Kazimierz Żygulski - "Jestem z lwowskiego etapu"

Książka wydana przez Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1994.
Za zgodą Autora.

Copyright 1994 by Kazimierz Żygulski

  Tekst książki w pliku PDF (1,4 MB)

 

Część czwarta - Hitlerowska okupacja Lwowa

W Generalnej Guberni

Pogłoski o rychłym ataku Hitlera na ZSRR nasiliły się od początku czerwca, ale władze radzieckie we Lwowie dementowały je. Do ostatniego dnia nasi kolejarze informowali o transportach radzieckiej ropy naftowej, jakie przez Lwów i Przemyśl szły do Niemiec.

Rankiem 22 czerwca usłyszałem znajomy huk motorów: na Lwów leciały niemieckie bombowce. Zaczęła się wojna na wschodzie. Dawno przepowiadana i oczekiwana, została przyjęta przez polski Lwów z wielką nadzieją; powszechne było przekonanie, że zbrojny konflikt między zaborcami będzie korzystny dla Polski i przyspieszy odzyskanie niepodległości.

Wypadki rozwijały się nadspodziewanie szybko. Już w kilka dni po rozpoczęciu działań wojennych okazało się, że Armia Czerwona cofa się, a hitlerowska nadciąga. Wtedy to — przekonane, że zajęcie miasta jest kwestią godzin -— tajne ukraińskie organizacje nacjonalistyczne usiłowały zbrojnie opanować Lwów, rozpoczynając w wielu punktach strzelaninę do cofających się oddziałów radzieckich. Rachuby okazały się mylne. Kilkugodzinne walki były bardzo krwawe i zakończyły się masakrą Ukraińców, od razu rozpoczęły się masowe, nieraz przypadkowe aresztowania. Zginęło wtedy także wielu Polaków. Ja też tylko przypadkiem uniknąłem śmierci; pocisk z radzieckiego czołgu stojącego na ulicy Zielonej eksplodował w moim pokoju, do którego właśnie zamierzałem wejść. Wybuch rozwalił całkowicie okno, zniszczył meble i rzeczy, odłamki poszarpały część książek, roztrzaskane były wszystkie obrazy na ścianach. Jeden tylko pozostał nietknięty — kolorowy szkic zatytułowany „Drwal i sasanka", dzieło schizofrenika, zrobione na odwrocie karty ze szpitalnym jadłospisem. Otrzymałem go w podarunku od ordynatora szpitala na Kulparkowie w czasie kursu sądowej psychiatrii, gdy dowiedział się, że interesują mnie związki zdrowia psychicznego i twórczości. Musieliśmy natychmiast całą rodziną zejść do piwnicy i przesiedzieć tam ten gorący czas. Ponieważ Ukraińcy strzelali do żołnierzy radzieckich z dachów i okien, patrole wojskowe dokonywały rewizji mieszkań. Przy najmniejszym podejrzeniu można było zginąć na miejscu.

W następne dni polski Lwów wyległ na ulice, aby oglądać odwrót Armii Czerwonej. Przez miasto przechodziły dość spokojnie większe oddziały pancerne, widocznie starając się uniknąć okrążenia, zaczęły się też szybko ewakuować urzędy i grupy ludzi napływowych z rodzinami, dawano im ciężarówki, ale ewakuacja nabierała już cech paniki.

Dowiedziałem się, że w dniu wybuchu wojny wiele osób zatrudnionych na uniwersytecie, w tym także pracowników naukowych, zabrano przymusowo z gmachu uczelni na lotnisko na Skniłowie, gdzie miały zasypywać dziury po niemieckich bombach. W tym czasie nastąpił nowy nalot i były ofiary w ludziach. W dniu ukraińskich zamieszek na korytarzu uniwersytetu doszło do strzelaniny; zabito kilku aktywistów młodzieżowych i wykładowców ze wschodu, w tym profesora Dżeniuka, specjalistę od kolektywizacji rolnictwa. Wkrótce dowiedziałem się, że w organizacji komsomolskiej uniwersytetu działała tajna nacjonalistyczna grupa ukraińska i że to ona właśnie zorganizowała zamach.

Rozeszła się także pogłoska, że z Armią Czerwoną odeszła na wschód grupa polskich literatów, którzy — z Jerzym Putramentem na czele — współpracowali z bolszewickim okupantem. I ta wiadomość szybko się potwierdziła. Największe obawy budził los więźniów, trzymanych w lwowskich więzieniach. Były ich tysiące, po walkach z Ukraińcami cele zapełniły się nowymi więźniami, schwytanymi na oślep na ulicach. Wkrótce potwierdziło się najgorsze przypuszczenie: przed wycofaniem się z miasta bolszewicy wymordowali wszystkich więźniów we wszystkich więzieniach. Cele były pełne trupów.

Nazajutrz po wejściu armii niemieckiej dowiedziałem się, że otwarto szczególnie ciężkie więzienie przy ulicy Łąckiego, i że ludzie idą tam rozpoznać zwłoki bliskich. Zdecydowałem się tam pójść, na Łąckiego siedziało wielu moich kolegów i przyjaciół. Więzienie otoczone było kordonem niemieckich żołnierzy, ale zobaczyłem, że niektórzy ludzie wchodzą do środka. Podszedłem bliżej, gdy nieoczekiwanie jeden z żołnierzy odezwał się do mnie czystą polszczyzną: „Masz tam kogoś, to cię puszczę". Poznałem twarz pod hełmem: był to znajomy Ukrainiec, student prawa UJK, który w roku akademickim 1937—38 siedział zwykle koło mnie na ćwiczeniach. Kiwnąłem mu głową i szybko przeszedłem przez kordon. Znalazłem się na obszernym, otoczonym murem podwórzu więzienia. Obraz, jaki ujrzałem, był koszmarny — pod murem, na pagórku ze świeżo usypanej ziemi siedziała grupa Żydów. Byli to sami mężczyźni, w różnym wieku, sądząc z powierzchowności — ortodoksi, wszyscy silnie pobici, pokrwawieni i posiniaczeni, ręce mieli zabrudzone, też pokrwawione. Siedzieli bez ruchu jak skazańcy, pilnowało ich kilku Niemców w mundurach, z pistoletami maszynowymi w rękach. Na podwórzu, wydobyte z ziemi, niektóre już ze śladami rozkładu, leżały trupy pomordowanych przez NKWD więźniów, pochowanych na miejscu, w obrębie więzienia. Było ich kilkaset, część z nich miała wyraźne ślady tortur, rozległych oparzeń, złamań kości, ran. Widać, że byli to ludzie aresztowani w ostatnim okresie przed ewakuacją NKWD. Niemcy zmusili Żydów schwytanych w łapance w starej dzielnicy miasta do wykopania zwłok gołymi rękami. Teraz ludzie chodzili między trupami i rozpoznawali ciała swoich bliskich. Był początek lata, gorąco, i duszny zapach unosił się nad tym potwornym miejscem. Byłem już dość odporny na różne wojenne widoki, miałem za sobą miesiące prosektorium i asystowania przy sekcjach, to jednak, co zobaczyłem, przekraczało granice wytrzymałości, szybko wyszedłem. Nie przypuszczałem wtedy, że wrócę na to miejsce jako więzień.

Zajęcie Lwowa przez Niemców i wejście z nimi oddziałów ukraińskich, choć w niemieckich mundurach, pierwsze aresztowania, a zwłaszcza afisze rozklejane przez nacjonalistów ukraińskich, zapowiadające utworzenie własnego państwa, napawały mnie, tak jak i wszystkich Polaków we Lwowie, ogromną obawą. Niemcy nie myśleli jednak o stworzeniu ukraińskiej państwowości we Lwowie ani nawet w Kijowie. Afisze wkrótce zniknęły, rozeszły się pogłoski o aresztowaniach wśród przywódców ukraińskich. Długo niepokoiliśmy się o los aresztowanych przez Niemców polskich uczonych, profesorów LUK. Sądziliśmy, że —jak w 1939 roku w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim — wywieziono ich do obozu koncentracyjnego. Niestety, we Lwowie nowy okupant postępował z inteligencją polską jeszcze bardziej okrutnie: więźniów rozstrzelano. Był to ogromny cios dla naszego Lwowa i całej polskiej nauki. Deportacje, aresztowania i mordy dokonane w ciągu miesięcy pobytu bolszewików we Lwowie, nie zmieniły charakteru miasta. Było ono przede wszystkim polskie mimo tradycyjnej obecności mniejszości, zwłaszcza żydowskiej. Wraz z Armią Czerwoną odeszła przytłaczająca większość ludzi, przysłanych ze wschodu po wrześniu 1939 roku, razem z nimi i ci, którzy ściśle związali się z okupantem.

Tymczasem l sierpnia 1941 roku ogłoszono przyłączenie Galicji — bo wrócono do tej nazwy Małopolski z czasów zaborów — do Generalnej Guberni. Wydana z tej okazji odezwa generalnego gubernatora Hansa Franka do ludności rozpoczynała się od potępienia rządów Polski przedwrześniowej i wspominała o ofiarach okupacji bolszewickiej. Obiecywała Galicji powrót do wspólnoty kulturalnej Europy, przywrócenie własności prywatnej i prawa wykonywania praktyk religijnych, wolność ludowo-kulturalnego życia, kończyła się pobożnie zwrotem: „Niechaj Bóg pobłogosławi dzieło, które wspólnie rozpoczynamy".

W propagandzie niemieckiej skierowanej do Polaków wątek walki z bolszewizmem i budowy nowej Europy pod protektoratem Rzeszy będzie się powtarzał przez cały czas hitlerowskiej okupacji. Dla nas najważniejsze było wtedy scalenie wschodnich ziem polskich z dotychczasowym obszarem Generalnej Guberni, z Krakowem, Warszawą. W ten sposób bowiem miliony Polaków rozdzielonych sztuczną granicą były znów na jednym administracyjnie terytorium, do tego wciąż noszącym oficjalne piętno polskości. Przyłączenie oznaczało także powrót złotówki, wprawdzie okupacyjnej, ale odrębnej od rubla czy marki, powrót wielu starych polskich norm prawnych i form życia, które zostały przez bolszewików zupełnie rozbite. Powrót do gospodarki prywatnej, rynkowej, miał ogromne znaczenie nie tylko dla utrzymania poziomu życia ludzi, lecz także dla każdej działalności konspiracyjnej, niezwykle utrudnionej w warunkach gospodarki radzieckiej. Okupacja niemiecka silniej też cementowała społeczeństwo polskie, rasistowsko-szowinistyczna ideologia hitleryzmu nie znajdowała w nim żadnego politycznego oddźwięku ani na lewicy, ani na tradycyjnie antyniemieckiej prawicy. Natomiast od pierwszych dni pobytu Niemców w samym Lwowie i całej przyłączonej do Generalnej Guberni Małopolsce Wschodniej zarysowały się dramatyczne, a następnie tragiczne problemy społeczności żydowskiej. Od pierwszych chwil mniejszość żydowska stała się ofiarą prześladowań, uzasadnianych obok zwykłych rasistowskich argumentów dodatkowo sympatiami i współpracą tej mniejszości z bolszewickim okupantem.

W 1941 roku, bezpośrednio po wkroczeniu Niemców, represje były jeszcze stosunkowo ograniczone. Wkrótce powstanie w mieście samorząd żydowski, „Judenrat", tymczasem nałożono na społeczność żydowską wielką pieniężną kontrybucję. Pierwszą Żydzi wnieśli w terminie, wkrótce potem zaczęły się coraz to okrutniejsze represje.

Od pierwszego dnia groźnie zaczęła się kształtować sytuacja w środowiskach ludności ukraińskiej: zdominowały ją grupy nacjonalistyczne, często skłócone ze sobą, lecz zawsze zgodne w swej nienawiści do Polaków. Niemcy wygrywali te nastroje, obok odtwarzanej polskiej granatowej policji pojawiła się we Lwowie policja ukraińska, bezwzględna i okrutna. Brała ona także często udział w prześladowaniach ludności żydowskiej. W miejscowościach, gdzie Polacy stanowili wyraźną mniejszość, zaczęły się mnożyć coraz gwałtowniejsze incydenty. Przybiorą one z czasem charakter bratobójczy, podejmowane będą próby fizycznej eksterminacji polskich sąsiadów.

Odsunięcie się frontu od Lwowa, zmiana ogólnie na lepsze sytuacji gospodarczej, możliwość odwiedzania Krakowa i Warszawy, gdzie miałem rodzinę, nie mogły przesłonić faktu, że jako miody człowiek znów byłem zagrożony, tym razem wysłaniem na przymusowe roboty do Niemiec. Zaczął już działać urząd pracy; „Arbeitsamt", na ulicach sprawdzano dokumenty, zatrzymywano ludzi bez określonego i akceptowanego przez władze zajęcia, potwierdzonego odpowiednią niemiecką legitymacją. Znowu, jak w październiku 1939 roku, zostałem wraz z rodziną bez dochodów, bez zatrudnienia, bez dokumentów.

Uniwersytet od razu został zamknięty. Ojciec musiał szukać pracy w sekretariacie firmy handlowej, która zaczęła prowadzić korespondencję ze swymi partnerami w języku niemieckim i potrzebowała tłumaczy. Dość nieoczekiwanie otworzyła się znowu możliwość nauki — Niemcy zgodzili się na uruchomienie we Lwowie polskiej jednorocznej szkoły handlowej wyższego stopnia. Decyzję tę uzasadniano koniecznością kształcenia kadry dla odbudowy gospodarki prywatno-rynkowej. Ponieważ miałem ukończony rok AHZ, zapisałem się bez trudu do tej szkoły i otrzymałem pierwszą w miarę dobrą legitymację, mogłem swobodnie poruszać się po mieście bez obawy o przypadkową kontrolę i wysyłkę na przymusowe roboty.

W szkole wykładali wyłącznie Polacy, pomagano sobie wzajemnie. Ukończyłem ją i otrzymałem dwujęzyczne, polsko-niemieckie świadectwo.

Gdy tylko odwołano ograniczenia w podróżowaniu koleją, Niemcy szybko z powrotem przestawili tory kolejowe na szerokość europejską, i w kwietniu 1942 roku pojechałem do Krakowa i Warszawy. Wrażenia moje, zwłaszcza z Krakowa, były niezwykłe. Gdy po bardzo uciążliwej, okrężnej podróży przez Sambor, Zagórze, Krosno i Jasło dotarłem do celu i wyszedłem z dworca kolejowego do miasta, nie wierzyłem własnym oczom. Wydawało mi się w pierwszej chwili, że wojny tu w ogóle nie było i nie ma, że to tylko we Lwowie spadły na nas wszystkie możliwe nieszczęścia.

Wszedłem do małej kawiarenki. Od 1939 roku nie widziałem takich ciastek i tortów, jakie stały na ladzie. Na ścianie lokalu wisiał spokojnie duży portret Piłsudskiego. Oczywiście od razu dowiedziałem się od krewnych o aresztowaniach i prześladowaniach, o losach oficerów rezerwy i więzieniu na Montelupich, o rządach gubernatora na Wawelu. Wszystko to była prawda, niemniej jednak pierwsze wrażenie nie zniknęło. W naturalny sposób porównywałem sytuację krakowską z lwowską: ze straszliwymi skutkami dwóch lat okupacji bolszewickiej, masowymi aresztowaniami i deportacjami do Kazachstanu, prześladowaniami każdego przejawu przynależności Lwowa do Polski, wreszcie widokiem masowego grobu w więzieniu na Łąckiego.

Podróż z Krakowa do Warszawy odbyłem wygodnie pośpiesznym pociągiem. Zatrzymałem się u mojej ciotki, malarki, Wandy Pogonowskiej. Mieszkała w środku miasta przy ulicy Piusa XI, tak nazywała się wtedy ulica Piękna. Jej mąż, mój wuj Jerzy Pogonowski, zmienił się fizycznie do tego stopnia, że z trudem go poznałem. Aresztowany, zachorował ciężko w więzieniu, gdyby nie pomoc polskiego lekarza, nie przeżyłby. Wyszedł, ale przed wojną otyły mężczyzna, stracił w więzieniu trzydzieści kilogramów. Był jednak wesół i aktywny, wciąż prowadził kancelarię adwokacką. Mój brat cioteczny Iwo siedział wciąż w obozie koncentracyjnym, po raz pierwszy widziałem wtedy listy z obozu pisane na specjalnych blankietach. Jego młodszy brat Krzysztof pomagał matce w domowej produkcji lodów, ale był już w konspiracji, w 1944 roku zginie wraz z całym oddziałem w Powstaniu.

Ciotka moja była bardzo towarzyska, a ja byłem wtedy w Warszawie atrakcją, mało mieli jeszcze bezpośrednich wiadomości o Lwowie i naszych perypetiach. Chodziłem więc na wizyty do różnych krewnych i znajomych, dziwiąc się skrycie, jak mato, przynajmniej zewnętrznie, różni się ich życie towarzyskie od przedwojennego. Musiałem się nawet przyodziać inaczej, dostałem ubranie nieobecnego brata, gdyż mój lwowski strój nie pasował do towarzyskich wymogów stolicy.

Szybko przekonałem się, że warszawskie środowisko inteligencji, a to był krąg towarzyski mego wujostwa, sytuację ogólną ocenia optymistycznie. Niemcy, jak sądzono, tego lata uderzą ogromną siłą i rozbiją doszczętnie Armię Czerwoną, wykrwawią się jednak tak silnie, że nie sprostają ofensywie aliantów, coraz bardziej ważyć będzie potencjał wojenny Ameryki. Niemcy zostaną zmuszone do kapitulacji, a my odzyskamy niepodległość. Należy przetrwać, przede wszystkim ekonomicznie, i organizować się. Dowiedziałem się o rozmiarach konspiracji wojskowej i cywilnej. Całą noc czytałem plik warszawskiej prasy podziemnej, który przyniosła mi specjalnie ciotka, abym się przekonał, jak jest różnorodna.

Stwierdziłem też, że w stolicy ludzie słabo przedstawiają sobie, jak wielkim niebezpieczeństwem dla całych Kresów Południowo-Wschodnich jest nacjonalizm ukraiński i jego zbrojne organizacje. W Warszawie był tylko jeden wróg — Niemcy. O Rosji Radzieckiej mówiono z lekceważeniem i pogardą, opierając się na doświadczeniach wojny z 1920 roku. Ludzie starszego pokolenia, którzy zwykle mieli za sobą studia w carskich szkołach, wypowiadali o bolszewizmie sądy stanowcze, ale w świetle moich doświadczeń anachroniczne i naiwne: oczywiście trudno mi było ich przekonać. Sprawy ukraińskie w Warszawie wydawały się odległe i wręcz błahe, część moich rozmówców była przekonana, że uda się dojść do porozumienia z Ukrainą, jak to kiedyś zrobił Piłsudski układając się z Petlurą. Moje relacje z września 1939 roku i z okresu okupacji radzieckiej traktowano życzliwie, ale czułem, że nie zawsze dawano mi wiarę. Nie było to zresztą dla mnie zaskoczeniem, już w Krakowie, gdzie znajomość sytuacji we wschodniej części Małopolski powinna być większa, obserwowałem podobne reakcje. Zobaczyłem też, ku mojemu zdumieniu, że publicznie i aktywnie działają tam biura i ośrodki nacjonalistów ukraińskich, a miejscowi nie orientują się nawet, jaki to ma związek z sytuacją we Lwowie i na Kresach Wschodnich.

W Warszawie najbardziej mnie uderzył doskonale w porównaniu ze Lwowem zaopatrzony rynek żywnościowy, mimo obowiązkowych dostaw narzuconych przez Niemców rolnictwu. Po przymusowej kolektywizacji, zniszczeniu polskich majątków ziemskich i gospodarstw chłopskich braki żywnościowe we Lwowie były trwałe i kilka miesięcy nie potrafiło ich wyrównać.

Zupełnym zaskoczeniem była dla mnie także działalność całej sieci lokali rozrywkowych, kawiarni z programem artystycznym, teatrzyków, sal koncertowych. Wszystkie te przybytki grające i śpiewające po polsku, w większości dla Niemców zakazane, były pełne publiczności. Na afiszach i w programach zobaczyłem wiele nazwisk znanych sprzed 1939 roku, a przysłuchując się rozmowom, przekonałem się, że wprawdzie opinia publiczna jest w tych sprawach podzielona, ale nie wpływa to na frekwencję. Znaczna część aktorów bojkotowała teatry nadzorowane bezpośrednio przez Niemców i Urząd Miasta, ale kawiarnie, rewie i teatrzyki prywatne były w pełni akceptowane. Ponieważ to wszystko było dla mnie i nowością, i zaskoczeniem, postanowiłem przyjrzeć się temu z bliska. Było to także moje zobowiązanie: we Lwowie zaczynaliśmy wielką konspirację, zaczynała wychodzić różnorodna podziemna prasa, było duże zapotrzebowanie na materiały i wieści ze stolicy, obiecałem więc moim przyjaciołom przywieźć ile się tylko da nowości.

Poszedłem więc do eleganckiego wtedy hotelu Europejskiego na koncert. Śpiewała Ewa Bandrowska-Turska, na sali siedzieli obok nas, zachowując się nader spokojnie, oficerowie niemieccy w mundurach, lokal był dozwolony i dla nich, i dla Polaków.

Poszedłem na Polną 30 do słynnej wówczas kawiarni Lardellego, gdzie dawano koncerty. Sala była przepełniona, okazało się, że śpiewa tam arie mój dawny kolega, jeszcze od Kistryna, Lesław Finze. Poznał mnie, rozmawialiśmy chwilę, pytał, co się dzieje we Lwowie. Jego matka miała kiedyś w centrum miasta luksusowy sklep modniarski. Zachowałem w swoim archiwum tygodniowy program artystyczny u Lardellego z kwietnia 1942 roku. Orkiestrą dyrygował Adam Dolżycki, grano Beethovena, Brahmsa, Liszta, Chopina i Szymanowskiego. Arie operetkowe śpiewała Halina Latoszewska, na fortepianie grał Jerzy Żurawlew.

Byłem w Teatrze Komedia na ulicy Kredytowej. Trafiłem na wesołą komedię węgierską Jana Bokay'a „Kocham cztery kobiety”, w głównych rolach występowali Maria Malicka, Ina Benita, Kazimierz Junosza-Stępowski, reżyserowała Stanisława Perzanowska. W pięknie wydrukowanym programie, który też zachowałem, znalazłem m.in. reklamę cukierni Bliklego i biura przewozowego Węgielka, a także informacje, że toalety Marii Malickiej wykonano w studio mody „Falbanka" w Alejach Jerozolimskich 17. Meble na scenie były z firmy J. Wrzecion, ulica Hoża 16. Sala Teatru Komedia była wypełniona po brzegi, wiele było śmiechu i owacji, oklasków dla Malickiej przy otwartej kurtynie.

Tego dnia w nocy w budynku, w którym mieszkałem, usłyszałem jakieś hałasy na schodach i krzyki. Rano ciotka powiedziała mi, że to Niemcy aresztowali jednego z jej sąsiadów. Na ulicach stolicy widziałem codziennie przejeżdżające na sygnale samochody niemieckie, siedzieli w nich esesmani z pistoletami maszynowymi w rękach. Ludność żydowska Warszawy była wtedy przez okupanta oddzielona fizycznie od reszty mieszkańców, powstało odrębne miasto w mieście. Widziałem je wtedy po raz pierwszy. Getto było już zamknięte, obszedłem je dokładnie, bo posterunków nie było dużo. Mur otaczał je szczelnie, ale widziałem, jak w pewnym miejscu, na wąskiej uliczce, ze zwykłego wozu przerzucano do środka bochenki chleba. Na skrzyżowaniach można było zobaczyć wnętrze getta, zdumiała mnie ogromna liczba ludzi na ulicach i szeregi riksz na jezdniach. Wyglądało to jak znane sprzed wojny obrazki filmowe z miast chińskich. Dowiedziałem się, że w getcie jest straszliwe przeludnienie i dlatego ludzie przebywają na ulicach. Widziałem też policjantów żydowskich regulujących ruch, w getcie był samorząd i własne więzienie. Dużo słyszałem o gospodarczej działalności w getcie, było tam tysiące fachowców i niezwykle tania siła robocza, działały fabryczki, warsztaty, wytwórnie, handlowano walutą i brylantami, wiele przedsiębiorstw pracowało dla Niemców, część jednak towarów różnymi drogami przerzucano za mur, • aby zakupić na zewnątrz potrzebne rzeczy, głównie żywność i lekarstwa. Rozwarstwienie ludności pod względem materialnym było ogromne i sytuacja biedoty tragiczna. Najstraszliwsze wrażenie zrobiły na mnie głodujące dzieci, niemal zielone, wykradające się kanałami z getta i leżące w niektórych miejscach obok muru. Szacowano, że w getcie przebywało wtedy kilkaset tysięcy ludzi.

Do Lwowa docierały nieraz towary, o których wiadomo było, że są wyprodukowane w getcie. Jeden ze znajomych lwowskich kupców prosił mnie, abym dowiedział się o losach jego przedwojennego partnera handlowego.

Duża, solidna firma nazywała się „Samet" i istniała w dalszym ciągu. Okazało się nawet, że mogę bez wielkiego ryzyka spotkać się z jej przedstawicielem. Było to możliwe w sądzie na Lesznie, gdyż mieszkańcy getta mogli tam chodzić w sprawach sądowych, tak samo można było wejść do gmachu z drugiej, polskiej strony. Wuj, który prowadził kancelarię adwokacką, wystawił mi przepustkę w języku polskim i niemieckim, było to wezwanie świadka do sądu, zaznaczył na nim datę, salę i numer sprawy, którą właśnie prowadził. Było to 18 kwietnia 1942 roku. Przedstawiciel firmy „Samet" zjawił się punktualnie, był to mężczyzna w średnim wieku, elegancko ubrany, z kolorowym, jedwabnym szalikiem na szyi, miał piękny pierścień brylantowy na palcu. I on miał przepustkę jako świadek. W czasie naszej rozmowy pokazał ją na żądanie funkcjonariusza sądu. Gdy mu powiedziałem, że jestem ze Lwowa, i przekazałem pozdrowienia od tamtejszego kupca, bardzo się ucieszył, potwierdził, że jego firma działa, i wyraził nadzieję, że wkrótce doczekamy lepszych czasów. Miałem mało czasu na rozmowę, widziałem człowieka po raz pierwszy i ostatni w życiu. Zapytałem go jednak, czy nie ryzykuje, pozostając w getcie, wiedziałem, że ma bardzo rozległe stosunki po obu stronach muru i duże środki materialne. Zanim zamknięto getto lub nawet później, mógł zapewne opuścić je i schronić się, wyjechać ze stolicy. Właśnie w dniach mego pobytu w Warszawie dowiedziałem się o bardzo groźnym zdarzeniu. Władze niemieckie zażądały od „Judenratu" wydania pewnej liczby osób, które miały być natychmiast stracone. Podobno żądanie było spełnione, a ofiarami padła biedota. Nie mogłem oczywiście wtedy sprawdzić, na ile informacje te są prawdziwe, ale na zakończenie rozmowy zapytałem, czy nie boi się, że Niemcy przygotowują wymordowanie getta? Wspomniałem też, że doszły mnie słuchy o ostatnich egzekucjach, powiedziałem, że przed paroma miesiącami widziałem we Lwowie wymordowane cale więzienie. Mój rozmówca nie zdziwił się i odpowiedział filozoficznie: „Ofiary być muszą, ale nikt nie zarzyna kury, która niesie złote jajka". Na tym się rozstaliśmy. Nigdy go już nie zobaczyłem. Gdy przyjechałem do Warszawy po roku, też na wiosnę, powstanie w getcie dogorywało. Na ogromnych ruinach budynków widać było niemieckich żołnierzy i słychać strzały. Pozostała mi z tego spotkania przepustka do sądu, mały kawałek papieru i pamięć o człowieku interesu, który myśląc pozornie logicznie, nie był w stanie zrozumieć, że hitlerowcy wymordują getto, z którego czerpali ogromne korzyści. Opowiadano mi, że firmy niemieckie, które miały warsztaty w getcie, były obłożone specjalnym wysokim podatkiem, gdyż ze względu na niemal darmową robociznę były dla innych przedsiębiorstw niemieckich zbyt konkurencyjne.

Po kilkunastu dniach pobytu w Warszawie wróciłem do Lwowa. Zarówno rodzinie, jak i przyjaciołom relacjonowałem to, co widziałem. Opowiadałem o niezwykłych kontrastach, które obserwowałem na każdym kroku, o straszliwej nędzy obok bogactwa, o represjach i terrorze okupanta i o rozmiarach ruchu oporu. Mówiłem o wstrząsającym obrazie getta, za murami którego kontrasty były jeszcze ostrzejsze, bardziej dramatyczne. Przedstawiałem poglądy i nastroje warszawskiej inteligencji, z którą się zetknąłem. Mówiłem, że życie gospodarcze toczy się pozornie wręcz normalnie w porównaniu ze zrujnowanym pod każdym względem Lwowem, co więcej, kwitnie handel, funkcjonują banki, sklepy, lokale, mimo zakazów obraca się obcą walutą. Niektórzy ludzie szybko dorabiają się fortun, bawią się, mimo wezwań władz podziemnych kina są pełne, a dochody z nich idą na potrzeby Niemców. W środku Warszawy, w dawnym klubie oficerskim jest kasyno, zawsze pełne i tylko dla Polaków. Bilet wstępu jest honorowaną przepustką nocną. Wszystko to we Lwowie w tym samym 1942 roku brzmiało jak niesamowita opowieść. Nigdy zresztą ani w literaturze, ani w filmach podejmujących tematykę okupacyjną nie znalazłem odtworzonego klimatu tamtego czasu, tej wielowymiarowej rzeczywistości zastępowanej w twórczości uproszczeniami, koncentracją na niektórych tylko wątkach, wycinkach, zwłaszcza dramatycznych i patriotycznych, tamtego życia.

Podziemne państwo polskie we Lwowie

Tymczasem we Lwowie zaczęła rozwijać się wielka konspiracja. Gdy tylko pojawiła się możliwość względnie łatwej komunikacji z Warszawą, zaczęła się budowa instytucji podziemnego państwa według tego samego schematu, jaki rozwinięto w stolicy i innych ośrodkach w Generalnej Guberni. Szybko rozwinęły się we Lwowie trzy piony działań konspiracyjnych: wojskowy, polityczny i cywilno-administracyjny. Pierwsze kontakty nawiązano już w jesieni 1941 roku. Kadra dla tej działalności była wciąż na miejscu mimo strat, jakie przyniosła okupacja radziecka w latach 1939—41. Trzon pionu wojskowego tworzyła Armia Krajowa, oficerowie miejscowi i przysyłani z zewnątrz, głównie z Warszawy, a to ze względu na bezpieczeństwo konspiracji. Zaczęły się też organizować lwowskie środowiska polityczne, dostarczając ludzi do pracy podziemnej i tworząc ciała kolegialne przy powołanej w porozumieniu z Warszawą Delegaturze Rządu na okręg lwowski. Pion polityczny powstał przede wszystkim z tych partii, które stworzyły podstawę rządu na wychodźstwie i władz w kraju. Było to tzw. czwórporozumienie: Polskiej Partii Socjalistycznej, Stronnictwa Narodowego, Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Pracy. Wkrótce zaczną się tworzyć w podziemiu lwowskim inne partie i organizacje polityczne poza wielką czwórką; były to z reguły odgałęzienia podobnych ugrupowań powstających w Warszawie.

Zasadniczą strukturę państwa podziemnego tworzył, obok pionu wojskowego, ściśle z nim współpracujący pion cywilno-administracyjny podporządkowany warszawskiej Delegaturze na Kraj. Pionem tym kierowała okręgowa Delegatura i stojący na jej czele Delegat. Zgodnie z dyrektywami rządu w Londynie do zadań Delegatury okręgowej należało wykonywanie instrukcji centralnych i rozwiązywanie problemów lokalnych; te ostatnie były we Lwowie szczególnie ostre. Odpowiednio do struktury Delegatury na Kraj, która posiadała departamenty: Informacji i Prasy, Oświaty i Kultury, Pracy i Opieki Społecznej, Przemysłu i Handlu, Rolnictwa oraz Sprawiedliwości, powstały we Lwowie analogiczne komórki podejmujące, w ścisłym kontakcie ze stolicą, podobne zadania: zbioru informacji, rozdziału pieniędzy, interwencji, pomocy ludziom oraz instytucjom. Ważną agendą Delegatury było Kierownictwo Walki Cywilnej organizujące obywatelski opór społeczeństwa wobec okupanta. Fundusze na działalność okręgowych władz pochodziły z Londynu i Warszawy: otrzymywaliśmy zarówno dolary ze zrzutów, jak i złotówki. Delegatura we Lwowie przekazywała regularnie do Warszawy informacje o sytuacji na ziemiach południowo-wschodnich: o stanie gospodarki, postawach i nastrojach społecznych, sprawach mniejszości narodowych, o zachowaniu się okupanta, a zwłaszcza podejmowanych przez niego represjach. Ze względu na skład etniczny ludności szczególnie dużo troski budziły problemy mniejszości: sprawy ukraińskie oraz sytuacja ludności żydowskiej. Dramat tej ostatniej spowodował, że przy Delegaturze utworzona została specjalna organizacja pomocy Żydom, kryptonim „Żegota". Szczególną rolę odgrywało tzw. Biuro Legalizacji, komórka przygotowująca fałszywe dokumenty dla tych, którzy musieli ukrywać się przed represjami okupanta. Coraz większe sumy i wysiłki organizacyjne potrzebne były dla ratowania ofiar terroru ukraińskich nacjonalistów, terroru, który nasilał się, im bliżej było końca wojny. Niestety i tu rozpiętość pomiędzy potrzebami a możliwościami Delegatury była ogromna.

Wielu działaczy podziemia wywodziło się z uniwersytetu. Ze względu na moje uprzednie kontakty z kręgiem uniwersyteckim i politycznym nie tylko dobrze orientowałem się w postępach pracy organizacyjnej, lecz także szybko zacząłem w niej uczestniczyć, wciągnięty w różne działania, dyskusje i kontakty. Kontaktowałem się więc regularnie z Mirosławem Żuławskim i Zygmuntem Łanowskim, Józefem Giebułtowiczem i Stanisławem Hubertem, z Adamem Ostrowskim i Władysławem Grzędzielskim, z Marią Fiderer i Przemysławem Ogrodzińskim. Od 1942 roku zaczynam brać udział w pracach Delegatury, w jej pionie cywilnym, przy czym wykorzystuję moją znajomość języka niemieckiego.

Niemcy byli we Lwowie przez trzy lata. Obserwowałem ich od pierwszego dnia, gdy wchodziły do miasta zwycięskie oddziały austriackich strzelców alpejskich. Była to formacja „Szarotka" — „Edelweiss" złożona z młodych, uśmiechniętych chłopców, przekonanych o swym rychłym zwycięstwie nad szybko cofającą się Armią Czerwoną. Ostatnie — w lecie 1944 roku — opuszczały Lwów zaciekle broniące się oddziały pancerne, w czołgach siedzieli także młodzi ludzie, cofali się powoli, bez paniki. Obserwowałem administrację, urzędy, kolej — Ostbahn (nosiłem w kieszeni legitymację robotnika zatrudnionego na tej kolei), obserwowałem niemieckie, przeważnie wiedeńskie firmy handlowe, które mimo wojny podejmowały we Lwowie swą działalność, patrzyłem na Niemców na ulicach i w lokalach. Uważałem, i ten mój pogląd był we lwowskiej Delegaturze powszechnie podzielany, że nie możemy ograniczać się do zbrojnej i cywilnej walki, do obrony polskiego społeczeństwa i podtrzymywania naszego wewnętrznego życia, w tym kulturalnego. Sądziłem, że właśnie w Delegaturze musimy nieustannie obserwować okupantów, widzieć i znać ich zasady, metody działania, zrozumieć ich szczególne cechy i formy. Wziąłem na siebie, w Delegaturze, pewną część takiej obserwacji, czytałem regularnie niemiecką prasę, śledziłem publikacje, a także politykę kulturalną, plastykę, repertuar kin i teatrów. Sygnalizowałem ważniejsze wydarzenia i problemy.

Należało przecież założyć jako pewnik, że po zwycięskiej dla nas wojnie zniknie wprawdzie Hitler i narodowy socjalizm, pozostaną wszakże Niemcy, od tysiąca lat nasz potężny sąsiad. Broniłem wtedy tezy, że narodowy socjalizm nie jest bynajmniej jakimś chwilowym, masowym zboczeniem psychicznym, zbiorową zbrodniczą histerią, lecz tkwi mocno korzeniami w historii tego narodu, ma bardzo szerokie poparcie społeczne. Poparcie to widziałem zresztą sam, przytłaczająca większość Niemców, którą przez te lata spotkałem, mimo niepowodzeń na froncie wierzyła święcie w Hitlera i popierała go aż do samej ostatecznej i druzgocącej klęski III Rzeszy. Byłem też zawsze przeciwny ujmowaniu spraw niemieckich w prosty, a raczej prostacki schemat: pogardzanych Szwabów, posłusznych żołdaków i zbrodniczych esesmanów. Oczywiście z nimi przede wszystkim mieliśmy do czynienia na terenach okupowanych, walczyliśmy z nimi i ta walka była naszym świętym obowiązkiem. Kiedy jednak w berlińskiej prasie codziennej czytałem nekrologi wybitnych uczonych, nieraz o światowym imieniu, oraz członków zapisanych w historii Europy arystokratycznych rodów, którzy w oddziałach SS padli na froncie wschodnim, szukałem odpowiedzi, dlaczego tak się dzieje. Przecież nie byli to ludzie z poboru, zmuszeni przez szalonego feldfebla do podporządkowania się pruskiej dyscyplinie; w tych formacjach służyli wyłącznie przekonani ochotnicy.

Musiałem przyjąć, iż byli to ludzie w pełni świadomi tego, co robią, mieli szerokie wykształcenie, nawyki kulturalne. Co więcej, mówili często o sobie, publikowali swe wypowiedzi, uwagi, poglądy. Były to teksty bardzo odległe od tego, co w latach 1939—41 czytałem w publikacjach stalinowskich, i właśnie dlatego uważałem je za ciekawsze i groźniejsze. Usiłowały one bowiem przekonywać nie do światowej rewolucji proletariackiej prowadzonej przez genialnego koryfeusza, lecz do Europy nawiązującej do swego dziedzictwa i organizującej się wokół Niemiec — przeciwko bolszewizmowi i amerykańsko- -angielskiej plutokracji. Czytałem więc lokalną prasę Lwowa, gazetę „Lemberger Zeitung", i prasę przychodzącą z Berlina, a zwłaszcza czołowy tygodnik niemiecki — redagowany przez Josepha Goebbelsa „Das Reich". Goebbels zamieszczał w nim regularnie artykuły wstępne informujące o oficjalnym stanowisku hitlerowskiego rządu wobec aktualnej sytuacji zarówno militarnej, jak i politycznej. Wkrótce zorientowałem się, że prawdziwą kopalnią wiadomości o tym, co się naprawdę dzieje wewnątrz Niemiec, jest tygodnik wydawany przez kierownictwo SS pod tytułem „Das Schwarze Korps". Jego treść była niesamowitą mieszaniną rozważań natury filozoficznej, nawiązujących do wielkiego, klasycznego dorobku myśli niemieckiej, z informacjami o brutalnych, eksterminacyjnych praktykach policji i oddziałów SS, okrutnej przemocy stosowanej w imię interesów narodu i wyższej rasy wobec wszystkich „społecznie szkodliwych i rasowo obcych elementów". W istocie Niemcy stosowali tę samą zasadę, którą głosili i praktykowali bolszewicy; odrzucając indywidualizujące pojęcie winy i kary wprowadzali pojęcie zagrożenia dla rasy i narodu, tak jak tamci widzieli zagrożenie dla rewolucji proletariackiej. Służyło to do usprawiedliwienia zbiorowej odpowiedzialności i ostatecznie każdej akcji eksterminacyjnej.

Przypatrywałem się repertuarowi kin. Składał się z aktualnej kroniki filmowej i filmu fabularnego. Kronika przedstawiała przede wszystkim wydarzenia wojenne, bombardowania, walki na lądzie, morzu i w powietrzu na wszystkich frontach i oczywiście niemieckie sukcesy, które, jak niezmiennie podkreślał komentarz, miały służyć „przyszłości Europy". Gdy sukcesów zabrakło, propaganda Goebbelsa wykorzystując łatwość, z jaką w języku niemieckim tworzy się rzeczowniki, nowe byty, puściła w obieg termin Abwehrerfolg — „sukces obronny". Do połowy 1944 roku, to jest do kiedy mogłem śledzić niemiecką prasę i propagandę, wciąż przedstawiały one „sukcesy obronne".

Filmy fabularne należały głównie do gatunku lekkiej rozrywki, osadzonej w realiach codziennego bytu i pozbawionej zupełnie elementów ideologicznej dydaktyki czy też tematów wojennych. Wyraźnie chodziło o to, aby dać niemieckim widzom chwilę odprężenia. W filmach występowali znani przedwojenni aktorzy dramatyczni jak Zarah Leander, w komediach popularni komicy jak Hans Moser czy Theo Lingen. Z okazji przypadającej w tamtych latach okrągłej rocznicy istnienia słynnej niemieckiej wytwórni filmowej „Ufa" nakręcono kolorowy film Baron Muenchausen z ciekawym scenariuszem i dobrą ekipą aktorską.

Na terenach polskich od 1943 roku każdy film rozpoczynał się od pokazu zdjęć z Katynia, ekshumacji zwłok wymordowanych polskich oficerów i pracy międzynarodowej komisji lekarskiej. Zdjęcia były wstrząsające.

Do Lwowa przyjeżdżały od czasu do czasu berlińskie teatry, parę razy wybrałem się na ich występy, siedziałem wśród czysto niemieckiej publiczności, obserwując zarówno scenę, jak i widownię. Komedie sprawiały mi trudności językowe, używano w nich nieraz gwary, zwłaszcza stołecznej, której nie znałem, nie miałem takich przeszkód oglądając klasykę. Widziałem wtedy występ berlińskiego Deutsche Theater wystawiającego znaną mi uprzednio jedynie z tekstu literackiego sztukę Henryka Ibsena Jan Gabriel Borkmann. Główną rolę grał Paul Wegener, przed wojną słynny aktor teatralny i filmowy. Publiczność, w większości w mundurach, zachowywała się i w czasie przedstawienia, i w antraktach bardzo spokojnie. Przy wejściu do teatru nie było żadnych kontroli, żadnych napisów „Nur fur Deutsche"; wystarczał zwykły bilet kupiony w kasie, no i oczywiście język niemiecki.

Czytając „Das Schwarze Korps" wiedziałem, jaka żelazna dyscyplina panuje w niemieckim społeczeństwie i jakimi drakońskimi środkami jest ona utrzymywana. Od 1943 roku Niemcy były coraz silniej bombardowane przez aliantów i każdy dzień przynosił ofiary, zwłaszcza wśród ludności cywilnej, tysiące ludzi pozostawało bez dachu nad głową. Propaganda stale określała te naloty jako „terrorystyczne". Ciężar likwidacji szkód bombardowań spadał w Niemczech głównie na kobiety i ludzi starych, młodzi byli na froncie. Ogłoszono obowiązek pomocy każdemu, kto ucierpiał przy bombardowaniu, i karano bezwzględnie tych, którzy usiłowali wykorzystać nieszczęście innych. Zapamiętałem z lektury „Das Schwarze Korps" opis procesu przed tzw. sądem ludowym w Hamburgu. Oskarżony był człowiek, który w czasie nalotu angielskich bombowców ukradł w rozbitym mieszkaniu sześć łyżeczek do kawy zrobionych ze zwykłego metalu. Rozstrzelano go, a w opublikowanej sentencji wyroku podkreślone było, że w trudnej, wojennej sytuacji rzeczy najprostsze, przedmioty gospodarstwa domowego, nabierają ogromnej wagi, ochrona osobistej własności obywateli musi być zapewniona wszelkimi środkami.

Zupełnie niezwykłym wątkiem w tygodniku SS były artykuły poświęcone zwalczaniu zakorzenionych przesądów, które, jak z tego wynikało, były wciąż bardzo silne, szczególnie na prowincji. Chodziło zwłaszcza o wiarę w czarownice i ich złośliwe praktyki. Z artykułów dowiedziałem się, że organy SS i bezpieczeństwa otrzymują od społeczeństwa wiele sygnałów (jak można się było domyślać — donosów) o czarownicach: żądano policyjnej interwencji. „Gdyby nie my, znowu zapłonęłyby stosy" — stwierdził w jednej z takich korespondencji z terenu przy końcu 1943 roku wysoki oficer SS i dodał: „Nieustannie walczyć musimy z przesądami". Te i podobne artykuły świadczyły także o niezwykle rozplenionym donosicielstwie, posłusznym i dobrowolnym informowaniu władz policyjnych o każdym podejrzanym ruchu sąsiada.

Jako polskiego obserwatora uderzyło mnie utrzymujące się — mimo niekorzystnej sytuacji militarnej Rzeszy i zarysowującej się ogromnej klęski — globalne spojrzenie na sprawy ówczesnego świata, charakterystyczne zwłaszcza dla tygodnika „Das Reich". Mimo okrążenia Niemiec w każdym numerze specjaliści zamieszczali fachowe artykuły o problemach obu Ameryk, Afryki, Azji, Bliskiego Wschodu. Od 1943 roku rozważano także na zimno, oczywiście jako hipotezę, możliwość zwycięstwa zachodnich aliantów, a zwłaszcza ewentualne konsekwencje dla świata ich sojuszu z ZSRR. Adresatem tych rozważań były zwykle kraje pozaeuropejskie i neutralne, ostrzegano je przed perspektywą komunistycznego zagrożenia.

Wiele uwagi poświęcano w prasie problemom i perspektywom nauki, dość powiedzieć, iż w tygodniku „Das Reich" pisał na te tematy m.in. Max Planck, jeden z najwybitniejszych współczesnych fizyków, twórca teorii kwantów. W dziedzinie kultury podkreślano wciąż rolę europejskiego dziedzictwa od czasów Grecji i Rzymu poprzez gotyk i barok. Potępiano sztukę nowoczesnej awangardy jako obcą duchowi Europy, jako zagrożenie płynące z innych rasowo, niższych, prymitywnych kultur. Rysowano obraz zjednoczonej Europy, kontynuującej swe posłannictwo, z Niemcami jako przywódcą kontynentu.

W 1943 roku nabyłem świeżo wtedy wydane w Lipsku dzieło pt „Europa”, przedmowę doń napisał Joachim von Ribbentrop, sądzony później w Norymberdze minister spraw zagranicznych III Rzeszy, którego podpis figurował pod układem z ZSRR o podziale Polski w 1939 roku. W publikacji tej znalazłem oprócz wypowiedzi Niemców, artykuły napisane przez znanych podówczas polityków, profesorów i działaczy kultury z Włoch, Francji, Hiszpanii, Węgier, Rumunii i Bułgarii, Treść wypowiedzi dotyczyła wspólnego dziedzictwa europejskiego i wspólnych poczynań: omówione były m.in. sukcesy europejskiego filmu na festiwalu w Wenecji w 1941 roku, wymieniano nazwiska artystów takich jak np. Vittorio de Sica. W obrazie zjednoczonej Europy i jej kultury znalazło się miejsce dla trzydziestu państw, od Albanii do Watykanu, wymienione były nawet kraje walczące z III Rzeszą, jak Wielka Brytania, lub okupowane, jak Francja, Norwegia czy Niderlandy, była Słowacja i Chorwacja, nie było natomiast Polski.

Wszystkie niemieckie publikacje tego czasu ze szczególną nienawiścią odnosiły się właśnie do Polski, zawsze przedstawiały naszą historię, czasy II Rzeczypospolitej i społeczeństwo polskie we wrogim, karykaturalnym świetle. Samo istnienie państwa polskiego uważano za niedopuszczalne zagrożenie dla interesów Niemiec, charakterystyki narodu były przepełnione pogardą. „Polaka charakteryzuje nierówne, nieuporządkowane i nielogiczne myślenie" — taki ogólny sąd zawierała oficjalna publikacja Sieg in Polen — „Zwycięstwo w Polsce", wydana przez naczelne dowództwo armii niemieckiej w 1939 roku, zaraz po klęsce wrześniowej; przedmowę doń napisał marszałek Keitel, w kilka lat później skazany w Norymberdze. Kupiłem tę publikację w czasie okupacji, była to szczegółowa relacja z przebiegu działań na froncie, zakończona mapą podziału Polski i zdjęciami bratających się oddziałów Armii Czerwonej i armii niemieckiej. Była sprzedawana w sklepach lwowskich, mimo że trwała już wojna niemiecko-radziecka, nie wycofano jej; przechowuję ją do dziś w swej bibliotece.

Od ujawnienia zbrodni katyńskiej i śmierci Władysława Sikorskiego w Gibraltarze centralna prasa niemiecka często zajmowała się sprawami polskimi, w tym także — stale podkreślając, że to tylko myślenie hipotetyczne, bo zwycięstwo Niemiec jest pewne — sytuacją Polski w przypadku zwycięstwa aliantów. Rysowano perspektywę opanowania Polski przez Stalina i jej sowietyzacji, przedstawiano z imienia i biografii ludzi, z Wandą Wasilewską na czele, którzy mogliby być instrumentem Kremla. Opisywano polityczne osamotnienie i bezsilność rządu polskiego na emigracji, wróżono mu dyplomatyczną klęskę w jego zabiegach o pomoc zachodnich sojuszników. Czytałem te wywody z mieszanymi uczuciami. Była to oczywiście wroga propaganda naszego śmiertelnego przeciwnika, z którym toczyliśmy walkę. Rząd polski w Londynie traktowany był przecież przez zachodnich partnerów jako sojusznik, armie polskie biły się wraz z aliantami, do kraju płynęła pomoc. Przekazywano krzepiące wieści, które miały umocnić polski ruch oporu i podziemne państwo. Im bardziej jednak zbliżał się rok 1944, tym większe ogarniały mnie niepokoje.

Gdy front niemiecki na wschodzie po nieudanej ofensywie pod Kurskiem zaczął powoli, lecz ciągle cofać się w kierunku naszych granic, gdy po zajęciu Afryki Północnej i upadku rządów Mussoliniego, wkroczeniu aliantów do Włoch, los wojny był widocznie przesądzony, z każdym dniem większym problemem politycznym dla Polski stawał się Związek Radziecki, a nie upadająca III Rzesza. Odczuwaliśmy to przede wszystkim we Lwowie. Od połowy 1943 roku rozszerzyłem zakres interesujących mnie czasopism, aż do czerwca 1944 czytałem emigracyjną prasę rosyjską wydawaną w Berlinie przez grupy białych emigrantów, którzy opuścili Rosję jeszcze w czasach rewolucji lub w latach dwudziestych, a następnie politycznie związali się z Niemcami, w ich pochodzie na wschód widząc szansę dla siebie. Dołączyli do nich ludzie, którzy z obozów jenieckich lub terenów zajętych przez Wehrmacht zdołali znaleźć się w Berlinie. Prasa ta interesowała mnie z kilku względów.

Po pierwsze w drugiej fazie wojny na wschodzie coraz więcej było ludzi, którzy z Armii Czerwonej przeszli do różnych formacji niemieckich — do legionów narodowościowych, a nawet SS. Niektóre z tych oddziałów, zwłaszcza generała Własowa, były postrachem ludności, w okrutny sposób pomagały w czasie niemieckich pacyfikacji. Ludzie ci stacjonowali we Lwowie, mieliśmy bezpośrednie informacje o nich i ich zachowaniu.

Po drugie zauważyłem, że w berlińskiej prasie rosyjskiej, a zwłaszcza w tygodniku „Nowoje Słowo", zaczynają zamieszczać artykuły ludzie z bolszewicką, marksistowsko-leninowską szkołą myślenia, -posługujący się językiem odmiennym od języka starej emigracji. Nauczyłem się szybko rozpoznawać takie teksty, często propagandowe, w których autorzy wykreślając w starym schemacie jedne słowa, po prostu wstawiają nowe: zamiast o „rewolucji proletariackiej" piszą o ,,nowym porządku w Europie", termin „komunizm" zastępują przez „narodowy socjalizm". Zwróciłem także uwagę na wyraźną niechęć rosyjskiej emigracji do Polski i spraw polskich, jej sposób myślenia kategoriami zaborców. W każdym numerze czasopisma można było znaleźć ironiczne uwagi, pogardliwe wzmianki i satyryczne teksty o polskich problemach i stosunkach. Okupowaną przez Niemców Warszawę docierający tam korespondenci przedstawiali w czarnych barwach jako rojowisko spekulantów, oszustów, ulicznych handlarzy i zacietrzewionych spiskowców, którzy niczego się nie nauczyli, nie rozumieją historii i jej praw, marzą o tym, co nie udało im się przez cały wiek XIX, o samodzielnym państwie, które Europie jest i będzie zupełnie niepotrzebne. To właśnie, w moim przekonaniu, trzeba było wiedzieć i zapamiętać.

Tragiczny los sąsiada

Od pierwszych ofiar, jakie padły zaraz po wkroczeniu Niemców w lipcu 1941 roku, aż do ludobójczej likwidacji społeczności żydowskiej we Lwowie w ramach hitlerowskiego „ostatecznego rozwiązania", rozegrał się cały cykl wydarzeń, które dane mi było bezpośrednio oglądać, a nawet, w tej czy innej mierze, samemu w nich uczestniczyć. Żydzi mieszkali we Lwowie od średniowiecza, była to społeczność nie tylko liczna, ale także — o czym już pisałem — bardzo zróżnicowana majątkowo, obyczajowo, kulturalnie i, w pewnym sensie, narodowo. Te ostatnie podziały przebiegały nieraz w jednej rodzinie. Część Żydów przybyła do Polski z Rosji dopiero w latach dwudziestych uciekając przed bolszewikami i ukraińskimi nacjonalistami. Po dłuższych dyskusjach i sporach rząd polski przyznał im wszystkim obywatelstwo.

Była we Lwowie, jak i we wszystkich miastach polskich z większymi gminami żydowskimi, stara dzielnica, w większości zamieszkana przez Żydów, mieściły się tam także bożnice i domy modlitwy, liczne organizacje społeczne i kulturalne. Żydzi mieszkali jednak wszędzie, w zależności od zawodu, środków materialnych i upodobania, mieszkań było wtedy sporo, a decydowały o tym wyłącznie pieniądze. Moim sąsiadem piętro niżej w domu przy ulicy Na Skałce l był Benon Chaskelson, pochodzący z kijowskiej Ukrainy, który w Polsce dorobił się prowadząc interesy handlowe. Poznaliśmy się bliżej od wybuchu wojny, kiedy to wszyscy lokatorzy musieli na zmianę pełnić funkcje strażnicze, pomagać sobie w piwnicznym schronie, informować o sytuacji.

Każdy z kolejnych etapów niemieckiej polityki wobec Żydów we Lwowie stawiał ich wobec dramatycznych wyborów, zanim okazało się, że wszystkim okupant przygotowuje jednakowy los. Ponieważ miałem od dzieciństwa wielu znajomych, kolegów i przyjaciół Żydów, wciągnięty w mechanizm wydarzeń, nieraz stawałem się świadkiem takich właśnie dramatów.

W 1941 i 1942 roku nikt nie wyobrażał sobie, że Niemcy dopuszczą się potwornego ludobójstwa. Liczono się najwyżej z szykanami, represjami i zakazami, grabieżą majątku czy przymusową izolacją nawiązującą do średniowiecza. Przecież już przed wojną do takiej właśnie izolacji Żydów w getcie nawoływała propaganda hitlerowska, znajdująca niekiedy oddźwięk także w ekstremistycznych ruchach prawicowych, które w drugiej połowie lat trzydziestych pojawiły się między innymi w Polsce.

Ów powrót do średniowiecza był w dwudziestowiecznej Europie czymś potwornym, zaprzeczeniem całego rozwoju kultury europejskiej od czasów Oświecenia, ale z początku nie dopuszczano myśli, że jest to tylko etap na drodze do całkowitej eksterminacji. Stworzenie przez Niemców, wkrótce po ich wkroczeniu, samorządu żydowskiego i Rady Żydowskiej, tzw. „Judenratu", zdawało się potwierdzać, że hitlerowcy chcą wskrzesić średniowieczne struktury miejskie i w ten sposób podzielić ludność miasta.

Potwierdzeniem takiego przypuszczenia był fakt, że utworzono także, z najpiękniejszej części miasta, dzielnicę przeznaczoną dla Niemców i zaczęto z niej wysiedlać Polaków. Wydawało się więc początkowo, że Lwów stanie się miastem trzech dzielnic, z których każda będzie miała inny status prawny, a najbardziej dyskryminowana będzie dzielnica żydowska zamieniona w getto. Wkrótce okazało się, że Niemcy w cyniczny i okrutny sposób podporządkowują sobie ludność żydowską, wygrywając jedne jej grupy przeciwko drugim, dając niektórym złudne i chwilowe przywileje, aby potem bezwzględnie się z nimi rozprawić. W pierwszej fazie polityka niemiecka dążyła do uzyskania możliwie największych korzyści materialnych, przypadały one nie tylko władzom, ale i osobiście urzędnikom różnych szczebli, a zwłaszcza przedstawicielom policji i SS. Była to nieustanna, coraz bardziej krwawa grabież ludności żydowskiej, chwilami przybierająca wręcz groteskowe formy. W styczniu 1942 roku, gdy armia niemiecka utknęła na froncie wschodnim bez zimowego umundurowania, widziałem kilkakrotnie na ulicach Lwowa grupy żołnierzy niemieckich w naciągniętych na mundury damskich futrach odebranych Żydom. Nieraz podobne ^ akcje były przez władze niemieckie zlecane lwowskiej Radzie Żydowskiej; zatrudniała ona tysiące ludzi, miała swój bezwzględny aparat wykonawczy. Historyk zagłady Żydów we Lwowie, Filip Friedman napisze wkrótce po tych wydarzeniach, bo w 1945 roku, charakteryzując lwowski „Judenrat": „Było to państwo żydowskie w miniaturze, z ogromnymi kompetencjami w stosunku do swych obywateli, z władzą życia i śmierci nad nimi".* (* Filip Friedman, Zagłada Żydów lwowskich. Łódź 1945, s. 15.)

Pierwszym zarządzeniem, które zostało wydane przez władze niemieckie i które dotyczyło każdego Żyda we Lwowie, był nakaz noszenia na lewym ramieniu białej opaski z niebieską gwiazdą Dawida. Uchylającym się od tego nakazu groziły surowe kary. Tak się zdarzyło, że byłem uczestnikiem rodzinnej rozmowy w domu prawnika i działacza lewicy Józefa Fella, z którym we wrześniu 1939 roku wyszedłem z płonącego Lwowa i którego rodzina w Podhajcach okazała całej naszej grupie uciekinierów tak ogromną pomoc. Rozmowa dotyczyła niemieckiego zarządzenia. Za niepodporządkowanie mu się groziły surowe kary, a bezwzględność Niemców była już dobrze znana. Podporządkowanie oznaczało jednak oddzielenie się od społeczeństwa, którego cząstką Józef Fell się czuł. Istniała realna możliwość denuncjacji i represji znacznie groźniejszych niż opaska z gwiazdą Dawida na ramieniu. Józef Fell czuł się Polakiem, ale gmina żydowska we Lwowie uważała go także za swojego członka, dobiegał trzydziestki, był zdolnym prawnikiem, kawalerem. Na wiosnę 1939 roku ze śmiechem opowiadał nam, że odwiedził go szadchen, swat wysłany przez gminę, z całą listą kandydatek. Jeśli teraz znaczna większość członków gminy włoży opaski, to czy on ma prawo tego nie zrobić?

Jak zachowają się inni członkowie rodziny? Dyskusja jeszcze trwała, gdy się pożegnałem, zbliżała się godzina policyjna. Trudno było cokolwiek radzić, cokolwiek przewidywać, można natomiast było w razie potrzeby — pomóc. Józef Fell otrzymał z rąk swoich licznych polskich przyjaciół odpowiednie dokumenty, opuścił Lwów, gdzie był bardzo znany, ukrył się w okolicach Warszawy. Dopiero po latach dowiedziałem się, że mój przyjaciel nie przeżył wojny.

Kolejne niemieckie zarządzenie nakazało wszystkim Żydom we Lwowie zamieszkać w obrębie wyznaczonego przez władze getta. Była to stara, biedna dzielnica i zarządzenie doprowadziło do straszliwego przeludnienia mieszkań, a następnie masowych chorób zakaźnych, w tym i tyfusu plamistego. Czas jakiś getto było jeszcze otwarte, chociaż na przejściach stały posterunki ukraińskiej policji. Chodziłem tam wielokrotnie nosząc lekarstwa, szczepionki przeciw tyfusowi, które dostawałem w instytucie profesora Weigla, fałszywe dokumenty umożliwiające opuszczenie getta, wreszcie wiadomości od tych, którzy do getta nie poszli, ukrywali się, ale mieli za murami rodziny.

Pewnego razu byłem w małym mieszkaniu w getcie, u nie znanych mi bliżej ludzi, miałem im przekazać list i lekarstwo na serce dla starszej kobiety. W pokoiku przeładowanym meblami było bardzo cicho, rozmawiałem szeptem z gospodarzami, parą niemłodych już ludzi, gdy w pewnej chwili ktoś zapukał do drzwi. Gospodarze dali mi znak, abym szybko ukrył się w sąsiednim pokoju. Wszedłem tam i nagle zobaczyłem, że jest on pełen dzieci, kilkoro chłopców i dziewczynek, żadne nie miało więcej aniżeli 10 lat, bawiło się w zupełnym milczeniu, strojąc do siebie miny i przerzucając kłębek nici. Popatrzyli na mnie, przerwali zabawę, ale nikt słowem się nie odezwał, po chwili poproszono mnie, abym wyszedł, pukał sąsiad, człowiek zaufany.

Po zamknięciu lwowskiego getta widywałem Żydów idących przez miasto grupami do pracy. Czas jakiś łudzono ich, że pracując w przedsiębiorstwach niemieckich ocalą życie. Za dużą łapówkę można było dostać taką pracę, nędznie wynagradzaną i ciężką. We Lwowie były dwa rodzaje przedsiębiorstw zatrudniających Żydów, jedne zbierały surowce wtórne dla niemieckich fabryk, dawały one dużą odznakę, rodzaj legitymacji z literą R — „Rohstoff". Drugi rodzaj przedsiębiorstw pracował bezpośrednio dla wojska i dawał podobne odznaki z literą W — „Wehrmacht". Praca dla Wehrmachtu uchodziła za lepszą, dającą większe szansę przeżycia — żądano też za nią wyższych łapówek.

Sprzedajne były także władze samorządowe w getcie, szczególnie policja żydowska. Za duże sumy, zwykle w złotych dolarach, można było z nimi pertraktować o zwolnienie kogoś z ich więzienia. Z ramienia Delegatury prowadziłem raz takie pertraktacje. Na umówione spotkanie w wybranym przez nas prywatnym mieszkaniu stawił się jeden z komendantów tej policji we Lwowie. Był to mężczyzna średniego wzrostu, tęgi, w skórzanym gestapowskim płaszczu, bez żadnej opaski, miał stałą przepustkę na wyjście z getta i swobodne poruszanie się po mieście. Ze wstępnych informacji, jakie o nim zebraliśmy, wynikało, że ma na sumieniu życie przynajmniej kilku tysięcy swych współobywateli i że zebrał ogromną fortunę w dolarach i biżuterii. Liczył na to, że Niemcy pozwolą mu wyjechać do Portugalii, docierały do nas wiadomości, iż w taki właśnie sposób wynagradzali podobnych ludzi. Komendant przyznał, że w więzieniu w getcie jest człowiek, o którego pytałem, i zażądał za jego wypuszczenie wysokiego okupu. Odpowiedziałem, że suma jest znaczna, jej zebranie wymaga czasu i że spotkamy się za tydzień, w innym miejscu. Nie doszło do drugiej rozmowy, gdyż nadeszła do nas pewna wiadomość o śmierci człowieka, o którego zwolnienie się starałem. Komendant chciał jeszcze zarobić na trupie: gdy rozmawiał ze mną, ów człowiek już nie żył.

W ostatniej niemal chwili udało mi się zaopatrzyć żonę i kilkunastoletniego syna mego sąsiada Chaskelsona w dokumenty, bilety i pieniądze. Odwiozłem ich na dworzec i oddałem pod opiekę kolejarza, który za dużą sumę obiecał przewieźć ich do Warszawy. Dotarli szczęśliwie do celu podróży, w stolicy mieli poza gettem wielu krewnych i znajomych. Sam Chaskelson, schwytany na ulicy, dostał się do obozu pracy dla Żydów w majątku rolnym, udało mu się zbiec i ukryć we Lwowie. I jego zaopatrzyłem w komplet dokumentów i pieniądze, miał rozległe znajomości w całej Małopolsce Wschodniej i zdecydował się szukać schronienia poza Lwowem.

W mieście, na ulicy Janowskiej, w dawnych zakładach przemysłowych, Niemcy zorganizowali ogromny obóz, który wkrótce stał się miejscem koszmarnych, wręcz sadystycznych zbrodni i eksterminacji Żydów z całej Małopolski Wschodniej. W obozie tym zginęło tysiące ludzi.

Ostatni raz widziałem lwowskie getto w dniach jego agonii, masowych deportacji do obozów zagłady. Cała dzielnica była już szczelnie otoczona przez ukraińską policję. Chcieliśmy jednak mieć w Delegaturze bezpośrednią informację o wydarzeniach, które wydawały się wręcz niewyobrażalne. Udało mi się przeniknąć poprzez stare podwórka i bramy w pobliże jednego z miejsc tragedii. Z okna klatki schodowej domu znajdującego się w pobliżu muru getta obserwowałem akcję niemieckich oddziałów. Żołnierze szli od domu do domu, wyciągali z mieszkań dzieci i ładowali je na platformy tramwajowe; niektóre były już tak przepełnione, że dzieci leżały na głowach niżej stojących. Ulica była zupełnie pusta, dzień jasny, w domach panowała śmiertelna cisza, słychać było tylko stuk żołnierskich butów i krótkie, chrapliwe niemieckie rozkazy. Dzieci na platformach były jak zahipnotyzowane, stały ściśnięte, nieruchome i milczące. Jeszcze w tym samym tygodniu przekazaliśmy do Warszawy szczegółową relację o tym, co dzieje się w lwowskim getcie, w nadziei, że Delegatura w stolicy przekaże ją natychmiast do Londynu. W połowie 1943 roku getto zostało ostatecznie zlikwidowane, społeczność żydowska we Lwowie przestała istnieć. Według szacunków, jakie mieliśmy w Delegaturze, w chwili wkroczenia Niemców, w lipcu 1941 roku ludność żydowska we Lwowie liczyła około 150 tysięcy osób. W sierpniu 1944, przed moim aresztowaniem, dowiedziałem się, że w mieście zachowało się przy życiu kilkuset Żydów; widziałem ich pochód. Szli jakby ogłuszeni, przeważnie mężczyźni, nieśli transparenty głoszące wdzięczność armii radzieckiej za wyzwolenie.

Bez togi

Na początku 1943 roku zostałem sędzią podziemnego cywilnego Sądu Specjalnego utworzonego wtedy we Lwowie. Podobne sądy działały w stolicy i innych większych miastach, niezależnie od odrębnych i wcześniej zorganizowanych sądów wojskowych. Ich wyroki były ogłaszane w prasie podziemnej. W skład sądu we Lwowie weszły oprócz mnie jeszcze dwie osoby, w tym jeden sędzia zawodowy. Nie znałem ich nazwisk i nie starałem się ich poznać, działalność Sądu Specjalnego wymagała przestrzegania szczególnie ostrych zasad konspiracji. Z oczywistych względów Gestapo starało się dotrzeć do tej właśnie instytucji podziemnego państwa i rozbić ją; wiedziałem, co mnie czeka w przypadku aresztowania.

Prokuratorem sądu był Czesław Niezabitowski, z wykształcenia prawnik, ziemianin i zarazem działacz ludowy, członek Stronnictwa Ludowego, co było w czasach II Rzeczypospolitej zjawiskiem rzadkim, człowiek aktywny i bardzo odważny, chwilami aż do granic konspiracyjnych reguł. Znałem go już wcześniej z działalności w Delegaturze i stąd znałem jego prawdziwe nazwisko, był to zresztą kolega mego ojca jeszcze z uniwersytetu.

Cywilny Sąd Specjalny działał na podstawie aktu prawnego, tzw. Statutu Cywilnych Sądów Specjalnych przyjętego przez najwyższe władze Rzeczypospolitej w Londynie; stosowaliśmy też odpowiednie przepisy polskiego kodeksu karnego z 1932 roku. Z natury rzeczy w warunkach okupacji proces musiał być zaoczny, a możliwość przeprowadzenia dowodu winy i obrony oskarżonego — ograniczona. Mimo tego istniała powszechna zgoda sił decydujących o polityce rządu na emigracji i Delegatury w Warszawie, iż taki sąd jest niezbędny. Dzięki jego istnieniu podziemne państwo polskie mogło nie tylko bronić się przed ludźmi, którzy działali na korzyść wroga, lecz także sądzić i skazywać w majestacie prawa, na podstawie swoich kodeksów, które przecież wciąż obowiązywały wszystkich obywateli. Właśnie ten prawny, legalny wymiar podziemnej sprawiedliwości był najważniejszy, zarówno doraźnie, jak i na przyszłość. Statut głosił, że cywilne Sądy Specjalne powołane są do orzekania w sprawach o ciężkie przestępstwa przeciwko interesom państwa, narodu i obywateli, które w interesie ogólnym wymagają natychmiastowego ukarania. Sąd wymierzał karę śmierci i utraty praw publicznych: statut przewidywał także, iż jeśli sąd uzna, że kara śmierci jest niewskazana, postępowanie ulega zawieszeniu do czasu zakończenia wojny i okupacji.

Przed wyrażeniem ostatecznej zgody na objęcie funkcji sędziego Sądu Specjalnego zastanawiałem się kilka dni nad różnymi aspektami takiej decyzji. Z praktyki Warszawy wiedzieliśmy, że działalność sądu nie tylko jest skuteczna, ale ma też szerokie poparcie społeczeństwa, podtrzymuje w nim przekonanie o trwałości, ciągłości i sile państwa polskiego, które dzięki swym podziemnym instytucjom pomimo klęski wrześniowej i okupacji nie przestało istnieć. Z drugiej strony zdawałem sobie także sprawę z odpowiedzialności: na podstawie dowodów, o których z góry można było rzec, że zwykle nie będą doskonałe, będę musiał podpisywać wyroki na nie znanych, nieobecnych przed sądem ludzi. A w razie uznania winy kara mogła być tylko jedna — śmierć, takie było prawo wojny.

W założeniu dokumentacja spraw rozpatrywanych przed Sądem Specjalnym miała być przechowywana, choć samo to zwiększało ryzyko dekonspiracji, a po zakończeniu wojny i okupacji ujawniona. Mieliśmy się wtedy ujawnić i my, sędziowie Sądu Specjalnego. Nie trzeba było mieć dużo wyobraźni, aby przewidzieć, na jak wiele pytań będziemy wtedy musieli publicznie odpowiedzieć. Zdecydowałem się jednak zostać sędzią, przekonany, że w warunkach totalnej wojny przeciwko Polsce i jej państwu Sąd Specjalny jest potrzebny i że podołam tej roli. Wkrótce złożyłem wymaganą przez prawo uroczystą przysięgę sędziowską.

Sąd Specjalny we Lwowie rozpoczął swe działanie z wielotygodniowym opóźnieniem. Mimo że prokurator przygotował już wiele spraw, przewodniczący, zawodowy sędzia, nie chciał przeprowadzić pierwszej, dopóki nie dostanie do ręki całości odpowiednich przepisów — a te nadeszły dopiero z Londynu.

Mechanizm działania sądu określony przez statut był prosty. Co pewien czas komplet sędziowski zbierał się w konspiracyjnym lokalu, za każdym razem w innym. Przewodniczył zawsze nasz kolega będący sędzią zawodowym, ustalano wokandę, prokurator przedstawiał kolejną sprawę, odbywała się dyskusja, następnie —już bez obecności prokuratora — narada i sąd ogłaszał wyrok.

Od razu okazało się, że wszyscy trzej sędziowie mają identyczne stanowisko zasadnicze: skazywać możemy tylko wtedy, gdy każdy z nas jest w pełni przekonany o winie oskarżonego. W przypadku wątpliwości choćby jednego sędziego sprawę przekazujemy do rozpatrzenia w okresie powojennym. Już wtedy było bowiem jasne, że po zwycięstwie konieczne będzie w Polsce wymierzenie sprawiedliwości tym wszystkim, których od września 1939 roku obciążyły różnorodne winy. W praktyce okazało się, że ponad połowa spraw wnoszonych przez prokuratora do Sądu Specjalnego nie dawała w naszym zgodnym — jako sędziów — przekonaniu podstaw do wydania wyroku skazującego i miała być rozpatrywana dopiero po wojnie. Prowadziło to do częstych scysji z prokuratorem, człowiekiem gorącego temperamentu, byliśmy jednak nieustępliwi. Na początku 1944 roku działało w okupowanej Polsce trzynaście takich sądów. Mimo że nie znaliśmy naszych kolegów, nigdy też nie ustalaliśmy wspólnych zasad naszego praktycznego działania, okazało się ono wszędzie bardzo podobne. Cywilne Sądy Specjalne mimo różnych nacisków były powściągliwe w ferowaniu wyroków. Po latach historyk tego sądownictwa, Leszek Gondek, w opublikowanej w 1988 roku monografii Polska karząca wskaże, iż mimo zmian, jakie nastąpiły w kraju, żaden z wyroków nie został po wojnie zakwestionowany.

Kiedyś, jeszcze jako student prawa, zastanawiałem się nieraz, co przeżywa sędzia podpisując wyrok śmierci. Gdy po dłuższej naradzie, w obliczu przekonujących dowodów winy Sąd Specjalny po raz pierwszy orzekł karę śmierci dla oskarżonego i zgodnie z konspiracyjną procedurą od razu został sporządzony formalny dokument, podpisałem go bez wahania swoim pseudonimem. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że to właśnie ten szczególny moment w życiu sędziego, który sobie kiedyś wyobrażałem. Okazał się on znacznie mniej dramatyczny, niż sądziłem, dramatyczny natomiast był przebieg rozprawy, gdy z różnych danych, ustaleń, faktów i meldunków zebranych przez prokuratora zaczął się wyłaniać obraz człowieka, którego zaocznie sądziłem, i jego winy.

Był to właściciel małej restauracji. Dobrze mu się wiodło, miał mieszaną klientelę, do jego lokalu przychodzili żołnierze niemieccy i gestapowcy. Był podejrzany o to, że proponuje rodzinom aresztowanych zwolnienie ich bliskich z więzienia za dużą łapówkę, a po otrzymaniu sumy denuncjuje osoby, które dały pieniądze. Pewnego dnia kilku więźniom, Polakom przewożonym na śledztwo, udało się uciec, schronili się w okolicy tej restauracji. Oskarżony wezwał Gestapo, osobiście wziął udział w schwytaniu zbiegów i, według niezależnych zeznań kilku sąsiadów, bil aresztowanych razem z gestapowcami. Sprawa wywołała duże poruszenie w całej dzielnicy.

Nazajutrz po rozprawie poszedłem zobaczyć tego człowieka, którego znałem wyłącznie z opisu prokuratora- Stał na chodniku przed restauracją w towarzystwie dwóch Niemców w mundurach. Był to wysoki mężczyzna w wieku ponad trzydziestu lat, silnie zbudowany, o ponurym spojrzeniu. Przeszedłem obok niego i spojrzenia nasze na chwilę się spotkały.

Wyrok wykonał młody akowiec, z zawodu fryzjer, był niezwykle odważny i umiał się dobrze charakteryzować. Niemcy nie schwytali go, natomiast w 1945 roku znalazł się wraz ze mną na lawie oskarżonych przed radzieckim Trybunałem Wojskowym. Wtedy właśnie opowiadał mi szczegóły swych akcji. Otrzymał wyrok 15 lat obozu. Nazwiska tego śmiałka nie znałem, nie wiem nawet, czy to, pod którym go sądzono, było prawdziwe, niektórym udawało się w śledztwie ukryć swoje personalia. Przed aresztowaniem i procesem nigdy go nie widziałem, nie znam też jego dalszych losów. Opowiadał mi, że gdy wykonywał wyrok, miał przyklejone wąsy, płaszcz, który można było założyć na odwrotną stronę innego koloru, na głowie kaszkiet, który po oderwaniu daszku wyglądał jak beret. Na długie wojskowe buty nałożył spodnie i kamaszki. Wszedł do restauracji w godzinach rannych, gości było mato, podszedł do lady i strzelił skazanemu z rewolweru prosto między oczy. W zamieszaniu wybiegł z lokalu, w najbliższej bramie zmienił wygląd, wyszedł inaczej ubrany, bez wąsów, i spokojnie wrócił do domu.

Ze spraw Sądu Specjalnego utkwiły mi w pamięci jeszcze dwie, każda innego rodzaju.

W pierwszej chodziło o znakomitego fachowca, inżyniera—wynalazcę. Opracował on model nowego celownika, przydatnego przy produkcji uzbrojenia, i zaproponował go Niemcom. Sygnał przyszedł z zakładów przemysłowych, gdzie specjaliści niemieccy zapoznali się z jego propozycją: pracowali tam Polacy, robotnicy i technicy, byli wśród nich ludzie z konspiracji. Zostało przeprowadzone bardzo szczegółowe jak na warunki okupacji śledztwo. Ustalono cały życiorys podejrzanego: był rzeczywiście wyjątkowo zdolnym fachowcem, niestety okazał się człowiekiem bez charakteru. Fascynowała go technika i wynalazki, przy czym nie miał żadnych skrupułów oferując swe pomysły Niemcom. Wszystkie materiały zebrane przez prokuratora mówiły o wysokim stopniu jego świadomości. Był człowiekiem nietuzinkowym, nie działał pod żadnym przymusem, nie było właściwie niczego na jego obronę. Gdy w miarę przedstawiania dowodów coraz bardziej byłem przekonany o jego winie i odpowiedzialności, ogarnęło mnie równocześnie uczucie żalu: przecież straty, jakie ponieśliśmy, zwłaszcza wśród inteligencji prześladowanej przez obu zaborców, były i tak ogromne, a każdy dzień je zwiększał. Brak jednak było okoliczności łagodzących, które pozwoliłyby odłożyć sprawę do końca wojny. Przeciwnie, można się było spodziewać, że Niemcy wciągną oskarżonego do stałej współpracy, zabiorą go do fabryki odległej od Lwowa, gdzie będzie nie znany, zapewnią mu ochronę i bezkarność. Nie można było do tego dopuścić. Z żalem, ale z pełnym poczuciem słuszności oskarżenia podpisałem wyrok na inżyniera — wynalazcę.

Druga sprawa miała odcień niezwykły z racji prostego przypadku. Na towarzyskim spotkaniu u dalszych znajomych, podczas imienin gospodarza, pojawiła się nie znana mi osoba. Młoda dziewczyna, ładna i ożywiona, może nawet zanadto, była atrakcją wieczoru. Pan domu poinformował, że to nowa koleżanka jego żony, która pracowała w wielkich zakładach przemysłowych produkujących dla potrzeb niemieckich, w tym także dla potrzeb frontu, artykuły sanitarne.

Pracowały przy tym setki Polaków, w tym także ludzie z konspiracji, Gestapo usiłowało od dawna spenetrować to środowisko, wprowadzić tam swego informatora. Wykorzystano osobę zatrzymaną przy kolportażu prasy podziemnej; po ciężkim śledztwie groziło jej zesłanie do Oświęcimia czy Majdanka. Zgodziła się na współpracę, aby uratować życie. Gdy ją wypuszczono, miała jeszcze szansę rehabilitacji: powszechnie znane były sposoby uczciwego wyjścia z takiej sytuacji — można było skontaktować się z władzami podziemnymi, które ułatwiały wtedy zmianę papierów, wyjazd, ukrycie się, co dawało szansę, lecz nie gwarantowało oczywiście przetrwania.

Sygnały z zakładów były liczne i niepokojące, zachowanie nowej pracownicy wzbudzało podejrzenia. Interesowała się sprawami, które nie wiązały się z jej obowiązkami, usiłowała nawiązywać znajomości. Prokurator na podstawie informacji dochodzących z więzienia ustalił, że inne osoby aresztowane razem z podejrzaną zostały wywiezione do obozu, a ona mimo schwytania z całą torbą podziemnej literatury wyszła z więzienia. Wreszcie ustalono, że dziewczyna w dalszym ciągu kontaktuje się z Niemcami, mimo że w rozmowach z koleżankami twierdziła, że nie ma wśród nich żadnych znajomych. W tym czasie Gestapo nieoczekiwanie przeprowadziło aresztowania w zakładach.

Skrywane przed otoczeniem kontakty dziewczyny z wrogiem nie ulegały wątpliwości. Odroczyć sprawę i czekać na dalsze dowody — to mogło skończyć się tragicznie dla całej polskiej siatki w zakładach, która dostarczała cennych informacji. Prokurator nalegał na wyrok, jego argumenty i dowody były mocne. Zaraz na początku jego wywodów nasunęło mi się podejrzenie, że chodzi właśnie o spotkaną u znajomych roześmianą dziewczynę. Nie myliłem się, choć widziałem ją zaledwie raz. Wszyscy sędziowie uznali ją za winną.

Łatwo było, zarówno w tamtych czasach, jak i później, snuć wokół spraw rozpatrywanych przez Sąd Specjalny różne domysły, układać z nich melodramatyczne literackie czy filmowe wątki. Sam charakter przewodu, który wtedy nie mógł być inny, skłania do podobnych rozważań — nie mogliśmy przecież wysłuchać oskarżonych ludzi. Nie wolno jednak mierzyć tamtych czasów śmiertelnego zagrożenia naszego zbiorowego bytu miarą czasów pokoju i innej epoki. Tuż obok nas, i to po obu stronach frontu, działały wówczas sądy polowe, które wydawały tysiące wyroków śmierci mając znacznie mniej dowodów winy oskarżonego, niż ich dostarczał podziemny prokurator, a także nie wdając się w długie dyskusje i nie odraczając połowy spraw na okres powojenny.

I jeszcze jedno: rozmiary donosicielstwa, nieraz wręcz bezinteresownej denuncjacji, były wtedy bardzo duże. Jednym i drugim okupantom udało się pozyskać rzeszę konfidentów, spenetrować różne komórki konspiracji; wiedzieli o nas znacznie więcej, niż się na ogół przypuszcza, a zwłaszcza niż się publicznie i w heroicznej legendzie przyznaje. Nie miałem pod tym względem złudzeń, znałem historię podobnych przypadków sięgającą od XIX wieku do lat II Rzeczypospolitej; konspiracja, walka podziemna są terenem, na którym bohaterstwo i zdrada są stale obecne i ściśle ze sobą splecione.

Rok krytyczny

Rok 1943 był rokiem krytycznym: zmieniła się w sposób zasadniczy sytuacja wojskowa na najbardziej nas dotyczącym froncie — niemiecko-radzieckim, zmieniła się też — na niekorzyść sprawy polskiej — międzynarodowa sytuacja polityczna, odczuliśmy to we Lwowie szczególnie ostro pomni naszych niedawnych doświadczeń. Do tego czasu nasi znawcy wojskowi, a za nimi polityczni, byli przekonam, że Niemcy tak silnie wykrwawią Armię Czerwoną, że nie będzie ona w stanie przeprowadzić wielkiej ofensywy na zachód. Przewidywano długotrwałą, wyniszczającą wojnę w głębi Rosji i rychłe otwarcie drugiego frontu przez aliantów, co miało zadecydować nie tylko o militarnej klęsce Hitlera, lecz także o wyzwoleniu Polski i powrocie armii wraz z rządem z emigracji.

Tymczasem wydarzenia, które obserwowałem z rosnącym niepokojem, potoczyły się inaczej. Armia niemiecka nie tylko poniosła ogromną, w tym i prestiżową klęskę pod Stalingradem, lecz także nie potrafiła już przejąć inicjatywy strategicznej na froncie wschodnim. Na wiosnę i w lecie 1943 roku szły przez Lwów na wschód ogromne niemieckie transporty wojskowe i jak w poprzednich latach znawcy byli przekonam, że Armia Czerwona będzie zmuszona do wycofania się i obrony.

Miałem wtedy jeszcze dodatkowe, ważne źródło informacji o sytuacji na frontach, otrzymywałem je pośrednio od Włochów. We Lwowie znajdowało się dowództwo włoskich oddziałów walczących na wschodzie wraz z Niemcami, Włosi nie tylko wojowali — i to raczej niechętnie, bo front wschodni ich przerażał — lecz także handlowali, i to z dużą chęcią. Nawet w lufach armat potrafili przywozić swe towary, głównie tekstylne, nawiązali szybko kontakty z naszymi przedsiębiorcami. Opowiadali o tym, co się dzieje u nich w kraju i na froncie. Po upadku Mussoliniego w drugiej połowie 1943 roku Niemcy uwięzili we Lwowie całą grupę włoskich oficerów. Według informacji, jakie mieliśmy w Delegaturze, trzymali ich w koszarach, na Cytadeli.

Tygodniami przyglądałem się Niemcom jadącym na wschód z ogromną ilością techniki wojskowej, nowymi typami uzbrojenia, wyposażeniem żołnierzy dostosowanym do klimatu rosyjskiego. Potem zaczęły nadchodzić transporty rannych, szpitale wojskowe były przepełnione, zatrudnione tam polskie pielęgniarki przekazywały wiadomości, że lekarze mają rozkaz uśmiercania kalek.

Powstał wtedy w podziemiu zamysł atakowania szpitali dla poderwania ducha bojowego Niemców, proponowano, by rzucać granaty do sal z chorymi. Technicznie sprawa nie była trudna, w dyskusji w Delegaturze sprzeciwiałem się jednak stanowczo takim planom. Nie tylko można było oczekiwać gwałtownego odwetu Niemców, co oznaczało nowe niewinne ofiary polskie, lecz sprawa miała także inny, donioślejszy aspekt: prowadziliśmy przecież wojnę jako państwo wprawdzie podziemne, lecz szanujące normy i zasady międzynarodowego prawa, zwłaszcza w stosunku do szpitali.

Załamanie się wielkiej ofensywy pod Kurskiem uświadomiło mi, że na froncie wschodnim nastąpił zasadniczy zwrot. Lądowanie aliantów we Włoszech było zaś dowodem, że nie spieszą się oni do otwarcia drugiego frontu w zachodniej Europie, gdzie miała być złamana potęga wojskowa Hitlera. Jeszcze poważniejsze były dla nas we Lwowie wydarzenia polityczne: zerwanie przez Moskwę stosunków z rządem Sikorskiego zabrzmiało jako groźny sygnał.

Ujawnienie na wiosnę 1943 roku przez Niemców zbrodni w Katyniu, ogromna niemiecka akcja propagandowa wykorzystująca tę tragedię, w tym także skierowana do społeczeństwa polskiego, postawiła nas w Delegaturze w trudnej sytuacji. Ani ja, ani nikt inny nie miał żadnych wątpliwości co do autorów zbrodni czy jej motywów, musieliśmy jednak wyciszyć sprawę w prasie podziemnej ze względu na nadrzędne racje polityczne, opinię naszych zachodnich aliantów oraz rolę ZSRR i Armii Czerwonej w koalicji antyhitlerowskiej. Dyskutowaliśmy długo wszystkie te sprawy oraz ich możliwe następstwa; zerwanie przez Moskwę stosunków dyplomatycznych z rządem londyńskim, którego reprezentantami byliśmy we Lwowie, rzucało groźny cień na przyszłość, gdyby mimo rachub naszych wojskowych Rosjanie wkroczyli do miasta. Na razie jednak front był daleko od Lwowa, armia niemiecka widziana z bliska wydawała się niezwykle silna i spokojna, a większość ludzi w podziemiu zachowywała optymizm.

Gospodarka w Generalnej Guberni przeżywała swoistą wojenną koniunkturę. Zaczął oddziaływać na nas, zwłaszcza we Lwowie, ogromny rynek wschodni. Do Kijowa, na tzw. Wielką Ukrainę wysyłano z Polski różne towary, zawierano wielkie transakcje. Obserwowałem z zaciekawieniem zachowanie setek ludzi radzieckich, którzy z różnych względów nie odeszli w 1941 roku na wschód. Część z nich okazała znaczne zdolności przystosowawcze, byli przyzwyczajeni do trudności i energicznego działania, okazało się, że mogą także robić interesy, zakładać sklepy i warsztaty, handlować. Na naszych oczach zmieniał się też skład etniczny ludzi w niemieckich mundurach, coraz więcej było we Lwowie formacji złożonych z dawnych jeńców radzieckich, teraz w różnych legionach, dywizjach i armiach u boku Hitlera. Śledziłem to z wielkim niepokojem, wszystkie te formacje były faszystowskie, nacjonalistyczne, wszystkie wrogie i groźne dla ludności polskiej, a także dla polskiej racji stanu.

Rozwijał się także w Generalnej Guberni ułomny, karłowaty, ale drapieżny polski kapitalizm, żerujący na wojennym przymusie i biedzie, na pewnej pustce, jaką spowodowała izolacja ludności żydowskiej w gettach, a następnie jej tragiczna zagłada. Na oczach tworzy się warstwa spekulantów i przedsiębiorców, powiązanych zazwyczaj z władzami niemieckimi i niemieckimi firmami, powstają szybko wielkie fortuny. Nowo upieczeni kapitaliści są głównymi nabywcami cennych dóbr, w których lokują swe zyski. Kupują dolary, zwłaszcza w złotych monetach, sztabki bankowego złota, biżuterię, a nawet dzieła sztuki. Kupują nieruchomości. Ponieważ podziemie utrzymywało się głównie z dolarów pochodzących ze zrzutów, musieliśmy je upłynniać na czarnym rynku. W lwowskiej Delegaturze działał doskonały referat gospodarczy, w sposób ciągły badający rynek, ceny, płace, kursy i zmiany własności. Obraz, Jaki wyłaniał się z tych analiz, był bardzo wyraźny: hitlerowcy mimo wojny stopniowo realizowali dalekosiężne plany, których celem była zmiana Generalnej Guberni w rodzaj protektoratu gospodarczego czy kolonii Rzeszy Niemieckiej. Tworzą więc wiele przedsiębiorstw, firmy prywatne, niekiedy z polskimi wspólnikami, budują całą sieć przemysłowo-handlową, zamieniają przedwojenne przedsiębiorstwa państwowe we własne spółki akcyjne.

We Lwowie otworzyły swe filie znane banki niemieckie, pojawiły się oddziały wiedeńskich domów towarowych. Niestety, mogliśmy się tylko temu przyglądać, nie mieliśmy żadnych sił do prowadzenia aktywnej walki na polu gospodarczym, zwłaszcza że firmy te zatrudniały na niższych szczeblach wielu Polaków, a nawet w pewnej mierze chroniły ich. Ja sam miałem schronienie w niewielkiej firmie budowlanej i transportowej. Była to własność zniemczonego Ślązaka, doktora inżyniera Karla Niesporka; poza sporadycznymi wyjazdami w teren, w charakterze konwojenta, faktycznie niczego w tej firmie nie robiłem, a także nie brałem żadnych pieniędzy. Dostawałem natomiast wszystkie potrzebne zaświadczenia, legitymacje, świadectwa urlopowe, delegacje; ułatwiało mi to ogromnie działania w konspiracji. Byłem w dobrych stosunkach z biurem administracyjnym firmy, gdzie pracowali sami Polacy, przynosiłem im regularnie stosowną ilość alkoholu, a za to otrzymywałem bez zbędnych formalności niezbędne papierki. Dotrwałem tam aż do odejścia Niemców ze Lwowa.

Zajmując się sprawami cywilnymi, byłem daleki od prowadzonych w tym czasie ze zmiennym szczęściem akcji zbrojnych, choć miałem o nich stale informacje. Pewnego dnia na ulicy Jabłonowskich, z dość dużej odległości dostrzegłem z tyłu znajomą sylwetkę młodego człowieka; poznałem go od razu i przyspieszyłem kroku. Zaczepiony przeze mnie, przez chwilę usiłował przekonać mnie, że to jakieś nieporozumienie. Nie można jednak ukryć się przed kolegą szkolnym, z którym przez lata siedziało się w jednej klasie. Rozstałem się z nim szybko, gdyż pojąłem, że jest w wojskowej konspiracji. Był to Jacek Przetocki, bliski kolega z X gimnazjum, wtedy podporucznik AK. Jak się dowiedziałem później od innego kolegi, Andrzeja Kórnickiego, we wrześniu 1939 roku Przetocki przeszedł granicę, dostał się z wojskiem do Wielkiej Brytanii, tam przeszedł kurs dywersji i w 1943 roku jako cichociemny został zrzucony do Polski; skierowany do obszaru Lwowa objął stanowisko szefa Kedywu w Drohobyczu. Już go drugi raz nie zobaczyłem, zginął w maju 1944 roku w akcji na stację kolejową w Rychcicach koło Drohobycza.

Lwowska cywilna i polityczna konspiracja była, jak to trafnie przewidywał jeszcze w 1939 roku Zenon Wachlowski, silnie związana z uniwersytetem. Po profesorze Stanisławie Kulczyńskim i profesorze Akademii Handlu Zagranicznego Julianie Czyżewskim, Delegatem Rządu został Adam Ostrowski, dawny audytor Uniwersytetu Jana Kazimierza z czasów przedwojennego plebiscytu w sprawie getta ławkowego, asystent profesora Kamila Stefki. Również wiele innych funkcji w Delegaturze i jej otoczeniu pełnili pracownicy naukowi. Prowadziło to, zwłaszcza w 1943 roku, do częstych dyskusji, zarówno poli ty czno-hi story cznych, jak i światopoglądowych, wszyscy zdawali sobie bowiem sprawę, że wojna weszła w nową fazę, dla Polski niepewną, a dla Lwowa wręcz groźną. Jednym z głównych, wciąż powracających tematów rozmów była oczywiście sprawa naszego stosunku do wielkich sąsiadów i zarazem zaborców, do ich kultury i ustroju, siły organizacyjno-technicznej i politycznej, a zwłaszcza perspektyw powojennych. Jeśli na początku roku dominował jeszcze temat niemiecki — rozważaliśmy wariant wewnętrznego przewrotu w Niemczech, zwłaszcza po bitwie stalingradzkiej, obalenia Hitlera przez siły umiarkowane i zawarcia pokoju w granicach podobnych do granic Traktatu Brzeskiego z 1918 roku — to im bliżej końca roku, tym bardziej w dyskusjach na plan pierwszy wybijał się temat przyszłości ZSRR. Kluczowe pytanie brzmiało: czy i na ile wojna i sojusz z aliantami spowodowały lub spowodują takie zmiany w systemie i polityce radzieckiej, które umożliwią nam, Polakom, znalezienie platformy porozumienia ze wschodnim sąsiadem, przezwyciężenia tego, co przyniósł 17 września 1939 i okres terroru i deportacji, a także tego, co stało się w Katyniu.

Część naszych naukowców-konspiratorów, zwłaszcza znających trochę Zachód, broniła tezy, że uzależnienie wojskowe i ekonomiczne ZSRR niezbędne dla prowadzenia i wygrania wojny, a tym bardziej dla powojennej odbudowy, bolesne doświadczenia lat trzydziestych oraz przenikliwość polityki zagranicznej mocarstw zachodnich, zwłaszcza Wielkiej Brytanii, muszą doprowadzić do głębokich, korzystnych dla nas zmian w ZSRR. Ja byłem w tych dyskusjach bardziej sceptyczny. Zerwanie Moskwy z rządem Sikorskiego osłabiło nieco argumenty optymistów, ale dyskusje trwały dalej, podsycane informacjami i zapewnieniami, których nie szczędzono nam z Londynu.

Śmierć generała Sikorskiego w lipcu 1943 roku, o którą Niemcy natychmiast oskarżyli służby specjalne perfidnego Albionu, oraz wyraźne osłabienie rządu na emigracji zaogniły znowu nasze spory, tym bardziej że z Moskwy nadchodziły wiadomości o montowaniu komunistycznej ekipy dla przyszłej, powojennej Polski.

Wyjeżdżałem jeszcze kilkakrotnie do Warszawy. I tam widać było zmiany, toczyły się podobne jak we Lwowie dyskusje, wzrastał niepokój w kręgach politycznych, a równocześnie w środowiskach związanych z gospodarką można było zaobserwować chęć wykorzystania koniunktury, trwała pogoń za finansowym sukcesem, jaki rysowała efemeryczna stabilizacja. Wtedy to z ust młodego, obiecującego polskiego przedsiębiorcy, który właśnie zarobił pierwsze miliony, po raz pierwszy usłyszałem zdanie wypowiedziane w polskim towarzystwie jako coś naturalnego: „U nas w Generalnej Guberni są przecież szansę dla młodych".

Przywiozłem sobie ze stolicy wydaną w podziemiu pod pseudonimem Aleksander Kraushar broszurkę, dobrze odzwierciedlającą w tytule i treści życie i nastrój stolicy w 1943 roku. Nazywała się ona: Warszawa i warszawka w okresie przedpowstaniowym. Autor, a był nim Aleksander Maliszewski, dostrzegał nie tylko terror niemiecki, wyraźnie widział także odrażający obraz wojennego kapitalizmu, jaki zdołał rozplenić się na zbiorowym nieszczęściu. Oto fragment tego opisu, który utkwił mi głęboko w pamięci.

Handluje Warszawa, handluje warszawka.
Warszawa handluje, aby przetrwać i pomóc do przetrwania innym. Warszawka pęcznieje bogactwami niejednokrotnie zdobytymi krzywdą pracowników polskich. Istnieją przedsiębiorstwa jawne i nielegalne, których głównym celem jest pomoc jednostkom, cennym dla przyszłego polskiego życia państwowego. Cały zysk z obrotów handlowych idzie na te cele. Tego rodzaju pomoc rozciąga się na wszystkie dziedziny życia, ratując przed zagładą cenniejsze jednostki społeczeństwa polskiego. Obok tego typu przedsiębiorstw istnieją inne, gdzie pięknie deklamuje się o polskości firmy, o aryjskosci, o reducie polskiego handlu, o pionierstwie, o odskoczni na przyszłość, a jednocześnie płaci się pracownikom głodowe pensje 200—300 złotych miesięcznie, zgarniając setki tysięcy do własnych kieszeni. Firma taka zawsze stosuje do pracowników niemieckie przepisy o pracy, dzięki którym z pracownika można wycisnąć maksimum energii za minimum płacy. Właściciele nie wiedzą już, co mają robić z pieniędzmi, skupują place, domy, klejnoty, złoto, porcelanę, żyją tak jak nigdy przedtem nie żyli. Dla nich oby wojna toczyła się jak najdłużej. Taki pan czy pani zapłaci w knajpie rachunek kilka tysięcy złotych — ach, drobnostka! — ale szatniarzowi, którym jest jakiś były aktor czy inżynier, za przechowanie palta w szatni da złotówkę, jeśli nie 50 groszy (...)
Bywa jeszcze inaczej. Burżuazyjne rodziny żydowskie zaopatrzone w murowane aryjskie papiery utrzymują stosunki towarzyskie, ba, przyjacielskie, z okupantem niemieckim.

Nie można powiedzieć, aby były to stosunki z kulturalniejszymi sferami niemieckimi, nie mającymi rasowych uprzedzeń. Nie. łączą ich wspólne mętne interesy, kombinacje spod ciemnej gwiazdy, opijane w luksusowo urządzonych willach podmiejskich, podczas gdy proletariat i inteligencja żydowska ginie od kul i w komorach gazowych. *


* Aleksander Kraushar [Aleksander Maliszewski], Warszawa i warszawka w okresie przedpowstaniowym, wyd. KOPR — Komisja Propagandy BIP, październik i943, s. 6, 13.

Patyna z brązu, położona — zwłaszcza przez film polski — na okresie okupacji, przykrywa całkowicie tę część ówczesnego życia, która była równie realna jak łapanki, aresztowania i publiczne egzekucje, konspiracja i bohaterskie akcje zbrojne.

Na roboty do Niemiec

W 1943 roku nasiliły się akcje wywożenia Polaków na roboty do Reichu. Niemcy potrzebowali wciąż nowych tysięcy robotników do swego ogromnego przemysłu; przymusowo, bo ochotników było mało, zabierano z Generalnej Guberni ludzi zdolnych do pracy, aby zwolnić własnych do służby wojskowej. Akcję tę organizował Urząd Pracy, „Arbeitsamt", przy współdziałaniu policji.

Początkowo sądziłem, że i tę przeszkodę uda mi się obejść bez większych trudności, ale rzecz okazała się znacznie poważniejsza, a to za sprawą byłego kolegi. Firma niemiecka, skąd miałem wtedy zaświadczenie pracy, prowadziła roboty budowlane dla kolei wschodniej — Ostbahnu, i mogła reklamować swych pracowników, gdy chciano ich wysłać do Rzeszy. Miałem tam wciąż dobre stosunki, byłem na liście pracowników fizycznych, przy różnych kontrolach Niemcy uznawali moje zaświadczenie. Tym razem zarząd firmy dal mi nowy papier, który miałem przedłożyć komisji kierującej do pracy w Rzeszy. Zupełnie spokojnie stawiłem się w oznaczonym na wezwaniu z „Arbeitsamtu" dniu przed komisją, przeświadczony, że bez trudu otrzymam zwolnienie. Gdy jednak podszedłem do stołu komisji i zobaczyłem jej skład, zrozumiałem, że sprawy nie załatwię.

Za stołem obok Niemców siedział przedstawiciel ukraińskiej policji w mundurze oficerskim: poznałem go od razu. Co gorsza, i on mnie poznał, wyciągnął rękę po moje papiery i zaczął je czytać. Było tam napisane, że pracuję w firmie jako cieśla.

Komisarzem ukraińskiej policji był mój kolega ze studiów, Ukrainiec, który pojawił się na lwowskim uniwersytecie w 1940 roku z grupą studentów przeniesionych z Czerniowiec. Pamiętałem go dobrze jako aktywnego komsomolca, występującego często z agitacyjnymi przemówieniami na zebraniach i spotkaniach, aż do czerwca 1941 roku członka władz uczelnianej organizacji komunistycznej. Nie odszedł na wschód z wycofującą się Armią Czerwoną, ale pozostał we Lwowie, co więcej, okazał się równie aktywnym nacjonalistą ukraińskim w służbie Hitlera. Wiedziałem o tej jego karierze, nie przypuszczałem jednak, że sam będzie chciał uczestniczyć w komisji. Teraz powiedział parę słów przewodniczącemu Niemcowi i ten od razu zawyrokował; zwolnienia nie będzie, wezwany Kazimierz Żygulski zostaje skierowany do pracy w Rzeszy. Po chwili wręczono mi decyzję z poleceniem stawienia się w lwowskim obozie zbiorczym — tzw. „Sammellager", z którego odeślą mnie do Reichu.

Decyzje komisji były ostateczne i nie miało sensu zaczynać żadnego sporu, wróciłem do domu i zacząłem zastanawiać się, jak wyjść z sytuacji. Miałem kilka sposobów uniknięcia deportacji. Po pierwsze, mogłem od razu opuścić Lwów, wyjechać do Krakowa lub Warszawy i tam próbować jakoś się urządzić. Miałem w obu miastach krewnych i przyjaciół. Mogłem też pozostać we Lwowie, ale ukrywać się, zmienić mieszkanie i papiery, zaopatrzyć się w fałszywe dokumenty; wiele ich przechodziło przez moje ręce, doskonale zorganizowaną komórką Delegatury zajmującą się takimi sprawami kierował mój bliski przyjaciel Marian Pokryszko. Nie miałem zamiaru opuszczać Lwowa, nie chciałem też ukrywać się. Narażałoby to moją rodzinę, a także utrudniałoby działanie, również w konspiracji. Zacząłem dowiadywać się, co można zrobić w takich przypadkach. Szybko wskazano mi pośrednika, podobno znakomitego. Była to niemłoda już pani, posiadająca rozgałęzione i dobre kontakty, w tym także w administracji niemieckiej; mówiono mi, że pomogła już wielu ludziom. Wysłuchała mnie życzliwie, uznała całą sprawę za możliwą do załatwienia, ale przedstawiła mi jeden zaskakujący warunek, bez spełnienia którego nie podejmie się niczego. Oświadczyła, że przyjmuje sprawy jedynie wtedy, gdy jej astrolog orzeknie, że rokują sukces. Jeśli gwiazdy mówią inaczej, nie zrobi ani kroku. Cóż było robić, wybrałem się do astrologa.

Mistrz przyjął mnie uprzejmie, zapytał o dokładną datę, a nawet godzinę moich urodzin, zaczął analizować stertę swoich ksiąg. Po półgodzinie horoskop był gotów, do tego zdumiewająco klarowny i kategoryczny. „Gwiazdy są teraz przeciwko panu — powiedział mistrz — jeśli w najbliższym czasie nie opuści pan miasta, czeka pana śmierć!" Podziękowałem uprzejmie (honorarium było umiarkowane) i pożegnałem się. Musiałem zrezygnować z usług pośredniczki. O mojej wizycie u astrologa i jej wynikach nie powiedziałem nikomu.

Po kilku dniach znalazłem nowe wyjście, wskazał mi je polecony przez znajomych adwokat. Już w samym obozie zbiorczym, bezpośrednio przed transportem do Rzeszy, jest jeszcze jedna komisja, złożona z samych Niemców, w tym także lekarzy, którzy za łapówkę zwalniają ludzi. Na miejscu działa też godny zaufania człowiek, Polak, on kieruje całą operacją. Władze w obozie są niezależne od władz miejscowych, a wydane przez nie zaświadczenie jest najlepsze, gdyż nikt go we Lwowie nie może kwestionować.

Ryzyko było oczywiste, znajomy, u którego chwilowo ukrywałem się na przedmieściu Lwowa, namawiał mnie usilnie, abym sam, dobrowolnie nie pchał się w ręce Niemców i za druty obozu. Rozważyłem jednak spokojnie raz jeszcze wszystkie za i przeciw, aby ostatecznie dojść do wniosku, że jednak muszę spróbować.

Zawiadomiłem mecenasa-pośrednika, wniosłem żądaną sumę w złotych, był to ekwiwalent jakichś 30 złotych dolarów (miałem je odłożone na wszelki wypadek) i zgodnie z instrukcją w Wielki Piątek 23 kwietnia 1943 roku wcześnie rano zameldowałem się na warcie obozu. Przeszedłem posterunki, składające się z uzbrojonych w karabiny i umundurowanych Ukraińców, zgłosiłem się w kancelarii. Zabrano mi skierowanie i nakazano czekać na podwórzu. Komisja miała rozpocząć pracę o ósmej rano. Przed drzwiami budynku czekała nas spora grupa, przeważnie mężczyźni (ale były także kobiety), z wyglądu w większości pochodzący ze wsi, sądząc z języka zarówno Polacy, jak i Ukraińcy.

Tymczasem minęła ósma, pół do dziewiątej: zdziwiłem się, znając niemiecką punktualność. Wtem pojawił się obok mnie młody, szczupły, wysoki, widocznie zaaferowany mężczyzna odpowiadający opisowi podanemu przez mecenasa. Szeptem podał hasło i nie czekając na moją odpowiedź powiedział bardzo szybko: „Dziś komisji nie będzie, bo Niemcy świętują, będę jutro rano, niech pan postara się jakoś do jutra utrzymać". Nie dał mi dojść do słowa i pobiegł w kierunku wyjścia z obozu.

Nie byłem na taki obrót sprawy przygotowany. Zawierzyłem mecenasowi, który mimo moich obaw, że tego dnia urząd nie będzie pracował, zapewniał mnie, że wszystko jest w szczegółach przewidziane, na obiad będę w domu z zaświadczeniem w kieszeni. Teraz dopiero zacząłem rozglądać się po obozie: składał się z budynku administracji, baraku ochrony i kilku dużych budynków mieszkalnych. Z kancelarii wyszedł Niemiec i krzyknął, że dziś komisji nie będzie. Grupa zaczęła się rozchodzić, poszedłem więc z ludźmi, którzy scali obok. Znaleźliśmy się w pobliżu jednego z baraków, gdy kilkanaście metrów przede mną wybuchła jakaś kłótnia, rozległy się krzyki i padł strzał. Ludzie rozstąpili się i zobaczyłem zabitego młodego człowieka, a nad nim pochylonego strażnika z karabinem w ręku. Trup leżał na ziemi z przestrzeloną głową w kałuży krwi. Otaczający mnie ludzie szli dalej, omijając jedynie miejsce wypadku. Mężczyzna w średnim wieku, Polak bywały już w obozach, zaprowadził mnie do najbliższego polskiego baraku i poradził, abym sobie wyszukał miejsce, bo lepiej nie kręcić się po obozie.

Barak był pełen ludzi, leżeli i siedzieli na piętrowych pryczach, chodzili, rozmawiali i nawoływali się, mieli obok siebie różne pakunki, rzeczy, rozłożone jedzenie. Zaczęto mnie wypytywać, skąd jestem i dlaczego nic ze sobą nie mam: okazało się, że do czasu przejścia przez komisję trzeba być na własnym wikcie. Wyszukałem sobie miejsce możliwie dalej od wejścia. Mój sąsiad oświadczył zaraz, że podzieli się ze mną jedzeniem, ma dużo, i to dobrych rzeczy, bo przecież to okres świąteczny, Wielkanoc. Głośne rozmowy naokoło dotyczyły głównie pracy w Rzeszy, ci, którzy już tam byli, informowali szczegółowo nowych, opisywali warunki, niebezpieczeństwa oraz sposoby dobrego urządzenia się. Niektórzy pracowali na wsi u bogatych chłopów, bauerów, inni w przemyśle, nieraz daleko w zachodnich Niemczech. Opowiadali o nalotach alianckich bombowców, chowaniu się w schronach, o ludziach różnych narodowości, z którymi byli zatrudnieni. Nie wychodziłem z baraku bojąc się niespodziewanej kontroli, mój wygląd, mimo że ubrałem się skromnie, odbiegał od wyglądu większości moich towarzyszy, a ukraińscy strażnicy mieli dużą wprawę w rozpoznawaniu i określaniu ludzi.

Po południu w baraku była wizyta. Zauważyłem już wcześniej, że opodal wejścia jest urządzony rodzaj małego ołtarzyka z kwiatami, figurką Matki Boskiej i obrazami świętych- Teraz pod barak podjechał konny wózek, z którego wysiadł ksiądz w asyście kilku młodych ludzi, wynieśli jakieś paczki i zgromadzili się wokół ołtarzyka. Otoczyła ich grupka mieszkańców baraku, głównie kobiety. Ksiądz rozdał kilkanaście paczek z prowiantem, porozmawiał z wiernymi i zaintonował pieśń religijną, którą zgromadzeni podjęli. Po wyjeździe księdza kilkanaście kobiet całą noc modliło się przed ołtarzykiem na kolanach. Tymczasem w pozostałej części baraku trwały głośne rozmowy, śmiechy, ugaszczano się wzajemnie. Okazało się, że do Niemiec jadą grupy ziomków z jednej miejscowości, nikt się nikim nie krępował, pary zabawiały się swobodnie na pryczach, dopiero nad ranem wszystko ucichło.

Po północy w sąsiednim baraku zaczął się jakiś hałas i ruch, ktoś poinformował mnie, że to Niemcy wywożą cały barak bez komisji, bo mają przygotowane wagony.

Przed ósmą po nie przespanej nocy wyszedłem na podwórze: za ogrodzeniem stało wiele osób, usiłujących jeszcze porozumieć się z odjeżdżającymi, strażnicy nie przeszkadzali w rozmowach i przekazywaniu drobiazgów, zwłaszcza że większość odwiedzających to byli Ukraińcy. Podszedłem bliżej i nieoczekiwanie zobaczyłem stojącą u siatki znajomą dziewczynę, Marię Kuczyńską, córkę profesora Politechniki Lwowskiej. Wiedziała, że nie wróciłem w zapowiadanym czasie, przekazała mi paczkę z jedzeniem, rozmawialiśmy chwilę. Zrozumiałem, że moi przyjaciele potraktowali wyprawę do obozu po zaświadczenie jako coś więcej niż lekkomyślność.

W tym dniu komisja zaczęła się punktualnie. Wszedłem z pierwszą grupą do środka. Kazano nam się rozebrać, lekarze i ich pomocnicy w białych fartuchach, pod którymi niektórzy mieli mundury SS, szybko przekazywali sobie badanych z rąk do rąk, kto się opóźniał, dostawał pięścią po głowie. Oglądano nas, tak jak kiedyś niewolników na targu; mięśnie, oczy, zęby, mierzono, ważono, stawiano przed nowoczesnymi, jak zauważyłem, aparatami rentgenowskimi. Następnie każda zbadana grupa stawała przed główną komisją, tam leżały już wypełnione formularze badania. Tu niespodziewanie, jak spod ziemi, wyrósł mój człowiek. Podszedł do jednego z niemieckich lekarzy i kiwnął głową w moim kierunku. Lekarz podpisał formularz, pchnął mnie w bok, a papier położył na bocznym stoliku. Chwilę potem jeden z podoficerów w fartuchu zabrał ten papier, skinął na mnie i odprowadził do innego pomieszczenia. Tam przy stoliku wypełniono druczek, ale zanim go otrzymałem, podoficer przybił mi bezpośrednio na skórze, na piersi, wielką pieczęć z niemieckim tekstem. Okazało się, że z obozu może wyjść jako zwolniony tylko ten, kto ma taką pieczęć, sam papier nie wystarcza.

Z całego przygotowanego kilkusetosobowego transportu było nas tylko trzech takich z pieczęciami na ciele. Nie rozmawiałem z nikim i po półgodzinie jechałem już tramwajem do domu. Zarówno rodzina, jak i moi przyjaciele w dalszym ciągu twierdzili, że była to wielka lekkomyślność, ale w rzeczywistości nie znali lepszego wyjścia. Moje cenne zaświadczenie służyło mi do końca okupacji niemieckiej, zachowałem je w swoim archiwum.

Podziękowałem mecenasowi, który tłumaczył, że zmiana terminu komisji była zupełnie nieoczekiwana; nie spotkałem też więcej człowieka, który czuwał nade mną w obozie. Pieczęć, którą przybito mi na piersi, była wynalazkiem niezwykłym: farba okazała się odporna na rozpuszczalniki i męczyłem się z nią przeszło tydzień.

Front przybliża się

Na wiosnę 1944 roku stanęła przed nami, lwowską Delegaturą, realna perspektywa podejścia Armii Czerwonej pod miasto, walk ulicznych, oblężenia, wreszcie wycofania się armii hitlerowskiej na zachód i powrotu radzieckich okupantów. Była to perspektywa ze wszech miar groźna. Rząd, który reprezentowaliśmy, nie miał stosunków dyplomatycznych ze Związkiem Radzieckim, utworzony w Moskwie Związek Patriotów Polskich z Wandą Wasilewską na czele oznaczał zamiar Stalina sowietyzacji Polski czy nawet próbę uczynienia z niej kolejnej, siedemnastej republiki na wzór tego, co spotkało kraje bałtyckie w roku 1940. Berlińska prasa informowała szeroko o tych planach, traktując je zresztą głównie jako przestrogę dla ówczesnych krajów neutralnych, Szwecji, Hiszpanii, Szwajcarii; prasa ta ignorowała oczywiście polskiego czytelnika, ale trudno mi było zbić jej argumenty za pomocą hasła, jakim niektórzy usiłowali szermować w dyskusjach politycznych; „Nie wolno słuchać wroga!" Czytając latami prasę wroga miałem już okazję przekonać się, że najpoważniejsza jej część uprawia coś więcej aniżeli tylko kłamstwa propagandowe. Mieliśmy zresztą tego dowody i na naszym terenie. Od marca 1944 roku propaganda niemiecka we Lwowie nasiliła swe działania, wykorzystując wszystkie kanały, jakimi starała się dotrzeć do społeczeństwa polskiego: radio, prasę polskojęzyczną, szeptane plotki. Zachęcała ona ludność do wyjazdów na zachód, „do Europy", do ucieczki przed nadciągającymi bolszewikami.

W miarę zbliżania się frontu wzmagał się terror ukraiński, odnosiło się wręcz wrażenie, iż jego organizatorzy z Ukraińskiej Powstańczej Armii czy też twórcy ukraińskiej dywizji SS-Hałyczyny-Galizien spieszą się, by przed nadejściem Armii Czerwonej usunąć żywioł polski z terenów całej Małopolski Wschodniej. Informacje, jakie mieliśmy z tych wrogich nam ośrodków, wskazywały, że biorą one pod uwagę możliwości organizowania po wojnie plebiscytów pod nadzorem międzynarodowym, podobnie jak to działo się po T Wojnie Światowej przy ustalaniu zachodnich i północnych granic Polski. Zarówno plebiscyt na Śląsku, jak i na Mazurach, przeprowadzane w wyjątkowo niekorzystnej dla Polski sytuacji międzynarodowej i wewnętrznej, nie przyniosły Polsce sukcesów, zostawiły poza jej granicami znaczną liczbę polskiej ludności. Teraz Ukraińcy wychodzili z założenia, że im mniej będzie ludności polskiej na wschód od Sanu, tym bardziej wzrosną ich szansę, nawet jeśli dojdzie do plebiscytu.

Obawa przed okrutną śmiercią, wciąż nowe ofiary, zwłaszcza na wsi, powodowały, że Lwów był pełen uciekinierów, którym należało pomóc. Środków było mało, możliwości legalnie istniejącego Polskiego Komitetu Opieki znikome. Pomoc ze strony podziemnych instytucji natrafiała na przeszkody, trwały wciąż niemieckie aresztowania i wysyłka do obozów koncentracyjnych.

W marcu 1944 armia radziecka posunęła się znowu na zachód, w kierunku Lwowa. Przygotowania Niemców, o których informował wywiad AK, wskazywały, że mogą się oni zdecydować na dłuższą obronę miasta. Należało porozumieć się z Delegatem na Kraj w Warszawie i ustalić, jakie ma być nasze postępowanie zarówno w czasie ewentualnego oblężenia, jak i na wypadek zajęcia Lwowa przez wojska radzieckie. Przewidywaliśmy utworzenie nowego, awaryjnego kanału łączności radiowej z Warszawą i Londynem, zwłaszcza gdyby doszło do oblężenia. Do celów tej łączności miał być użyty specjalny szyfr.

Zapadła decyzja, że dla wyjaśnienia spraw politycznych, przede wszystkim taktyki władz Delegatury we Lwowie po wkroczeniu Armii Czerwonej, jak i w celu załatwienia spraw łączności radiowej, mam osobiście pojechać do Warszawy i uzyskać odpowiednie decyzje. Miałem także zostać szyfrantem Delegatury i w tym celu przejść w Warszawie coś w rodzaju krótkiego, intensywnego kursu. Dotychczas Delegatura korzystała z łączności radiowej organizowanej przez lwowski okręg AK.

Z wielkim trudem udało mi się dostać do pociągu. Sytuacja na kolei była dla podróżujących Polaków bardzo niekorzystna, bez przerwy szły transporty wojskowe, Niemcy w pośpiechu przerzucali posiłki, aby wzmocnić front na Podolu, kontrole podróżnych cywilów były i częste, i niezwykle surowe. Przypadek mógł się skończyć aresztowaniem. Papiery: kenkartę, zaświadczenie z pracy w niemieckiej firmie i delegację służbową do Warszawy miałem wprawdzie w porządku, ale to nie wystarczyło, aby dostać się do pociągu. Ostatecznie zdecydowały pieniądze: za sowitą zapłatą kolejarz zaprowadził mnie do ciemnego wagonu stojącego samotnie na uboczu. Zapewniał, że w ostatniej chwili ten właśnie wagon będzie przyłączony do składu pociągu w kierunku Warszawy — trasa biegła przez Rejowiec i Lublin.

Miałem bilet drugiej klasy. Praktyka uczyła, że zwiększał on szansę bezpiecznego przejazdu. Kontrole niemieckie były zawsze surowsze w wagonach trzeciej klasy, którymi jeździła ogromna większość Polaków, zwłaszcza tych, którzy trudnili się handlem. Pociąg ruszył dość punktualnie przed północą, koło mnie siedzieli nie znani mi milczący ludzie, ich również przyprowadził w mroku kolejarz, który sprzedał mi miejsce. Jak się tylko rozwidniło, zostaliśmy po raz pierwszy ostrzelam z broni maszynowej, seria pocisków rozbiła szyby w przedziale. Jeden z pasażerów był pokaleczony, pomagaliśmy mu opatrzyć zranienia. Wyszliśmy z życiem, gdyż wszyscy siedzieliśmy nieruchomo w fotelach, nikt nie patrzył przez okno. Siedzący na dachu Bahnschutze odpowiedzieli natychmiast ogniem z broni maszynowej. Strzelano z małego lasku opodal torów. Jeszcze dwukrotnie byliśmy celem nie znanych partyzantów, ale nasz wagon już nie ucierpiał. Nad ranem w wielu miejscach widać było pożary, płonęły samotne zabudowania, w innych miejscach całe wsie. Uspokoiło się dopiero, gdy minęliśmy Lublin.

Warszawę znalazłem zmienioną i nerwową. Miasto widocznie zubożało, choć działały jeszcze drogie restauracje z Fukierem na czele, liczne kawiarnie i teatrzyki rozrywkowe. Część miasta, gdzie w poprzednim roku rozegrał się dramat powstania w getcie, wyglądała jak morze ruin, oczyszczone były jedynie trasy tramwajowe. Dowiedziałem się, że ekipa niemiecka kręci tam film o obronie Stalingradu. W Warszawie także wyczuwało się zbliżanie się frontu i rosnącą niepewność polityczną. W mieście było wielu uciekinierów ze wschodu, różnych narodowości. Czynny był nawet teatrzyk rosyjski, w którym starzy porewolucyjni emigranci grali pospołu z byłymi bolszewikami. Na ścianach domów dominowały nowe napisy, nie widziałem ich w 1943 roku — powtarzało się w nich hasło: „Nie damy wschodu Polski!" W ramach politycznych instytucji państwa podziemnego działała Rada Ziem Południowo- -Wschodnich. Groźba nowego zaboru była tematem wielu artykułów w prasie podziemnej. Był to też główny temat rozmów zarówno z rodziną, u której się zatrzymałem, jak i ze znajomymi, którzy chcieli dowiedzieć się ode mnie nowości ze Lwowa. Wprawdzie utrzymywano jeszcze powszechnie, że możemy mieć zaufanie do naszych zachodnich sojuszników, zwłaszcza Wielkiej Brytanii, z którą łączą nas nie tylko podpisane układy, ale i przelana krew, lecz coraz częściej podkreślano, że dotyczy to raczej ostatecznego uregulowania sytuacji w Europie po zbliżającej się, jak sądzono, kapitulacji III Rzeszy, aniżeli aktualnej sytuacji na wschodnich terenach Polski. Warszawę obiegały pogłoski o niezadowoleniu w armii niemieckiej, o organizowaniu się opozycji politycznej. Liczono na efekt otwarcia drugiego frontu na zachodzie Europy po wylądowaniu wielkiej armii amerykańsko-angielskiej. Pojawienie się tego drugiego frontu miało w dość powszechnej opinii szybko, radykalnie i ostatecznie zmienić naszą sytuację, w tym także jeśli chodzi o zagrożenie ze strony ZSRR. Po cichu obawiano się jednak bardzo o los Polaków w Małopolsce Wschodniej na wypadek wejścia Armii Czerwonej. W rezultacie kilka znajomych warszawskich rodzin, które nie wiedziały o charakterze mego zaangażowania w sprawy Delegatury, zaproponowało, bym pozostał w stolicy, gdzie, jak mi tłumaczono, znajdę pomoc i będę bezpieczny.

Skontaktowałem się szybko z właściwą komórką Delegatury i zacząłem się uczyć pracy szyfranta. Nie mogłem robić żadnych notatek, wszystkiego musiałem nauczyć się na pamięć. Po zdaniu czegoś w rodzaju końcowego egzaminu powiedziano mi, że szyfr może być użyty tylko do przekazania wyjątkowo ważnej informacji i że jedynym upoważnionym do jego wykorzystania będzie osobiście Delegat, stojący na czele lwowskiej Delegatury Rządu.

Po kilku dniach dostałem także najważniejszy kontakt: do „Wieży", tj. ówczesnego odpowiednika Ministra Spraw Wewnętrznych w Delegaturze na Kraj. O oznaczonej godzinie stawiłem się w oficynie dużej czynszowej kamienicy. Gdy powoli do niej podchodziłem, zobaczyłem, jak z domu wychodzi kilka osób, w których nawet początkujący agent łatwo rozpoznałby konspiratorów. Pomyślałem sobie, że w warunkach okupacji radzieckiej taki punkt byłby rozbity w ciągu dwóch dni, a wszyscy mieszkańcy wokół aresztowani. Miałem już gorzkie doświadczenie z początkami konspiracji we Lwowie, w latach 1939—40, gdy jedna za drugą grupy młodych i niedoświadczonych zapaleńców wpadały w ręce NKWD. Z pewną obawą zapukałem do drzwi, otworzył mi młody człowiek. Byłem zaskoczony zarówno wielkością lokalu, jak i liczbą znajdujących się tam ludzi. Było to prawdziwe biuro rozbudowanej administracji. W kilkupokojowym mieszkaniu rozstawione były biurka, maszyny do pisania, leżały sterty papieru, kręcili się różni ludzie. Młodzieniec poprosił mnie do środka i zniknął. Po chwili wrócił, oznajmiając, że właściwa osoba oczekuje mnie w bocznym pokoju. Był to mężczyzna średniego wzrostu, krępej budowy, w wieku około pięćdziesięciu lat. Głos miał stanowczy, wyglądał na przygnębionego. Miał na stole zwykłą niewielką walizkę podróżną, jakie wtedy były w użyciu, sprzedawano je w wielu sklepach. Walizka miała podwójne dno, przy mnie otworzył ją i wyjął potrzebne papiery.

Zgodnie z instrukcją zreferowałem sytuację we Lwowie i w całej Małopolsce Wschodniej, zarówno w dziedzinie politycznej, jak i gospodarczej, w tym także przygotowania Niemców do odwrotu. Mieliśmy informacje o przygotowywanym przez nich masowym poborze do wojska względnie robót w Reichu, groziło to znacznym osłabieniem naszych szeregów. Mówiłem o propagandzie okupanta, wzywającej do wycofania się razem z Niemcami, o trwających aresztowaniach i deportacjach do obozów koncentracyjnych. Opowiadałem też o nasilającym się terrorze nacjonalistów ukraińskich i jego konsekwencjach, o fali uchodźców oraz likwidacji całych skupisk polskich pomiędzy Zbruczem a Sanem. Wskazywałem, że według naszych informacji jest to część długofalowych planów politycznych, związanych z przyszłymi rokowaniami pokojowymi. Chodzi w istocie o głęboką zmianę mapy demograficznej naszych terenów na wschodzie, o stworzenie trudnych do odwrócenia faktów, realizację starego hasła ukraińskich nacjonalistów: „Lachy za San".

Głównym jednak punktem naszej rozmowy była kwestia, jak ma się zachować Delegatura Rządu we Lwowie, gdyby wojska radzieckie weszły do miasta. Wiedzieliśmy już, że Moskwa uważa te ziemie ze swoje, przyłączone na mocy paktu z hitlerowską III Rzeszą i zbrojnego najazdu we wrześniu 1939 roku. Pamiętaliśmy dobrze cenę, jaką zapłaciliśmy za poprzednią okupację radziecką w latach 1939—41. Próba kontynuowania w 1944 roku walki zarówno zbrojnej, jak i cywilnej, tym razem przeciwko państwu, które jest sojusznikiem naszych aliantów, postawiłaby nas w szczególnie trudnej sytuacji. Moskwa oskarżyłaby nas natychmiast, że jesteśmy sprzymierzeńcami Hitlera. Zejście do podziemia byłoby też trudne i zapewne bardzo kosztowne, za wojskiem radzieckim szli bowiem ludzie dobrze nam znani, którzy związali się z okupantem już po klęsce wrześniowej i służyli mu wiernie, uczestnicząc zarówno w sowietyzacji Lwowa, jak i organizacji represji. Można było sądzić, że dla polskiego podziemia związanego z rządem w Londynie, byliby znacznie groźniejsi niż Niemcy. Z kolei zaprzestanie działalności było nie do pomyślenia, poderwałoby pozycję rządu w Londynie i morale ludności polskiej, która we Lwowie wciąż stanowiła ogromną większość. Miałoby też fatalny wpływ na cały walczący kraj. Nikt zresztą, zwłaszcza oddziały AK, złożone z młodych, pełnych wiary w zwycięstwo chłopców, podobnie jak ich ojcowie gotowych bronić swej ziemi przed każdym najeźdźcą, nie posłuchałby takich rozkazów. Nie uniknęlibyśmy strat ludzkich, a nawet mogłyby być one znacznie większe, gdyż rozpoczęłoby się chaotyczne działanie na własną rękę.

Był jeszcze wariant politycznie najsłuszniejszy, przynajmniej z pozoru. Należało ujawnić się przed wkraczającymi wojskami radzieckimi; a nawet pomóc im w walce przeciwko Niemcom, uznać Armię Czerwoną za sojusznika we wspólnej antyhitlerowskiej koalicji. Ujawnienie takie zakładano już w 1943 roku w ówczesnym wariancie planu „Burza". W lutym 1944 podobną decyzję podjął rząd w Londynie: opracowano tam nawet i przesłano do kraju formułę oficjalnego ujawnienia się, jaką powinni wyrecytować przedstawiciele Polski Podziemnej wobec wkraczających na tereny objęte granicami Traktatu Ryskiego władz radzieckich. Przed moim wyjazdem do Warszawy wielokrotnie rozpatrywaliśmy ten wariant we lwowskiej Delegaturze, zdania były podzielone, a i ryzyko ogromne. Zapytałem mego rozmówcę, co sądzi na ten temat rząd w Londynie i czy na wypadek ujawnienia się możemy liczyć na polityczną pomoc zachodnich aliantów. Chodziło o wywarcie nacisku na Moskwę w kwestii traktowania ludności polskiej w Małopolsce Wschodniej, co nie przesądzało oczywiście kwestii powojennych uregulowań, w tym także granic. Uważaliśmy jednak taką interwencję za minimum tego, czego mamy prawo domagać się od sojuszników, z którymi razem, kosztem ogromnych ofiar, prowadzimy wojnę z Hitlerem. Przypomniałem memu rozmówcy zarówno Katyń, jak i to wszystko, czego sam byłem bezpośrednim świadkiem od 17 września 1939 do widoku zmasakrowanych ciał więźniów na ulicy Łąckiego w lipcu 1941.

Musiałem jeszcze odpowiadać na wiele pytań szczegółowych, mój partner zapisywał sobie dane, które mu podawałem z pamięci, gdyż ze względów bezpieczeństwa nie przyniosłem niczego na piśmie. Gdy jednak przyszło do spraw zasadniczych, zrozumiałem, że potwierdzają się moje oceny, które od ubiegłego roku formułowałem wielokrotnie na spotkaniach w Delegaturze. Usłyszałem więc, że według wiadomości z Londynu nasi zachodni sojusznicy są całym sercem z nami, podziwiają nasze wysiłki, współczują nam w cierpieniach, muszą jednak liczyć się ze Stalinem, gdyż to właśnie on niesie główny ciężar wojny. ZSRR jest aliantom szczególnie potrzebny teraz, gdy chcą w Europie otworzyć drugi front i obawiają się ogromnych strat. Nie mogą robić żadnego kroku, który rzuciłby cień na ich stosunki z Moskwą. Rząd polski w Londynie działa bez przerwy, w niedługim czasie planowana jest wizyta premiera Mikołajczyka w Moskwie, trzeba mieć nadzieję, że wszystko się przejaśni i ułoży. Jeśli chodzi o sytuację ludności polskiej w Małopolsce Wschodniej, to Delegatura otrzymała ostatnio zapewnienia prezydenta Roosevelta, przywiózł je kurier z Londynu. Ludność polska w Małopolsce Wschodniej niezależnie od ostatecznych rozstrzygnięć nie powinna obawiać się niczego złego ze strony ZSRR, nie może też wierzyć w ani jedno słowo niemieckiej propagandy.

Rząd w Londynie nie chce narzucać Delegaturze i AK, jak się konkretnie mają zachować, Delegatura na Kraj w Warszawie uważa, że ostateczną decyzję musimy podjąć sami we Lwowie, bo my pierwsi za nią zapłacimy. Odpowiedziałem memu rozmówcy, że we Lwowie przeważa ostatnio opinia o konieczności ujawnienia się i potwierdzenia w ten sposób naszej obecności i praw do ziem wschodnich. Uznajemy, że taki właśnie wariant jest najlepszy politycznie i jak się wydaje, będzie mógł być natychmiast wykorzystany przez rząd w Londynie jako argument zarówno wobec zachodnich sojuszników, jak i w przewidywanych pertraktacjach w Moskwie. Ustaliliśmy także, że ewentualne ujawnienie, się Delegatury we Lwowie musi być dokonane w taki sposób, aby na wypadek represji możliwie najlepiej zabezpieczyć zarówno dokumenty, jak i ludzi. Trzeba było, krótko mówiąc, przewidzieć także najgorsze. W żadnym wypadku nie wolno ujawniać naszych struktur łączności, wywiadu i wymiaru sprawiedliwości oraz szyfrów i związanych z nimi pseudonimów, w tym także pseudonimów członków Sądu Specjalnego. Na tym pożegnaliśmy się, bezpiecznie opuściłem „Wieżę".

Analizując wieczorem w szczegółach tę rozmowę, dla której przyjechałem do stolicy, doszedłem do wniosku, że nikt i nic nie pomoże nam w podjęciu ostatecznej decyzji, możemy liczyć tylko na siebie. Jednocześnie było dla mnie jasne, że o naszym losie zdecydują pertraktacje w Moskwie, a one w znacznej mierze zależeć będą od postaw zachodnich aliantów; obietnic mamy sporo. Miałem trudności ze zdobyciem biletu powrotnego do Lwowa i musiałem pozostać w stolicy dłużej, niż przypuszczałem. Aby nie marnować czasu, poszukałem kontaktu z komórką pełniącą funkcję Ministerstwa Skarbu. Poprosiłem, powołując się na przywiezione informacje, o przyznanie dla Lwowa dodatkowych pieniędzy, potrzebnych dla ofiar terroru ukraińskiego i fali uchodźców gromadzących się w mieście. Okazało się, że moje relacje podziałały na Radę Ziem Południowo-Wschodnich, która podjęła uchwałę wzywającą do większej niż dotychczas pomocy Polakom na Kresach. Przed wyjazdem otrzymałem potwierdzenie przyznania dodatkowych sum na ten cel, ale pieniądze nie zdołały już dotrzeć do Lwowa. Łączność z Warszawą była coraz bardziej utrudniona. Z wielkim trudem udało mi się wyjechać ze stolicy, wielu bliskich i znajomych widziałem wtedy po raz ostatni.

Już za kilka miesięcy zginie w Powstaniu mój cioteczny brat Krzysztof Pogonowski, jego rodzice opuszczą rozbity dom i miasto. Przyjaciele, którzy ofiarowali mi pomoc i gościnę i namawiali, abym nie wracał do Lwowa, także zginą lub rozproszą się po całym świecie.

W sierpniu wydarzenia na froncie i wybuch Powstania w Warszawie przesądzą ostatecznie także o losie lwowskiej Delegatury Rządu.

Po męczącej podróży i wielu kontrolach dokumentów dotarłem do Lwowa i przedstawiłem w Delegaturze wyniki moich rozmów. Fakt, iż nam samym pozostawiono ciężar ostatecznej decyzji, był przez wszystkich przyjęty jako dowód powagi sytuacji zarówno w kraju, jak i na emigracji, zwłaszcza w stosunkach z ZSRR, w których rząd londyński musiał korzystać z pośrednictwa aliantów. Zarówno Delegat Adam Ostrowski, jak i jego najbliższy współpracownik, a od lat mój serdeczny przyjaciel Zygmunt Łanowski, liczyli na amerykańskie zapewnienia Roosevelta. Przypominali rolę Ameryki w sprawach polskich przy końcu I Wojny Światowej, działalność prezydenta Wilsona.

Jednym z praktycznych następstw takiej oceny naszego położenia było wzmożenie akcji propagandowej w polskiej prasie podziemnej wydawanej we Lwowie. W całej serii artykułów staraliśmy się uspokoić coraz bardziej zaniepokojone społeczeństwo, podkreślając, że mamy gwarancje potężnych aliantów i że nadejście Armii Czerwonej, naszej sojuszniczki w koalicji antyhitlerowskiej, nie jest, wbrew twierdzeniom Niemców, żadnym zagrożeniem dla Polaków.

Tymczasem terror ukraiński nasilał się i wszelkie próby hamowania go za pomocą pertraktacji — w tym także z Cerkwią grekokatolicką i jej głową, metropolitą Andrzejem Szeptyckim — nie dawały żadnych rezultatów. Odezwa wydana w tej sprawie przez episkopat grekokatolicki główną przyczynę tragicznych wydarzeń widziała w nadmiernym pijaństwie na wsi. Akcje odwetowe podejmowane przez AK. podsycały nienawiść, z rąk coraz liczniejszych oddziałów ukraińskich nacjonalistów padały nowe ofiary. Meldunki, jakie przychodziły z terenów wiejskich, były tak przerażające, że wydawały się wyjęte z kart siedemnastowiecznych kronik z czasów Chmielnickiego i Jaremy Wiśniowieckiego.

Pozostał mi z tych czasów niezwykły dokument literacki, opublikowany w 1944 roku w formie oddzielnej ulotki przez podziemne pismo „Kobieta w Walce", którego egzemplarze są dziś rzadkością. Lament na mordy ukraińskie, przypominający bardzo starą i znaną w Polsce formę pieśni ludowej, pieśni o męczennikach, został napisany, jak informował miesięcznik, przez dziewiętnastoletniego ułomnego pastucha ze wsi koło Lwowa. W czterdziestu sześciu czterowierszowych zwrotkach utwór ten rozwija obraz rzezi, dokonanej na siedemdziesięciu mieszkańcach polskiej wioski, kobietach i mężczyznach, dzieciach i starcach:

Proszę posłuchajcie o smutnej nowinie
Co się stało wieczór w dziewiątej godzinie.
Był pamiętny wieczór trzeciego lutego,
Gdy zamordowali nie tylko jednego (...)

A najbliższy sąsiad nie wie, co go czeka,
Zabrał dziatki ze snu, na pole ucieka,
Trafiła go kula, jak przez pole leci,
Upada na ziemię, kończy swoje życie.

Nie no upadł ojciec, ale i syn jego,
Którego zabili całkiem maleńkiego:
Trafiła go kula przez małe serduszko,
Leży na murawie jak we własnym łóżku (...)

Zaś matka nieboszczka na lawie siedziała,
Do naga pod piecem spalona została,
Nic jej nie zostało po tej strasznej śmierci,
Tylko ten medalik, co miała na piersi (...)

Tam jeden mężczyzna w domu chory leżał,
Jak ten krzyk usłyszał, do sieni pobielał.
Lecz jak drzwi otworzył, to oni już byli
I zaraz go w sieniach za drzwiami ubili (...)

A jeden mężczyzna na to wszystko patrzył,
Gdy w domu rodzinnym już pożar zobaczył,
To leciał ratować swoje dziatki mile,
Żeby mu się tylko w ogniu nie spaliły.

Jeszcze nie doleciał, już na ziemię pada,
I już jego serce z wszystkich sił opada,
Leciał on ratować rodzinnego domu,
Jego poratować teraz nie ma komu (...)

Złóżmy na mogiły najwieczniejsze wieńce,
Bo zginęły panny i dzielne młodzieńce.
Więc zanieśmy wspólnie te żałobne pienie,
Daj im Jezu Drogi wieczne odpocznienie.

Zastanawiałem się, co taki wzrost terroru może oznaczać dla przyszłości, a zwłaszcza przyszłego wymiaru sprawiedliwości. Ziemie, na których rozgrywała się ponownie tragedia, były częścią państwa polskiego od czasów Kazimierza Wielkiego, wchodziły w skład zaboru austriackiego i od 1868 roku cieszyły się szeroką parlamentarną autonomią, we Lwowie istniał Sejm Galicyjski. W wyniku zwycięskiej wojny i międzynarodowych traktatów Małopolska Wschodnia weszła w skład ziem II Rzeczypospolitej. Wszyscy jej mieszkańcy byli w 1939 obywatelami polskimi i tak też traktowaliśmy siebie w czasach okupacji. W 1941 roku Niemcy przyłączyli te tereny, z wyjątkiem Wołynia, do Generalnej Guberni. Po ostatecznym zwycięstwie, w które wierzyliśmy, miała na te ziemie wrócić polska administracja państwowa, a z nią polski wymiar sprawiedliwości.

Tymczasem dokonane zbrodnie miały często charakter czynów zbiorowych. Cała lub prawie cala ludność ukraińska przy biciu dzwonów cerkiewnych rzucała się na swych odwiecznych sąsiadów w tej samej wsi, nieraz zebranych w swoim kościele, i dokonywała masowej okrutnej rzezi, nikogo nie oszczędzając. Zastanawiałem się, w jaki sposób w spokojnych już czasach można będzie wymierzyć sprawiedliwość winnym, jak ustalić stopień winy indywidualnej, jak uniknąć stosowania zasady zbiorowej odpowiedzialności karnej.

Nadrzędnym zadaniem Delegatury stało się zachowanie Lwowa jako wielkiego, względnie bezpiecznego skupiska Polaków. Przy polskiej większości wśród mieszkańców miasta, posiadając zorganizowane siły cywilne i wojskowe oddziały AK, można było mimo okupacji skutecznie ograniczać ukraińskie zamachy. Polskość Lwowa, którą chcieliśmy zademonstrować przy wejściu Armii Czerwonej, miała być ważnym atutem w ewentualnych rokowaniach o przyszłości tych terenów oraz ułatwić obronę naszych obywateli.

Byłem współautorem odezwy Delegatury, wzywającej polską ludność Lwowa do pozostania na miejscu, nieulegania panice i propagandzie niemieckiej. Odezwa zapewniała, że władze podziemnego państwa i rząd na emigracji zrobią wszystko dla ochrony ludności przed niebezpieczeństwami, zwłaszcza na wypadek wkroczenia Armii Czerwonej.

Nie miałem złudzeń co do tego, że nasza propaganda przekona wszystkich. Wystarczyło przejść przez miasto i zobaczyć setki wyjeżdżających rodzin. Wystarczyło posłuchać rozmów na ulicach czy też zobaczyć znajomych. Wszyscy mówili o wyjazdach. Odżywały wspomnienia z lat 1939—41, zmieniał się nawet stosunek do Niemców, którzy teraz już nie tylko nawoływali do wyjazdu na zachód, lecz nawet, mimo potrzeb wojskowych, ułatwiali go, dawali transport, werbowali do pracy w niemieckim przemyśle w głębi Rzeszy.

W maju 1944 roku we wspomnianym już podziemnym czasopiśmie „Kobieta w Walce" ukazał się wstępny artykuł pod tytułem Dezercja. Krótki fragment tego tekstu najlepiej przypomina, o co wtedy chodziło i jak staraliśmy się przekonać polskie społeczeństwo, że nie wolno opuszczać Lwowa:

„Patrzymy od tygodni na zatrważające zjawisko: tysiące uciekają ze Lwowa, głównie inteligencja. Uciekają na łeb i szyję, wyprzedają zapasy, meble, mieszkania. Decydują się na życie, być może jeszcze dość długo, w obcym środowisku, gdzie skurczył się z natury rzeczy rynek pracy, gdzie uciekiniera czeka mniejsza lub większa poniewierka, litościwa zapomoga lub łaska krewnych. Ale to nie najważniejsze w tej sprawie, inteligencja, której zadaniem przodowanie przykładem, stwarza panikę, panikę sugerującą myśl nie o walce, lecz o klęsce. Zanalizujmy argumenty generalnej ucieczki; są nimi:
l) strach przed bombami,
2) strach przed przymusową ewakuacją,
3) strach przed głodem i bolszewikami,
4) strach przed wywózką bolszewicką,
5) strach przed nożem ukraińskim,
6) strach przed odcięciem od Europy.

Autor artykułu tłumaczy następnie czytelnikom, że te strachy nie są uzasadnione. Bombardowania w Niemczech są i będą silniejsze niż te, które przeżywa Lwów. Nie ma dotychczas przykładów przymusowej ewakuacji przy cofaniu się armii niemieckiej, a obawa przed głodem nie jest usprawiedliwiona, bo — czytamy — „pod okupację bolszewicką łatwiej trafią misje amerykańskie i paczki zagraniczne, niż pod okupację niemiecką"; „wywózki bolszewickie są w tej chwili, z racji alianckiej komitywy, mniej prawdopodobne niż wywózki na roboty do Niemiec", l wreszcie argument koronny, który usłyszałem w Warszawie i który sprawił taką radość w lwowskiej Delegaturze: „Obawa przed odcięciem od Europy jest objawem małej wiary w Polskę, w Jej przyszłość, w naszych aliantów. Kto po polsku myśli i czuje, nie ośmieli się bać odcięcia od bram Zachodu, to sprawa zasadniczej linii polityki Polski i Aliantów".

Wyjechał wtedy ze Lwowa mój ówczesny sąsiad i przyjaciel — Stanisław Hubert, znawca prawa międzynarodowego, po wojnie wieloletni profesor uniwersytetu we Wrocławiu. Przeżyliśmy razem ciężkie lata 1939—41 i cały okres okupacji niemieckiej: trudy wojny mimo słabego zdrowia znosił pogodnie. Zaoferował mi wspólny wyjazd do Krakowa, mieliśmy długą rozmowę przed rozstaniem. Starszy ode mnie o pokolenie, uczeń profesora Ludwika Ehrlicha, miał za sobą również studia zagraniczne, orientował się dobrze w politycznych mechanizmach krajów anglosaskich. Nie wierzył, abyśmy otrzymali realną pomoc, przewidywał nową falę represji bolszewickich, zwłaszcza przeciwko polskiej inteligencji. Swój wyjazd uzasadniał twierdząc, że państwo polskie wydało przed wojną krocie na jego wykształcenie i że będzie potrzebny po wojnie, a do czynów zbrojnych i bohaterskich ze swej natury się nie nadaje. Namawiał mnie bardzo, abym nie ryzykował i nie zostawał w mieście, które już wkrótce czeka ponury los. Nie zatrzymywałem go, znałem lepiej niż on realia naszej lwowskiej sytuacji i rozumiałem, na jak kruchych podstawach budujemy nasze nadzieje. Nie mogłem jednak postąpić inaczej. Był to w istocie ten sam problem, wobec którego stanąłem we wrześniu 1939 roku, gdy część moich przyjaciół zdecydowała się przebić do granicy i pójść na emigrację; wyboru dokonałem już wtedy.

Patrząc z perspektywy, sądzę, że w tak ekstremalnych sytuacjach odmienność Wyboru drogi jest naturalna. Czy jednak można wybrać bezkarnie każdą drogę? — gdy myślałem wtedy o tych sprawach, przypominałem sobie zawsze Kwiat na pustym Johna Galsworthy'ego i bohatera, który pod lufą rewolweru przyjął islam.

W czerwcu, gdy front znów zaczął przybliżać się do Lwowa, władze niemieckie zarządziły pobór młodych mężczyzn do wojska. Miasto zostało ogłoszone strefą przyfrontową, kontrole dokumentów stawały się coraz częstsze, chciałem uniknąć przypadkowego zatrzymania i zdecydowałem się znowu stanąć przed komisją. Liczyłem zarówno na papiery, w jakie zaopatrzyłem się dzięki różnym kontaktom, jak i na dobrą znajomość języka. Miałem zaświadczenie lekarskie z urzędowymi niemieckimi pieczęciami, stwierdzające, że cierpię na gruźlicę. Komisja składała się wyłącznie z Niemców, cała procedura toczyła się w trybie przyspieszonym, badania lekarskie na miejscu przeprowadzano tylko wtedy, kiedy ktoś skarżył się na zły stan zdrowia. Stanąłem przed niemieckim lekarzem wojskowym w mundurze majora. Obejrzał moje papiery, spojrzał na mnie, wyjaśniłem spokojnie, że choruję na płuca od dawna, a obecnie mam ostry nawrót choroby. Użyłem fachowych niemieckich wyrażeń. Wyglądałem wtedy rzeczywiście nie najlepiej, wysiłki ostatnich miesięcy, pobyt w Warszawie, coraz to ciemniejsze perspektywy, jakie stały przed całym miastem, odbiły się na zdrowiu. Lekarz bez słowa dał mi odroczenie na trzy miesiące, do l października 1944. Przy następnym stoliku na dokumencie, jaki otrzymałem, wbito mi pieczątkę i postawiono datę. Był 26 czerwca 1944 roku. Wtedy to po raz ostatni miałem do czynienia z hitlerowskimi władzami.

Nieco wcześniej przeżyłem dzień radości, tak rzadki w owych czasach. Był to od dawna wyczekiwany dzień otwarcia drugiego frontu, z którym wiązaliśmy tyle nadziei. Miałem przygotowaną małą buteleczkę koniaku, wypiliśmy ją wspólnie we troje w mieszkaniu Mirosława Żuławskiego, wtedy redaktora lwowskiego czasopisma podziemnego „Biuletyn Ziemi Czerwieńskiej". Byłem z nim i jego żoną Czesławą w serdecznych stosunkach. Wydawało się nam nie tylko, że los wojny jest przesądzony, lecz że wydarzenia potoczą się teraz szybko i nasza lwowska sytuacja radykalnie się zmieni. Najbliższe tygodnie pokazały jednak, że armia niemiecka nie straciła jeszcze swej zdolności oporu, a wydarzenia na zachodzie rozwijały się powoli.

Lato 1944

Lato było znowu upalne, walki o Lwów zacięte — w ostatnich dniach lipca toczyły się już na ulicach miasta- Niemcy bronili się uparcie, w pewnej chwili dom, w którym mieszkałem przy ulicy Na Skałce, znalazł się na samej linii frontu. Nacierały radzieckie czołgi, cofały się niemieckie, nie można było wyjść ze schronu w piwnicy. Po dwóch dniach front przesunął się do zachodnich przedmieść, pozostały spalone czołgi, porozrzucane trupy, postrzelane domy, ulice z zerwanymi brukami i przewodami, przecięte wykopanymi naprędce rowami. 26 lipca miasto znalazło się w rękach radzieckich.

Za linią frontu szła ogromna, regularna armia. Nasze oddziały AK wzięły udział w walkach, nawiązały kontakt z nacierającymi jednostkami Armii Czerwonej. Gdy tylko Niemcy się wycofali, ulice udekorowano polskimi sztandarami, na murach pojawiła się odezwa Komendanta obszaru południowo--wschodniego, na ulicy Kochanowskiego zainstalowało się dowództwo obszaru. Byłem tam świadkiem przyjacielskich powitań przybyłego na rozmowy radzieckiego generała.

Ujawnił się też Delegat, odbyły się posiedzenia przedstawicieli stronnictw i Rady Polskiej Ziem Południowo-Wschodnich RP, zaakceptowano propozycję radziecką wyjazdu dowództwa AK do Żytomierza w celu nawiązania kontaktu z generałem Żymierskim. Wyjechał wtedy mój przyjaciel Zygmunt Łanowski, bliski współpracownik Delegata. W dniach walk o Lwów założył mundur, był oficerem rezerwy, mówił, że mundur wojskowy lepiej chroni niż ubranie cywilne. Nie uniknął internowania, powrócił po latach ze zrujnowanym zdrowiem, dalsze życie zawdzięczał szwedzkim chirurgom, którzy przeprowadzili mu niezwykle operacje serca i płuc. Po wojnie został tłumaczem literatury skandynawskiej.

Na żądanie radzieckie 28 lipca rozwiązano oddziały AK; wieczorem 31 lipca zebranych pod pozorem odprawy oficerów aresztowano i wywieziono, w nocy aresztowano także Delegata. Szybko usunięto z ulic polskie flagi i zdarto odezwy. 2 sierpnia, gdy z nasłuchu radiowego dotarła do mnie wiadomość o wybuchu Powstania w Warszawie, sytuacja we Lwowie była już wyjaśniona. Władze radzieckie nie chciały tolerować żadnych polskich sil zbrojnych. Lwów i Małopolskę Wschodnią uznawały za część swojej Ukrainy, mimo ujawnienia się i pomocy w walce z Niemcami dowódcy wojskowi i przywódcy polskiego podziemia zostali aresztowani. Pozostawała jedynie nadzieja na akcję polityczną ze strony rządu w Londynie i przede wszystkim zachodnich aliantów związanych z nami traktatami sojuszniczymi. Chodziło o zapewnienie minimum: ochronę polskiej ludności Lwowa przed represjami, uznanie naszych organizacji cywilnych, zanim dalsze rokowania określą przyszłą wschodnią granicę państwa.

Wybuch Powstania w stolicy zdawał się sugerować, że wkrótce zapadną w sprawach polskich istotne, międzynarodowe decyzje, radio londyńskie powtarzało wiadomość o oczekiwanej wizycie premiera Mikołajczyka w Moskwie.

Tymczasem okazało się, że władze radzieckie starannie przygotowały się do przejęcia Lwowa pod swą administrację. Mimo wojny znaleziono ludzi przysłanych do miasta w latach 1939—41 — pojawili się znowu i znając teren zaczęli szybko uruchamiać urzędy, transport, instytucje gospodarcze, zaczęły też ukazywać się gazety. Pojawiły się informacje o przygotowywanym masowym poborze do wojska. Nie miałem już osobiście złudzeń co do pomocy aliantów dla Polski. Płonęła Warszawa, trwały aresztowania we Lwowie, a my słuchając dzień i noc radia czekaliśmy na wyniki pertraktacji w, Londynie i Moskwie; łudzono nas nimi na falach eteru.

Znowu zaczęły się kontrole dokumentów, znowu wprowadzono do obiegu ruble — znalazłem się bez pieniędzy, musiałem szukać pracy, choćby chwilowej, aby nie zostać przypadkiem zabrany. Podjąłem pracę księgowego w tworzącej się we Lwowie filii wielkiego ukraińskiego przedsiębiorstwa z Kijowa, nosiło nazwę — dziwoląg językowy — „Ukrgławsnabzbytstroj materiałów", czyli: „ukraińska centrala zaopatrzenia i zbytu materiałów budowlanych". Oddział firmy organizował młody inwalida wojenny, ekonomista z fachu. Nie spieszył się, dla niego wojna już się skończyła, nie było zresztą żadnych towarów, ale gromadził wokół siebie personel. Dostałem papiery, zaświadczenie i legitymację, załatwiałem na mieście sprawy biura, lokalu, telefonów, kartki żywnościowe: wszędzie był bałagan, ale znany mi z lat 1939—41 mechanizm rozkręcał się.

Gorzej było z podziemiem. Chociaż przed wejściem wojsk radzieckich do Lwowa wielokrotnie rozważaliśmy w Delegaturze najgorszy wariant masowych represji i wiedzieliśmy, co należy przedsięwziąć, większość ludzi miała jednak nadzieję na pomyślny obrót sprawy. Byliśmy do pewnego stopnia sami za to odpowiedzialni, przedstawiając w prasie podziemnej naszą międzynarodową sytuację i perspektywę ułożenia stosunków z ZSRR w zbyt różowym świetle. Przez pierwsze trzy dni po odejściu Niemców ujawnienie się AK i jej współdziałanie z Armią Czerwoną, flagi polskie w mieście, tysiące młodych ludzi z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu wzbudziły prawdziwą euforię — załamanie przyszło jednak szybko i gwałtownie, wstrząs był głęboki. Wytrzymałość wielu ludzi została przekroczona, część organizacji podziemia, zanim jeszcze spustoszyły je represje, po prostu się rozsypała.

Tak jak się umówiliśmy, starałem się utrzymać kontakt z niektórymi ludźmi z Delegatury, wielu jednak zniknęło, nie wiadomo było, gdzie ich szukać. Chodziłem codziennie do mieszkania Delegata przy ulicy Supinskiego, kontaktowałem się z jego rodziną, przypadł mi też w udziale trudny obowiązek zawiadomienia matki Delegata o jego aresztowaniu; jej młodszy syn był jeszcze w 1941 roku wzięty do Armii Czerwonej i nie miała o nim żadnych wiadomości. Spotykałem się tam nawet z oficerami radzieckimi, zapewniali, że zatrzymanie Delegata jest chwilowe i że „sprawy Lwowa są rozpatrywane w Moskwie". Rodzinie pozwolono codziennie dostarczać mu do więzienia posiłki. Niektórzy będący jeszcze na wolności członkowie Delegatury widzieli w tym dobrą oznakę. Takie niezwykłe traktowanie więźnia miało ich zdaniem oznaczać, że nasze sprawy rozwijają się pomyślnie i że wkrótce w Londynie i w Moskwie zapadną ważne i pomyślne dla Lwowa decyzje. Działała jeszcze jedna z naszych radiostacji, przekazywaliśmy do Londynu wiadomości o wydarzeniach we Lwowie.

Gdzieś w połowie miesiąca dotarła do mnie wiadomość, że w hotelu „George'a" znajduje się grupa amerykańskich lotników. Ich bombowiec lecący z Włoch został uszkodzony i wylądował na terenach zajętych przez armię radziecką, potraktowano ich jako sojuszników i mieli być wkrótce odesłani na zachód. Nadarzała się wyjątkowa szansa kontaktu z aliantami. Ustaliliśmy, że spróbuję do nich dotrzeć i skłonić do przekazania informacji o sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, ich dowództwu. Udało mi się dotrzeć do Amerykanów i nawiązać z nimi rozmowę. Byli to młodzi, sympatyczni i uśmiechnięci chłopcy, szczęśliwi, że udało im się wyjść cało z opresji. O sprawach politycznych mieli mętne pojęcie, nie bardzo wiedzieli nawet, gdzie są, wszystkich ludzi radzieckich traktowali jako przyjaciół. Znalazł się jednak wśród nich oficer, kapitan polskiego pochodzenia o nazwisku Zawadzki, znał nawet parę stów po polsku. Wytłumaczyłem mu, jak mogłem, po angielsku, co się stało we Lwowie, i prosiłem, aby natychmiast po powrocie na zachód zameldował o tym swoim zwierzchnikom i, jeśli to tylko możliwe, polskim władzom na emigracji; obiecał to zrobić. W kilka godzin później Amerykanie zniknęli ze Lwowa.

Wkrótce potem po raz pierwszy zobaczyłem na ulicy trzech żołnierzy z armii Berlinga w mundurach polowych, najstarszy rangą był podoficerem. Przechodnie obstąpili ich, pytali, zwłaszcza dlaczego nie ma ich oddziałów we Lwowie; żołnierze odpowiadali półsłówkami i po chwili odjechali.

W tym czasie dostałem za pośrednictwem znajomych, przede wszystkim Józefa Giebułtowicza, propozycję natychmiastowego wyjazdu do Lublina, tworzył się właśnie aparat PKWN-u, zbierała część lewicy, w tym i lwowskiej. Odmówiłem wyjazdu, nie widząc tam swego miejsca. Z czasów pierwszej radzieckiej okupacji Lwowa dobrze znalem ludzi, którzy teraz pojawili się w Lublinie, krąg Wandy Wasilewskiej: już wtedy pokazali, kim są i czego można się po nich spodziewać.

Trwało Powstanie w Warszawie, trwały represje we Lwowie, wciąż czekaliśmy na pomoc polityczną z Londynu, ale ta nie nadchodziła: znowu zostaliśmy, jak we wrześniu 1939 roku, sam na sam z klęską.

Zdecydowałem się pójść do okręgowego radzieckiego prokuratora, aby dowiedzieć się, co się dzieje z aresztowanymi członkami Delegatury, a zwłaszcza z samym Delegatem, dlaczego są więzieni, mimo że się ujawnili, jakie stawia im się zarzuty. Prokurator przyjął mnie i wysłuchał grzecznie, odpowiedział, że sprawa jest rozpatrywana i że wkrótce dowiem się, o co chodzi.

Wiadomości radiowe nie dawały podstaw do jakichkolwiek złudzeń; powstańcy w Warszawie walczyli samotnie, sprawa Lwowa znalazła się w cieniu większych, ważniejszych wydarzeń, w Lublinie formowano rząd dla komunistycznej Polski. Wciąż jeszcze lwowiacy bronili się przed przyjęciem tej smutnej prawdy, wciąż byli, choć już mniej liczni, tacy, którzy przychodzili na konspiracyjne spotkania, wydawali biuletyny, z ogromnym trudem i ryzykiem odbudowywali rozbite podziemie. Trzeba było tak robić, we Lwowie wciąż przecież mieszkały setki tysięcy Polaków, zasiedziałych tu od pokoleń, przeświadczonych, że są u siebie i u siebie pozostaną, ł znowu trzeba było wypełniać dzień prostymi, zwykłymi zajęciami, troszczyć się o rzeczy podstawowe, zdobywać środki do życia, zaświadczenia i legitymacje, pomagać rodzinom aresztowanych, pocieszać i nawet korzystać z godzin pięknego, letniego słońca. Wiedzieliśmy wszyscy, że nadchodzi dla nas jeszcze jedna trudna i smutna wojenna zima.

Powrót
Licznik