będą dezynfekcji.
Rzeczywiście, po jakimś czasie przyszła nasza kolej. Otworzono drzwi i skomenderowano: „Zbierać rzeczy i wychodzić do łaźni!" Wyszliśmy po raz pierwszy po dwóch tygodniach na świeże, mroźne powietrze. Po wagonie wydawało nam się ono niezwykle ostre. Stacja okazała się wielkim węzłem kolejowym na drodze do Moskwy — był to Briańsk. Uformowano nas w czwórki, żołnierze otoczyli grupę i poszliśmy, wszyscy pasażerowie naszego wagonu razem, paręset metrów w kierunku bocznego toru, gdzie stał duży parowóz — pod parą, ale silnie oblodzony — i kilka wagonów. Rozglądałem się, gdzie jest budynek łaźni, gdy wtem skomenderowano:”Włazić do wagonu!" Okazało się, że była to łaźnia kolejowa, mieszcząca się w specjalnych wagonach i zaopatrywana w gorącą wodę z parowozu.
Rozebraliśmy się, wydano nam żelazne wieszaki dla umocowania odzieży i pościeli, buty i inne drobiazgi skórzane trzeba było wziąć ze sobą, gdyż skóra w podobnych kotłach z parą pod ciśnieniem niszczy się zupełnie. Mieliśmy pod tym względem już doświadczenie z więzień. Po przejściu do umywalni każdy otrzymał kawałeczek mydła wielkości mniej więcej dwóch kostek cukru. Było szare, miało nieprzyjemny zapach i źle się pieniło. Trudności z mydłem miały potem trwać w obozie jeszcze długie lata, obecnie jednak nie dbaliśmy o to, gdyż wieźliśmy jeszcze ze sobą zapasy z paczek od rodzin. Bandyci na ogół nie łakomili się na nie i podczas rabunku mydło ocalało, pokrajane jedynie nożami przy rewizji dla sprawdzenia, czy nie ma w nim ukrytych przedmiotów. Konwój nie spieszył się specjalnie, gdyż postój był widocznie przewidziany na dłuższy czas, mieliśmy więc możność solidnego wymycia się i wygrzania w ciepłym pomieszczeniu, zanim wróciliśmy do naszego zimnego wagonu.
Przy wyjściu za drzwiami oczekiwała nas niespodzianka typowo więzienna:
w wąskim przejściu stała nasza pielęgniarka, czerwona i zła, trzymając w jednej ręce wiadro z jakimś gęstym szarym płynem, w drugiej pałkę z nawiniętym pękiem szmat. Każdy z defilujących nagich mężczyzn musiał się zatrzymać i mokra szmata zwilżała cuchnącym płynem krocze delikwenta. Procedura była zupełnie nieoczekiwana, płyn ostry, z zapachem karbolu, miął chronić nas przed inwazją wszy. Pielęgniarka poznała mnie i jeszcze raz okazała względy, uniknąłem tej operacji.
Wieczorem tego dnia słyszeliśmy krzyki w sąsiednim wagonie, bandyci znęcali się nad kimś. W nocy skonał tam jeden z Polaków, starszy, pięćdziesięciokilkuletni człowiek, listonosz czy kolejarz z zawodu, chory na pęcherz. Był maltretowany przez bandytów i rzucony koło ubikacji, „paraszy", gdzie rano znaleziono go martwego. Była to pierwsza śmiertelna ofiara naszego transportu.
Z Briańska ruszyliśmy w kierunku wschodnim, wjechaliśmy w okolice bardziej zaludnione. Na stacjach było więcej ludzi, pojawiły się wśród pól wieże wysokiego napięcia, migały lepiej niż gdzie indziej utrzymane szosy. 16 marca rano przez nasze okienko, do którego teraz dość często zaglądałem grając w szachy z przywódcą bandytów, zobaczyliśmy przedmieścia wielkiego miasta, charakterystyczny przemysłowy krajobraz, dużą ilość balonów na uwięzi. Była to Moskwa. Długie godziny objeżdżaliśmy miasto widząc kilometrowe ulice, autobusy, przechodniów, domy i sklepy. Jechaliśmy okrężną linią kolejową spotykając ciągle transporty wojskowe, czołgi i działa załadowane na platformy, na dworcach wielu oficerów, żołnierzy, osoby cywilne. Wyglądanie przez szybkę naszego okienka, mimo drutu kolczastego utrudniającego obserwację, było tego dnia bardzo interesujące i rad byłem, że mogę z tego skorzystać. Sprawdzano nas dopiero, kiedyśmy odjechali kawałek, zapewne aby przy świadkach nie otwierać wagonów.
Jechaliśmy dalej na północny wschód. Kierunek naszej jazdy bardzo przygnębił bandytów. Ciągle zastanawiali się, jak i my zresztą też, dokąd idzie nasz transport, wymieniali różne rejony obozów i porównywali złe i dobre strony każdego z nich. Do Moskwy niczego jeszcze konkretnie nie można było powiedzieć, dopiero po przejechaniu miasta wyjaśniło się, że jedziemy ciągle na północny wschód, a więc albo na Ural, albo na Północ do republiki Korni. Ta ostatnia możliwość wyraźnie przerażała naszych recydywistów.
v Tymczasem położenie nasze zaczęło się wyraźnie pogarszać. Zapasy jedzenia skończyły się ostatecznie, tytoń był też już tylko w znikomej ilości. Ukraińcy wyraźnie głodowali, czasami prosili nas o okurki papierosów kręconych z machorki i palili je po kilku razem. Mieliśmy jeszcze trochę tytoniu, starałem się od czasu do czasu częstować bandytów, zwłaszcza szefa, choć to uszczuplało nasze zapasy, ale sytuacja robiła się napięta. Obawiałem się, czy zechcą dotrzymać naszej umowy. Słyszałem bowiem wielokrotnie, jak rozmawiali, że warto by przetrząsnąć panów, u których są jeszcze różne rzeczy i zapewne ukryte pieniądze- Rzeczywiście, kilku z nas, i ja w tej liczbie, miało zaszyte ruble, które chowaliśmy na czarną godzinę w obozie. Dotychczas udało nam się przejść rewizję i rabunek bez szkody pod tym względem, ale co będzie, jeśli bandyci zechcą dokładniej przetrząsnąć nasze rzeczy? Perspektywa utraty pieniędzy i zapewne znowu części garderoby była mało zachęcająca. W panującym chłodzie całą odzież nosiliśmy na sobie, ratując się w ten sposób.
Mimo sarkań najbardziej wojowniczych akowców ze Stryja uważałem, że me warto dla paru dekagramów tytoniu narażać się na nowy rabunek czy bójkę. Kontakty między bandytami a konwojem były już bardzo zażyłe. Wiedzieliśmy, że w razie sporu konwój poprze bandytów przeciwko „faszystom". Starszy wagonu miał niepisane prawo wyjaśniać zdarzenia w wagonie i konwój przyjąłby, jak zwykle, jego wersję. Konwój mógł też sam pobić więźnia lub, co gorsza, zastosować nadzwyczaj bolesną karę, polegającą na nałożeniu stalowych kajdanków, tzw. naruczników, które naruszały obieg krwi i powodowały ogromny ból. W naszym wagonie jeszcze nie stosowano tej kary, ale konwój groził tym stale. Nie chcieliśmy ryzykować podobnych przyjemności.
Na jednej z małych stacyjek bandyci przywołali żołnierza i chcieli wymienić
parę przedmiotów ze zrabowanej wcześniej garderoby na tytoń. Był to handel w latach wojny i powojennych ogromnie rozpowszechniony w całym ZSRR, zwłaszcza wzdłuż linii kolejowych. Zamieniano garderobę na żywność lub machorkę. Jednostką miary była szklanka machorki w krupkach, według niej oceniano wartość rzeczy. Teraz żołnierzowi coś wydawało się mało i żądał jeszcze jakiegoś przedmiotu. Bandyci już niczego nie mieli i przywódca zwrócił się do nas. Najbogatszy z nas był Kazimierz Sobolewski, namówiłem go szybko, aby poświęcił jedną z trzech par spodni, jakie posiadał. Z pewnym wahaniem zgodził się i spodnie powędrowały w świat. Żołnierz wrócił po chwili z garścią machorki, bandyci wzięli ją sobie, ale dali i mnie dla naszej grupy na parę papierosów. Niestety, Sobolewski nie palił, nie miał więc nawet tej rekompensaty. Bandyci zresztą nie nalegali i była to jedyna rzecz, którą daliśmy im poza tytoniem i produktami odstąpionymi jeszcze we Lwowie.
Robiło się coraz chłodniej, braliśmy kurs na północ i widać było, że jedziemy w okolice przypolarne. Żyliśmy już wszyscy wyłącznie na wikcie więziennym, a ten pogarszał się. Chleb dawano nieregularnie, raz wcześnie rano, raz późnym wieczorem. Odstępy w czasie trwały nieraz prawie trzydzieści sześć godzin. Raz całą dobę, a raz dwie w ogóle nie wydawano żywności. Później jak gdyby część dodano — w rzeczywistości jednak nie otrzymaliśmy pełnej racji i wszyscy osłabli. Bandyci teraz bez ceremonii zabierali coraz więcej chleba i zupy dla siebie — kosztem Ukraińców. Głód przycisnął tych ostatnich i próbowali protestować. Gdy jednak przy kolejnym rozdawaniu chleba jeden
z nich zażądał większej porcji, trzech bandytów rzuciło się na niego i po chwili z rozkrwawionymi ustami upadł na podłogę. Inni nie próbowali zaczynać walki. My otrzymywaliśmy swoje porcje bez zmian.
Tymczasem zwalił się na nas nowy, nieoczekiwany cios. Jeden z chłopaków ze stryjskiego AK ciężko zachorował na krwawą biegunkę, dyzenterię. Wycieńczony więzieniem i podróżą, szybko opadał z sił. Z początku mógł jeszcze sam chodzić do naszej ubikacji, później prowadził go tam i podtrzymywał wierny towarzysz, na trzeci dzień już i podnieść się nie mógł, wypróżniał się pod siebie. Jeść przestał właściwie zupełnie. Staraliśmy się mu pomóc, najwięcej ofiarności okazał jego sąsiad leżący obok na podłodze. Dzień i noc z niezwykłym poświęceniem czuwał przy przyjacielu zupełnie prawie nie śpiąc. Stopniowo oddawaliśmy choremu wszystkie nasze ręczniki, szmatki, woreczki, chusteczki. O praniu nie było mowy, z ekskrementami i krwią wyrzucaliśmy wszystko do ubikacji. Pielęgniarka też była bezsilna. Gorzej, dwóch innych chłopców ze Stryja zaczęło skarżyć się na bóle w żołądku, osowiało i apatycznie oczekiwało choroby. Pielęgniarka na nasze usilne prośby zaczęła straszyć naczelnika konwoju możliwością epidemii i żądać odwiezienia chorego do pierwszego lepszego szpitala po drodze. Naczelnik nie chciał się zgodzić twierdząc, że śmierć jednego więźnia nie ma znaczenia — wystarczy potem spisać protokół i koniec. Tydzień trwał taki stan. Nasze szmatki skończyły się, chory bez spodni i bielizny leżał przymarzając do własnych odchodów. Jego przyjaciel, wychudły i blady, czuwał ciągle go pocieszając i pojąc od czasu do czasu wodą. Zdawało się już, że chwile naszego akowca są policzone.
Pewnej nocy na dużej stacji kolejowej, gdzie słychać było pociągi, głosy ludności i migały światła, przy świetle latarek pokazał się naczelnik naszego konwoju, pielęgniarka i nieznajoma kobieta, tęga blondyna w mundurze. Podeszli do chorego — widok i zapach były straszne. Kobieta okazała się lekarzem z miejscowego więzienia. Zdecydowała szybko i po półgodzinie żołnierze na noszach wynieśli naszego towarzysza z wagonu. Bandyci poinformowali nas, że jesteśmy w Wołogdzie, dużym mieście Północy, sławnym w ZSRR między innymi ze swego ogromnego więzienia mającego i oddział przechodni, i oczywiście szpital. Nasz lekarz źle rokował choremu, my jednak mieliśmy nadzieję, że uda mu się przeżyć.
Później, po wielu latach dotarły do nas słuchy, że nasz towarzysz wyżył, długi czas przesiedział w wołogodzkim więzieniu nie mogąc dostać się do obozu, gdyż jego papiery gdzieś się zawieruszyły. Bywały i takie wypadki. Do końca pobytu w ZSRR, to jest do 1956 roku, nie udało nam się na pewno ustalić, co właściwie stało się z tym chłopcem. Dopiero w 1990 roku Kazimierz Jankowski, jeden ze stryjskich akowców z naszego wagonu, zawiadomił mnie, że nasz towarzysz podróży przeżył obóz, wrócił do kraju. Pozostali dwaj przenieśli chorobę lekko, na nogach, bez poważnych objawów.
Tymczasem nasz pociąg powoli, często zatrzymując się, wyczekując, jechał jednak stale na północ. Był już dwudziesty któryś dzień podróży. Wytworzył się pewnego rodzaju stały porządek dnia. Rankiem oczekiwaliśmy na przydział drewna i rozpalenie pieca. Niektórzy w ogóle się nie podnosili, większość doby leżąc w odrętwieniu — postępowali tak zwłaszcza Ukraińcy, oszczędzając w ten sposób siły. Gdy piec płonął, grzano się wokoło niego, niektórzy rozkoszując się zapachem podgrzewali na blasze kawałeczki wczorajszego chleba pieczołowicie przechowywane w szmateczkach. Rozdanie chleba było wielkim momentem. Oczekiwano go z napięciem przez cały dzień. Każdy otrzymaną porcję starannie oglądał, dbał, aby najmniejszy okruszek nie upadł i nie zmarnował się. Niektórzy zjadali wszystko od razu, chcąc choć na chwilę mieć poczucie sytości i nie mogąc opanować głodu. Inni dzielili chleb na kilka części, aby mieć przyjemność nasycenia się, nieznacznego, w ciągu dnia. Często zamarznięty chleb trzeba było odgrzewać, gdyż w tym stanie był bardzo szkodliwy. Rozdawanie zupy i wrzątku nie było już tak oczekiwane.
Pod koniec podróży ogromnie wzrosła rola tytoniu. W tym czasie ustało zupełnie indywidualne palenie. Każdy papieros był konsumowany przez kilka, nawet kilkanaście osób. Wykorzystywano go do ostatka, liczono ilość zaciągnięć się i proszono o „jeden dym", jedno zaciągnięcie się. Ostatni palacz z trudem mógł uchwycić wargami bez oparzenia papieros, który miał dosłownie kilka milimetrów długości i parę ziaren machorki. Palenie, zwłaszcza po jedzeniu, przybierało formę uroczystego obrzędu, w którym uczestniczyła cala grupa. W pierwszej fazie podróży często ugaszczaliśmy biedniejszych Ukraińców całymi papierosami, później zostawialiśmy im niedopałki, pod koniec sami przetrząsaliśmy wszystkie kieszenie, wysypując resztki, jakie zostały tam z lepszych czasów. Wzrastały też trudności z papierem do palenia. Według przepisów odebrano nam wszelki papier przy rewizji poprzedzającej załadowanie, ten zaś, który otrzymaliśmy na dworcu z paczkami, już zdążyliśmy wypalić. Czasem konwój dawał nam kawałek podartej gazety, często jednak i tego brakło. Wtedy to pomysłowość i doświadczenie więzienne mobilizowało ukryte rezerwy. Okazało się, że wielu ma kaszkiety, w kaszkiecie jest daszek, a w daszku — tekturka, która bardzo cierpliwymi manipulacjami daje się rozdzielić na cienkie kawałeczki papieru, doskonałe do palenia. Zoperowano w ten sposób daszki.
Przekonałem się wówczas naocznie, że i brak zapałek nie oznacza katastrofy dla palacza. Wystarcza kawałek waty z kołdry czy też waciaka. Zebrana w rulonik i szybko i umiejętnie wałkowana gładką podeszwą buta, nagrzewa się, rozerwana zaczyna tlić się i można od niej przypalić papierosa.
Oprócz oczekiwania na jedzenie i opał, palenia w piecu i palenia tytoniu, dokuczliwych sprawdzań i rewizji, pozostawały jeszcze rozrywki, i życie umysłowe. Przede wszystkim gry. Bandyci jeszcze na stacji we Lwowie z gazety i nadpalonego zapałką gumowego obcasa zrobili karty do gry. Obserwowałem przy tym ich zręczność: maleńkim ułamkiem ostrza żyletki pocięli papier gazetowy na równe części, skleili po kilka arkusików w jedną, dostatecznie sztywną do tasowania kartę, jako kleju używali rozmoczonego chleba ze śliną. Ze spalonej gumy zrobili niewielką ilość bardzo gęstego tuszu, wycięli z papieru szablony kolorów i odbijali poszczególne kolory różniące się tylko formą, wszystkie jednym tuszem. Figury oznaczali sobie zrozumiałymi kombinacjami zasadniczych znaków: pik, trefl, karo i kier. Otrzymaną w ten sposób talią grali godzinami — wyłącznie w swoim gronie — w nie znane mi hazardowe gry. Jedyną, którą rozpoznawałem, była gra w „oczko".
Na ogół jednak w naszym wagonie grali bez realnych stawek, raczej dla wprawy, ćwicząc się w różnych szulerskich sposobach rozdawania i tasowania. Zwłaszcza z zapałem uczył się najmłodszy z nich, adiutant przywódcy. Hazard karciany kwitł potem w obozie, gdzie grano zawsze o jakąś realną stawkę, choćby trzeba ją było ukraść komuś trzeciemu. W innych etapach było podobnie, grano o rzeczy „frajerów", jak określali bandyci każdego spoza swej grupy. Karty przechowywali bardzo umiejętnie i żadna rewizja ich nie znalazła, dowieźli je spokojnie do końca.
W pierwszych dniach pobytu w wagonie bandyci zrobili z chleba, którego mieli wtedy pod dostatkiem, szachy. Na swojej półce, prosto na desce, wydrapali gwoździem szachownicę. Szachy cieszyły się ich dużym zainteresowaniem, zwłaszcza przywódca gotów był grać godzinami lub też rozwiązywać po prostu jakąś końcówkę. Wkrótce przyłączyłem się do niego i przez całą drogę grywaliśmy regularnie, co bardzo polepszyło nasze stosunki i przyczyniło się do złagodzenia ciągle trwającego napięcia. Przy szachach lekko zawiązywały się rozmowy, w trakcie których dowiedziałem się wielu szczegółów o życiu w obozach, więzieniach i etapach. Mój rozmówca był recydywistą i znał doskonale dziesiątki miejsc. Grywali także i inni bandyci, czasem niektórzy ze stryjskich akowców, czasem któryś z radzieckich żołnierzy, nigdy natomiast żaden z Ukraińców. Szachy były wtedy w ZSRR tak rozpowszechnione przez szkołę i organizacje młodzieżowe, że rzadko kto w młodszym i średnim pokoleniu nie umiał w nie grać.
Specjalną formą rozrywki było żywe słowo-opowiadanie, w języku więziennym „romans". Brak światła, długie godziny mroku, zupełny brak słowa drukowanego i duża wrażliwość na słowo mówione — stworzyły w więzieniach, obozach i etapach typ gawędziarstwa, wielogodzinnego opowiadania historii, zwykle awanturniczej, pełnej przygód, romantycznej. Czasem była to przeczytana lub opowiedziana przez kogoś książka, czasem film lub teatralne przedstawienie, często biografia lub jej fragment, epizod z życia, czasem własnego, czasem cudzego. Było wiele typów takich gawędziarzy — dobry gawędziarz podobnie jak muzykant był ceniony, zwłaszcza przez bandytów, i w zamian za swe usługi mógł liczyć na znośne życie. Byli to różni ludzie, czasem ze środowiska recydywistów, czasem studenci, samoucy, czasem nawet ludzie z wielkim wykształceniem. Później, w wielonarodowym obozie, w różnych grupach etnicznych, azjatyckich i europejskich, spotykałem wielu takich artystów. Gawędziarstwo takie, znane w więzieniach, ale także w wojsku sowieckim, zwłaszcza na froncie, było dla nas Polaków i dla Ukraińców czymś nowym.
Opowiadanie tego typu jest samorodną formą artystyczną, jest dramatyzowane, gawędziarz zmienia głos, odgrywa sceny, daje swoje komentarze. Nie mieliśmy wybitnego recytatora tego typu w wagonie. Niektórzy z bandytów opowiadali jednak dla swego kółka, gwarą przestępców, długie i zawiłe historie. Nawet ci z nas, którzy znali trochę język rosyjski, mało z tego rozumieli. Bandyci natomiast z chęcią słuchali, kiedy streszczałem im znane powieści.
Najwięcej czasu poświęcano, rzecz zrozumiała, na rozmowy. Rozmawiano we własnym gronie, o swoich sprawach, były i rozmowy bardziej ogólne, w których brali udział członkowie różnych grup. Bandyci omawiali swoje
wyprawy, przestępstwa, śledztwa i procesy, więzienia i etapy, życie w obozach;
posługiwali się przy tym terminologią, która dopiero w następnych latach stała się dla nas w pełni zrozumiała. Żołnierze opowiadali często i głośno o swoich przygodach na froncie, epizodach służby wojskowej, niewoli i więzieniu, zwykle epizod związany był z rabunkiem lub wyczynami seksualnymi, czasem z aresztowaniem.
Nasze własne rozmowy toczyły się zazwyczaj wokoło tematów AK i okresu okupacji, aresztowania, śledztwa i procesu. Czasami wypływały wspomnienia szkolne. Tematy osobiste, zwłaszcza rodzinne, na ogół omijano. O naszej przyszłości mówiliśmy mało nie mając ciągle jasnego wyobrażenia, dokąd jedziemy, co tam zastaniemy i jak w rzeczywistości wygląda życie obozowe. Na ogół sądziliśmy jednak, że damy sobie radę, wiedzieliśmy już, że etap jest najcięższym, najgorszym okresem kariery więźnia. Mój partner szachowy, przywódca bandytów, zapewniał mnie, że w obozie potrzeba ludzi wykształconych i że dam sobie radę.
Co do rozmów z bandytami, najczęściej, ze względu na znajomość języka, prowadziłem je sam. Większość naszych rozmawiała prawie wyłącznie między sobą. Kryminalistów, zwłaszcza ich herszta — Pawłowa interesowało dużo rozmaitych rzeczy. Życie swe spędzili przeważnie w więzieniach, obozach, niektórzy przeszli karne bataliony, zobaczyli kawał świata poza Rosją, inny świat. Wielu spraw nie rozumieli, pytali o stosunki społeczne, wyznaniowe, gospodarcze, o geografię, ustrój, zwyczaje, interesowały ich zjawiska przyrody, technika, medycyna. Spotykając w więzieniach rozmaitych ludzi, często z wysokim wykształceniem, dowiadywali się nieraz przypadkowo o różnych sprawach i żądali wyjaśnień. Chcieli mieć pojęcie, zrozumieć ogólną istotę, bez zagłębiania się, raczej jak dzieci oczekiwali prostej i przekonującej informacji. Konfrontowali ją zawsze ze swoim osobistym doświadczeniem, krytyczni, a raczej podejrzliwi, szukali, czy nie ma sprzeczności pomiędzy tym, co sami wiedzą z własnego doświadczenia, i tym, co się im mówi.
Rozmowy z żołnierzami radzieckimi były bardziej zbliżone do naszych własnych, wszyscy oni kończyli szkoły, mieli wykształcenie ideologiczno-polityczne, orientowali się w wielu zagadnieniach i trzeźwo oceniali sytuację polityczną i własną na jej tle.
Najmniej rozmów, poza jakimiś technicznymi szczegółami bytu w wagonie, jak palenie w piecu czy oczyszczanie ubikacji, prowadziliśmy z Ukraińcami. Pamięć terroru banderowskiego, ich niechęć do języka polskiego, nasza do ukraińskiego i wspólna do rosyjskiego, specyficzna atmosfera wagonu, gdzie Ukraińcy byli grupą prześladowaną i izolowaną, radykalnie ograniczały nasze rozmowy. Porozumiewali się też prawie wyłącznie półszeptem, między sobą, terroryzowani przez bandytów radzieckich i pogardzani przez żołnierzy.
Coraz wyraźniej wyczuwało się rozdrażnienie bandytów, zaniepokojonych przedłużającym się etapem i północnym kierunkiem jazdy. „Jedziemy w bardzo złe miejsce" — powiedział mi pewnego dnia Pawłów. Atmosfera wyładowała się pewnego dnia w krwawej bójce z jednym z żołnierzy radzieckich, politrukiem, gnieżdżącym się na skraju półki bandytów. Żołnierz po chwili uległ, z rozbitego nosa i ust długo lała się krew. Siedział w milczeniu, ponury, nie skarżył się. Niedługo przedtem opowiadał o swoich przeżyciach w niewoli i w obozie niemieckim, gdzie też nieraz bywał bity.
Na drugi dzień wybuchła nowa sprawa- Bandyci od rana coś po cichu konferują, nareszcie oświadczają Ukraińcom, a raczej całej ciemnej stronie wagonu, że będą wszystkich po kolei rewidować. „Wy tacy owacy — sypią się przekleństwa — podli faszyści, chowacie pieniądze i rzeczy i nie chcecie tytoniu kupić! Wychodzić zaraz po jednemu!" W wagonie cisza i konsternacja. Bandyci całą grupą schodzą z półki i ustawiają się do ataku. My milczymy i przyglądamy się. Każdy jednak zadaje sobie to samo pytanie — co robić, jeśli wezmą się i do nas? Jest nas już o jednego mniej, jesteśmy osłabieni, przeciwnik jest rozdrażniony, zdecydowany i ma zapewne gwarantowane poparcie konwoju. Przeżywamy bardzo niemiłe chwile siedząc w grupie pod półką i obserwując bez słowa rozwój wydarzeń. Bandyci wyciągają silą pierwszego, każą mu rozebrać się, przetrząsają kieszenie, nie gorzej od żołnierzy obmacują każdą część garderoby szukając schowanych pieniędzy. Ukraińcy milczą i nie stawiają oporu, jeden za drugim staje rozebrany, od czasu do czasu krzyk świadczy o znalezieniu czegoś, ofiara traci banknot, zwykle niewielki — 10 lub 25 rubli, i dostaje jeszcze parę uderzeń. „Gad, chowa pieniądze — wszystko jedno zdechniesz!" — krzyczą bandyci. Oprócz pieniędzy konfiskacie podlega część garderoby. Wtem wybucha nowa sensacja. Krępy, silnie zbudowany, niski Ukrainiec z długim nosem, półrozebrany, nie chce zdjąć butów. Krzykiem i biciem bandyci zmuszają go do tego, przekonani, że ukrywa pieniądze. Chłopak zdejmuje buty i okazuje się, że nogi ma owinięte kawałkiem czerwonego, wełnianego koca. Poznajemy wszyscy od razu ten koc. To nasz, należał do jednego z akowców, ofiarowany jeszcze we Lwowie dla uszczelnienia wagonu. Tkwił oblodzony w tylnych drzwiach do tej chwili. Chcąc ogrzać nogi Ukrainiec widać zdołał jakoś oderwać spory kawałek na duże, cieple onuczki.
Zbrodnia wykryta. Szybko następuje kara. Przywódca, oburzony, zasypuje delikwenta stekiem wielopiętrowych, trudnych do oddania przekleństw i bije z rozmachem po twarzy, po głowie, kopie, wreszcie rzuca na ziemię. Chłopak oszołomiony, podtrzymując opadające spodnie, zatacza się tylko, nawet nie próbując się bronić.
Incydent ten, bardzo bolesny dla winowajcy, rozładowuje wojowniczość bandytów. Kończą rewizję. Plon przyniosła dostateczny. Na najbliższym postoju przywołują pod drzwi żołnierza z konwoju. Część pieniędzy i rzeczy wędruje w wolny świat, a na półce bandytów pojawia się szklanka machorki i trochę cukru. Z radością palą wszyscy indywidualnie i przygotowują swoją ulubioną potrawę — tiurę. Do miski z zimną wodą kruszą chleb i dodają cukru. Taka mieszanina, w luksusowym wydaniu z dodatkiem cebuli, uchodzi wśród nich za przysmak.
Tymczasem krajobraz zmienia się, znikła tajga, wielkie lasy, coraz częściej widzimy rzadkie brzozy i bagna, karłowate drzewka. Raz przez okienko zobaczyłem przypadkiem niedaleko toru wysoki plot drewniany ogradzający kilka niskich, również drewnianych, budyneczków. W rogach ogrodzenia stały na słupach drewniane wieżyczki z drabiną na zewnątrz.
„Wot i łagier" - powiedział patrzący za mną bandyta. Wjechaliśmy w kraj obozów. Na przestrzeni tysiąca kilometrów był to jedyny, oprócz stacji kolejowych, dowód istnienia człowieka w tym pustym, ponurym i mroźnym kraju. To tu, to tam wyrastały wieżyczki, czasem można było zobaczyć grupę więźniów w asyście żołnierzy. Szli wszyscy leniwie, z przodu jeden z konwoju z karabinem i bagnetem na ostro, drugi taki zamykał zawsze pochód. Obozy te wydawały mi się znacznie mniejsze, niż oczekiwałem, często zza płotów widać było suszącą się bieliznę. To leśne punkty obozowe — wyjaśniono mi — rąbią drzewa w lesie. Na cały obóz składa się kilkadziesiąt lub nawet kilkaset podobnych punktów.
Wielka stacja u zbiegu wielkich północnych rzek — Kotłas. Z daleka widać ogromną kopułę cerkwi. Dowiadujemy się, że w okresie nawigacji płynie się tędy północną Dwiną aż do Archangielska i że do zbudowania linii kolejowej często wożono stamtąd więźniów w te strony na barkach. Pod miastem widać dużo wieżyczek obozowych. Jedziemy dalej i wkrótce jesteśmy już w Korni. Krajobraz robi się coraz bardziej pusty i dziki. Konwój przez dwa dni nie daje nam chleba. Jesteśmy bardzo osłabieni, ale pocieszają nas, że już blisko. Przejeżdżamy ogromny kilometrowy most przez potężną rzekę: to Peczora. Chmury są jakieś dziwne, inne niż u nas. Dzień ogromnie długi, nie możemy doczekać się ciemności.
Dwudziestego szóstego dnia podróży, wyjrzawszy przez okienko, nagle zobaczyłem góry. Łagodne stożki błyszczały w słońcu na wschodzie pokryte śniegiem, przypominające Czarnohorę. Zamykały horyzont i nie tylko horyzont. Nie mogło być wątpliwości — to był Ural — zamykał Europę. Dojechaliśmy więc do granicy Europy na północy. Dziwnie ponure i straszne wrażenie, po dwudziestu sześciu dniach jazdy przez równinę, zrobiły na nas te góry. Miałem na nie patrzeć przez dwanaście lat.
Konwój oświadczył, ze to ostatni dzień podróży. Następnego ranka, 27 marca, dojechaliśmy do stacji. Przez okienko przeczytałem nazwę, była krótka — Inta. Pierwszy raz w życiu dowiedziałem się o istnieniu takiej miejscowości. Miałem tu spędzić ogromną ilość czasu, część życia, ale trudno było wtedy to przewidzieć, a tym bardziej uwierzyć w taką możliwość.
Konwój wydał nam chleb. Tym razem, po czterdzieste ośmiogodzinnej głodówce, nieco więcej niż zwykle — dużo połamanych kawałków, okruszków, widać opróżniali magazyn. Jeszcze kilka godzin staliśmy na stacji, potem podwieźli nas jeszcze parę kilometrów. Później dowiedzieliśmy się, że jeden wagon skierowano do sąsiedniej stacji, tam potrzeba było więźniów do pracy. Po raz ostatni otwarto drzwi. „Przyjechaliście — wychodzić z rzeczami!"
Podróż była skończona. Nikt w naszym wagonie nie umarł, dwadzieścia siedem dni transportu najgorzej znieśli Ukraińcy, my — Polacy — trzymaliśmy się średnio. Rzeczy przywieźliśmy ze sobą już niewiele. Kilku, w tej liczbie i ja, przewiozło schowanych po paręset rubli. Najlepiej ubranym z nas był lekarz Sobolewski, miał długie futro i wysokie buty z cholewami. Ja byłem w letnim płaszczu i marynarce z podłożonym kożuszkiem. Kłuło mnie w boku od zimnej podłogi wagonu.
Zamknięci przez dwadzieścia siedem dni w wagonie mieliśmy czas poznać się bliżej, zorientować w charakterach wystawianych na próbę wielu sytuacji. Najlepiej poznałem oczywiście polską grupę, gdyż zajmując razem miejsce i występując jako całość spędziliśmy wspólnie dużo czasu- Trzech nas, znajomych jeszcze z więzienia i obozu przechodniego, było ze Lwowa.
Drugą część stanowiła grupa stryjska, bardzo zżyta, koledzy jeszcze częściowo ze szkół, w tym dwóch braci, którzy wspólnie pracowali w konspiracji, wspólnie byli sądzeni i przed etapem za obrazę sądu wspólnie odbywali karcer
w mokrym podziemiu. Wszyscy mieli wyroki od dziesięciu do dwudziestu lat katorgi, a więc w owym czasie najwyższe z możliwych. Chłopcy ci, pełni optymizmu, byli przekonani, iż wkrótce wszystko zmieni się na naszą korzyść. Nikt z nich oczywiście nie wierzył w długoletnie więzienie, nie mówiąc już o możliwości odsiedzenia w całości choćby najniższego wyroku.
Z Kazimierzem Sobolewskim poznałem się bliżej dopiero w obozie. W czasie drogi był przygnębiony, małomówny, rzadko wychodził spod półki, nie znal zupełnie ani rosyjskiego, ani ukraińskiego. Natomiast poznałem bliżej i zaprzyjaźniłem się z Edwardem Stebelskim, przed wojną plutonowym Straży Granicznej, radiotelegrafistą AK. Aresztowano go we Lwowie we wrześniu 1944 roku — kiedy ja już byłem w więzieniu — przy aparacie, którym nadawał komunikaty okręgu AK do Londynu. W momencie aresztowania zgodnie z otrzymaną instrukcją połknął cyjanek potasu. Trucizna okazała się jednak częściowo zwietrzała i Stebelski uległ tylko czasowemu paraliżowi. Po ciężkim śledztwie przed Trybunałem Wojskowym otrzymał dwadzieścia lat obozu. Był bojowy, zawzięty, twardy, aktywnie podtrzymywał nasze wystąpienia zbiorowe;
bardzo koleżeński, dzielił się wszystkim, co posiadał. Sytuację oceniał trzeźwo, ale miał nadzieję na rychły koniec wojny, pomoc naszych sojuszników i rządu na emigracji. Okres likwidacji swojej grupy AK przeszedł bardzo ciężko, miat wiele zarzutów wobec kierownictwa. Wbrew regułom konspiracji rozkazano mu częste nadawanie depesz do Londynu bez odpowiedniej ochrony. Rozkaz wykonał do końca, mimo iż zdawał sobie sprawę, że jego radiostację zlokalizowano i lokal otaczają czekiści. Fizycznie silny, emocjonalnie bardzo związany ze Lwowem, w okresie okupacji pracował jako ślusarz kolejowy.
Z grupy stryjskiej utkwili mi w pamięci dwaj bracia Jankowscy, Kazimierz i Karol, obaj uczniowie gimnazjalni, którym wojna przerwała naukę. Zapaleni akowcy, walczyli w trudnym terenie, narodowo mieszanym, ogarniętym terrorem niemieckim i ukraińskim. Byli, zwłaszcza starszy, motorem całej grupy, obaj bojowi, aktywni, solidarni, gotowi w każdej chwili podtrzymać zbiorowe wystąpienia. Niejednokrotnie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji i byli bardzo zapalczywi. Znali język ukraiński i posługiwali się w kontaktach z innymi grupami gwarą polsko-ukraińską.
Obaj bracia Jankowscy siedzieli na katordze do 1956 roku. Powrócili do kraju. W czerwcu 1990 roku Karol opublikował swe wspomnienia w cyklu artykułów prasowych w gdańskim „Glosie Wybrzeża".
Inni chłopcy grupy stryjskiej pozostawili mi po sobie tylko jakieś fragmentaryczne wspomnienia. Jeden z nich, namiętny widać fotograf, godzinami opowiadał o aparatach, zdjęciach, wywoływaczach i odbitkach. Układał sobie plany na daleką przyszłość, gdy będzie mógł powrócić do ulubionego zawodu. Został mi też w pamięci małomówny chłopiec, którego sąsiad i przyjaciel zachorował na dyzenterię i który przez cały czas choroby czuwał nad nim z poświęceniem i cierpieniem wprost niezwykłym. Rysów samego chorego nie zapamiętałem, przypominam sobie natomiast wychudłą i bladą twarz tego drugiego pochyloną nad nieruchomym kształtem człowieka leżącego w półmroku na podłodze wagonu. Po zabraniu chorego mówił tylko o nim.
Z grupy bandytów najbliżej poznałem szefa, Pawłowa. Bandyta-recydywista, z obozu wzięty do karnych batalionów, odznaczył się, i jak twierdził, dosłużył stopnia oficerskiego. Miał wyraźną niechęć do politruków. W przeszłości
odbywał karę w rozmaitych obozach, był w miejscach bardzo odległych, we wschodniej Syberii i na Kołymie. W więzieniu i na etapie czuł się pewnie i swobodnie, o obozie mówił jak o miejscu doskonale znanym i nie przedstawiającym dla niego żadnej trudności. Obiecywał mi pomoc po przyjeździe i dotrzymał swego słowa. Umiał narzucić swą wolę reszcie bandytów i ci słuchali go bez sprzeciwu. Okres służby wojskowej zostawił w nim pewne poczucie godności i nawet honoru, co być może sprawiło, że dotrzymał zawartej z nami umowy. Był wesoły, rozmowny, miał dość szerokie zainteresowania. Miał wyrok dziesięciu lat obozu za zastrzelenie po pijanemu oficera intendentury, jak twierdził — złodzieja, który okradał jego ludzi. Nie przejmował się tym wcale i całą drogę zapewniał mię, że wkrótce będzie znowu na froncie, gdyż tam jest potrzebny. Nie mylił się. Kilka dni po przyjeździe do obozu dowiedziałem się, że Pawłów jest już ułaskawiony i wraca do swej jednostki, do karnego batalionu. Takie oddziały, złożone z pospolitych przestępców skazanych za ciężkie zbrodnie, istniały w wielu armiach w czasie II Wojny Światowej. Powierzano im szczególnie trudne zadania, ponosiły największe straty w ludziach, ale żadna armia ani wtedy, ani później nie chwaliła się nimi. Nie weszli w poczet wojennych bohaterów literacko-film owej legendy, która wciąż kształtuje społeczny obraz tych ogromnych zmagań.
Adiutantem Pawiowa był młodociany przestępca, najmłodszy z bandytów, na pierwszy rzut oka naiwnie wyglądający szesnaste- czy siedemnastoletni chłopak. Nie odstępował swego szefa, usługiwał mu stale. Był aresztowany w Przemyślu, złapany w czasie grabieży. Znalazł się tam z całą radziecką bandą podróżujących wyrostków, małoletnich złodziei i bandytów. Grasowali zwykle w pociągach i na dworcach kolejowych, kradnąc i rabując walizki. Miał już za sobą dom poprawczy i obóz, obecnie jako recydywista otrzymał dziesięć lat, czym nie przejmował się zupełnie. Aktywnie brał udział w bójkach, rewizjach i rabunkach. Był jeszcze bardzo chłopięcy i miał, jak wielu młodocianych bandytów, coś małpiego w zachowaniu; ruchliwy, o wyrazistej mimice, skakał i bawił się drobiazgami. Ręce i pierś miał już gęsto tatuowane ordynarnymi rysunkami, zresztą wszyscy bandyci byli tatuowani. Pawłów miał na piersi ogromny rysunek człowieka duszącego węża.
Kilku pozostałych bandytów, w tym starszy wagonu, byli dość szablonowi.
Silni, brutalni, nie przejawiali jakichś bardziej indywidualnych cech. Zachowanie ich też było dość jednolite, posługiwali się zwykle gwarą, podczas gdy Pawłów mógł mówić zupełnie poprawnie po rosyjsku, wypełniali rozkazy szefa, czasem tylko namawiając go, aby przycisnąć „frajerów". Rzadko wdawali się w rozmowę z nami lub żołnierzami, na ogół mieli znacznie mniej zainteresowań.
Z grupy radzieckich żołnierzy utkwiło mi w pamięci trzech. Politruk Faks, o suchotniczym wyglądzie i przenikliwych oczach, wychowanek wojskowej szkoły politycznej, potem jeniec wojenny i więzień jednego z niemieckich obozów. Miał rozległe wiadomości z dziedziny polityczno-wojskowej uzupełnione własnym doświadczeniem. Był na froncie, w okrążeniu, w niewoli, w obozie, znowu trafił do własnej armii, znowu był na froncie, ale po kilku miesiącach został aresztowany i zasądzony na dziesięć lat obozu. Według ówczesnej radzieckiej przysięgi wojskowej powinien był raczej popełnić samobójstwo niż poddać się. Twierdził, że do niewoli dostał się nieprzytomny, ranny; sąd nie uwzględnił jednak tej okoliczności. Zarzucano mu pracę w niemieckim wywiadzie. Wyrok swój traktował dość bezosobowo, tłumaczył, że na obecnym polityczno-historycznym etapie sądy muszą wymierzać takie kary. „To prawa wojenne" — mówił. Miał nadzieję na zmianę z końcem wojny, po zwycięstwie. Rozmawiałem z nim czasem, gdyż był osamotniony nawet w swojej grupie, a rozmawiać umiał bardzo inteligentnie. Bandyci go nie cierpieli. Czasami, gdy mieliśmy jeszcze dość tytoniu, częstowałem go papierosem, pamiętał mi to później długie lala. W obozie odegrał ponurą rolę agenta-prowokatora. Z jego działalnością związana była duża afera, której ofiarą padło kilkanaście osób.
Drugi z radzieckich żołnierzy, którego dobrze zapamiętałem, był Baszkirem, pochodził z Uralu. Miał dwadzieścia parę lat, był wysoki, przystojny, w szynelu bez oznak wyglądał ciągle na żołnierza służby czynnej. Doskonale znosił głód i chłód, o sobie mówił mało, trudno było dowiedzieć się, za co siedzi. Powtarzał stale: „Jestem wojak". Uśmiechnięty, grzeczny, zachowywał się spokojnie. Bandyci go nie zaczepiali, był widocznie silny, ale do bójek się nie mieszał.
Trzeci z żołnierzy, wygnany przez Pawłowa na ciemną stronę wagonu, był młodym oficerem intendentury. Miał znikomy na owe czasy wyrok, coś około pięciu lat. Kierując jakąś stołówką dla oficerów sprzedawał na stronie partie win i wódki. Złapany, został błyskawicznie osądzony przez sąd wojskowy i wysłany pierwszym transportem do obozu. Twierdził, że jest to przejaw antysemityzmu, który jego zdaniem kwitł wówczas w armii radzieckiej. Karę więzienia uważał za niesłuszną, gdyż chciał szkody wyrównać pieniędzmi, wysłanie go transportem wraz z politycznymi uważał za złośliwą szykanę. Warunki etapu znosił źle, zwłaszcza głód. Bandyci szykanowali go, jak mogli, Ukraińcy, wśród których jechał, też uważali za obcego. Czasami przechodził na naszą stronę i prosił nas o niedopałek papierosa lub maleńki kawałeczek chleba. W obozie obawiał się przede wszystkim głodu. „Tam nas zmuszą do pracy i będą bić racjonowaniem żywności, ażebyśmy wypełniali normy... żeby tam choć kartofli można było dostać" — powtarzał mi wielokrotnie.
Po przyjeździe do obozu dzięki pomocy swoich współwyznawców i dzięki małemu wyrokowi oraz kryminalnemu charakterowi sprawy otrzymał miejsce intendenta w szpitalu, żył bardzo wygodnie, postarano mu się o zmniejszenie wyroku i po trzech latach, z poważną sumą pieniędzy zarobioną na różnych operacjach z materiałami lekarskimi, był na wolności. W stosunku do mnie i Kazimierza Sobolewskiego był zawsze bardzo uprzejmy, pamiętał tę niewielką pomoc w wagonie, jakiej od czasu do czasu mu udzielaliśmy, i gdy była po temu okazja, odwdzięczał się różnymi usługami.
Jechali też z nami dwaj esesmani. Jeden Ukrainiec z Małopolski, z dywizji „Galicja", drugi Rosjanin, były jeniec. Obaj byli jeszcze w resztkach niemieckich polowych mundurów ochronnych. W śledztwie mieli ciężką przeprawę, otrzymali obaj długoletnie wyroki katorgi. Swoim ubraniem i częściowo zachowaniem wyróżniali się spośród szarych wieśniaków ukraińskich z podlwowskich wsi, ale przebywali razem z nimi, gdyż żołnierze radzieccy nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego. Obaj byli nastraszeni, śledztwo złamało ich fizycznie i moralnie. Rosjanin nadrabiał wisielczym humorem i przekleństwami, . Ukrainiec uparcie milczał, czuło się jednak, że obydwaj obawiają się aktów wrogości ze strony współtowarzyszy.
Ukraińcy w różnym wieku, wszyscy ze wsi, sądzeni za pomoc lub udział w partyzantce banderowskiej, byli również zastraszeni, oszołomieni, ogłuszeni, bici, głodni i pogardzani. Jak się później okazało, dla wielu była to pierwsza w życiu podróż pociągiem. Nie znali rosyjskiego. Ich zachodnioukraińskie narzecze wywoływało stałe kpiny i przedrzeźnianie Rosjan. Żaden z nich się nie wyróżniał, zachowaniem przypominali grupę chłopów, analfabetów z głuchej wsi na dalekiej pielgrzymce. Dawali się prowadzić, znosili wszystko, z małymi i wyjątkowymi incydentami, cierpliwie. Czasem widziałem wśród nich kogoś modlącego się cicho na kolanach. W rozmowach nie brali udziału, nigdy żaden z nich nie wyjrzał przez okno. Szeptali coś między sobą, szeptem dzielili chleb, jaki im z łaski rzucali bandyci. Cała grupa znajdowała się w położeniu społecznych pariasów. Niektóre twarze zapamiętałem Jednak i spotykałem później w różnych sytuacjach w obozie. Jeden z często modlących się zmarł wkrótce na gruźlicę. Niefortunny złodziej kawałków koca był przez dłuższy czas sanitariuszem w laboratorium, w którym pracowałem, okazał się sprytny i wytrzymały. Pomimo ciężkich losów odsiedział cale dziesięć lat, zostawiony na Północy na zesłaniu, dorobił się własnego małego domku pracując jako górnik.
Tymczasem wyszliśmy z wagonu niosąc rzeczy na plecach i w ręku. Formowano nas w czwórki. Staliśmy grupami pod każdym wagonem, wokoło biegali żołnierze z konwoju, ale już pojawili się nowi ludzie.
Dwóch mężczyzn ubranych w białe kożuchy i futrzane spiczaste czapki szło od grupy do grupy, w każdej o coś pytając. Podeszli i do nas głośno wołając, czy nie ma wśród przybyłych lekarza. Odpowiedziałem za Kazimierza Sobolewskiego, mówiąc, że nie rozumie on po rosyjsku. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu usłyszałem odpowiedz dobrą polszczyzną: „Nie szkodzi, ja mówię po polsku". Nowo przybyły zwrócił się do mojego towarzysza, pytając, gdzie i kiedy skończył studia, jaką ma praktykę i czy chciałby pracować jako lekarz. Rozmowa trwała krótko, gdyż uformowano nas w kolumnę i ruszyliśmy po torach kolejowych. Byliśmy na dużej bocznicy, krzyżowało się tu wiele torów, na horyzoncie dymiły kominy jak gdyby fabryk, widać było manewrujące parowozy i szereg budynków, przeważnie drewnianych, parterowych, rozrzuconych wśród rzadkich karłowatych drzewek. Miejscowość wydawała się gęsto zaludniona. Było słonecznie, ale zimno, około 25 stopni mrozu. Osłabieni podróżą i odwykli od marszu szliśmy, mimo popędzania przez konwój, nader powoli. W odległości mniej więcej półtora-dwóch kilometrów od miejsca wyładowania podeszliśmy do ogrodzenia. Kilkumetrowy parkan z nieheblowanych desek, na rogach znane dobrze z więzienia wieżyczki. Ogrodzenie było jednak bardzo duże, wielokrotnie większe od widzianych po drodze. Z wieżyczek wyglądali żołnierze z karabinami. W pewnym miejscu parkanu była wyrwa — przez nią zaczęto nas wprowadzać grupami do środka, starannie licząc. Znajdowaliśmy się w wielkim kwadracie o boku kilkuset metrów: wśród resztek niewielkiego lasku (spod słabego przykrycia śniegiem widać było mchy), wzdłuż usypanych żwirem chodników stały szeregi baraków _ część już pod dachem, część dopiero w budowie. Barak, do którego nas wprowadzono, nie miał dachu, a tylko strop z belek, wewnątrz nie było zupełnie okien. Kiszkowate pomieszczenie z grubych pni uszczelnionych mchem, wewnątrz podzielone słupami na sekcje, pod ścianami dwa rzędy prycz: jeden pół metra od podłogi, drugi mniej więcej półtora metra wyżej. Prycze były zupełnie puste. Pośrodku baraku znajdowały się dwa duże żelazne piece na glinianym podmurowaniu, przypominające wielkie żelazne skrzynie. U wejścia, za przegródką, stały dwie beczki z wodą.
Zaczęliśmy zajmować miejsca, znowu razem, dołączyło do nas paru kolegów z więzienia, którzy jechali w innych wagonach. Umieściliśmy się na górnej półce, przy końcu baraku. Wciąż wchodzili i znowu znikali jacyś nie znani nam ludzie, przyglądali się nam, coś ze sobą rozmawiali. Ubrani byli w waciaki i wojłoki, w czapkach ze spuszczonymi nausznikami. Oświadczono nam, że bez pozwolenia nie wolno opuścić baraku, gdyż mamy odbyć kwarantannę. Około baraku ustawione były bariery z drążków i chodzili jacyś ludzie, widocznie strażnicy.
Tymczasem rozpoczęto oficjalne przejmowanie nas z rąk konwoju. Weszła grupa żołnierzy: naczelnik transportu z naszymi dokumentami pod pachą oraz, jak się okazało, przedstawiciele administracji obozu. Rozsiedli się na pryczach pośrodku baraku i rozpoczęto wywoływanie nazwisk. Każdy wyzwany stawał przed komisją, podawał swe nazwisko, imię, imię ojca, rok i miejsce urodzenia, paragraf kodeksu karnego, nazwę sądu, który go skazał, i wyrok. Ci, którzy nie znali języka rosyjskiego, nie zawsze rozumieli, o co chodzi i ulegając złudzeniom fonetycznego podobieństwa wyrazów dawali zupełnie fałszywe odpowiedzi. Na pytanie „Kak was zawut -— Jak się nazywacie" niektórzy z Polaków podawali zawód. Wielu nie znało paragrafów, na podstawie których zostali osądzeni. Jedynie bandyci odpowiadali, tak jak celujący uczeń recytuje dawno wyuczoną lekcję.
Słuchając tych danych i znając kodeks karny zorientowałem się, że większość przybyłych to więźniowie polityczni skazani za zdradę główną na dziesięć lat. Innych wyroków prawie nie było. Była grupa osądzona za przestępstwa natury wojskowej, dezercję i maruderstwo, opuszczenie bez pozwolenia swej jednostki i inne. Była też kilkudziesięcioosobowa grupa skazanych za grabież, rabunek, bandytyzm i morderstwa. Polityczni stanowili jednak przeszło 60 procent transportu.
Gdy kolej doszła do naszego wagonu i zaczęto wyczytywać wyroki naszej grupy — wśród przedstawicieli administracji obozowej wynikło poruszenie. Po kilka razy sprawdzano nasze dane i coś z ożywieniem dyskutowano. Takich wyroków nie było w żadnym wagonie, oprócz nas mieli je tylko esesmani, Kodeks w zasadzie nie znał większej kary niż dziesięć lat — wyższa była wprowadzona specjalnym dekretem, stosowana wtedy na ogół rzadko.
Już wkrótce udało mi się wyjaśnić, że administracja obozu nie chce przyjąć więźniów skazanych na katorgę. Zgodnie z ówczesnymi przepisami obowiązującymi w Gułagu musieli oni odbywać karę w specjalnych, oddzielnych obozach, w obozie na Incie katorżników nie było. Konwój, który nas przywiózł, miał polecenie dostarczyć wszystkich więźniów do Inty i uznał, że swe zadanie wykonał. Administracja obozu po krótkiej sprzeczce, wiedząc, że nie może zmusić konwoju do dalszego wożenia małej grupy skazanych, postanowiła chwilowo zatrzymać katorżników, a następnie sama przekazać ich do najbliższego, właściwego obozu pod Workutą.
Po krótkiej naradzie kazano nam odejść na stronę i wszystkich z wysokimi
wyrokami i z katorgą umieszczono oddzielnie, około drzwi baraku na górnej półce, skąd usunięto wszystkich innych. Mieliśmy stanowić odrębną brygadę katorżników. Dzięki protekcji Pawiowa kilka godzin później zostałem brygadzistą tej grupy, była to moja pierwsza funkcja w obozie. Od razu było widać, będziemy traktowani inaczej, gorzej niż przeciętni więźniowie. Uwagi rzucane przez administrację obozu i żołnierzy nie wróżyły niczego dobrego. Rzeczywiście, nasze wysokie wyroki przez lata były w życiu obozowym dodatkowym źródłem zagrożeń, dopóki kolejne fale represji nie przyniosły, po 1950 roku, licznych więźniów skazanych na dwadzieścia pięć lat. Był to wtedy nowy standard wyroku w procesach politycznych.
W obozie miałem spędzić przeszło dziesięć lat, a następnie jeszcze rok na zesłaniu w tej samej miejscowości, na Incie. Do Polski pozwolono mi wrócić dopiero w kwietniu 1956 roku.
Gdy wkrótce moich towarzyszy podróży—katorżników odesłano do obozu pod Workutą, zostałem jako robotnik fizyczny skierowany na budowę nowych baraków. Zdrowie moje pogorszyło się gwałtownie, nastąpił wybuch gruźlicy płuc, której nabawiłem się w celi więziennej. Na moje szczęście Kazimierz Sobolewski został właśnie kierownikiem malej, prymitywnej przychodni lekarskiej urządzonej w rogu baraku. Dysponował tylko jednym lekarstwem: butelką jodyny. Po paru dniach, gdy już nie mogłem chodzić, Sobolewski odesłał mię do centralnego szpitala zwanego Sangorodok, kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym się znajdowaliśmy. Razem ze mną pojechał młody Ukrainiec z taką samą diagnozą: gruźlica płuc, wysięk, naruszenie funkcji serca. Wkrótce Kazimierz Sobolewski otrzymał z Sangorodka wiadomość, że zmarłem, nie zdziwił się temu wcale, jak mi później opowiadał, gdyż stan mój był krytyczny; w rzeczywistości zmarł odesłany ze mną Ukrainiec.
Długi czas przeleżałem w szpitalu, udało mi się wyżyć głównie dzięki pomocy rosyjskiego lekarza Mikołaja Makiejewa, wybitnego specjalisty, w przeszłości lekarza szpitala na Kremlu, który mając dziesięcioletni wyrok za antyradziecką propagandę jako więzień kierował w Sangorodku oddziałem chorób płucnych.
Gdy pod koniec 1945 roku, już po zakończeniu wojny, Kazimierz Sobolewski został przeniesiony do Sangorodka dla zorganizowania tam laboratorium analiz lekarskich, zacząłem, jeszcze z gorączką, mu pomagać. Zdobyłem obozowe kwalifikacje laboranta, kiedy kolejny nawrót choroby w 1946 roku omal nie powalił mię całkowicie: po nim z trudem uniknąłem odesłania do punktu zbiorczego inwalidów, miejsca powolnego dogorywania więźniów. Znowu pracowałem w szpitalu i w charakterze to laboranta, to felczera, utrzymywałem się na powierzchni. Były to najgorsze lata w Gułagu — lata głodu, masowych epidemii, terroru kryminalistów i ogromnej śmiertelności więźniów.
W 1948 roku wraz z grupą Polaków zostałem przeniesiony do obozu przechodniego, oświadczono nam, że zostaniemy odesłani do Polski. Nie zdążyliśmy, po paru miesiącach oczekiwania decyzję cofnięto — wybuchł kryzys berliński, zaczęła się zimna wojna. Każde zaostrzenie sytuacji międzynarodowej powodowało zaostrzenie sytuacji więźniów politycznych, odczuliśmy to znowu, gdy wybuchła wojna w Korei.
W 1949 roku zaczęto na Incie organizować nowy, szczególnie ciężki obóz karny, przewidziany wyłącznie dla więźniów politycznych — otrzymał on oficjalną nazwę „Obóz specjalny nr l — Minłag" Odsyłano do niego więźniów, których specjalne komisje Gułagu uznały za szczególnie niebezpiecznych; w 1950 roku i ja znalazłem się w Minłagu. Wiadomo nam było, że w przypadku wybuchu wojny, z czym powszechnie się liczono, wszyscy więźniowie zostaną natychmiast zlikwidowani. Obóz ten był przeznaczony głównie dla cudzoziemców i szczególnie niebezpiecznych przestępców politycznych z ZSRR, Rosjan było w nim mało. Siedzieli tu hiszpańscy anarchiści, którzy po wojnie domowej szukali schronienia w ZSRR, i schwytani w Mandżurii oficerowie japońscy, siedzieli niemieccy generałowie, dyplomaci i uczeni — specjaliści w dziedzinie broni rakietowej, którzy odmówili współpracy z władzami radzieckimi, siedzieli rumuńscy i węgierscy oficerowie wywiadu, kaukascy nacjonaliści, Ukraińcy z oddziałów Bandery i faszyści z bałtyckich formacji służących Niemcom. Siedzieli biskupi, księża, przywódcy sekt, wybitni uczeni, pisarze, artyści. Była w Minłagu wielka grupa polskich akowców, w tym także z oddziałów z okolic Grodna, które walczyły jeszcze długi czas po zakończeniu wojny. W obozie było na co dzień w użyciu dwadzieścia siedem języków, stykali się ludzie różnych ras, narodowości, plemion i kultur. Wśród Rosjan i szerzej, obywateli radzieckich, znaleźć można było ludzi skazanych w słynnych czystkach i procesach, o których słyszałem w czasie studiów prawniczych z ust radzieckich wykładowców. Siedzieli więc jeszcze ostatni eserowcy rozgromieni w latach dwudziestych, siedzieli trockiści i bucharinowcy, wreszcie świeżo przysłani sekretarze partii ze słynnej sprawy Komitetu Partii w Leningradzie i lekarze kremlowscy z ostatniego wielkiego procesu za życia Stalina. Rozmowy, które prowadziłem w tym obozie, dyskusje, opinie i zachowania ludzi, którzy będąc nieraz wrogami znaleźli się razem na jednej pryczy więziennej, w warunkach pod każdym względem krańcowych, pozostały w mej pamięci jako jedyne w swoim rodzaju, wręcz niezwykłe doświadczenie.
Więźniowie Minłagu pracowali w pobliskich kopalniach węgla, nie mieliśmy nazwisk, przez lata byliśmy jedynie numerami. Ja sam miałem numer „P—475";
był wybity na kawałku płótna i przyszyty na plecach mojej bluzy.
Śmierć Stalina i upadek Berii oznaczał punkt zwrotny w historii obozów, sytuacja więźniów stopniowo i powoli zaczęła się polepszać. Z cudzoziemców pierwsi odczują to Niemcy — to oni, w tym i skazani za zbrodnie esesmani, pierwsi zostają zwolnieni i odesłani do swej ojczyzny. Polacy odczują zmianę losu dopiero od 1954 roku, gdy stopniowo zwalniani z obozu otrzymują karę zesłania w tych samych okolicach. Wyjazdy do Polski, i to całych grup, zaczną się dopiero w 1955 roku.
Wszystkie te lata przebywam w grupie polskiej, w większości młodych akowców. Daje mi ona oparcie i pomoc, chłopcy są solidarni i twardzi, pracują ciężko, są odporni na obozową demoralizację i wciąż nie tracą nadziei me tylko na własne zwolnienie i powrót do kraju i rodzin, lecz także na pomyślny dla nas zwrot historycznych wydarzeń. Jest wśród nich grupa lwowska, łączą nas szczególne więzy.
Zwyczaj obozowy kazał wtedy przy spotkaniu z nowymi więźniami podawać zarówno miejsce swego pochodzenia, jak i etap, którym przybyło się na Północ. Była to ważna informacja, wystarczała nieraz, aby się zorientować, z kim ma się do czynienia. Przez wszystkie te lata powtarzałem, że jestem i z lwowskiego etapu 1945 roku.
|