Książka wydana przez Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1994.
Tekst książki w pliku PDF (1,4 MB) | ||||
  |
Na Uniwersytecie Jana Kazimierza
Jesienią 1937 roku zaczynam studia uniwersyteckie. Decyduję się studiować na dwóch uczelniach naraz, na Wydziale Prawa uniwersytetu i na Akademii Handlu Zagranicznego. Było to przedsięwzięcie ze wszech miar ryzykowne;
studia były płatne, czesne — zwłaszcza na prywatnej uczelni, jaką była Akademia Handlu Zagranicznego — bardzo wysokie, płaciło się także oddzielnie za każdy egzamin, a było ich mnóstwo. Materiał do opanowania, przede wszystkim pamięciowy, języki obce, wysokie wymagania egzaminatorów powodowały, że ci słuchacze, a było ich niewielu, którzy decydowali się na podwójne studia, musieli rezygnować z wielu uroków życia i od pierwszego dnia zajęć narzucić sobie twardą dyscyplinę. Nie było ustawowego zakazu podwójnych studiów, ale uczelnie broniły się przed tym żądając przy składaniu podań oryginałów dokumentów, zwłaszcza świadectwa maturalnego, odrzucając wszystkie kopie czy nawet uwierzytelnione notarialnie odpisy. Musiałem obejść te bariery, pod jakimś pretekstem wycofać na kilka dni dokumenty z sekretariatu Wydziału Prawa i złożyć je w sekretariacie akademii, potem znowu wycofać i odnieść do znacznie surowszej administracji uniwersyteckiej. Podobnie było z obowiązkowym zaświadczeniem o badaniach lekarskich — w końcu jednak zostałem przyjęty na obie uczelnie.
W tych latach na Wydział Prawa zgłaszał się co roku nadmiar kandydatów, obowiązywał więc tzw. numerus clausus — egzamin selekcyjny z łaciny oraz historii. Otrzymałem do tłumaczenia fragment średniowiecznego tekstu łacińskiego, z którym nie bardzo wiedziałem, co robić — wynik moich kilkugodzinnych wysiłków był mizerny. Wszystko więc zależało od egzaminu ustnego z historii, w której czułem się bardzo pewnie. W tych latach egzaminatorami kandydatów na studia byli profesorowie, nieraz bardzo wybitni; uchodziło to za tradycję, nie bez znaczenia jednak był także fakt, iż otrzymywali za to część opłat egzaminacyjnych. Ja stanąłem przed Leonem Halbanem, znawcą prawa kanonicznego. Egzamin był niezwykle surowy, trwał ponad godzinę, pytania zdecydowanie przekraczały ówczesny program gimnazjalny. Po kilku dniach na ogłoszonej przez dziekanat liście osób przyjętych na studia prawnicze znalazłem swoje nazwisko.
Lwów w latach II Rzeczypospolitej był drugim po stolicy ośrodkiem uniwersyteckim w kraju; studiowało tam ponad 10 tysięcy osób. Uniwersytet Jana Kazimierza miał pięć wydziałów: prawa, teologii, lekarski, humanistyczny
i matematyczno-przyrodniczy — ogółem około 6 tysięcy studentów. Potencjał naukowy uniwersytetu był bardzo poważny, w wielu dyscyplinach na europejskim, a nawet światowym poziomie.
Nieco na uboczu życia uniwersyteckiego stał Wydział Teologii. Jego studentów obowiązywał strój duchowny, na wykłady przychodzili długą kolumną, chodzili zawsze parami, mieszkali osobno i praktycznie nie uczestniczyli w życiu organizacji studenckich. Profesorowie teologii mieli natomiast znaczny wpływ na sprawy uczelni. Ks. Aleksy Klawek, specjalista z dziedziny badań Biblii i języka hebrajskiego, był jednym z inspiratorów i duchowych przywódców prawicowych organizacji studenckich.
Na Wydziale Humanistycznym wykładali m.in. Kazimierz Ajdukiewicz, Roman Ingarden, Franciszek Bujak, Stanisław Łempicki, Ludwik Kolankowski, Mieczysław Gębarowicz, Jerzy Kuryłowicz, Ryszard Gansiniec, Juliusz Kleiner, Eugeniusz Kucharski, Witold Taszycki, Zygmunt Czerny, Jan Czekanowski, Bogdan Suchodolski.
Na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym: Leon Chwistek, Stefan Banach, Hugo Steinhaus, Stanisław Mazur, Stanisław Kulczyński, Włodzimierz Trzebiatowski, August Zierhoffer. Wtedy właśnie ukształtowały się na UJK oryginalne szkoły naukowe w antropologii, matematyce, filologii i filozofii.
Wydział Lekarski chlubił się takimi sławami jak biolog Rudolf Weigl
— wynalazca szczepionki przeciwko tyfusowi plamistemu, Jakub Parnas
— jeden z twórców współczesnej biochemii, Franciszek Groer — pediatra, Adam Gruca — ortopeda, chirurdzy Antoni Cieszyński i Tadeusz Ostrowski.
Silny naukowo był także mój Wydział Prawa. Wystarczy przypomnieć, że wykładali na nim tej miary uczeni co Juliusz Makarewicz, najwybitniejszy przedstawiciel szkoły socjologicznej prawa karnego w Polsce, jeden z głównych twórców znakomitego kodeksu karnego z 1932 roku, Ludwik Ehrlich — znawca prawa międzynarodowego, wychowawca całego pokolenia specjalistów w tym zakresie, Stanisław Grabski — wybitny ekonomista i polityk, historycy prawa Kamil Stefko, Wacław Ossuchowski, Przemysław Dąbkowski, Karol Koranyi, znawcy prawa cywilnego — Roman Longchamps de Berier, Kazimierz Przybyłowski, Maurycy Allerhand.
Katastrofa wojenna zniszczyła bezpowrotnie ten wyjątkowy w dziejach nauki polskiej zespół. Część profesorów UJK znalazła śmierć na Wzgórzach Kadeckich, rozstrzelana przez Niemców zaraz po zajęciu przez nich w 1941 roku Lwowa.
Akademia Handlu Zagranicznego była wtedy młodą uczelnią o zupełnie innym niż uniwersytet charakterze. Właśnie od l października 1937 roku, po jedenastu latach starań, otrzymała pełne prawa szkół akademickich. Do tego czasu działała jako Wyższa Szkoła Handlu Zagranicznego, w skrócie nazywana „eksportówką". Powstała w 1922 roku z inicjatywy Izby Handlowo-Przemysłowej we Lwowie, z zadaniem kształcenia wysoko kwalifikowanej kadry dla polskiej gospodarki, przede wszystkim specjalistów w dziedzinie obrotów z zagranicą. Jej wykładowcami byli w części profesorowie lwowskiego uniwersytetu i politechniki, w części doskonali praktycy, renomowani eksperci w różnych dziedzinach. Rektorem był wtedy profesor Henryk Korowicz, zajmujący się skarbowością, polityką bankową oraz ubezpieczeniami społecznymi.
Trzyletni program studiów obejmował: szeroki kurs ogólnej wiedzy o ekonomii, nauki handlowe, prawnicze, geografię gospodarczą i towaroznawstwo. Wielką wagę przykładano do nauki języków obcych. W akademii w tych latach studiowało około 700 osób, jedną trzecią stanowiły kobiety. Zajęcia były obowiązkowe i bardzo intensywne, w małych grupach, podczas gdy na Wydziale Prawa wykłady nie były obowiązkowe, grupy liczne, a ilość ćwiczeń, które koniecznie trzeba było zaliczyć, mała. Oczywiście tylko dzięki temu mogłem studiować od razu na dwóch uczelniach.
Chodziłem pilnie na AHZ, na Wydziale Prawa uczyłem się dopiero do rocznych egzaminów. Tak zresztą robili wszyscy. Zaczynać trzeba było nie później, niż gdy na wiosnę kwitły kasztany, taka była sprawdzona recepta. Prawo studiowało wielu ludzi dojrzałych, pracujących zawodowo, i o wszystkim decydował jeden roczny egzamin, składany przed komisją państwową. Wszystkie obowiązujące przedmioty zdawało się w jeden dzień. Ponieważ zwykle z jednego przedmiotu egzaminowało kilku profesorów, student dopiero w ostatniej chwili orientował się, kto go będzie pytał. Utrudniało to dodatkowo egzamin, gdyż profesorowie mieli różne nawyki i wymagania; inaczej, na przykład, pytał z prawa rzymskiego — ogromnego przedmiotu na pierwszym roku studiów — Wacław Ossuchowski, inaczej Lech Piniński czy Marek Chlamtacz. Przy tych egzaminach na Wydziale Prawa, zwłaszcza na pierwszym roku, przepadało zawsze wielu studentów, niekiedy aż 30 procent zdających. Oznaczało to stratę roku, ale takie egzaminy traktowano też jako konieczne sito selekcyjne. Materiał był ogromny, przede wszystkim pamięciowy. Uczyliśmy się z wypożyczonych skryptów, które dostawaliśmy w specjalnych firmach, gdyż na zakup mało kogo było stać. Firma, z której usług wtedy korzystałem, nazywała się „Delta" i gwarantowała, że komplet przez nią dostarczony zaspokaja wymagania profesorów. W razie wprowadzenia przez wykładowcę nowości do wykładu, firma w ramach zapłaconej sumy dostarczała przed egzaminami dodatkowy skrypt. Wypożyczaliśmy je wraz z moim kolegą i przyjacielem Jerzym Karpińskim, nasi rodzice musieli podpisać gwarancję, że zwrócimy wypożyczony komplet.
Na pierwszym roku zainteresowała mnie szczególnie ogólna teoria prawa, wykładana przez Kamila Stefkę; przedmiot dotykał zarówno spraw filozofii, jak i społeczeństwa, przeczytałem dodatkowo na ten temat sporo, w tym także prace w języku francuskim i niemieckim — nauka niemiecka mimo dojścia Hitlera do władzy wywierała wciąż silny, światowy wpływ. Miałem sporo zadowolenia, otrzymując na pierwszym rocznym egzaminie notę celującą z tego przedmiotu.
Zakres wiedzy, którą musiałem opanować studiując na AHZ, był także nie tylko szeroki, ale nader zróżnicowany. Musiałem przejść kurs matematyki finansowej, towaroznawstwa, do którego opanowania niezbędne były wiadomości z zakresu chemii przemysłowej, a ta nie była nigdy moją silną stroną, geografii gospodarczej, gdzie trzeba było znać nie tylko duże ośrodki wytwarzania różnych produktów, lecz także drugo- i trzeciorzędne, nieraz położone na odległych wyspach w krajach, o których zazwyczaj bardzo mało się wie. Całe miesiące uczyliśmy się zasad i technik obrotu kredytowego, operacji giełdowych, prawa wekslowego i czekowego.
Nauka dwóch języków obcych, które wybrałem, francuskiego i angielskiego,
była intensywna i bardzo praktyczna, bez przerwy pisaliśmy trudne listy handlowe i ćwiczyli konwersację. Były to lata, kiedy reformy Eugeniusza Kwiatkowskiego dawały już rezultaty, rosło zapotrzebowanie na fachowców, różne wielkie firmy oferowały studentom AHZ bardzo przyzwoicie płatne praktyki, absolwenci nie mieli kłopotów ze znalezieniem pracy. Poziom szkoły pozwalał jej swobodnie konkurować ze znanymi uczelniami podobnego typu w krajach Zachodniej Europy.
Ponieważ w tych latach młodzi ludzie często studiowali za granicą, studia we Francji były nawet tańsze niż w Polsce ze względu na wartość polskiej złotówki, mieliśmy na co dzień informacje o tamtejszych programach, wykładowcach i wymaganiach. Poziom wszystkich szkół wyższych we Lwowie był tak wysoki, że ani studenci, ani profesorowie nie mieli kompleksów. Mówiąc przenośnie, światło wiedzy nie błyszczało gdzieś za górami, morzami czy granicami; pełnowartościową naukę, mierzoną ówczesnymi światowymi standardami, tworzono na miejscu, w murach naszych lwowskich uczelni.
Studenta uważano za człowieka dorosłego i odpowiedzialnego za siebie, ukończenie studiów było dla każdego sprawą wielkiego, żmudnego wysiłku, odsiew, zwłaszcza na pierwszych latach wszystkich kierunków, był bardzo duży i nikt się temu nie dziwił. Wielu studentów poprzestawało tylko na ukończeniu części kursu, i już to miało doniosłą praktyczną i społeczną wartość. Poszukiwano wtedy w wielu zawodach ludzi, którzy, jak mówiono:
„liznęli uniwersytetu". Podobnie jak w poprzednich pokoleniach, liczni działacze społeczni i polityczni rekrutowali się ze studentów, którzy rzucili studia;
dotyczyło to Polaków i mniejszości narodowych. Przedstawicieli tych ostatnich było we Lwowie sporo. Ukraińskie organizacje polityczne zabiegały na próżno aż do 1939 roku o utworzenie we Lwowie oddzielnego ukraińskiego uniwersytetu.
Studentów ukraińskich było sporo na UJK i na politechnice, z nich właśnie rekrutował się aktyw wielu znanych nacjonalistycznych, wrogich Polsce organizacji. Studentem lwowskim był Stepan Bandera, organizator morderstwa ministra Pierackiego, jeden z przywódców UPA.
Bardzo liczni na uczelniach lwowskich byli studenci-Żydzi. Ten narodowościowo mieszany skład w środowisku studenckim tamtych lat był powodem wielu napięć i konfliktów, dlatego warto przytoczyć dane, jakie zachowałem w moim archiwum. Są one oparte na sprawozdaniu uczelnianym publikowanym corocznie. I tak w roku, w którym zacząłem studiować na AHZ, było nas ogółem 686 studentów, z tego Polaków 459, Żydów 115, Ukraińców 76, Rusinów 11, Niemców 18, innych narodowości 7 osób. Osobne dane dla „Rusinów" i „Ukraińców" to rezultat ówczesnej podwójnej oficjalnej terminologii, która rozróżniała te dwie praktycznie tożsame narodowości. W tym samym roku akademickim 1937/38 na UJK, gdzie* w przeciwieństwie do „eksportówki" sprawozdania nie podawały danych narodowościowych, a jedynie statystykę wyznaniową, było na ogólną liczbę 5026 studentów — 3625 rzymskokatolików, 728 grekokatolików, 523 wyznania mojżeszowego, inne grupy były bardzo nieliczne. Praktycznie podział taki odzwierciedlał liczebność studentów Polaków, Ukraińców i Żydów. Na Wydziale Prawa studiowały wtedy ogółem 2443 osoby, z tego było 1867 rzymskokatolików, 355 grekokatolików, 176 studentów wyznania mojżeszowego. Był to najliczniejszy wydział na UJK.
Takie zróżnicowanie narodowościowe, nie znane na innych polskich uczelniach poza Lwowem, łączyło się ze znacznym zróżnicowaniem organizacyjnym młodzieży. W tych latach na UJK działało kilkadziesiąt różnych związków i stowarzyszeń młodzieżowych, nie licząc organizacji konspiracyjnych. W drugiej połowie lat trzydziestych studenckie konflikty na uczelniach bardzo się zaostrzyły.
Oczywiście nie sam skład narodowościowy studentów był tego przyczyną, animozje na tym tle były i są na uczelniach całego świata. Konflikty na uczelniach były odbiciem konfliktów w kraju, a często wręcz ważną areną tych ostatnich. Prawicowe partie polityczne, znajdujące się wtedy w opozycji do rządów sanacji i będące mniejszością w Sejmie, wykorzystywały do swych celów uczelnie, gdzie miały znaczne wpływy zarówno wśród profesury, jak i studentów. Prawicowa prasa wykorzystywała zajścia uniwersyteckie do głośnych kampanii propagandowych, przedstawiała je jako dowód braku zaufania społecznego do ówczesnego obozu rządzącego. Na konflikty uniwersyteckie w latach 1937—39 coraz silniej wpływała także zaostrzająca się sytuacja międzynarodowa, narastanie groźby wojny w Europie, wzrost sił hitlerowskich Niemiec, szerzenie się ruchów faszystowskich w sąsiadujących z nami państwach, a także ponure wydarzenia w ZSRR, masowe procesy i egzekucje, zwiększona aktywność Kominternu.
Na tej właśnie fali wydarzeń powołano nową formację militarną. Legię Akademicką. Miała ona za zadanie szkolenie wojskowe studentów. Przyjęty program był w rzeczywistości prostym przedłużeniem programu przysposobienia wojskowego, które przeszedłem jeszcze będąc w gimnazjum. Różnica była tylko taka, że część zajęć odbywaliśmy w koszarach, w wybranych jednostkach wojskowych, do których nas przydzielono. Były to ćwiczenia całodzienne, otrzymywaliśmy wikt rekrutów i podlegaliśmy dyscyplinie wojskowej włącznie z karami stosowanymi wobec żołnierzy. Braliśmy też udział w defiladach, wyczekując godzinami na podwórzu koszar, aż nadejdzie nasza kolej. Jeszcze na wiosnę 1939 roku defilowałem tak przed ówczesnym ministrem spraw wojskowych, generałem Kasprzyckim, wizytującym lwowskie jednostki. W Legii odsłużyłem dwa lata, rok w 6 baonie pancernym i rok w 40 pułku piechoty, który mieścił się na Cytadeli. Baon pancerny dysponował małymi tankietkami polskiej produkcji, słabo uzbrojonymi w jeden karabin maszynowy, za to bardzo lekkimi. Jak nas zapewniali oficerowie, mogły one przejechać po miękkim gruncie, na którym piechur się zapadał. Ponieważ oprócz ćwiczeń w terenie mieliśmy również wykłady, było wiele okazji do rozmów z oficerami niższego szczebla, do kapitana włącznie.
Europa, a zwłaszcza państwa Osi, Niemcy i Włochy, zbroiły się wtedy gwałtownie. Prasa zagraniczna donosiła codziennie o nowych rodzajach uzbrojenia, zamieszczała zdjęcia, opisy i dane techniczne. W kronikach filmowych oglądałem fragmenty walk w Hiszpanii, Abisynii i na Dalekim Wschodzie. Walczyły tam różnie uzbrojone armie; ta strona, która miała przestarzałe uzbrojenie, płaciła ogromną daninę krwi i zazwyczaj przegrywała. Szczery optymizm naszych oficerów niepokoił mnie coraz bardziej, z ich wypowiedzi wynikało jasno, że tkwią w poglądach z czasów wojny z bolszewikami w 1920 roku.
Gwałtowna reakcja obozu rządowego na artykuł Cata Mackiewicza, który zaproponował wtedy rezygnację z części kosztownej kawalerii i wyekwipowanie paru dywizji pancernych, wzmocniła jeszcze moje obawy. Do tego dołączyły się sprawy polityki prowadzonej przez wojsko, polityki związanej z koncepcjami Rydza-Śmigłego. Sterował on coraz bardziej na prawo, sięgał po środki wyjęte wręcz z historycznego lamusa. W Małopolsce Wschodniej, aby przeciwdziałać wpływom ukraińskim, które na terenach wiejskich, etnicznie mieszanych,
powodowały często „utratę dusz ludzkich", jak to wtedy określano, usiłowano wskrzesić w wojsku tradycje szlacheckie. W ramach tzw. ruchu szlachty zagrodowej, któremu patronowali wojskowi, zaczęto w koszarach wieszać znaki herbowe rekrutów, próbując znowu nobilitować synów dawno schłopiałych rodzin, przeciwstawiać ich innym, nie szlacheckiego pochodzenia. Politycznie zabieg ten miał przeciwdziałać wynaradawianiu się szlachty zagrodowej, która — bardzo kiedyś na tych ziemiach liczna — zubożała i spokrewniona ze swymi ukraińskimi sąsiadami, często razem z nimi broniła interesów wsi przeciwko rządowi.
Próba sztucznej reanimacji szlachetczyzny w armii budziła we wszystkich demokratycznych środowiskach ostre sprzeciwy, należałem' także do jej zdecydowanych przeciwników. Nie tylko zaostrzała ona stosunki z Ukraińcami, lecz także wywoływała gwałtowne i negatywne reakcje wsi polskiej, ruchu ludowego, który wywodził się właśnie z tych terenów. Sprzeciwiała się tej akcji młodzież ludowa „Wici", z którą współpracowałem i dla której miałem szacunek. Byłem przekonany, że rozwiązanie problemów wsi polskiej, a zwłaszcza niezwykle przeludnionej i biednej wsi małopolskiej, nie mogło polegać na heraldycznych zabawach i wskrzeszaniu społeczeństwa stanowego. Było to sprzeczne z elementarnymi wymogami demokracji i z zasadą, ogłoszoną w zapisie Konstytucji z 1921 roku — brzmiała ona wyraźnie: „Rzeczpospolita Polska szlachectwa nie uznaje".
Legia Akademicka była formą służby wojskowej całej młodzieży studenckiej, tymczasem pojawiały się próby wykorzystania jej w rozgrywkach politycznych. Gdy w 1938 roku po zakończeniu defilady cala grupa studentów w mundurach poszła w zwartym szyku na wiec młodzieży endeckiej, zdecydowałem się na interwencję w dowództwie okręgu korpusu we Lwowie, któremu podlegaliśmy. Następnego dnia z dwoma kolegami z demokratycznej organizacji studentów zgłosiłem się w dowództwie. Byliśmy oczywiście po cywilnemu i przedstawiliśmy się jako wysłannicy znacznego odłamu młodzieży studenckiej. Przyjął nas oficer w stopniu majora. Wysłuchał spokojnie zarzutów, a chodziło głównie o bierne zachowanie się młodszych oficerów, którzy po zakończeniu defilady dopuścili do uformowania się kolumny i marszu części oddziału na wiec polityczny. Major starał się sprawę zbagatelizować, zaczął więc wypytywać, co robi nasza organizacja studencka, i nieoczekiwanie dla mnie z miejsca zaproponował nam współpracę z wojskiem. „Chodzi nam o coś masowego — mówił — na przykład, abyście jednego dnia wyjechali do stu wsi w naszym okręgu i w każdej wygłosili patriotyczną pogadankę — damy wam środki." Podziękowałem mu za przyjęcie i opuściłem z kolegami budynek dowództwa korpusu. Propozycja majora wzięcia udziału w propagandowej imprezie zawierała w sobie to wszystko, z czym nauczyłem się walczyć jeszcze w „Straży Przedniej". Było to przekonanie o zbawczej sile frazesów, przemówień, kazań, chęć wykazania się przed zwierzchnikami rozmachem działania i zupełne lekceważenie tych, dla których dobra rzekomo podejmowano takie akcje. Znałem dobrze sytuację na wsi małopolskiej, zarówno polskiej. Jak i ukraińskiej, współdziałałem na co dzień z młodzieżą ludową, znałem odczucia chłopów i ich reakcje na podobne przemówienia, wygłaszane przez przysłanych z miasta na dwie godziny, zupełnie obcych im ludzi. Nigdy już potem nie byłem w dowództwie korpusu.
Na wiosnę w 1939 roku, gdy zagrożenie ze strony Niemiec stawało się coraz wyraźniejsze, zaczęto szukać w Legii Akademickiej studentów z dobrą znajomością języka niemieckiego. Mieli oni w razie potrzeby służyć jako tłumacze. Wezwano i mnie, przeszedłem dobrze odpowiedni test, ale język niemiecki przydał mi się dopiero kilka lat później, gdy Lwów znalazł się pod hitlerowską okupacją.
Tymczasem rozpad Czechosłowacji w 1938 roku odbił się na uczelniach Lwowa w sposób nieoczekiwany i dramatyczny. Na Rusi Zakarpackiej powstało krótkotrwałe państwo ukraińskich nacjonalistów z grekokatolickim księdzem Wołoszynem na czele. Wydarzenie to wywołało prawdziwą gorączkę wśród działaczy jawnych i tajnych organizacji ukraińskich w Małopolsce Wschodniej. Wielu widziało w tym powstanie ukraińskiego Piemontu, od którego zacznie się proces jednoczenia wszystkich ziem zamieszkanych przez Ukraińców w jedno wielkie państwo. Zaistniała realna groźba ostrego, a może nawet zbrojnego starcia w południ owo-wschodniej Polsce, gdzie po obu stronach ciągle żywa była pamięć wojny 1918 roku. Znad granicznych wsi zamieszkanych w większości przez Ukraińców, zwłaszcza z województwa stanisławowskiego, całe grupy młodych mężczyzn uciekały na Zakarpacie, gdzie zaczęto tworzyć zalążki zbrojnych formacji. Władze polskie zareagowały organizacją, jak to określano, dywersji na Rusi Zakarpackiej, przerzucano tam ludzi z zadaniem dokonywania sabotażu. Ochotników do takiej wyprawy werbowano, oczywiście w ścisłym sekrecie, także wśród młodych podchorążych rezerwy studiujących wraz ze mną na uniwersytecie i Akademii Handlu Zagranicznego. Wiedzieliśmy o tym i nie wszyscy moi koledzy wrócili z Rusi Zakarpackiej żywi. W 1939 roku, gdy wojska węgierskie zajęły te tereny, likwidując państwo Wołoszyna, cieszyliśmy się z tego we Lwowie. Nie przypuszczaliśmy, że wkrótce polsko-węgierska granica, której nie przewidywał Traktat Wersalski, okaże się dla nas Polaków niezwykle ważna.
Lata przedwojenne 1937—39, na które przypadła pierwsza część moich studiów uniwersyteckich, były bardzo niespokojne, ale równocześnie żywe, pełne dyskusji, ścierania się poglądów. Mimo że coraz wyraźniej rysowała się perspektywa ogromnej, światowej katastrofy, wciąż jeszcze optymistycznie nastawieni politycy, a zwłaszcza humaniści uniwersyteccy, usiłowali przekonać siebie i innych, że rozsądek i prawo wezmą górę nad nadciągającą falą przemocy, gwałtu i terroru połączonego z fanatyzmem. Wciąż jeszcze na katedrze prawa międzynarodowego Ludwika Ehrlicha, gdzie uczestniczyłem w obowiązkowych seminariach, zapewniano nas, że istnieją potężne i uznane hamulce, święte umowy międzynarodowe, skuteczna Liga Narodów i Trybunał w Hadze, że pomimo przykrych incydentów siła prawa akceptowanego przez cały cywilizowany świat jest niezłomna. Właśnie z niektórymi pracownikami tej katedry byłem w bliskich stosunkach, które z czasem przeszły w więzi przyjaźni. Szczególnie bliski był mi Stanisław Hubert, po wojnie profesor uniwersytetu we Wrocławiu, oraz Józef Giebułtowicz, w kilka lat później więzień Majdanka, następnie w służbie dyplomatycznej, ambasador w Norwegii.
Chodziłem wtedy nie tylko na obowiązkowe wykłady, lecz także na różne odczyty i wykłady powszechne, które odbywały się w mieście. Wykłady powszechne, bezpłatne i dostępne dla każdego, organizował corocznie uniwersytet, wśród wykładowców pojawiali się ludzie bardzo znani, czasem wręcz niezwykli; zapamiętałem znakomite wykłady Leopolda Infelda o nowoczesnej fizyce, Leona Chwistka o filozofii, Jana Czekanowskiego o koloniach. Czekanowski, który znał z własnego doświadczenia Afrykę, ostro przeciwstawiał się wszelkim pomysłom starań o kolonie, z czym wówczas w Polsce wiązano pewne nadzieje, wskazywał, że wymagają one bardzo przedsiębiorczych ludzi i kapitałów, a więc tego, czego nam chronicznie brakuje.
Pamiętam salę wypełnioną znanymi postaciami lwowskiej inteligencji z profesorem Kazimierzem Bartlem, wielokrotnym premierem, na czele, na wykładzie przejezdnego gościa, wileńskiego filozofa i przywódcy organizacji młodych zwanej „Eleusis", znakomitego znawcy Platona i profesora wielu światowych uniwersytetów — Wincentego Lutosławskiego. Wyszła wtedy właśnie, w 1939 roku, jego książka Posłannictwo polskiego narodu. Lutosławski mówił ze swadą, cytował głośne, głównie anglosaskie publikacje, rozwijał swe idee o zasadniczej różnicy pomiędzy „narodem" a „plemieniem”. Niemców, w przeciwieństwie do Polaków, uznawał za plemię, będące dopiero na drodze do stawania się narodem. Utkwiła mi w pamięci definicja człowieka kulturalnego, jaką dał w czasie tego wykładu. Przychodziła mi ona w późniejszych latach często na myśl, gdy słuchałem wypowiedzi ludzi zamkniętych szczelnie w świecie uniwersyteckim i przekonanych, że jest on jedynym możliwym wzorem, a zarazem miernikiem wszystkiego, co istnieje. Człowiek kulturalny, wywodził z naciskiem Lutosławski, to człowiek bardzo wykształcony. Musi koniecznie znać język łaciński i grecki, bo są to fundamenty całej naszej cywilizacji, musi znać angielski i francuski — bo to są języki światowe naszej epoki, języki wielkiej literatury i filozofii: każde tłumaczenie zniekształca istotę, trzeba znać oryginały. No i aby naprawdę być człowiekiem kulturalnym, zakończył wileński filozof, trzeba jeszcze znać sanskryt.
Przyjeżdżali wtedy do Lwowa znani literaci, mieli odczyty zwykle w kasynie literackim. Przyjechał, w roli i aureoli młodego katolickiego pisarza, autor Ładu serca, Jerzy Andrzejewski, słuchałem wywodów Zofii Nałkowskiej o stanie polskiej literatury i Karola Irzykowskiego na temat języka polskiego. To ostatnie spotkanie przyniosło mi głębokie rozczarowanie, Karol Irzykowski jąkał się, i to bardzo, w dużej sali było to wręcz przykre, niweczyło dowcipny sens wypowiedzi.
Obok sali wykładowej drugim nie mniej ważnym miejscem kontaktów i spotkań czy dyskusji była kawiarnia. Chodziłem stale do „Romy". Była to kawiarnia, rzec można, humanistyczna, po lityczne-literacka. Naprzeciw znajdowała się „Szkocka", kawiarnia, do której chodzili między innymi miłośnicy gry w karty i matematycy. Ci ostatni pisali swe równania na marmurowych stolikach i papierowych serwetkach: po pewnym czasie założyli w kawiarni księgę problemów matematycznych, weszła ona do historii dyscypliny. W „Romie" nie tylko spotykałem się z moimi kolegami i znajomymi, lecz także czytałem stale prasę krajową i zagraniczną. Kawiarnia była pod tym względem doskonale zaopatrzona, miałem do wyboru wszystkie ważniejsze dzienniki krajowe, od „Słowa Wileńskiego" do krakowskiego „Czasu", tygodniki, prasę codzienną i tygodniową niemiecką, francuską i angielską. W „Romie" poznałem wielu ówczesnych literatów lwowskich. Mój ojciec był członkiem Związku i przyjaźnił się z długoletnim jego prezesem, Ostapem Ortwinem, barwną postacią tamtych lat, prawnikiem, majorem Wojska Polskiego, zapalczywym dyskutantem i oryginalnym krytykiem literackim. Był on jednym z uczestników słynnej sprawy przeciwko Stanisławowi Brzozowskiemu o współpracę z carską ochraną: do końca życia gorąco bronił autora Legendy Młodej Polski, przekonany o jego niewinności. Jako prezes przesiadywał często w „Romie", opowiadał anegdoty z życia związku. Miał wiele zastrzeżeń do młodych i ich twórczości, ale pomagał im, jak mógł. Ostatni raz spotkałem go na ulicy już w czasach niemieckiej okupacji, rozmawialiśmy chwilę. Niedługo potem dowiedziałem się, że został zamordowany przez hitlerowców.
Mimo bardzo wielu zajęć i obowiązków studenckich, korepetycji, które dawałem, aby zarobić na swe wydatki, wreszcie zaangażowania politycznego — me przestawałem interesować się teatrem, kinem i literaturą. Po odejściu Horzycy z teatrów lwowskich obniżyły one wyraźnie swój poziom, ciekawe rzeczy działy się natomiast w kinie, zwłaszcza francuskim, bardzo wtedy w Europie cenionym i gorąco dyskutowanym. Pojawiły się nowe talenty:
Marcel Carne, Sacha Guitry, Jacques Prevert, Jean Renoir, oraz głośne obrazy, jak choćby Romans szulera czy Ludzie za mgłą. Pokazywano je we Lwowie kilka tygodni po światowej premierze, były rzeczywiście znakomite, ale jak je określano, „czarne". Wkrótce, bo zaledwie po kilku latach, po upadku Francji, Petain oskarży te filmy i ich autorów o podrywanie morale społeczeństwa i współwinę za klęskę 1940 roku.
Oglądałem te filmy z zaciekawieniem, widziałem w nich raczej odbicie tego, co się wówczas rzeczywiście działo, czym żyła niemała część społeczeństwa francuskiego, aniżeli celową propagandę defetyzmu, cynizmu i amoralności. Nastroje i poglądy przedstawione w czarnych filmach znajdowałem także na łamach prasy francuskiej, którą regularnie czytałem, w słynnych podówczas utworach literackich, także polskich. Świat widziany oczami Celine'a z Podróży do kresu nocy czy Śmierci na kredyt, świat Zegadłowicza przedstawiany w Zmorach czy Motorach, Uniłowskiego we Wspólnym pokoju, nie był światem urojonym. Istniał wtedy bardziej realnie aniżeli świat Prousta, którym tak zachwycała się nasza publiczność tygodników literackich.
W pamięci utkwiła mi dyskusja w gronie uniwersyteckich kolegów i przyjaciół na temat ostatniej części Sagi rodu Forsyte'ów, a w szczególności wątku powieści Kwiat na pustym Johna Galsworthy'ego, autora niezwykle wtedy popularnego wśród polskiej inteligencji. Autor przedstawia losy Anglika, słabo związanego z religią, w której go wychowano — protestantyzmem. W dramatycznym epizodzie w afrykańskich koloniach dla uratowania swego życia przyjmuje on islam. Środowisko, do którego wraca we własnej ojczyźnie, zdaje się rozumieć jego postępowanie, nie może go jednak zaakceptować, odsuwa się od niego. „Czy wolno przyjąć islam pod groźbą rewolweru?" — do dyskusji tej wracaliśmy tygodniami, większość z nas studiowała prawo i pasjonowała się sporami na temat odpowiedzialności człowieka za swe postępowanie, w tym także w sytuacjach krańcowych. Było wtedy w Polsce kilka głośnych procesów o tzw. „zabójstwo z litości", debatowano kwestie eutanazji, dochodziły wieści o zbrodniczych praktykach w hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Przerażające sprawozdania z moskiewskich procesów, zwłaszcza w 1937 roku, o nieprawdopodobnych zgoła publicznych samo oskarżeni ach, które padały z ust działaczy znanych z rewolucyjnej przeszłości i bezkompromisowości, informacje o niezwykłych gwałtach i okrucieństwach, jakich dopuszczały się obie strony w wojnie domowej w Hiszpanii, dostarczały dla takich dyskusji aż nadto dużo materiału.
Dla rozmów o odpowiedzialności ludzi za swe czyny, o charakterze i granicach tej odpowiedzialności, obraz naszkicowany przez Galsworthy'ego miał jednak szczególną wartość. Przedstawiona przezeń sytuacja była niezwykle prosta, modelowa — dotyczyła tylko dwóch ludzi: mahometanina, członka fanatycznej sekty, i przypadkowo spotkanego na pustyni Anglika, w istocie obojętnego wobec spraw wiary. Co więcej, mahometanin nie żywi nienawiści do swej ofiary, przeciwnie, błaga, aby niewierny przyjął islam, gdyż inaczej zgodnie z regułą swej sekty będzie zmuszony go zabić.
Słuchając w następnych latach licznych zwierzeń i tłumaczeń, usprawiedliwień zmiany poglądów w warunkach realnego i strasznego zagrożenia, wracałem myślą do Kwiatu na pustyni. Nie doszliśmy wtedy w dyskusjach do wspólnych wniosków, nie było zgody i później. Na takim tle zrozumiałe były zróżnicowane
oceny twórczości Celine'a czy filmów „czarnej serii", zrozumiałe także są tak liczne po II Wojnie Światowej obrazy antybohaterów w sztuce europejskiej. Właśnie wojna i okupacja uświadomiły mi w pełni, jak trudna i równocześnie konieczna jest, przynajmniej dla człowieka uwikłanego w politykę w naszej epoce i części świata, ocena zachowań w sytuacjach krańcowych.
Wpadła mi wtedy w ręce także książka, która nieoczekiwanie okazać się miała prologiem do całego późniejszego okresu mego życia: była to Rosja w obozie koncentracyjnym Iwana Sołoniewicza wydana we Lwowie w roku 1938 przez Lwowski Sekretariat Porozumiewawczy Organizacji Społecznych. Przedmowę do niej napisał mój profesor, Stanisław Grabski. Słuchałem z zainteresowaniem jego wykładów, miał rozległą wiedzę teoretyczną i praktyczną, dystansował się od doktrynerów, których tak wielu głosiło wówczas w ekonomii swoje teorie. Sam mieszkając na przedmieściu Lwowa, przyjeżdżał na uniwersytet konno, woźny odbierał od niego lejce rumaka, tytułując profesora zawsze „ekscelencją", gdyż przed zamachem majowym był on członkiem rządu. Grabski prowadził również hodowlę róż, które sprzedawał, tłumacząc studentom na tym przykładzie mechanizm produkcji i zbytu na rynku. Na egzaminach wymagał nie tylko znajomości teorii, historii i doktryn ekonomicznych, lecz także orientacji w aktualnej polityce gospodarczej Polski. Oblewał studentów, którzy nie znali ceny mięsa czy jaj na rynku lub nie umieli podać aktualnych kursów najważniejszych walut.
Grabski był świadkiem rewolucji rosyjskiej, członkiem polskich organizacji w Kijowie, opisywał nieraz wypadki tych lat, a zwłaszcza głęboką demoralizację inteligencji rosyjskiej, mimo swej liczebności, wykształcenia i pozycji biernej wobec nielicznych, ale zdyscyplinowanych, fanatycznych i bezwzględnych bolszewików. Podobne relacje słyszałem wtedy także z ust innego polityka, który czasem pojawiał się we Lwowie, Jędrzeja Moraczewskiego, byłego premiera, a w latach trzydziestych przywódcy Związku Związków Zawodowych.
Książka Iwana Sołoniewicza była pierwszą i bodaj najlepszą relacją z Gułagu, systemu obozów w Rosji radzieckiej, z jaką się zetknąłem. Dotyczyła lat trzydziestych, a więc tylko pewnej fazy w istnieniu tego państwa w państwie, ale za to pokazywała jego prawdziwe mechanizmy, rysowała byt ludzi w różny sposób wplątanych w funkcjonowanie tej instytucji. Po latach miałem się przekonać, jak dobrym obserwatorem był Sołoniewicz, jak wszechstronnie potrafił pokazać obóz i jego oblicza. Wybuch wojny i wydarzenia, jakie później nastąpiły, usunęły w cień relację Sołoniewicza, w następnych latach inni ludzie - jak Herling-Grudziński, a przede wszystkim Sołżenicyn — wprowadzili tematykę obozową w krąg literatury światowej i polskiej.
Z perspektywy czasu i na tle porównawczym wartość dzieła Sołoniewicza nie tylko zachowała się, ale, jak sądzę, wzrosła. W przedmowie do książki Stanisław Grabski pisał wtedy, co następuje;
Ustrój liberalny za naczelny swój cel proklamował zapewnienie jak najpełniejszego rozwoju twórczych, indywidualnych sil człowieka. Ale już w drugiej połowie XIX w. okazało się konieczne, aby interesy jednostek były zbieżne, a nie sprzeczne, z dobrem całości narodowo-państwowej. Nie ma też już nigdzie ustroju całkowicie liberalnego. Po wojnie światowej we wszystkich cywilizowanych krajach ustalił się pewien kompromis indywidualizmu z socjalizmem. Natomiast istnieje państwo całkowitego zniszczenia wolności człowieka: jest nim Rosja Sowiecka.
Co się w tym ustroju dzieje z duszą człowieka — to najplastyczniej i zarazem najprawdopodobniej, bo najwszechstronniej, opisuje Iwan Sołoniewicz w swej książce Rosja w obozie koncentracyjnym. Czytelnik jej musi rozstrzygnąć w swym sumieniu, czy dla ułatwienia państwu gospodarki planowej, która by ewentualnie przyspieszyła wzrost materialnych sił i zasobów kraju, gotów on oddać na podeptanie i splugawienie całe swe człowieczeństwo. *
Lekturę Sołoniewicza traktowałem wtedy jako ważne źródło informacji o prawdziwym życiu za naszą ówczesną wschodnią granicą, informacji potrzebnych w czasie licznych dyskusji o wadach i zaletach ówczesnych ustrojów. Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że nie tylko ja sam, ale setki tysięcy obywateli Rzeczypospolitej dostaną się wkrótce w tryby tego samego systemu bezwzględnych, masowych represji.
* Stanisław Grabski [przedmowa] w: Iwan Sołoniewicz, Rosja w obozie koncentracyjnym, Lwów 1938, s. 5.
Gdy jesienią 1937 roku przyszedłem na Wydział Prawa UJK i rozpocząłem studia, wraz z zaostrzającą się sytuacją polityczną w kraju nastąpiła wyraźna brutalizacja życia studenckiego. Bójki i awantury, strajki i blokady, starcia zarówno z odmiennie myślącymi kolegami, jak i z policją były coraz częstsze. Prawicowa opozycja wobec ówczesnego rządu inspirowała te zajścia i wykorzystywała dla swoich, przede wszystkim propagandowych celów. Od października, początku roku akademickiego, do wiosny temat awantur na uczelniach nie schodził z pierwszych stron prasy. Tak było we wszystkich miastach uniwersyteckich w Polsce, wyróżniały się pod tym względem uczelnie Wilna i Warszawy. We Lwowie sytuacja była bardziej skomplikowana, bo do awantur coraz częściej, zwłaszcza w 1938 i 1939 roku, włączały się jawne, a przede wszystkim tajne organizacje studentów ukraińskich. Opanowanie demonstracji i awantur ulicznych utrudniał status prawny uniwersytetu. Uczelnia była eksterytorialna jak ambasada obcego państwa, policja mogła tam wejść tylko na wezwanie rektora, własna straż uniwersytecka była nieliczna i z reguły w zajściach nie interweniowała. Rektorzy wyjątkowo tylko korzystali z prawa do zwrócenia się o pomoc do władz państwowych: w senatach większość stanowili profesorowie o zdecydowanie prawicowej, endeckiej orientacji. Organizacje Bratniej Pomocy studentów i utrzymywane przez nie domy akademickie były we Lwowie na wszystkich uczelniach w ręku organizacji prawicowych, często jawnie faszyzujących, pozostających pod wpływem Obozu Narodowo-Radykalnego. Tam zaczynały się akcje i demonstracje, drukowano ulotki i malowano plakaty, nie było mowy, aby w takim domu mógł mieszkać ktoś publicznie przyznający się do ideologii innej niż prawicowa. Na UJK. działało wtedy ponad pięćdziesiąt zarejestrowanych stowarzyszeń akademickich, polskich, ukraińskich i żydowskich. Były wśród nich organizacje czysto polityczne, oficjalnie nazywane „ideowo-wychowawczymi", naukowe, religijne, sportowe, kulturalne i samopomocowe. W sytuacji, jaką zastałem, zwłaszcza po rozpadzie „Legionu Młodych", nie miałem wraz z podobnie myślącymi kolegami innego wyjścia, jak tylko stworzyć nową, własną organizację studencką. Przepisy nie stanowiły wtedy problemu, można było bez trudu uzyskać rejestrację i działać legalnie. Główną sprawą był program, wybór drogi. Wychodźcy z organizacji młodzieży obozu piłsudczyków, nie widzieliśmy swego miejsca ani wśród faszyzujących endeków, ani komunizujących lewicowców. Ci ostatni zresztą, zwłaszcza wśród młodzieży polskiej, byli nieliczni, ich organizacje opierały się głównie na mniejszościach narodowych.
Przygotowując się do powołania nowej organizacji, rozpoczęliśmy od serii spotkań dyskusyjnych, których celem miało być opracowanie własnej deklaracji ideowej. W zespole, który ją przygotowywał, byli oprócz mnie:
Chcieliśmy w naszej Deklaracji możliwie wyraźnie politycznie i światopoglądowo określić się, przeprowadzić linie graniczne pomiędzy naszymi poglądami a poglądami naszych politycznych i ideowych przeciwników. Zdefiniowaliśmy się jednoznacznie jako demokratyczna organizacja młodej, pracującej inteligencji. Nawiązaliśmy do dziedzictwa ideowego ruchów niepodległościowych, do tradycyjnej polskiej demokracji. Zadeklarowaliśmy gotowość współpracy z każdym ruchem demokratycznym, stojącym na gruncie polskiej państwowości, wypowiadając równocześnie zdecydowaną walkę wszelkim mchom faszystowskim i komunistycznym, będącym zaprzeczeniem demokracji i działającym na szkodę państwa. Zapisaliśmy, że .jesteśmy organizacją całkowicie samodzielną i nie znajdujemy odpowiednika w żadnej działającej obecnie organizacji starszego pokolenia". Nasza Deklaracja zaczynała się od słów: „Obecny stan polityczny, gospodarczy i kulturalny Polski musi ulec zasadniczej przebudowie". Wypowiedzieliśmy się za demokracją parlamentarną z silnym rządem i niezależnymi sądami. Zadeklarowaliśmy gotowość zwalczania każdej próby narzucenia Polsce obcego jej ustroju. Jeśli chodzi o przebudowę społeczno-gospodarczą, stwierdziliśmy, wychodząc z analizy ówczesnego stanu kraju, że: „W ramach dzisiejszego ustroju wolno-kapitalistycznego jest niemożliwe usunięcie wyzysku, realizowanie sprawiedliwości społecznej, a przede wszystkim zapewnienie każdemu dostatecznych warunków bytu". Opowiedzieliśmy się za przebudową struktury agrarnej, parcelacją wielkich majątków i oparciem rolnictwa na niepodzielnych i stanowiących indywidualną własność gospodarstwach, za uspołecznieniem kluczowego przemysłu, utrzymaniem wolnej konkurencji i przejęciem obcego kapitału z długoterminowym odszkodowaniem.
Dwa rozdziały naszej Deklaracji poświęciliśmy palącym wtedy problemom mniejszości, z których część coraz wyraźniej zdradzała tendencje separatystyczne. We Lwowie i całej Małopolsce Wschodniej łączyło się to dla nas z groźbą wielkiego konfliktu z Ukraińcami: na uniwersytecie dochodziło już wręcz do strzelaniny na korytarzach. Dlatego też zapisaliśmy w sposób niedwuznaczny, że: „Interes państwa jest nadrzędny w stosunku do interesów mniejszości narodowych. Nakazem polskiej racji stanu jest współżycie narodu polskiego z mniejszościami narodowymi". Uznaliśmy także jasno prawa narodu ukraińskiego w Polsce do rozwoju kulturalnego i gospodarczego i przeciwstawiliśmy się próbom dyskryminacji Żydów, podejmowanym przez organizacje prawicowe. Stąd zapis; „Występując zdecydowanie przeciw metodom gwałtu i terroru, uważamy wszelkie ograniczenia prawne Żydów, obywateli polskich, za niedopuszczalne".
W drugiej połowie lat trzydziestych z różnych względów zaostrzyły się problemy związane z bardzo liczną i zróżnicowaną wewnętrznie mniejszością żydowską w Polsce. Coraz silniej oddziaływały rasistowskie hasła hitlerowskie, które przejmowała agresywna prawica, z drugiej strony zaś nielegalne organizacje komunistyczne na Kresach Wschodnich opierały się w znacznym stopniu na aktywistach ze środowisk żydowskich. Prawica nacjonalistyczna głosiła hasła polonizacji handlu, organizowała ekonomiczny bojkot sklepów żydowskich, żądała ograniczenia liczby studentów-Żydów lub nawet zakazu ich przyjmowania na uczelnie państwowe. Sama społeczność żydowska mieszkająca w naszym kraju była w tych latach nie tylko rozwarstwiona materialnie i kulturalnie — liczny i bardzo biedny proletariat istniał obok warstwy średniej i bogatej, powiązanej ze światem burżuazji — ale też bardzo zróżnicowana w swym stosunku do Polski i jej spraw. Część tego środowiska uważała się za Polaków pochodzenia żydowskiego i wyznania mojżeszowego, inni pod wpływem bardzo aktywnych w Polsce ruchów syjonistycznych uznawali swą odrębność narodową i jeśli tylko było można, emigrowali do Palestyny, chcąc tam budować swą nową ojczyznę. Część widziała rozwiązanie swych problemów w rewolucji komunistycznej, która, jak sądzili i głosili, będzie ostatecznym triumfem internacjonalizmu, radykalnie rozstrzygnie wszelkie problemy narodowe, uniemożliwi jakąkolwiek dyskryminację etniczną.
Stanowisko w kwestii mniejszości żydowskiej, jakie przyjęliśmy w Deklaracji, było przyczyną szczególnie ostrych ataków młodzieży prawicowej na naszą organizację i jej działania.
W 1937 roku mimo istniejącego paktu o nieagresji i wciąż jeszcze poprawnych stosunków reklamowanych jako sukces Józefa Becka uznawaliśmy hitlerowskie Niemcy za największe zagrożenie dla państwa polskiego.
Zachowanie się mniejszości niemieckiej w Polsce stawało się z dnia na dzień coraz bardziej agresywne, dążenia do rewizji granic coraz wyraźniejsze. Dlatego też w Deklaracji wypowiedzieliśmy się wyraźnie przeciwko tym dążeniom, stanowiącym zagrożenie dla całości terytorialnej Rzeczypospolitej.
Po ostatecznym ustaleniu naszej Deklaracji opracowaliśmy schemat organizacyjny, uzyskali rejestrację i pojawili na uczelniach Lwowa. Wszedłem do władz jako członek Rady Naczelnej PMSD — Polskiej Młodzieży Społeczno-Demokratycznej, bo tak ostatecznie się nazwaliśmy. Aby umknąć częstych wówczas w organizacjach młodzieżowych tarć i sporów, intryg i niesnasek na tle ambicji personalnych, na czele organizacji postawiliśmy Radę Naczelną. Statutowo była ona ciałem kolegialnym, nie miała stałego przewodniczącego, decyzje podejmowała wspólnie. Jej zadaniem było czuwanie nad ideowym stanem i należytym składem osobowym organizacji oraz ustalenie zasadniczych wytycznych pracy i polityki. W skład Rady weszło siedem osób: oprócz mnie Zbigniew Kończacki, Jan Lech, Jerzy Lerski, Maria Szmindówna, Roman Rostowski, Aleksandra Valentówna. Zdobyliśmy szybko przyzwoity lokal w samym środku miasta, przy ulicy Kopernika 21. W tym właśnie naszym lokalu w czerwcu 1938 roku, na zjeździe delegatów Klubów Demokratycznych z całej Polski przyjęta została uchwała o powołaniu do życia Stronnictwa Demokratycznego. Przemawiałem na tym zjeździe w imieniu lwowskiej młodzieży demokratycznej.
Rozpoczęliśmy od zorganizowania kursu ideowego dla młodych członków i sympatyków. Podjąłem się opracowania programu tego kursu. Składał się on z pięciu tematów, po zagajeniu przez prelegenta odbywała się dyskusja. Dla pierwszego kursu wybrałem następujące zagadnienia:
Występowałem przeciwko wykorzystywaniu religii, a zwłaszcza instytucji kościelnych, w służbie doraźnych interesów partii i grup politycznych, przeciwko wszelkiemu fanatyzmowi religijnemu, zwłaszcza połączonemu z szowinizmem, za tolerancją i pełną swobodą wyznaniową. I znowu był to we Lwowie problem szczególnie ostry ze względu na silne związki kleru grekokatolickiego i metropolity Szeptyckiego z wojującymi nacjonalistami ukraińskimi. I ten konflikt odziedziczyliśmy po okresie zaborów, wygrywali go zręcznie politycy austriaccy, niechętni wobec państwowych i narodowych dążeń Polaków.
Powstanie PMSD wywołało w środowisku akademickim Lwowa zróżnicowaną reakcję. Prawicowe, endeckie organizacje znające nas z poprzedniej działalności w „Kuźni Młodych", „Straży Przedniej" i „Legionie Młodych" zaatakowały nas frontalnie oskarżając o związki z obozem rządowym, lewicowość, komunizm oraz obronę Żydów.
Organizacje socjalistyczne, niezbyt silne i wewnętrznie zróżnicowane, przede wszystkim Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, patrzyły na nas z początku podejrzliwie, ale wyrażały radość z powodu pojawienia się na lwowskiej scenie akademickiej nowej grupy demokratycznej. Podejrzliwie patrzyli na nas też ludowcy z „Wici", związani z Polskim Stronnictwem Ludowym. Mieli oni prawdziwy uraz, jeżeli chodzi o wszystko i wszystkich związanych kiedykolwiek z Józefem Piłsudskim, nie mogli zapomnieć ani zamachu majowego z ł926 roku, ani procesu brzeskiego. Musiałem wiele godzin spędzić u nich, przekonując o konieczności współpracy, ostatecznie udało mi się porozumieć z ich przywódcami, w tym z Franciszkiem Wilkiem i Tadeuszem Miciakiem.
Aby skutecznie działać, musieliśmy szukać zrozumienia i poparcia wśród starszego pokolenia, zarówno na uniwersytecie, jak i poza nim. Rezygnując,przynajmniej czasowo, z bliskiej współpracy z organizacjami, nie mogliśmy zrezygnować ze współpracy z ludźmi, zwłaszcza znanymi i sympatyzującymi z naszymi poglądami. Wykorzystując osobiste znajomości i kontakty (część z nas wywodziła się z rodzin profesorskich), zwróciliśmy się do lwowskich uczonych znanych ze swych demokratycznych poglądów. Zaognienie sytuacji na wyższych uczelniach pomogło. Większość zaproszonych przyszła aa spotkanie w naszym lokalu.
Z ramienia organizacji zwróciłem się do nich z rodzajem referatu — wyjaśnieniem, kim jesteśmy, dlaczego się zaangażowaliśmy, na jaką pomoc liczymy. Byłem wtedy na pierwszym roku studiów, a miałem przed sobą ludzi w wieku mego ojca, o znanych, nieraz głośnych nazwiskach, poważnej pozycji naukowej i społecznej. Zebranie przebiegało lepiej, niż się spodziewaliśmy, wywiązała się dyskusja, nasze idee i zamiary zostały przyjęte, teza, że potrzebna jest organizacja demokratycznej młodzieży sprzeciwiająca się naciskom totalitarnym, z których najgroźniejszy dla Polski był ruch faszystowski, została zaakceptowana. Wkrótce okazało się, że po naszej strome są m.in. profesorowie: Stanisław Kulczyński, Maurycy Allerhand, Stefan Banach, Kazimierz Bocheński, Franciszek Bujak, Leon Chwistek, Alicja Dorabialska, Jan Grek, Kazimierz Hartleb, Henryk Hilarowicz, Juliusz Kleiner, Seweryn Krzemieniewski, Eugeniusz Kucharski, Stanisław Loria, Tadeusz Ostrowski, Jakub Parnas, Stanisław Piłat, Eugeniusz Romer, Jakub Rothfeld, Jan Samsonowicz, Gabriel Sokolnicki, Hugo Steinhaus, Emanuel Stożek, Wincenty Styś, Julian Tokarski, August Zierhoffer. Te właśnie osoby utworzyły koło seniorów organizacji. Wkrótce również na nasz kurs ideowy zgłosiło się kilkadziesiąt osób — studentów i studentek, gotowych wstąpić w szeregi demokratów.
Tymczasem doszło do kolejnych wstrząsów na uniwersytecie lwowskim, którego rektorem był wtedy Stanisław Kulczyński. Młodzież endecka zaczęła akcję mającą na celu formalne ustanowienie na uczelni tzw. getta ławkowego, to jest zmuszenie kolegów Żydów do siedzenia na wykładach w oddzielnych, oznaczonych miejscach. Było to żądanie czysto hitlerowskie w swej treści, zaczerpnięte z praktyk, jakie wówczas miały miejsce w III Rzeszy. Nie tylko przeczyło zasadom demokracji i tradycjom polskich uniwersytetów, lecz także stało w jaskrawej sprzeczności z obowiązującą podówczas w kraju Konstytucją. Inicjatorzy getta ławkowego wiedzieli o tym doskonale, odrzucali w swych politycznych deklaracjach Konstytucję jako przygotowaną i uchwaloną przez rządzący obóz piłsudczyków i jego większość w Sejmie, prowadzili przeciwko niej ciągłą kampanię propagandową. Naruszając bezkarnie Konstytucję, sprzeciwiając się zasadzie uniwersyteckiej neutralności, wciągając do akcji faszyzującą część młodzieży, inspiratorzy takich działań, którym nadano charakter ogólnopolski, osłabiali swych politycznych przeciwników. Także we Lwowie doszło do wielu skandalicznych incydentów, rękoczynów, bójek, blokady wejść na uczelnię pod hasłem kolejnych „dni bez Żyda".
Rektor Kulczyński, którego pomocnikiem w sprawach młodzieży (tzw. audytorem) był wtedy mgr Adam Ostrowski, asystent na katedrze teorii prawa prof. Kamila Stefki, pragnąc uspokoić uczelnię, a jednocześnie zrobić to w sposób pozornie demokratyczny, zdecydował się na przeprowadzenie wśród studentów referendum. W tajnym głosowaniu każdy miał odpowiedzieć na pytanie: „Czy chcesz siedzieć ze studentami Żydami w jednej ławce — tak lub nie".
Byłem zdecydowanym przeciwnikiem idei podobnego referendum. W rzeczywistości podawało ono w wątpliwość podstawowe artykuły Konstytucji państwa o równości jego obywateli, dopuszczało do praktyki dyskryminacji, co było przeniesieniem na grunt polski wzorów hitlerowskich. Co więcej, dopuszczono do sytuacji, w której podstawowe prawa obywatelskie mogły być zmieniane na podstawie woli większości studentów, którzy w trzydziesto-dwumilionowym państwie stanowili zaledwie czterdziestoośmiotysięczną grupę obywateli, z czego na UJK studiowało tylko 6 tysięcy. Z samej treści pytania wynikało, że nie wszyscy będą głosować, a przecież wśród studentów było ponad 10 procent Żydów. Referendum otwierało także drogę do anarchii, bezprawia przybranego w kostium rzekomo demokratycznego wyboru. Pomysłodawcy referendum szermowali argumentem o istnieniu, jak to określali, „zdrowego jądra" i rozsądku młodzieży. Wynik referendum, jak zakładali organizatorzy, odrzucający zdecydowanie wprowadzenie getta ławkowego, miał być sukcesem rektora i tych, którzy go popierali, miał pokazać, że faszyzująca młodzież stanowi jedynie małą, bez istotnego znaczenia część społeczności studenckiej. Ani ja, ani podobnie myślący ludzie nie mogli oczywiście wpłynąć na bieg wydarzeń; doszło do referendum.
Gmach uniwersytetu opanowały bojówki endeckie uzbrojone w grube laski trzcinowe — nosili je wtedy studenci z organizacji prawicowych; gdy pojawiłem się z grupą kolegów, poznano nas natychmiast. Z trudem uniknęliśmy pobicia po prostu uciekając, nie było mowy o oddaniu głosu. Bojówkarze kontrolowali również głosy oddawane przez tych studentów, których dopuścili do urny. Nadużycia były tak jaskrawe, że rektor unieważnił głosowanie i podał się do dymisji. Sprawa stała się głośna w całej Polsce. Natychmiast po ustąpieniu Stanisława Kulczyńskiego ówczesny prorektor, profesor Roman Longchamps, mając za sobą poparcie większości ówczesnych profesorów uniwersytetu, wprowadził getto ławkowe. Za nim poszły wkrótce władze politechniki.
W zachowanym w moim osobistym archiwum dokumencie z tych lati sprawozdaniu stowarzyszenia „Bratnia Pomoc" studentów AHZ we Lwowie, opublikowanym w 1938 roku, wydarzenia te znalazły pełne odzwierciedlenie. A oto, co pisali wtedy prawicowi studenci:
Rok 1937 zakończył się wspaniałym zwycięstwem młodzieży narodowej w walce o getto dla Żydów na wyższych uczelniach. Zwycięstwo to połączone było niestety z wielkimi ofiarami poniesionymi przez polską młodzież akademicką. Niezrozumiały upór władz, tak uczelnianych, jak i wyższych, doprowadził do zamknięcia na dłuższe okresy wielu uczelni. Młodzież narodowa usiłowała wprowadzić w życie getto na wyższych uczelniach na każdym odcinku, lecz spotykała się z ostrymi represjami: przypomnę tutaj naprawdę bohaterską postawę młodzieży wileńskiej, młodzieży narodowej blokującej Uniwersytet w Warszawie i pełne umiaru, lecz i nieugiętej stanowczości stanowisko młodzieży narodowej Lwowa. Żydzi i ich zakonspirowane organizacje, w których rolę pachołków spełniają goje wysoko postawieni w hierarchii życia społecznego, wspólnie z organizacją, tzw. folksfrontem, przeciwstawiali się utworzeniu getta z uporem straceńców. Reprezentowali oni przy tym siłę nie lada. bo nie tylko władzę administracyjną mieli po swej strome, ale podobno i Konstytucja kwietniowa stanęła w ich obronie. Minister W.R. i O.P. oświadczył, że wydanie zarządzenia dyskryminującego pewien odłam młodzieży akademickiej byłoby przekroczeniem umowy konstytucyjnej, i dlatego nie tylko pozwolił na nieludzkie traktowanie młodzieży narodowej w czasie likwidacji pamiętnej blokady Uniwersytetu Warszawskiego, ale nawet zawiesił działalność samopomocowych stowarzyszeń akademickich w Warszawie, rozwiązał stowarzyszenia ideowe w Wilnie i Warszawie. Wszelkimi środkami zapobiegał wprowadzeniu getta nawet w wypadku separowania się młodzieży polskiej od żydowskiej. Sądzono zapewne, że tym sposobem uda się zdławić zdrowy odruch polskiej młodzieży.
Z nowym rokiem akademickim młodzież narodowa stanowczo zażądała wprowadzenia getta na wyższych uczelniach. Wreszcie w Warszawie zarządzeniami Rektorów wprowadzono urzędowe getto w formie zarządzeń porządkowych zaakceptowanych przez ministra W.R. i O.P. We Lwowie władze uczelniane przeciwstawiały się nieco dłużej. Rektor uniwersytetu zarządził plebiscyt za gettem, a stwierdziwszy wynik nie odpowiadający jego zapatrywaniom, unieważnił go przez wydanie nowego zarządzenia idącego po myśli Żydów i nielicznych członków i sympatyków folksfrontu. Lecz ten występ tytko przyspieszył jego przymusową rezygnację.
Rozprawianie się z przeciwnikami politycznymi metodą pałki było w życiu studenckim owych lat praktyką dosyć częstą. Idąc na uniwersytet nigdy nie wiedziałem, czy nie zostanę napadnięty i pobity, los taki spotkał wielu moich kolegów. Doszło do napadu bojówki na nasz lokal PMSD. Tego dnia miałem inne obowiązki i wieczorem przyszedłem nieco później na zapowiadane zebranie. Zastałem lokal rozbity, przesycony ostrym, trującym zapachem, odchodząc napastnicy rzucili bowiem cuchnącą bombę — urządzenia takie fabrykowali ich zwolennicy na wydziale chemii. Kilka osób było pobitych, najciężej Jerzy Lerski: pokaleczony, miał wybite przednie zęby, krwawił. Wydarzenie to opisał szczegółowo w swoim emigracyjnym szkicu o PMSD, opublikowanym w 1979 roku w „Zeszytach Historycznych" Instytutu Literackiego w Paryżu.
Sprawiedliwość w tych sprawach działała opieszale: trudno było znaleźć świadków gotowych zeznawać, gdyż często grożono im przykrymi konsekwencjami. Sądy były dla bojówkarzy bardzo wyrozumiale. Niektórzy z nich jednak z dumą nosili w klapach marynarek miniaturowe metalowe kratki, dowód, że przebywali już w areszcie. Zetknąłem się wtedy zarówno ze śledztwem, jak i procesem politycznym. Występowałem jako świadek w sprawie blokady gmachu uniwersytetu przez młodzież endecką, kiedy to wiele godzin przesiedziałem zamknięty w budynku, z którego wypuszczano tylko swoich. Z balkonu przez megafon nadawano na ulice miasta przemówienia antyrządowe, niezwykle agresywne. Pobito niektórych kolegów, były starcia z policją, szarże oddziałów konnych, ranni studenci i policjanci. Uniknąłem pobicia, gdyż schroniłem się w pomieszczeniach katedry psychologii, którą kierował wtedy profesor Mieczysław Kreutz, a jego asystenci, Tadeusz Tomaszewski i Adam Bardecki byli moimi znajomymi.
Na ławie oskarżonych zasiadła grupa organizatorów blokady. Zapytywani o szczegóły akcji, odpowiadali długimi wywodami politycznymi i oskarżeniami pod adresem rządu za politykę na wyższych uczelniach, a zwłaszcza tolerowanie tam mniejszości narodowych. Przedstawiali blokadę jako prawdziwie patriotyczny protest narodowej młodzieży, niektórzy, posługując się hasłem „Falangi", zapowiadali rychły przełom, koniec obozu rządzącego i dojście do władzy ich ruchu. Na korytarzu sądu, przed salą rozpraw, znajdowała się liczna grupa zwolenników oskarżonych i gdy się pojawiłem, kilku z nich obstąpiło mnie grożąc zemstą.
Sytuacja na AHZ była mniej groźna, choć i tam organizacje prawicowe i faszyzujące miały zdecydowaną większość. Uczelnia była mała, studentów niewielu, koszty nauki wysokie, tryb zajęć bardzo intensywny, wszyscy dobrze się znali i konflikty polityczne wyładowywały się raczej w dyskusjach aniżeli w bójkach. Tam też dochodziło do sporów zasadniczych, do konfrontacji światopoglądowej i programowej. Obok tematów takich jak stan i przyszłość państwa, społeczeństwa i narodu, stosunek do ówczesnych europejskich, a nawet światowych prądów, ideologii, systemów politycznych, społecznych i ekonomicznych, stale powracał problem metod walki politycznej, sposobów rozstrzygania konfliktów, które wtedy z roku na rok się zaogniały. Obrazy przemocy, gwałtów i brutalności tamtych czasów nie powinny u czytelnika tych wspomnień wywołać wrażenia, że były to po prostu kryminalne wybryki młodych bojówkarzy i nic więcej. Przemoc w życiu politycznym była w Europie lat dwudziestych i trzydziestych zjawiskiem powszechnym. Roiło się od organizacji paramilitarnych, od gwardii i bojówek wszelkiego rodzaju, miały je nie tylko ugrupowania ekstremistów programowo uprawiające terror, lecz także wielkie partie cieszące się szerokim poparciem społecznym, uzyskujące w wyborach miliony głosów. Przemoc była traktowana jako jeden z instrumentów niezbędnych do realizacji programów przebudowy życia zbiorowego.
Dokument programowy wydany na Akademii Handlu Zagranicznego we Lwowie przez organizację Młodzieży Wszechpolskiej, który zachowałem w moim archiwum, dobrze odzwierciedla sedno sporu pomiędzy ówczesną demokracją i jej przeciwnikami. Dokument ten jest adresowany do „Młodzieży Polskiej" i rozpoczyna się od następującego wezwania:
Nasi polityczni przeciwnicy w imię wyznaniowego państwa narodowego występowali nie tylko przeciwko mniejszościom narodowym, tak licznym wówczas w Rzeczypospolitej, lecz także przeciwko międzynarodowej demokracji. Ogromną większość narodu polskiego stanowili wtedy chłopi, tymczasem program milczy o nich zupełnie, nie widzi polskiej wsi i jej dramatycznych problemów: przeludnienia, biedy, cywilizacyjnego zacofania, wrogiej postawy rządu wobec politycznych postulatów chłopów. Narodowcy byli partią typowo miejską, reprezentującą interesy drobnomieszczaństwa i części inteligencji, i w tych grupach szukali poparcia. W swych koncepcjach dotyczących polityki zagranicznej, idąc za wskazaniami Romana Dmowskiego, byli antyniemieccy, wskazywali na rosnące niebezpieczeństwo ze strony III Rzeszy, niebezpieczeństwo, które rządząca sanacja długo starała się bagatelizować. Byli też przeciwni komunistycznemu ZSRR i międzynarodowej demokracji, to jest ówczesnej Anglii, Francji i Stanom Zjednoczonym. Przyjęte jako podstawa polityki zagranicznej, koncepcje takie pozostawiłyby Polskę całkowicie osamotnioną.
Bratnia Pomoc studentów AHZ, do której należałem, była opanowana przez młodzież endecką; organizacje demokratyczne i ich zwolennicy nigdy nie mieli za sobą więcej niż jedną trzecią głosów. Przy ówczesnych większościowych zasadach wyborczych nie mieliśmy szans na wprowadzenie swoich przedstawicieli do zarządu i w konsekwencji na korzystanie ze świadczeń Bratniaka; były one praktycznie zastrzeżone dla swoich. Nasze poglądy i oceny mogliśmy więc głosić jedynie na zebraniach, i to wobec niechętnej lub wręcz wrogiej większości. Korzystałem jednak osobiście z tej szansy, przyzwyczaiłem się mówić publicznie do przeciwników politycznych, nieraz hałaśliwie demonstrujących przeciwko mnie i usiłujących mi przerwać. Była to sytuacja podobna do tej, w której nie raz znajdowałem się jeszcze w X gimnazjum, gdzie na posiedzeniach gminy szkolnej byłem w mniejszości, ale wykładałem publicznie swe racje.
Bratnia Pomoc Studentów nie zajmowała się jednak wyłącznie sprawami polityki, światopoglądu, orientacji ideowej. Dla ogromnej większości studiujących była to ważna kwestia życiowa. Chodziło o miejsca w domach akademickich, stypendia, pożyczki, skierowania na praktyki letnie. Faktyczne odcięcie młodzieży demokratycznej od takiej pomocy pogarszało znacznie jej sytuację, odstraszało także od wstępowania w Jej szeregi, o czym dobrze wiedzieli nasi przeciwnicy i ich protektorzy. Studenci AHZ rekrutowali się w ogromnej większości z rodzin dobrze sytuowanych, zamożnych; studentów pochodzących ze wsi czy środowisk robotniczych praktycznie tam nie było. Inaczej natomiast wyglądała sprawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza, studiowali tam, choć w niewielkiej liczbie (około 4 procent), synowie chłopscy, byli ludzie z warstw biednych, z ogromnym trudem przebijający się przez studia; im pomoc Bratniaka była niezbędna. Ponieważ oprócz naszej PMSD istniały na uniwersytecie bliskie nam organizacje ludowców związanych z PSL i socjalistów (ZNMS — Związek Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej) związanych z PPS, po analizie sytuacji doszliśmy do wniosku, że należy powołać do życia nowy, drugi, niezależny Bratniak.
Wyjaśniliśmy prawną zasadę przedsięwzięcia. Musieliśmy zebrać kilkaset podpisów, przygotować statut i wnieść odpowiednie podanie do rektora. Trudności były oczywiste, zebranie aż kilkuset podpisów wydawało się wręcz mało prawdopodobne, jako że nie mieliśmy tylu zdeklarowanych sympatyków,
trzeba się też było liczyć z silnym oporem organizacji kontrolujących istniejący Bratniak oraz z naciskami na rektora, którym po Stanisławie Kulczyńskim był archeolog, profesor Edmund Bulanda. Przeciwko nam przemawiała też dotychczasowa praktyka; na żadnej uczelni nie było dotąd dwóch oddzielnych Bratniaków. Samo uzyskanie rejestracji było jednak tylko pierwszym krokiem, nowy Bratniak musiał mieć fundusze na swą działalność, a było jasne, że nie otrzymamy ich od władz. Rozpoczęliśmy więc od montowania koalicji.
Rozmowy z socjalistami, Przemysławem Ogrodzińskim, moim bliskim kolegą jeszcze z X gimnazjum, i Marią Fiderer, były łatwe, oboje byli już członkami PPS, bez trudu zgodzili się na nasz plan. Wiele czasu zajęło mi przekonywanie ludowców, choć ich członkowie w perspektywie najwięcej mogli skorzystać z nowego Bratniaka — studia synów chłopskich wymagały wtedy ogromnych wyrzeczeń. Po kilku tygodniach, dzięki zrozumieniu sprawy przez Franciszka Wilka i Tadeusza Miciaka, ludowcy dali się przekonać. Uruchomiliśmy także naszych sprzymierzeńców wśród profesorów, Stanisława Kulczyńskiego i Stanisława Grabskiego, ten ostatni miał silny wpływ na młodzież ludową. Grabski, zaniepokojony polityczną i ekonomiczną sytuacją w kraju, mimo podeszłego wieku rozwinął wtedy energiczną działalność, opublikował właśnie książkę pod tytułem Trzeba szukać drogi wyjścia na temat niezbędnych reform ekonomicznych, inspirował także poczynania młodych ludowców.
Wymaganą liczbę podpisów dzięki współpracy trzech organizacji zdobyliśmy nadspodziewanie łatwo. Jako pełnomocnik komitetu organizacyjnego z zestawem dokumentów i projektem statutu poszedłem do rektora Bulandy. Mimo iż z początku nie bardzo wierzył, że spłenimy wymogi prawne, stosunkowo szybko otrzymaliśmy rejestrację i do Niezależnej Bratniej Pomocy wstąpiło kilkuset studentów.
Żywiłem obawy, czy uda się nam spokojnie zorganizować pierwsze wolne zebranie i uniknąć napadu endeckich bojówek. Załatwiłem w rektoracie salę na to zebranie w tzw. starym budynku na ulicy Długosza, gdzie mieściły się różne instytuty, w tym także medyczne. Był to budynek rzadko uczęszczany i łatwiejszy do zabezpieczenia, na moją prośbę władze uczelni na czas zebrania wzmocniły ochronę, przysyłając dodatkowo kilku strażników, którzy mieli nam pomóc przy kontroli wchodzących. Wszystko to wydawało mi się jednak mało i dlatego umówiłem się z kolegami z ZNMS, w rezultacie czego Maria Fiderer przyprowadziła grupę młodych robotników, sympatyków PPS, którzy pilnowali spotkania na zewnątrz, na ulicy. Inauguracja przeszła spokojnie.
Teraz trzeba było dokonać kolejnego kroku, uzyskać środki materialne, a najważniejsze — zdobyć własny dom akademicki. Dzięki pomocy naszych seniorów znaleźliśmy odpowiedni budynek i wynajęliśmy go za bardzo niską cenę. Pomieściło się w nim kilkudziesięciu studentów, w większości ze wsi. Za radą naszych seniorów postanowiliśmy także zwrócić się o pomoc finansową do wielkich przedsiębiorstw, zarówno państwowych, jak i prywatnych, spółek akcyjnych, które miały swe oddziały, a nieraz i główne zarządy we Lwowie, Znałem wielu ich dyrektorów i właścicieli, przemysłowców; byli zaniepokojeni sytuacją na wyższych uczelniach i gotowi pomóc. Najważniejsze dla nich były nie pieniądze, lecz nasza wiarygodność jako grupy, sprawa zaufania. Roiło się wtedy w Polsce od ludzi usiłujących zdobyć pieniądze i wykorzystujących do tego najdźwięczniejsze hasła, zakładających efemeryczne stowarzyszenia.
Przemysłowcy chcieli spokoju i rozwoju, bali się anarchii i szowinistycznej demagogii. Akcja nasza udała się, nie bez wpływu nazwisk protektorów, którzy, jak Kazimierz Bartel czy Stanisław Grabski, cieszyli się w sferach gospodarczych dużym autorytetem; przemysłowcy, przede wszystkim z firm naftowych, jak „Gazy Ziemne" czy „Polmin", dali nam pieniądze, za które urządziliśmy akademik.
Był to największy sukces Niezależnej Bratniej Pomocy. Przeciwnicy polityczni byli zaskoczeni, utworzenie demokratycznej koalicji studenckiej, a zwłaszcza obecność w niej ludowców, należących wtedy do zdecydowanej opozycji wobec rządu, stawiała ich w niewygodnej sytuacji. Zachowałem tekst ulotki podpisanej „Młodzież Narodowa UJK", wydanej we wrześniu 1938 roku w odpowiedzi na utworzenie nowego Bratniaka. Można tam było odczytać, co następuje;
Czym można tłumaczyć powstanie ..Niezależnej Bratniej Pomocy" obok
istniejącej już od kilkudziesięciu lat i mającej chlubne tradycje Bratniej Pomocy UJK? Tym tylko, aby osiągnąć swoje jedyne i główne zadanie, to jest rozbicie jednolitego/rontu polskiej młodzieży na naszej uczelni, a protektorami całej akcji są już dawno zgrani politycznie panowie G. i K. Dla tego to celu skupiły się szczątki smutnej pamięci „Legionu Młodych", komunistów, socjalistów i. niestety, ludowców, aby pod wodzą prof. G. i K. w chwilach tak decydujących dla Polski jak dzisiejsze — wprowadzić rozdwojenie wśród młodzieży na uniwersytecie J.K. — potężnym bastionie polskości na Kresach!
Wierzymy jednak, że odpowiednia postawa całej polskiej młodzieży akademickiej, ich kompletny bojkot „ Niezależnej Bratniej Pomocy" położy kres tej krańcowo lewicowej i „sobie-pomocowej" organizacji.
Profesorowie G. i K. wymienieni w ulotce jedynie inicjałami, to Stanisław Grabski i Stanisław Kulczyński.
Niezależna Bratnia Pomoc działała sprawnie do września 1939 roku. Uległa przymusowej likwidacji wraz ze wszystkimi organizacjami studenckimi, gdy Lwów znalazł się pod okupacją radziecką.
Nie byłem długo członkiem PMSD, mimo że byłem jej współzałożycielem i bardzo aktywnym członkiem władz. Wkrótce jednak nastąpił między nami rozłam, którego następstwem dla mnie i grupy moich przyjaciół było wyjście z organizacji.
Przyczyny rozłamu były proste: okazało się, że niektórzy członkowie zaczęli uprawiać w ramach PMSD konspirację. Nie było to w tych latach takie wyjątkowe zjawisko. Zakładanie wewnątrz istniejących organizacji młodzieżowych konspiracji, której celem było pozastatutowe działanie i wywieranie wpływu na linię zarządu, zdarzało się często i wywoływało naturalnie konflikty. Byłem wtedy zdecydowanym przeciwnikiem takich praktyk, widziałem w nich wynaturzenie, próbę trwania przy metodach koniecznych w czasach zaborów i okupacji, ale szkodliwych w niepodległym i demokratycznym państwie.
Jedną z takich nowo powstałych tajnych organizacji działających w środowisku młodzieżowym w różnych częściach Polski był neosanacyjny „Związek 13 maja". Jego schemat organizacyjny był wzorowany na POW, a więc militarny, na czele stał Komendant Główny i mianowani przezeń szefowie, obowiązywała ścisła dyscyplina konspiracji, od wstępujących żądano złożenia przysięgi. Zadania i metody, jakimi chciała walczyć ta grupa, szukając oparcia wśród młodzieży gimnazjalnej i uniwersyteckiej, najlepiej charakteryzuje fragment jednego z dokumentów „Związku 13 maja", jaki przechowałem w moim archiwum:
Ta prymitywna retoryka, zbiór frazesów, kryły w istocie zdecydowanie antydemokratyczne tendencje, pozornie zwalczając faszyzujące, totalitarne
grupy, nowa konspiracja chciała je naśladować.
Zgodnie ze statutem PMSD jej Rada Naczelna, organ kolegialny, miała za zadanie czuwać nad ideowym obliczem organizacji i jej należytym składem osobowym. Przy końcu 1938 roku w skład Rady, oprócz mnie, wchodzili jeszcze: Maria Szmindówna, Aleksandra Valentówna, Roman Rostowski,
Zbigniew Kończacki i Jerzy Lerski-Sołtysik.
W połowie roku 1938 Rada usunęła z organizacji Jana Lecha, gdy okazało się, że wspólnie z innym kolegą, Witoldem Kosińskim, założyli w PMSD jaczejkę „Związku 13 maja", i że werbują do konspiracji nawet członków zarządu. Byliśmy wszyscy zgodni, że swym postępowaniem Jan Lech nie tylko naruszył elementarne obowiązki członka organizacji i kolegi, lecz także wyrządził szkody polityczne, gdyż PMSD wyraźnie odcięła się od wszelkich związków z ówczesną sanacją.
Po złożeniu, w moim przekonaniu niewystarczających, wyjaśnień przyjęto
Lecha z powrotem i zwrócono mu legitymację. Wkrótce jednak okazało się, że konspiracja trwa, co więcej, pączkuje. Powstała nowa struktura, nazwą — „Związek Walki Czynnej" — nawiązująca do organizacji, którą kiedyś, w 1908 roku, utworzył Kazimierz Sosnkowski wśród młodzieży akademickiej i gimnazjalnej Lwowa. Tego było już za wiele: w czerwcu 1938 roku Rada jeszcze raz usunęła Jana
Lecha z PMSD. Jego zwolennicy zaoponowali, zaczęły się kłótnie. Nie widząc innego wyjścia, we wrześniu cała Rada Naczelna, z wyjątkiem Jerzego Lerskiego, opuściła organizację. W oświadczeniu wezwaliśmy innych członków do zrobienia tego samego, nie mogliśmy się godzić na faktyczne podporządkowanie PMSD kolejnej neosanacyjnej konspiracji. Zawiadomiliśmy o wszystkim naszych seniorów, którzy byli bardzo zaniepokojeni rozłamem- Próby mediacji, podjęte przez prezesa lwowskiego Klubu Demokratycznego, adwokata Stanisława Olszewskiego, nie powiodły się jednak. Po naszym odejściu natychmiast zlikwidowano Radę Naczelną PMSD, prezesem został Jerzy Lerski, a jego zastępcą — Jan Lech. Obaj nie ukrywali, że chcą stać się przywódcami wielkiej, ogólnopolskiej organizacji, co było sprzeczne z naszymi celami: zawsze bowiem uważaliśmy, że nie mamy szans zyskać bardzo wielu członków, zależało nam natomiast, aby mieć wartościowych młodych ludzi zdolnych do działania w społeczeństwie, o wysokim poczuciu koleżeńskiej więzi i obdarzonych umiejętnością zgodnego porozumienia się. Nigdy już więcej nie należałem do żadnej „zorganizowanej młodzieży".
Lata 1934—38, kiedy byłem aktywistą młodzieżowym w różnych organizacjach, mimo wielu niepowodzeń, konfliktów i napięć były dla mnie znakomitą szkołą polityczną. Od prorządowej, elitarnej i oryginalnej w swym pierwotnym kształcie „Straży Przedniej" do własnego chowu opozycyjnej PMSD, od gimnazjalnych redakcji do ogólnopolskiego zjazdu zakładającego nowe Stronnictwo Demokratyczne, od intelektualnych sporów w literackiej kawiarni do fizycznej przemocy, blokady, procesu politycznego, od pracy nad wspólną deklaracją ideową do rozłamu i rozejścia się z niedawnymi przyjaciółmi
— przeszedłem bardzo intensywny kurs teorii i praktyki politycznej w Polsce. Zetknąłem się z bliska nie tylko z rzeczywistością, pozbawioną propagandowej szminki sytuacją społeczno-gospodarczą różnych grup obywateli, lecz także z typowymi wówczas naroślami życia politycznego. Zetknąłem się z karierowiczostwem i korupcją, pazernym wykorzystywaniem kombatanckich zasług, nadużywaniem frazesów i demagogią, ciągotami wodzowskimi i totalitarnymi. Zetknąłem się bezpośrednio z trudnymi problemami mniejszości narodowych, stanowiących wtedy w wielu regionach, województwach, powiatach, miastach czy dzielnicach lokalną większość mieszkańców, świadomych swej odrębności i walczących o swoje prawa. Zetknąłem się wielokrotnie z konspiracją
— zarówno prawicową, jak i legionową, a także komunistyczną, wrogą wobec państwa polskiego i sterowaną przez Komintern, wreszcie groźną konspiracją ukraińskich nacjonalistów. Te wszystkie doświadczenia pomogły mi w następnych jeszcze bardziej dramatycznych latach, gdy okoliczności skłoniły mię do udziału w konspiracji niepodległościowej czasu wojny i okupacji. Nie wyzbyłem się jednak moich obaw i zastrzeżeń, jakie miałem do tej arcypolskiej formy działania. Nawet wtedy, gdy jest ona konieczna, niesie ze sobą poważne koszty zbiorowe oraz indywidualne. Konspiracja powoduje represje, ofiary, dramaty i tragedie jej bohaterów, a także ich rodzin: cierpią i giną zazwyczaj najlepsi. Część konspiratorów z różnych względów zaczyna działać na szkodę sprawy. Konspiracja jest zawsze ulubionym terenem gry jej wrogów, różnego rodzaju służb specjalnych, które ją zazwyczaj szybko infiltrują, a czasem nawet powołują do życia, aby kontrolować i unieszkodliwiać środowiska potencjalnych przeciwników władzy. Nie uniknęła tego losu i polska konspiracja XIX i XX wieku: sprawy tego rodzaju ciążą latami nad ludźmi podziemia, powodują gwałtowne spory uczestników wydarzeń, a następnie historyków, często zaś toną w tajnych archiwach.
I wreszcie konspiracja jest zaprzeczeniem demokracji, demoralizuje psychicznie, wytwarza i utrwala nawyki mafijne, ostro dzieli świat na garstkę wtajemniczonych i resztę, której przypada rola posłusznych wykonawców anonimowych decyzji lub wprost przedmiotów manipulacji.
Wystąpienie z PMSD miało mi nieoczekiwanie przynieść jeszcze jedną sprawę konfliktową, tym razem typową dla środowiska, w którym urodziłem się i żyłem, sprawę ludzi dorosłych, sprawę honorową. Miewali je ojcowie większości moich kolegów, zwłaszcza oficerowie, miał takie sprawy mój ojciec, jedną zakończoną nawet z bronią w ręku. Wciąż jeszcze uważano, i ja podzielałem ten pogląd, że ludzi należących, jak wtedy mówiono, do towarzystwa, bez względu na to, co robią, obowiązują zasady przyzwoitości, w szczególności chroniące przed potwarzą, obelgą, publiczną obrazą. Uważałem, że demokratyczne poglądy nie oznaczają bynajmniej zgody na prostackie wyzwiska i wulgarną polemikę. Niestety, rozłamowi w organizacji towarzyszyły i takie zjawiska. Jan Lech zarzucił publicznie naszej koleżance M.S., że jest prowokatorem, i trzeba było sądu koleżeńskiego, aby sprawę wyjaśnić. Incydent ten zatruł atmosferę w naszym dotychczas bardzo bliskim, koleżeńskim gronie; po długich i przykrych wyjaśnieniach okazało się, że zarzut był całkowicie fałszywy.
Odchodząc z organizacji, członkowie Rady upoważnili mnie i Zbigniewa Kończackiego do powiadomienia o przyczynach tego kroku naszych seniorów. Podpisaliśmy list, w którym po prostu przesłaliśmy im wyciąg z protokołu ostatniego posiedzenia Rady Naczelnej, zawierający decyzję o opuszczeniu organizacji i jej motywy. Opinia była na ogól taka, że w PMSD rozszedł się „intelekt z aktywem", i że spór dotyczy raczej poglądów ideowych aniżeli zasad funkcjonowania stowarzyszenia. Z naturalnych względów nie mogliśmy rozgłaszać, że chodzi o konspirację, mogłoby to zaszkodzić wszystkim organizacjom demokratycznym we Lwowie, które prawica wciąż pomawiała o to, że są infiltrowane przez ekstremistów z lewicy. Ustnie wyjaśniłem Stanisławowi Olszewskiemu, o co chodzi — zgodził się ze mną całkowicie.
Jerzy Lerski, który po rozłamie i ustąpieniu Rady Naczelnej pełnił funkcję prezesa organizacji, odpowiedział listem, również skierowanym do seniorów, w którym zarzucił mnie i Zbigniewowi Kończackiemu rozsyłanie „anonimowych paszkwili", a także „podszywanie się pod władze organizacji", co całkowicie rozmijało się z prawdą. Obaj wiedzieliśmy, że list Lerskiego będzie krążył i zostaniemy wciągnięci w niegodne polemiki, jakich przykładem było oszczerstwo pod adresem naszej koleżanki. Nie będąc już członkami organizacji, nie mogliśmy odwołać się do sądu koleżeńskiego. Szczególnie oburzony był Zbigniew Kończacki, dawny kistryniak, kolega z lat dziecinnych Lerskiego, do tego syn wysokiego oficera, który pełnił również funkcję w oficerskim sądzie honorowym we Lwowie. Kończacki był człowiekiem bardzo spokojnym, małomównym, niezwykle delikatnym w obejściu, w przeciwieństwie do mnie nigdy nie angażował się w ostre dyskusje, mimo że w istocie był silnego charakteru, w razie potrzeby umiał zająć twarde, jednoznaczne stanowisko.
Postanowiliśmy, że należy tę sprawę szybko przeciąć: wyjście było proste, potraktowaliśmy ją jako sprawę honorową. Jerzy Lerski był podchorążym rezerwy i nie mógł uchylić się od tej procedury: posłaliśmy mu więc sekundantów, którzy w ciągu trzech dni wraz z sekundantami przeciwnej strony pokojowo rozwiązali spór. Jerzy Lerski złożył przez swoich sekundantów wyjaśnienie i odwołał obraźliwe słowa. Naszymi sekundantami byli dwaj oficerowie
— porucznicy Edmund Smalewski i Gustaw Pflanzer, strony przeciwnej
— docent UJK dr Stanisław Hubert i sędzia dr Władysław Mikuszewski.
Sprawa nabrała we Lwowie rozgłosu; wyszliśmy z niej wprawdzie politycznie pokonani — musieliśmy przecież opuścić organizację, której byliśmy inicjatorami i współtwórcami — nie daliśmy się jednak szkalować, wciągać w ordynarne polemiki i publicznie obrażać. Rzeczywisty inspirator rozłamu i swarów, Jan Lech przeżył wojnę i zrobił, sądząc z tego, czego dowiedziałem się po latach, karierę partyjne-administracyjną pod sztandarami nowej ideologii.
Upłynęło już ponad pół wieku od czasu tej jedynej sprawy honorowej, uregulowanej według zasad kodeksu Boziewicza, jaką miałem w życiu. Ogromna większość podobnych spraw tak właśnie się kończyła: satysfakcją moralną, honorowo dla obu stron, bo odwołanie obrazy nikogo nie poniżało. Było to ostateczne rozstrzygnięcie: naruszenie honorowej decyzji, powtórzenie obrazy niosło bowiem ze sobą dyskwalifikację w środowisku, w towarzystwie, do którego należeliśmy nie tylko my, ale nasi przyjaciele, rodziny, znajomi.
Sprawy honorowe zdarzały się jeszcze w oficerskich obozach jenieckich, w których siedzieli nasi oficerowie w czasie II Wojny Światowej. Dziś jest to wspomnienie odległej epoki, często przedmiot łatwego ironizowania czy karykatury. Także w czasach II Rzeczypospolitej nie brakło tego rodzaju krytyk, ostrych ataków na ówczesne pojęcie honoru i mechanizmy jego obrony. Patrząc z oddali, z perspektywy zupełnie innej rzeczywistości, sądzę jednak, że ówczesny kodeks, chroniący poczucie własnej godności, pełnił jeszcze jedną, teraz niewidoczną i nie znaną rolę: integrował ludzi różnych pokoleń, dawał im poczucie przynależności do — wprawdzie społecznie i towarzysko ograniczonej — wspólnoty ludzi honoru. Dziś pomysł, aby sprawę słownej obrazy, jaka podzieliła trzech studentów, załatwiali z kodeksem honorowym w ręku ludzie o pokolenie od nich starsi, oficerowie, docenci, sędziowie, wydaje się czymś zupełnie nieprawdopodobnym, wręcz groteskowym. Wtedy była to dla nas wszystkich, młodych i starych, sprawa oczywista i poważna, podlegaliśmy jednakowym zasadom, mieliśmy te same honorowe prawa i obowiązki.
Gdy odchodziłem z PMSD, byłem już członkiem Klubu Demokratycznego. Klub, a następnie Stronnictwo Demokratyczne, były we Lwowie nieliczne i podobnie jak poprzednie organizacje, do których należałem, grupowały prawie wyłącznie polską inteligencję, głównie przedstawicieli wolnych zawodów i środowisk naukowych. Pierwszy Klub Demokratyczny w Polsce powstał w Warszawie w październiku 1937 roku. Zorganizowanie się Klubu było wywołane pogarszającą się sytuacją polityczną i ekonomiczną kraju, rozpadem obozu rządzącego Polską od 1926 roku, od zamachu majowego, wzrostem zagrożenia demokracji przez siły jej wrogie, zarówno te na prawicy, jak i te na lewicy. Istotną rolę w powstaniu Klubu odegrało czasopismo „Czarno na Białem" stworzone i kierowane przez Januarego Grzędzińskiego, a także Liga Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Grzędziński pojawiał się we Lwowie i miałem okazję słuchać jego wystąpień. W swej deklaracji programowej Klub Demokratyczny w Warszawie nawiązywał do idei Towarzystwa Demokratycznego Polskiego, określał się jako demokratyczna opozycja wobec ówczesnego rządu. W skład Klubów, które powstały szybko we wszystkich wielkich miastach Polski, weszli różni ludzie: była wśród nich grupa wywodząca się z lewicy legionowo-peowiackiej, byli młodzi piłsudczycy, głównie wychodźcy z „Legionu Młodych". Obok nich znaleźli się działacze demokratycznych Związków Zawodowych oraz grupa starszych wiekiem i doświadczeniem bojowników o niepodległość — jeszcze z czasów zaborów. Nie było też żadną tajemnicą, że do Klubów Demokratycznych wstępują, zgodnie z ówczesną taktyką zdelegalizowanej partii, pojedynczy działacze związani w ten czy inny sposób z ruchem komunistycznym. Było ich mało, głośno opowiadali się nie tyle za demokracją, co przeciwko zagrożeniu faszystowskiemu.
Kilka zaledwie tygodni po powstaniu Klubu w Warszawie, już w listopadzie 1937 roku grupa działaczy lwowskich: legionista Damian Wandycz, przemysłowiec Ignacy Wygard oraz inżynier-chemik Stefan Dażwański, naczelny dyrektor wielkiego przedsiębiorstwa „Polmin", podejmują kroki dla zorganizowania Klubu Demokratycznego we Lwowie. Wszyscy ci ludzie stale wspomagali naszą organizację studencką PMSD. W lutym 1938 roku odbyło się pierwsze walne zgromadzenie Klubu we Lwowie, na którym wybrano władze organizacji oraz uchwalono rezolucję programową, gdyż powstające Kluby miały wtedy pełną autonomię. W składzie komisji rewizyjnej znalazł się mój ojciec; stronił on zazwyczaj od polityki, ale wtedy uznał, że wobec zaostrzającej się sytuacji należy wyraźnie określić swej miejsce.
W rezolucji programowej lwowski Klub Demokratyczny wypowiedział się w sposób dobrze charakteryzujący postawę i poglądy ludzi, których połączył.
A oto ów tekst wart przypomnienia:
Będąc członkiem lwowskiego Klubu Demokratycznego od początku 1938 roku, obserwowałem z bliska wysiłki podjęte dla stworzenia, na bazie Klubów, Stronnictwa Demokratycznego. Podobnie jak i do Klubów, weszły do niego grupy politycznie bardzo się od siebie różniące. Zaowocowało to później rozłamem w czasie okupacji i nowym charakterem Stronnictwa po 1944 roku, kiedy to część jego działaczy poparła lubelski PKWN i jego program. Już na ogólnopolskim zjeździe założycielskim we Lwowie wśród działaczy dostrzegłem dwie wyraźne tendencje. Część obecnych, z Eugeniuszem Czarnowskim na czele, chciała natychmiast powołać centralne władze nowego stronnictwa i rozpocząć przetargi z innymi ugrupowaniami, część chciała przede wszystkim określić tożsamość nowo powstającego ugrupowania, jego zasady ideowe i stosunek do aktualnych problemów politycznych.
Główną postacią zarówno Klubów Demokratycznych, jak i przedwojennego Stronnictwa, był senator, profesor Mieczysław Michalowicz. Był wybitnym uczonym i całe życie działał politycznie, więziony jeszcze za czasów carskich, siedział później w obozie hitlerowskim. Osobiście nie zetknąłem się z nim bezpośrednio, słuchałem go jednak kilkakrotnie na spotkaniach i odczytach. Mówił znakomicie, ale był to raczej sposób mówienia ideowego działacza szukającego filozoficzno-moralnego wymiaru swego zaangażowania, aniżeli organizatora partii politycznej.
Miałem już wtedy dobre kontakty z warszawską centralą Klubów, a następnie Stronnictwa, moim głównym partnerem był młody działacz Rudolf Kryspin.
Zaproponował mi współpracę dla wciągnięcia do nowego ugrupowania młodych ludzi, którzy nadaliby mu więcej życia. Zgodziłem się i zaczęliśmy serię rozmów. Wybuch wojny przekreślił nasze plany i rozłączył nas.
Byłem w tym czasie częstym gościem w domu prezesa lwowskiego oddziału Stronnictwa, Stanisława Olszewskiego, omawialiśmy sprawy polityczne, zarówno miejscowe, jak i ogólne, a te szły źle. Sytuacja na początku 1939 roku zaostrzała się z każdym tygodniem, koledzy podróżujący za granicę wracali
z coraz bardziej alarmującymi wieściami, szło wyraźnie ku wojnie i rodziły się wątpliwości co do wiarygodności naszych sojuszników, przede wszystkim Francji. Nie miałem osobiście nigdy żadnych wątpliwości, Jaka będzie faktyczna odpowiedź na retoryczne pytanie francuskiego dziennikarza, które zrobiło wtedy karierę: „Czy warto umierać za Gdańsk?" Wiedziałem aż nadto dobrze, jaki jest prawdziwy stosunek polityków francuskich do spraw polskich, znałem dobrze historię naszej nieodwzajemnionej miłości, od Henryka Walezego poczynając. Pamiętałem także losy mego pradziadka, Jana Żygulskiego, emigranta na paryskim bruku po wydarzeniach krakowskich w 1846 roku.
Z naszej przyjacielskiej grupy, która wciąż trzymała się razem jako członkowie lub sympatycy Klubu i Stronnictwa Demokratycznego, tylko Roman Rostowski, który miał za sobą studia we Francji, wierzył w armię francuską i jej dowódców. Aby rozproszyć dość powszechne już nastroje niewiary w sojusznika, władze zainicjowały wyświetlanie specjalnego filmu propagandowego nakręconego wówczas na zlecenie armii francuskiej. Film nosił tytuł Francja czuwa, poszedłem go obejrzeć. Był zrobiony bardzo inteligentnie. Oto rodzina przeciętnych francuskich mieszczan, wykształconych i zorientowanych w wydarzeniach politycznych, siedzi przy kolacji i komentuje ostatnie wypadki. Ton jest zdecydowanie pesymistyczny — agresorzy, zwłaszcza Hitler, są coraz silniejsi i butniejsi. Liga Narodów bezsilna, społeczeństwo francuskie utraciło bojowego ducha, nikt nie chce znowu pójść pod Verdun, armia jest widocznie słaba. Wtedy obraz na ekranie zmienia się, pojawiają się ogromne działa i bunkry linii Maginota, następnie brygady czołgów, artyleria, ćwiczenia czarnych — senegalskich pułków piechoty, potężne okręty wojenne, sztaby
przy mapach, a wśród generałów owiane legendą postacie dowódców z I wojny światowej, Petaina i Weyganda. Trwa to długo i kończy się stanowczo wypowiedzianym zdaniem: „Francja czuwa".
Rok później prawie bez oporu padnie linia Maginota, rozsypią się pułki czołgów i piechoty, flota francuska (rzeczywiście silna, bo przeznaczona do obrony terytoriów kolonialnych za morzami) nie odegra żadnej roli i ostatecznie w dramatycznej chwili zatopi się sama.
Film zrobił wtedy na mnie wrażenie, nie odpowiedział jednak na pytanie, czy cała ta potęga zostanie użyta również dla obrony sojuszniczej Polski. Równocześnie wzmogły się moje obawy co do stanu naszej armii: wiedziałem i widziałem służąc w Legii Akademickiej, czym naprawdę dysponujemy. W porównaniu ze sprzętem technicznym pokazanym w owym filmie wyglądaliśmy jak armia z zeszłego stulecia, tymczasem wiadomo było, iż maszyna wojenna Hitlera jest bardziej nowoczesna niż francuska.
Na wiosnę 1939 roku przez kraj przetoczyła się fala niezwykłych, ponurych plotek politycznych: o sporach w kierownictwie państwa, o brakach w armii, O druzgocącej ocenie naszej gotowości bojowej danej przez zachodnich ekspertów, o nadciągającej katastrofie, której już nic nie jest w stanie zapobiec. Nasilenie plotek zaniepokoiło nawet ludzi stale parających się polityką, na ogół przywykłych do takich zjawisk. Stanisław Olszewski widział w tym dowód głębokiego kryzysu obozu rządzącego i wzmożenia frakcyjnych walk o władzę. Na poparcie swej tezy wskazywał samobójstwo pułkownika Walerego Sławka, który w maju 1939 roku niespodziewanie dla wszystkich się zastrzelił. Po śmierci Piłsudskiego on faktycznie przejął władzę i wielu legionistów w nim
właśnie upatrywało następcę Marszałka. Walkę o władzę przegrał, ale wciąż cieszył się dużym autorytetem, a to ze względu na swą autentyczną rewolucyjną przeszłość, charakter i czyste ręce. To on był głównym autorem Konstytucji kwietniowej, widziano w nim także człowieka, który w trudnych czasach może być potrzebny krajowi. Samobójstwo Sławka zmartwiło także bardzo mego ojca. doszedł on do wniosku, że sytuacja kraju musi być znacznie gorsza, aniżeli można sądzić.
Lato 1939 roku było gorące, lawina wypadków toczyła się coraz szybciej.
|