Kazimierz Żygulski — socjolog kultury, działacz polityczny

Urodzony 8 grudnia 1919 r. Szkołę podstawową i gimnazjum humanistyczne ukończył we Lwowie w latach 1925—1937. W latach 1934—1939 działacz organizacji młodzieżowych, członek Klubu Demokratycznego i Stronnictwa Demokratycznego. W r. 1941 ukończył studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Lwowskiego. W czasie okupacji hitlerowskiej członek lwowskiej Delegatury Rządu, sędzia Sądu Specjalnego. Aresztowany w 1944 r. przez władze radzieckie i skazany za udział w pracach Delegatury na 15 lat więzienia, lata 1945—1955 spędził w obozach karnych ASSR Komi. W 1956 r. uzyskał zezwolenie na repatriację i wrócił do kraju. Od 1957 r. pracował w Polskiej Akademii Nauk, od 1959 do 1990 r. — w Instytucie Filozofii i Socjologii, gdzie kierował socjologicznymi badaniami nad kulturą. Doktoryzował się w 1961 r. na Uniwersytecie Łódzkim, w 1963 r. uzyskał habilitację w Polskiej Akademii Nauk. Profesor nadzwyczajny od 1973, zwyczajny od 1983. Autor wielu prac naukowych z dziedziny teorii i socjologii kultury, opublikował m.in.: Wstęp do zagadnień kultury, Wartości i wzory kultury, Wspólnota śmiechu. Święto i kultura. Członek Polskiego Towarzystwa Socjologicznego i Polskiego Towarzystwa Semiotycznego, członek European Academy of Arts, Sciences and Humanities, członek Międzynarodowej Rady Muzealnej. W latach 1970—71 prorektor Wyższej Szkoły Filmowej i Teatralnej w Łodzi, 1971—72 doradca wicepremiera w Urzędzie Rady Ministrów. W latach 1982—1986 Minister Kultury i Sztuki. W latach 1987—1989 ambasador ad personom, przewodniczący Polskiego Komitetu do spraw UNESCO i członek Rady Wykonawczej UNESCO w Paryżu.


Kazimierz Żygulski

"Jestem z lwowskiego etapu"


Książka wydana przez Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1994.
Za zgodą Autora.

Copyright 1994 by Kazimierz Żygulski

  Tekst książki w pliku PDF (1,4 MB)


Spis treści
  • Słowo wstępne
    1. Część pierwsza - Lata szkolne
    2. Część druga - Na uczelni
    3. Część trzecia - Sowiecka okupacja Lwowa
    4. Część czwarta - Hitlerowska okupacja Lwowa
    5. Część piąta - Wspomnienia więźnia
  • Posłowie
  • Spis ilustracji
  • Indeks nazwisk

    Słowo wstępne

    Tom wspomnień, który Czytelnik bierze do ręki, obejmuje lata dwudzieste i trzydzieste II Rzeczypospolitej oraz lata wojny i okupacji; miejscem, w którym działy się opisywane wydarzenia, jest przede wszystkim Lwów, a przy końcu tomu wagon więźniów, w którym na wiosnę 1945 roku wywieziono mnie ze Lwowa. Środowisko, którego dotyczy moja narracja, i którego cząstką byłem sam, to inteligencja lwowska, ściśle związana z Uniwersytetem Jana Kazimierza, inteligencja tamtego czasu. W jej kształtowaniu się podstawową rolę odgrywała szkoła średnia; uczęszczałem do dwóch, zupełnie odmiennych — jednej prywatnej, Mieczysława Kistryna, drugiej państwowej, X lwowskiego gimnazjum humanistycznego. Obie odegrały w moim życiu ważną rolę i obie przedstawiam tak, jak pozostały w moich oczach.

    Dziś, po raz któryś już za mego życia, usiłuje się wznieść nagrobek polskiej inteligencji. Powtarza się stare argumenty, iż jest to warstwa zrodzona z naszego nienormalnego rozwoju, że stanie się wkrótce zbędna i zniknie lub zejdzie na margines życia zbiorowego, jak tylko kraj stanie się normalny. Nie podzielam tych poglądów, słyszałem je już w latach trzydziestych, gdy w Polsce panował ten system gospodarczy, który teraz wielu reformatorów uważa za normalny. Nie zniknęła wtedy polska inteligencja, wręcz przeciwnie, to ona właśnie odcisnęła silne piętno na całych dziejach II Rzeczypospolitej i okresie okupacji; ją też bezwzględnie zwalczali przeciwnicy Polski i kolejni okupanci.

    Wśród wielu strat, jakie poniosła Polska w II Wojnie Światowej, utrata Lwowa jest szczególnie bolesna, mimo że otrzymaliśmy historyczne rekompensaty. Myślę tu nie tylko o polskich kamieniach, z których wiele zachowało się do dziś i należy do narodowego sanktuarium, lecz o Lwowie jako o wielkim środowisku polskim, z całym jego dziedzictwem stuleci, bogatą, różnorodną kulturą, a przede wszystkim — o Lwowie naukowym i artystycznym, budowanym wysiłkiem pokoleń i organicznie związanym z miastem. Byłem świadkiem przedwojennego rozkwitu i wojennej katastrofy tego środowiska, kolejnych ciosów, jakie na nie spadały, ogromnych wysiłków dla obrony polskiego Lwowa, podejmowanych uparcie przez wielu ludzi głęboko przywiązanych do miasta; byłem także świadkiem haniebnych dezercji.

    Nie mogą to być więc wspomnienia pogodne, mimo że Lwów do końca bronił się także swym oryginalnym, niepowtarzalnym humorem. Dziś wiele opowieści o tamtych czasach stara się wskrzesić i utrwalić obraz miasta „Wesołej Fali" radiowej i jej bohaterów, lwowskiej gwary, beztroskich anegdot oraz ich oryginalnych twórców. Był jednak także inny Lwów, Lwów ostrych, często dramatycznych konfliktów, spraw, które wstrząsnęły nie tylko miastem, ale całą ówczesną Polską. Dramatyczne były losy Lwowa w czasie wojny i zmieniających się okupacji lat 1939—45. Dramatis personae tych wydarzeń znikły, rozproszyły się po świecie, poniósłszy klęskę, pozostały w cieniu. Celem tych wspomnień jest właśnie choćby częściowe rozproszenie tego cienia.

    Wspomnienia moje dotyczą czasu przeszłego dokonanego. Od opisanych wydarzeń dzieli nas już nie Jedna, ale kilka epok, zarówno w kraju, jak i za granicą powstała obszerna literatura poświęcona, zwłaszcza wojennym, losom Lwowa. Obejmuje ona prace historyczne, odpowiadające wymogom warsztatu naukowego, jest też literatura pamiętnikarska. Moje wspomnienia należą do tego drugiego rodzaju, są relacją osobistą i tylko osobistą, opisują to, w czym sam brałem udział. Tak się jednak złożyło, że w latach trzydziestych i czterdziestych uczestniczyłem w wielu wydarzeniach, działaniach czy instytucjach, które mogą także w jakimś stopniu zainteresować historyka, zwłaszcza tego, którego ciekawią dzieje oświaty, organizacji młodzieżowych, ruchów politycznych i wreszcie państwa podziemnego okresu okupacji.

    Należałem do współpracowników „Kuźni Młodych", byłem członkiem „Straży Przedniej", współzałożycielem Polskiej Młodzieży Społeczno-Demokratycznej na Uniwersytecie Jana Kazimierza, członkiem lwowskiego Klubu Demokratycznego i Stronnictwa Demokratycznego. W latach wojny byłem długi czas czynny w konspiracji; jako członek lwowskiej Delegatury Rządu pełniłem funkcję sędziego Sądu Specjalnego.

    Aresztowany w 1944 roku, zostałem skazany przez radziecki Trybunał Wojskowy na 15 lat więzienia, wywieziony ze Lwowa na Północ, do Republiki Korni, spędziłem ponad dziesięć lat w obozach Gułagu. Pobyt za drutami to już jednak zupełnie inna historia, inne wspomnienia.

    Można oczywiście postawić autorowi pytanie, dlaczego dopiero teraz zdecydował się na opublikowanie wspomnień? Przyczyn było sporo, część natury osobistej. Gdy w 1956 roku repatriowałem się do kraju, okazało się, że nie jestem materiałem na kombatanta; nie chciałem utknąć w przeszłości, zacząłem doganiać utracone lata, patrzeć w przyszłość, poświęciłem się na długie lata naukowej karierze socjologa. Do tego dochodziły i inne, wtedy wręcz oczywiste względy. Moje doświadczenia dotyczyły spraw, o których jedni chcieli zapomnieć, inni wykorzystać, a w każdym razie dostosować do potrzeb chwili. Miałem zawsze odrazę do modnych życiorysów.

    Nie znaczy to bynajmniej, że chciałbym o czymś zapomnieć, wręcz przeciwnie. Pisałem, notowałem, utrwalałem wiele spraw na papierze. Zachowałem także obszerne osobiste archiwum, gromadziłem w nim od czasów szkolnych różne dokumenty, świadectwa, listy, druki i ulotki, fotografie i wycinki z gazet. Dzięki staraniom mojej matki archiwum to, już po moim aresztowaniu i wywiezieniu ze Lwowa, zostało zabezpieczone i w całości przewiezione do Krakowa, dziś jest w moim posiadaniu. Dlatego też wiele moich wspomnień ma także archiwalne oparcie.

    W 1957 roku Józef Chałasiński, którego adiunktem byłem wtedy w nowo utworzonym Zakładzie Socjologii i Historii Kultury PAN, namówił mnie na spisanie w formie pamiętnika historii mego wywiezienia ze Lwowa z grupą Polaków, po procesie lwowskiej Delegatury Rządu. Te notatki stanowią dziś podstawę ostatniej części prezentowanych wspomnień. Nie mogłem jednak zdecydować się na obszerniejszą relację. Wspomnienia zwykle pisze się o sprawach zakończonych, zamkniętych, tymczasem długo, z różnych stron, nie tylko przypominano mi, a raczej wypominano, tę przeszłość, lecz także wskazywano, że nie jest ona bynajmniej zamknięta. Na teczkach więźniów politycznych w ZSRR widniał napis — „Chranit' wieczno — przechowywać wiecznie". Doświadczeni więźniowie mówili mi, że ich sprawy nigdy nie będą zakończone, zawsze władze mogą do nich wrócić: przekonałem się o tym w niezwykłych okolicznościach. W 1973 roku, już jako profesor w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, obywatel Polski ze służbowym paszportem w kieszeni, przebywałem we Francji, w Paryżu, w ramach naukowej wymiany z tym krajem. W tymże czasie byłem znowu sądzony w ZSRR. Tym razem zaocznie i w samej Moskwie, przez Plenum Sądu Najwyższego ZSRR, jego Kolegium Wojskowe. Wyrok, w języku rosyjskim, przesłano do Warszawy, wręczyła mi go Prokuratura Generalna. Plenum uznało, że zasługuję na rehabilitację, gdyż moja działalność w czasie niemieckiej okupacji Lwowa nie była wymierzona przeciwko ZSRR — co zresztą twierdziłem w procesie w 1945 roku. Z treści przesłanego mi dokumentu wynika jednak niedwuznacznie, że Sąd Najwyższy w Moskwie w 1973 roku w dalszym ciągu traktował mię tak samo jak Trybunał Wojskowy we Lwowie 1945 roku; jako mieszkaniec terenów wcielonych w 1939 do radzieckiej Ukrainy byłem dla moskiewskich sędziów wciąż obywatelem radzieckim. Sąd Najwyższy uznał jedynie oskarżenie o zdradę ojczyzny za nie udowodnione.

    Proces był prawdopodobnie wynikiem jakiegoś donosu. Gdy zapytałem w Prokuraturze, czy gdyby Sąd Najwyższy ZSRR zmienił wyrok na moją niekorzyść, odesłano by mnie znowu do obozu na Północ — odpowiedzi nie otrzymałem.

    Nowa sytuacja polityczna w kraju: powstanie III Rzeczypospolitej, reformy gospodarcze, świadome nawiązywanie do czasów międzywojnia — spowodowała rosnące zainteresowanie realnym życiem społeczeństwa w tamtym okresie historycznym. Wiele obiegowych sądów, uogólnień i opinii wydaje mi się, jako świadkowi i uczestnikowi wydarzeń, zniekształconych, powierzchownych, czasem wręcz naiwnych. Czasy te nie były ani czarne, ani białe: były różnokolorowe. To samo dotyczy okresu okupacji, i on jest pełen, ze zrozumiałych dla mnie względów, białych i czarnych plam. Był to ważny argument, który skłonił mnie do opracowania tego tomu. Nie sądzę jednak, aby pełna prawda o tamtych czasach mogła być już ujawniona mimo upływu lat i przyjścia nowych pokoleń. Taka pełna prawda byłaby nader przykra dla wielu znanych aktorów ówczesnych wydarzeń. Tragiczne klęski, które spadły na nas w ostatnim okresie wojny i okupacji, z Powstaniem Warszawskim na czele, zaważyły na naszym widzeniu ówczesnych wydarzeń. Powojenne prześladowania ludzi Polski Podziemnej, zwłaszcza Armii Krajowej, podziałały w podobny sposób: obraz tamtego czasu jest w świadomości społecznej heroizowany, i to w szczególny sposób; znikają z niego cienie i półcienie, które w codziennej rzeczywistości wydobywały często dramatyczny kontrast pomiędzy bohaterstwem i podłością, wiernością i zdradą, rozsądkiem i lekkomyślnością, cynicznym egoizmem i niezwykłym poświęceniem.

    Winien jestem Czytelnikowi jeszcze dwie uwagi. Moje relacje z czasów okupacji dotyczą głównie spraw politycznych i walki cywilnej; osobiście nie brałem udziału w żadnej akcji zbrojnej, choć o wielu wiedziałem.

    Druga uwaga dotyczy sposobu przedstawienia wydarzeń. Czas ludzki jest niejednorodny, a pamięć wybiórcza. Sądzę, że prawem autora wspomnień jest przedstawiać swój indywidualnie przeżyty czas i jego kulminacje. Również w tamtym okresie były dni, które głęboko wryły mi się w pamięć, i miesiące puste. Dlatego też o niektórych odcinkach czasu piszę wiele, inne zaledwie wspominam, i wreszcie jedna informacja, ważna może dla tych Czytelników, którzy lubią wątki liryczne we wspomnieniach. Moje opowiadanie dotyczy spraw publicznych: życia instytucji, organizacji, działań zbiorowych i związanych z nimi wielu polskich problemów tamtych czasów. Taka była wtedy, narzucona przez okoliczności, dominanta mego życia, ona przede wszystkim pozostała w mojej pamięci, i choć były oczywiście i inne strony, nie ma w tych wspomnieniach wątków czysto prywatnych, intymnych.

    Chcę także serdecznie podziękować moim bliskim, przyjaciołom, kolegom i towarzyszom czasów lwowskich i więziennych, którzy pomogli mi odświeżyć dawne wspomnienia, uściślić fakty, przypomnieć nazwiska. W szczególności dziękuję:
    — moim kolegom szkolnym, Janowi Czudżakowi i Janowi Wysokiemu;
    — współoskarżonym z procesu lwowskiej Delegatury Rządu, Stanisławowi Czurukowi i Andrzejowi Niezabitowskiemu;
    — współwięźniom z lwowskiego etapu Karolowi i Kazimierzowi Jankowskim (ten ostatni zmarł w 1990 roku).

    Część pierwsza - Lata szkolne

    Dom rodzinny

    Rodzina moja pochodzi z Krakowa. Według tradycji rodzinnej jeden z moich przodków, Stanisław Żygulski, brał udział w Konfederacji Barskiej, wymienia go w swym spisie konfederatów Aleksander Kraushar. Od wczesnego dzieciństwa pamiętam wiszący na ścianie w domu dagerotyp z lat czterdziestych XIX wieku, przedstawiający pana z ręką założoną za połę długiego surduta. Mam ten portret do dziś u siebie w mieszkaniu. Przedstawia on mego pradziadka Jana Żygulskiego. Urodził się równo wiek przed moim urodzeniem, w 1819 roku, przeżył zaledwie 36 lat. Uczył się w Krakowie, w liceum Św. Anny, a później w Instytucie Technicznym, który istniał w tym czasie przy Uniwersytecie Jagiellońskim, ukończył go w 1842 roku. Brał udział w konspiracji, a następnie w powstaniu w Krakowie w lutym 1846 roku. Po upadku powstania poszedł na emigrację. Mieszkał w Paryżu do roku 1848, był świadkiem rewolucji lutowej we Francji. Pozostały po nim listy z tego czasu, w których opisuje dole i niedole emigranta. Chciał wstąpić do francuskiej szkoły artylerii w Metz, zabiegał o to usilnie; jednak życzliwi gospodarze zasięgnęli opinii u władz austriackich i odmówili mu przyjęcia. Brał czynny udział w życiu politycznym emigracji: był członkiem Towarzystwa Demokratycznego Polskiego (wymienia go Marian Tyrowicz w swoim przewodniku bibliograficznym Towarzystwo Demokratyczne Polskie 1832—1863 z 1964 roku). Gdy Jan Żygulski wrócił do kraju, zaczął pracować w nowo tworzącej się wtedy instytucji kolei żelaznych. Był dwukrotnie więziony przez Austriaków, w więzieniu nabawił się śmiertelnej choroby.

    W tym samym czasie drugi dziadek mego ojca, Franciszek Sądecki, szlachcic spod Sambora, za udział w ruchu narodowym odsiedział we Lwowie trzy lata w więzieniu, w Brygidkach. Był towarzyszem niedoli Franciszka Smółki, z którym utrzymywał latami kontakt, oraz Albina Dunajewskiego, arcybiskupa krakowskiego i kardynała; później Franciszek Sądecki gospodarował na wsi.

    Następne pokolenie miało życie spokojniejsze. Mój dziadek Franciszek Żygulski, urodzony w Krakowie w 1856 roku, także ukończył Instytut Techniczny i jako inżynier pracował na kolei. Budował nowe linie kolejowe w ówczesnej Galicji. Poza zawodem miał wraz z moją babką Wandą, z domu Sądecką, wielkie zamiłowanie do teatru. Pracując latami i mieszkając w Przemyślu, gdzie w 1888 roku urodził się mój ojciec, Zdzisław Żygulski, dziadek działał w teatrze „Fredreum". Był tam w latach siedemdziesiątych reżyserem. Polski niepodległej nie dożył, umarł we Lwowie w roku 1911.

    Mój ojciec studia uniwersyteckie zaczął we Lwowie, a skończył w Wiedniu. Tam też w 1914 doktoryzował się z zakresu filologii niemieckiej. Były to lata barwne, wesołe, lecz też pełne różnorodnych konfliktów. Udział ojca w 1911 roku w głośnej podówczas sprawie honorowej związanej ze Stanisławem Przybyszewskim i jego żoną Jadwigą, poprzednio żoną Jana Kasprowicza, spowodował nawet, ze jego nazwisko znalazło się w tzw. polskim epizodzie znanej powieści Tomasza Manna Czarodziejska góra. Ojciec mój nie brał aktywnego udziału w życiu politycznym. W tym czasie wielką polityką zajmował się wuj ojca, Juliusz Leo, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie; był specjalistą w dziedzinie skarbowości, następnie prezydentem Krakowa, posłem do parlamentu austriackiego w Wiedniu, od 1912 roku prezesem Koła Polskiego, inicjatorem i pierwszym przewodniczącym Naczelnego Komitetu Narodowego utworzonego w 1914, po wybuchu I Wojny Światowej.

    Urodziłem się w miejscowości Wolanka-Tustanowice koło Borysławia 8 grudnia 1919. Ojciec mój, który cale życie poświęcił pracy naukowej, publikując do późnej starości rozprawy i monografie, głównie z dziejów europejskiego dramatu, w trudnych latach 1919—1920 uczył w prywatnym gimnazjum w Borysławiu, bardzo szybko jednak powrócił do Lwowa i miejsce urodzenia nie odegrało w moim życiu żadnej roli.

    Dzieciństwo miałem szczęśliwe, ale krótkie. Szczęśliwe, bo byłem otoczony uczuciem moich bliskich, przede wszystkim dwóch kobiet, mojej matki i babki; krótkie, gdyż wcześniej poszedłem do szkoły, a gdy pojawiło się młodsze rodzeństwo, zaczęto w domu traktować mnie jak dorosłego. O młodszym o dwa lata bracie Zdzisławie, w przyszłości profesorze i historyku sztuki, oraz młodszej o siedem lat siostrze Halinie, w przyszłości profesorze medycyny, mówiło się w rodzinie „dzieci". Mnie już do tej kategorii nie zaliczano.

    Mieszkaliśmy wtedy we Lwowie, przy ulicy Dąbrowskiego 12, w pobliżu wielkiego i pięknego parku Stryjskiego. Dom miał ogród należący do nas, babka dbała o drzewa owocowe, krzaki porzeczek i malin, kwiaty; miejsce to, o wyjątkowym uroku, pozostało mi w pamięci jako kraj zabaw dziecinnych.

    Moja matka, Maria z domu Staszkiewiczówna, poświęcała mi w dzieciństwie dużo czasu, troski i serca. Byłem jej pierworodnym synem, któremu starała się we wszystkim pomóc i w którym do ostatniej chwili życia widziała swe nadzieje. Była wszechstronnie wykształcona, ukończyła we Lwowie znane liceum im. Zofii Niedziałkowskiej, studiowała filozofię na uniwersytecie u Kazimierza Twardowskiego, ale nie ukończyła jej, miała natomiast ukończone studium dramatyczne prowadzone przez Wandę Siemaszkową. Całe życie pasjonował ją teatr. Potrafiła pojechać do stolicy tylko po to, aby zobaczyć ciekawe przedstawienie, była czynna w ruchu amatorskim, współdziałała z ówczesnym Związkiem Teatrów i Chórów Włościańskich i jego animatorem Jędrzejem Cierniakiem. Gdy ja podrosłem, matka ograniczyła swe zainteresowania domem i dziećmi, poświęciła się bardzo aktywnie pracy społecznej. Była przekonaną stronniczką obozu legionowego, do końca życia żywiła głęboki kult dla Józefa Piłsudskiego, działała w „Strzelcu" i Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet: w czasie wojny i okupacji była w konspiracji, nosiła pseudonim „Janina".

    Matka włożyła wielki wysiłek w moją początkową naukę; czytała mi i godzinami opowiadała bajki i opowieści, wreszcie, gdy byłem w wieku niespełna pięciu lat, nauczyła mnie czytać i pisać. Przywiązywała ogromną wagę do nauki i szkolnych sukcesów, pomagała mi zwracając zawsze uwagę na wysławianie się, sama mówiła piękną polszczyzną.

    Dla mojej babki, Wandy Żygulskiej, byłem także pierwszym i najbardziej kochanym wnukiem. Opiekowała się mną i troszczyła do końca swoich dni, chciała mi przekazać całą swą mądrość życiową, ustrzec przed niebezpieczeństwami, uzbroić.

    Była człowiekiem innej epoki. Wychowywała się w majątku, za młodu jeździła jeszcze dyliżansem, przeżyła wiele lat i sytuacji trudnych: I Wojnę Światową, różne, czasem dramatyczne wydarzenia rodzinne. Uchodziła za kobietę silnego charakteru, opanowaną i stanowczą. Nie chodziła nigdy do żadnej szkoły, uczono ją w domu. Znała bardzo dobrze dwa języki, niemiecki i francuski, czytała systematycznie nowości literackie, lubiła teatr. Znakomicie prowadziła dom, orientowała się w sprawach publicznych, stale czytając gazety, przy końcu życia stała się miłośniczką radia. Na życie miała bardzo trzeźwy, krytyczny pogląd, nigdy nie roztkliwiała się nad sobą, starała się sama rozstrzygać problemy; była religijna. Chodziłem z nią w dzieciństwie do kościoła Św. Mikołaja na niedzielne msze, niosąc jej dużą książkę do nabożeństwa. Była to książka wydana w 1856 roku w Lesznie, ułożona dla kobiet z polecenia arcybiskupa gnieźnieńskiego Marcina Dunina, tego samego, którego Prusacy więzili czas jakiś w Kołobrzegu; przechowuję ją w mej bibliotece. Patrząc dziś, z odległej perspektywy, na losy trzech kolejnych pokoleń kobiet w mojej rodzinie, a żyć im przyszło, zwłaszcza we Lwowie, w czasach niełatwych, widzę, jaka dokonała się zmiana. Jest ona charakterystyczna dla dziejów polskiej inteligencji: prowadzi od dziewiętnastowiecznego domowego wykształcenia kobiety jako pani domu — aż do studiów uniwersyteckich, pełnoprawnej działalności zawodowej i społecznej, a nawet karier naukowych.

    Ojciec w dzieciństwie imponował mi wiedzą i pracowitością. Gdy wracał z gimnazjum, w którym uczył, siedział godzinami przy biurku, studiując lub pisząc swe naukowe prace: w domu była biblioteka licząca tysiące tomów. To on, aby mi pomóc, gdy w dzieciństwie zadawałem rodzicom setki pytań, podprowadził mnie do półki, gdzie stała kupiona jeszcze przez mego dziadka wielotomowa Encyklopedia Orgelbranda, i pokazał mi, jak się wyszukuje hasła. Od tego czasu zadawałem dorosłym znacznie mniej pytań. Siedziałem na podłodze obłożony tomami i wyszukiwałem jedno hasło po drugim. W rezultacie bardzo wcześnie wiedziałem o wielu sprawach, w tym i o takich, o których moi koledzy szkolni dowiadywali się od swych towarzyszy w prostackich, jeśli nie w wulgarnych, wersjach.

    Początek lat dwudziestych był dla rodziny dobry finansowo, a że ojciec ogromnie lubił przyrodę, kąpiele, spacery, jeździłem z nim na wakacje i w 1924 roku pierwszy raz w życiu zobaczyłem morze. Byliśmy w Karwi, kąpałem się, przypatrywałem powrotom rybaków z morza i kobietom, które na plaży dzieliły połów pomiędzy załogę łodzi, zręcznie rozrzucając ryby. Morze ówczesne zapamiętałem na cale życie.

    We Lwowie mieliśmy w sąsiednim domu znajomą, panią Stebelską, wdowę po profesorze politechniki. Pani Stebelska lubiła mnie i często zapraszała do siebie. Gdy pewnego razu zaprowadziła mnie do małego pokoiku, aby poczęstować ciastem, zobaczyłem, że jest on całkowicie wypełniony zapasami żywności; stały tam różne worki, skrzynki, paczki i słoiki. Zapytałem, po co jej tyle jedzenia, a ona odpowiedziała: „Synku, wkrótce będzie wojna i niczego nie będzie można kupić". Zdanie to tak mnie zaniepokoiło, że zaraz zapytałem matkę, co nam grozi. Opowiadania o wojennych wydarzeniach we Lwowie od 1914 do 1921 roku były stałym tematem przy rodzinnym stole i znałem je dobrze; w 1920 roku moi rodzice uciekli ze mną przed najazdem bolszewickim aż do Poronina. Niczego z tego oczywiście sam nie pamiętałem, ale opowiadania rodziły obawy dziecka. Matka wprawdzie uspokoiła mnie, ale zdanie starej sąsiadki zapamiętałem dobrze.

    Po latach, już w zupełnie innych, nie sielankowych okolicznościach, wspominając nieraz dzieciństwo zdałem sobie sprawę, jak wiele mu zawdzięczałem, jak wpłynęło na mój rozwój umysłowy i ukształtowało charakter. Nie tylko nie nabawiłem się wtedy kompleksów, nie przeżyłem urazów, które tak silnie wpływają na życie wielu ludzi i tak trudne są do wyleczenia, ale zdobyłem trwały, ogromny kapitał, ciepło uczuć, które umożliwiło mi przetrwanie wielu chłodów, jakie czekały mnie w późniejszych latach.

    Pan Dyrektor

    1 września 1925 roku rozpoczęła się moja długotrwała i pełna różnorodnych napięć kariera szkolna. Jej początek był bardzo udany, co więcej, pozostawił nie tylko wspomnienia, lecz trwałe ślady — wieloletnie więzi koleżeńskie i przyjacielskie, szacunek dla szkoły, w której rozpocząłem naukę, solidny bagaż wiedzy i przede wszystkim szczególną postawę wobec życia, jaką kształtował u swych uczniów twórca i dyrektor prywatnej szkoły ludowej imienia Henryka Jordana we Lwowie — Mieczysław Kistryn.

    Naukę szkolną rozpocząłem wcześnie, nie mając jeszcze ukończonych sześciu lat. Stało się to za sprawą mojej matki, która mimo wahań ojca uznała, że jestem już dostatecznie dorosły, aby usiąść w szkolnej lawie. Umiałem już wtedy dzięki matce czytać i pisać, miałem dobrą pamięć i zdolności koncentracji, fizycznie byłem jednak słabszy od moich kolegów i miałem trudności z wymową: nie potrafiłem jeszcze wymówić głoski „r" — słowo „rura" w moich ustach brzmiało dziecinnie „juja", co w pierwszym roku nauki sprawiało mi w klasie naturalne kłopoty. Zostałem jednak przyjęty i l września pojawiłem się w mojej klasie. Szkoła mieściła się przy ulicy Mikołaja 16, w starym budynku dawnej kamienicy czynszowej. Znalazłem się w małej grupie chłopców, w pokoiku na piętrze. Klasy mieściły się w przerobionych mieszkaniach. Większość uczniów zachowywała się spokojnie, jednak jeden z naszych kolegów był tak przerażony, że płakał głośno i chciał natychmiast wracać do domu. Przyprowadziła go do szkoły starsza siostra, ostatecznie musiała zostać na miejscu, tak aby łkający braciszek mógł ją widzieć. Siedziała na parapecie okna na klatce schodowej, a Pan Dyrektor pozwolił, aby drzwi pozostały wpół otwarte. Siedziała tak i przez następne dni, dopóki jej brat nie przyzwyczaił się do klasy i szkoły.

    Prywatna męska szkoła Kistryna miała podówczas we Lwowie szczególny charakter — obejmowała pełny kurs nauki, od szkoły ludowej do gimnazjum typu humanistycznego. Aby się w niej uczyć, trzeba było płacić stosunkowo wysokie czesne, choć były zniżki; miała więc w porównaniu z innymi szkołami, zwłaszcza państwowymi, bardzo mało uczniów. W klasie pierwszej było nas zaledwie dziewięciu.

    Spędziłem u Kistryna osiem lat, ukończyłem cztery klasy szkoły ludowej i cztery klasy gimnazjum. Przez cały ten czas liczba uczniów w mojej klasie była równie mała. Biorąc pod uwagę normalną szkolną absencję, na lekcjach było nas zwykle siedmiu—ośmiu. Pomieszczenia klasowe były niewielkie, nauczyciele i uczniowie znajdowali się dosłownie na wyciągnięcie ręki. Na każdej lekcji każdy uczeń musiał być przynajmniej raz pytany lub wywołany do tablicy. Przerabialiśmy, w porównaniu z innymi szkołami, przynajmniej dwa razy tyle materiału z każdego przedmiotu, przynajmniej dwa razy tyle pisaliśmy wypracowań i rozwiązywali zadań.

    Szkoła nosiła imię Henryka Jordana, zasłużonego lekarza, propagatora wychowania fizycznego w Polsce. Mieczysław Kistryn, dobierając do każdego przedmiotu bardzo wysoko kwalifikowanych pedagogów, sam był niestrudzonym organizatorem zajęć sportowych i gimnastycznych, wycieczek pieszych i narciarskich, w czasie których z surowego dyrektora zamieniał się w wesołego, koleżeńskiego przewodnika. Jeździliśmy z nim do pięknego podmiejskiego uzdrowiska Brzuchowice, chodziliśmy na Pohulankę, do Czartowskiej Skały i Miodowej Groty, poznawaliśmy dokładnie malownicze okolice Lwowa. Z inspiracji dyrektora w szkole często organizowane były imprezy artystyczne, amatorskie wieczorki w wykonaniu wychowanków. Kistryn regularnie prowadził nas do kina. To właśnie dzięki niemu w drugiej połowie lat dwudziestych zacząłem wciągać się w świat filmu. Zwykle w sobotę po południu Kistryn zapowiadał, że oczekuje chętnych przed wskazanym kinem w śródmieściu, często było to eleganckie „Casino" w samym centrum Lwowa. Przychodziła nas cała gromadka, dyrektor zbierał od nas po 90 groszy lub złotówkę i 10 groszy, wykupywał zniżkowe bilety, i wspólnie oglądaliśmy kolejny film. Repertuar zmieniał się wtedy szybko, nowości zagraniczne pojawiały się we Lwowie bez żadnej zwłoki.

    Lubił Kistryn szczególnie sporty zimowe — jazdę na nartach, wycieczki saniami — rodzaj kuligu. Na niskich, chłopskich saniach, wysłanych słomą, w mroźną, śnieżną pogodę jechaliśmy do pięknych podlwowskich miejscowości. Wieczorem wracaliśmy do miasta paląc pochodnie, które na tę okazję dostawał dla nas Pan Dyrektor.

    Mieczysław Kistryn prowadził także internat w budynku położonym w okolicy Wysokiego Zamku, tam też urządzał regularne spotkania ze swoimi uczniami. Szkole i uczniom poświęcał cały swój czas, nie założył rodziny, nie urzędował tylko „od—do" wyznaczonej godziny. Miał charakterystyczny wygląd: ruda broda, krótkie spodnie-pumpy, nigdy nie nosił nakrycia głowy. Kistryn był przez uczniów niezwykle lubiany i szanowany, mimo że był bardzo wymagający, a czasami nawet surowy. Za większe przewinienia stosował karę karceru, odsiadywaną po lekcjach. Bywały przypadki, że winny lub grupa winnych siedziała w karcerze całą niedzielę, po nabożeństwie. Z uczniami, którzy nie chcieli podporządkować się regułom dyscypliny, po prostu rozstawał się. Był w stałym kontakcie z rodzicami swych uczniów, ich obecność w szkole traktowaliśmy jako całkiem naturalną. Kistryn interesował się postępami swych wychowanków, a zwłaszcza ich uzdolnieniami, starał się je odkryć i pomóc w rozwoju. W rezultacie mieliśmy wciąż dodatkowe zajęcia, zwykle nadobowiązkowe. Nie zawsze udawało się w ten sposób odkryć talenty, zawsze natomiast pomagało to w określeniu własnych możliwości, rzeczywistych zainteresowań. Widząc, jak bardzo męczę się na lekcjach rysunku bazgrząc węglem po papierze (rysowaliśmy wtedy węglem), zachęcił moich rodziców, aby skierowali mnie na dodatkowe lekcje. Nie ujawniły one wprawdzie we mnie żadnych ukrytych zdolności plastycznych, zacząłem jednak powoli rozumieć, o co właściwie chodzi w rysunku, a także pojąłem, że sam nie potrafię się w ten sposób wypowiedzieć. Jeszcze gorzej było z obowiązkową w pierwszych klasach nauką śpiewu. Zupełny brak słuchu był prawdziwym utrapieniem zarówno dla nauczycieli, jak i dla mnie. Gdy wreszcie śpiew i rysunki zniknęły z listy przedmiotów obowiązkowych, odetchnąłem z prawdziwą ulgą; mimo starań nie tylko nie dawałem sobie z nimi rady, ale w dodatku psuły mi każde świadectwo: z trudem dostawałem przy końcu roku noty dostateczne.

    W tak nielicznej klasie jak ta, w której się uczyłem, szczególnie łatwo było o szkolne przyjaźnie. Od pierwszych lat pobytu u Kistryna kolegowałem z Janem Czudżakiem, synem właściciela wielkiej piekarni „Merkury" we Lwowie, po wojnie agronomem we Wrocławiu. Po latach znajdę się na ławie oskarżonych przed radzieckim wojennym trybunałem z drugim kolegą, Andrzejem Kórnickim. Kolegowałem również z Romanem Domaszewiczem, później profesorem ekonomii w Krakowie, Witoldem Tołłoczką, Antonim Stefanowiczem, synem znanego we Lwowie malarza, Ormianinem, który aresztowany przez Gestapo, przeżył wojnę, lecz wyszedł z niej z trwałym kalectwem. Bliskim mi wtedy przyjacielem był Jerzy Sichulski, syn wybitnego polskiego malarza; bawiliśmy się często w podmiejskiej willi, gdzie mieszkał. Inny mój rówieśnik, Roman Dmytrach, był synem właściciela sklepu z bronią w samym centrum miasta. Przynosił ze sobą do szkoły modne wówczas metalowe boksery (kastety), małe pistoleciki, naboje, kajdanki — fascynowało to nas niezwykle. Koleżeńskie stosunki łączyły mnie także z braćmi Andrzejem i Antonim Romaszkanami ze znanej lwowskiej rodziny ormiańskiej.

    Wspólne imprezy, wycieczki, wspólne życie szkolne w małym budynku i zabawy na przylegającym doń podwórku, gdzie spędzaliśmy przerwy, powodowały, że nasze kontakty z uczniami innych klas, w tym także starszych, były bliższe niż w innych szkołach. Kolegowałem więc z Erwinem Axerem, Jerzym Lerskim-Sołtysikiem, Longinem Chmielewskim, Tadeuszem Żakiejem i wieloma innymi.

    Erwin Axer, syn znanego lwowskiego adwokata, słynnego obrońcy w wielu głośnych sprawach karnych, między innymi w sprawie GorgonoweJ, inscenizował u Kistryna okolicznościowe imprezy. Brałem w nich udział recytując utwory poetyckie. Jego młodszy brat Ryszard, również serdeczny mój kolega, z którym kilka lat siedzieliśmy w jednej ławce, zginął tragicznie we Lwowie w okresie okupacji hitlerowskiej. Longin Chmielewski, działacz akademickiej skrajnej lewicy, zginął w więzieniu radzieckim. Jerzy Lerski-Sołtysik, to późniejszy cichociemny, w czasie konferencji w Jałcie współpracownik Mikołajczyka, następnie działacz emigracyjny w Stanach Zjednoczonych, autor wspomnień pt. Emisariusz Jur. Mieczysław Kistryn rozpoczął swą działalność pedagogiczną jeszcze w czasach zaborów, przed 1918 rokiem. Nie tylko sam był wielkim patriotą, lecz wychowywał w takich właśnie ideałach swoich uczniów; zawsze mówił, że chce, aby mieli w sobie hart ducha. Kistryniakiem, chlubą szkoły, był Jurek Bitschan, najmłodszy z Obrońców Lwowa. Zginął w listopadzie 1918 walcząc na cmentarzu Łyczakowskim i w tym właśnie miejscu był pochowany. W dniu Święta Zmarłych chodziliśmy wszyscy na jego grób.

    U schyłku lat dwudziestych, a o nich teraz mowa, wydarzenia I Wojny Światowej, a zwłaszcza obrona Lwowa, wojna z Ukraińcami, a następnie bolszewikami, były jeszcze niezwykle żywym, gorącym wspomnieniem. Mówiono o tych wydarzeniach często i w szczegółach, linie podziału, fronty, racje i działania ludzi były oceniane jednoznacznie. Lwów był dla nas wszystkich częścią Polski, fragmentem jej długiej i dramatycznej historii, ziemią polskich bohaterów i zarazem ziemią polskiej przyszłości. Mieczysław Kistryn i na tym polu narodowej, patriotycznej edukacji, potrafił uniknąć świątecznej retoryki i okolicznościowego schematu. Wyszukiwał na cmentarzu Łyczakowskim, jednej z polskich narodowych nekropolii, groby ludzi zasłużonych, których rodziny wymarły. Groby te powierzał indywidualnej i stałej opiece swych uczniów. Mnie przypadł w udziale grób żołnierza napoleońskiego, Józefa Czołowskiego, rotmistrza kawalerii, jednego z tych nielicznych uczestników szarży pod Somosierrą, którzy pozostali wtedy żywi. Grób jego zdobiło kamienne czako z monogramem cesarza — wielką literą „N" i napis: „Ułan z pod Somosierry". Józef Czołowski zmarł w 1863, roku Powstania Styczniowego, w wieku 87 lat.

    Mimo że często bywałem na tym grobie i od tego czasu polubiłem cmentarze, a nawet zacząłem się nimi interesować, nie nabrałem jednak przekonania do kawalerii i ułańskiego spojrzenia na historię Polski. A podziw dla nich był jeszcze w tych latach rozpowszechniony: obok nas na cmentarzu Łyczakowskim pojawiali się, pełniąc warty w swych ogromnych czakach, ówcześni kombatanci, ułani Beliny, na paradach wojskowych we Lwowie kawaleria wywoływała niezmiennie entuzjazm widzów i oklaski. Czasy napoleońskie — a czytałem już o nich sporo, w domu była stara miniatura cesarza, pamiątka kultu poprzednich pokoleń — wydawały mi się odległe i teatralne.

    W tych latach pokazywano jeszcze w teatrach tzw. żywe obrazy, wielokrotnie byłem, właśnie z Kistrynem, na takich przedstawieniach. Ich główną atrakcją był żywy koń, zwykle biały, który ruszał głową, kiedy aktorzy, ustawieni w układach naśladujących znane arcydzieła historycznego malarstwa, stali nieruchomo. Mieszkałem wtedy w pobliżu miejsca, gdzie znajdowała się Panorama Racławicka, i często ją oglądałem. Czasy napoleońskie wydawały mi się właśnie takie, niezwykłe, wzruszające, ale bardzo odległe. Z biegiem lat coraz bardziej zastanawiała mnie druga data z nagrobka Józefa Czołowskiego, data jego śmierci — rok 1863. Był on wtedy jeszcze bardzo bliski. Po mieście chadzali starzy powstańcy w charakterystycznych ciemnogranatowych mundurach, uczestniczyli w uroczystościach i spotkaniach, opowiadali, dyskutowali. Do doświadczeń roku 1863 odwoływał się w swych pismach, szeroko wtedy cytowanych, Józef Piłsudski, atakowali zryw powstańczy ci, którzy widzieli w jego wybuchu brak rozumu i odpowiedzialności polityków polskich. Trwały jeszcze bulwersujące opinię publiczną sprawy sądowe związane z powstaniem: administracja państwowa broniła się przed oddaniem dóbr skonfiskowanych rodzinom powstańców, dóbr, które po 1918 roku przejęto w spadku po administracji carskiej.

    Na cmentarzu Łyczakowskim, w wyodrębnionej części, znajdowały się groby żołnierzy Powstania Styczniowego: dwa z nich utkwiły mi w pamięci. Pierwszy to grób Benedykta Dybowskiego, zmarłego w 1930 roku we Lwowie w wieku 97 lat, profesora Uniwersytetu Jana Kazimierza, wielkiego uczonego, patrioty i społecznika, więźnia, a następnie badacza Syberii. Drugi, to grób Bronisława Szwarce, urodzonego we Francji, członka pierwszego Rządu Narodowego: po długich latach więzienia i zesłania osiadł on we Lwowie.

    Cmentarz Łyczakowski był więc dla mnie swoistym dopełnieniem różnych historycznych lektur oraz sporów toczonych wokół dziejów Polski. Był też miejscem szczególnie pięknym ze względu na swe położenie, artystyczną wartość wielu pomników i literacką wartość napisów. Tam też znajdował się grobowiec rodzinny, leżeli tam pochowani moi dziadkowie, Franciszek Żygulski, zmarły w 1911 roku, oraz Wanda z Sądeckich Żygulska, zmarła w 1940.

    Po latach, gdy rozpocząłem pracę naukową, pierwszą moją publikacją wydrukowaną w 1957 roku w poznańskim „Przeglądzie Zachodnim" był właśnie artykuł poświęcony socjologicznym problemom cmentarza na terenie sporów narodowościowych. Nosił on tytuł Na opolskim cmentarzu.

    Wtedy, w latach dwudziestych, nikt nie przypuszczał, że Lwów i jego cmentarze mogą znaleźć się poza granicami Polski. Po zwycięskiej wojnie 1918 i 1920 roku, po bataliach dyplomatycznych o Małopolskę Wschodnią i granicę na Zbruczu, terytorialny kształt państwa i jego trwałość zdawały się być niezłomnym pewnikiem. Już jednak w pierwszej klasie szkoły podstawowej zetknąłem się z niezwykłymi wydarzeniami, które wstrząsnęły państwem. Był rok 1926, Piłsudski dokonał zamachu, po krwawych walkach objął władzę w Warszawie. W domu rodzice byli wzburzeni i zaniepokojeni, przynosili nadzwyczajne wydania gazet. Czytałem drukowane ogromną czcionką nagłówki — straszyły one wojną domową, informowały o zaciętych starciach i stratach ludzkich. Idąc w tych dniach do szkoły, odprowadzany przez matkę, otrzymałem pierwszą w życiu przestrogę polityczną; nakazała mi, abym w szkole niczego na temat wydarzeń w Warszawie nie mówił.

    W 1926 roku Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) dokonuje we Lwowie zamachu na kuratora lwowskiego okręgu szkolnego, Sobińskiego. Władze urządzają ogromny pogrzeb, w którym zorganizowany udział biorą uczniowie wszystkich lwowskich szkół. Szedłem i ja w tym kondukcie. W pamięci mej pogrzeb ten, pierwsza masowa demonstracja, w której przyszło mi uczestniczyć, pozostał jako coś niezwykłego i groźnego zarazem.

    W jakiś czas później żywa historia zjawiła się w naszej klasie. Dostaliśmy nowego katechetę — został nim ksiądz Józef Panaś. Jego imię urosło w tamtych latach do symbolu opozycji wobec Józefa Piłsudskiego i stosowanych przez niego metod. Ludowiec, był zarazem żołnierzem, legionistą, nagrodzonym wieloma odznaczeniami bojowymi; po 1926 roku na znak protestu rzucił je publicznie pod nogi oficerom Marszałka.

    Jak się można było spodziewać, zatrudnienie w prywatnej szkole osób tak znanych ze swych opozycyjnych poglądów jak ksiądz Panaś nie mogło pozostać bez wpływu na stosunek władz do Mieczysława Kistryna. Szykanowano go więc w różny sposób, nasyłano inspektorów na niespodziewane a drobiazgowe kontrole. W dziedzinie nauki i wychowania, bardzo nowoczesnego jak na owe czasy, niełatwo było znaleźć dziurę w całym. Uczniowie prywatnej szkoły Kistryna mogli spokojnie współzawodniczyć w wiedzy z uczniami każdej ówczesnej szkoły, zarówno państwowej, jak i samorządowej, i całe miasto o tym dobrze wiedziało. Usiłowano więc uderzyć z innej strony — zwrócono uwagę na materialne warunki nauki, wyposażenie gabinetów, zwłaszcza fizyki, chemii, geografii i przyrodoznawstwa. Wyposażenie to było rzeczywiście skromne, w znacznej części pochodziło jeszcze z czasów austriackich. Kistryn nigdy nie miał dużo pieniędzy, dawał często zniżki w opłatach czesnego (i ja miałem taką jako syn pedagoga pracującego w szkolnictwie), sam materialnie pomagał, zwłaszcza zdolnym uczniom. Szykanowany przez władze, grożące zamknięciem szkoły „z braku warunków do nauki", Kistryn mógł tylko zaapelować do rodziców swych uczniów. Zrobiono składkę (byli wśród nas synowie ludzi majętnych) i sami rodzice wspólnie zakupili nowe wyposażenie gabinetów naukowych. Nie dawano jednak Kistrynowi pełnych praw szkół publicznych, co oznaczało, że uczeń przy każdym przejściu do innej, publicznej szkoły, musiał zdawać egzamin wstępny ze wszystkich przedmiotów. Jeszcze gorzej było z maturą, którą trzeba było zdawać aż z siedmiu przedmiotów,.! to przed przysłaną przez kuratorium, a więc obcą komisją.

    Naukę w gimnazjum Kistryna, po zdaniu wstępnego egzaminu, rozpocząłem w 1929 roku. Było to gimnazjum typu humanistycznego z szerokim programem nauki języków. W czwartej klasie szkoły powszechnej mieliśmy obowiązkowy język francuski, od pierwszej klasy gimnazjalnej także niemiecki, od czwartej — łacinę. Mimo dobrych ocen, które zawdzięczałem głównie pamięci i różnym lekturom, nauka języków nie pasjonowała mnie. Odstręczała mnie od niej gramatyka, wykładana wówczas sucho i nudno, do tego w ogromnych dozach. Naprawdę interesowała mnie historia, przede wszystkim polska i europejska. Znał ją doskonale mój ojciec, który mimo swej filologicznej specjalności zdumiewał mnie nieraz znajomością różnych szczegółów i pamięcią. Dla mnie historia łączyła się w sposób naturalny z lekturami, czytałem wtedy, dla własnej przyjemności, całe cykle powieści, zaczynając od Kraszewskiego, Walter Scotta, Dumasa, Sienkiewicza, Tołstoja, Żeromskiego. Nieco później, wykorzystując obfitą bibliotekę ojca, zacząłem pochłaniać też historyczne dramaty, zaczynając od Szekspira.

    Drugim przedmiotem bardzo mi bliskim było przyrodoznawstwo, sprzyjały temu ciągłe wycieczki i spacery w okolicach Lwowa, wakacje w górach. Moi nauczyciele szkolni, zwłaszcza Mieczysław Stroński, potrafili do tego dodać dobre podstawy naukowe, zasady obserwacji, początki anatomii i fizjologii, rozumienie tych mechanizmów żywej przyrody, które dziś bada ekologia, a które wtedy określano jako związki pomiędzy organizmem i środowiskiem naturalnym.

    Wakacje spędzałem wówczas wraz z całą rodziną w Karpatach, w miejscowości Skole w województwie stanisławowskim, położonej nad rzeką Opór. Ojciec wynajmował tam część domu u gospodarzy, Bojków — była to odrębna grupa ludności ukraińskiej zamieszkująca tamte tereny. Czas spędzaliśmy nad rzeką i na spacerach we wspaniałych, bogatych w faunę i florę lasach, gdzie mogliśmy obserwować salamandry i wielkie, piękne motyle. Lasy były własnością magnackiej rodziny, baronów Groedlów. Dobrze utrzymane, były dla turystów i wczasowiczów dostępne tylko na podstawie wykupionej przepustki, sprawdzanej często przez gajowych. W tym czasie w nagrodę za wyniki w nauce ojciec kupił mi mały aparat fotograficzny — skrzynkowego kodaka „Brownie". Zacząłem z pasją fotografować i to też — podobnie jak zainteresowania przyrodnicze — pozostało mi na stałe.

    Pierwsze lata mego pobytu w gimnazjum zbiegły się z głębokim kryzysem gospodarczym, jaki ogarnął Polskę. Odczuwałem to bezpośrednio. Pensję ojca obcięto i w domu było znacznie mniej pieniędzy. Wtedy to nieoczekiwanie Kistryn zaproponował mi, abym podjął się korepetycji. Chodziło o pomoc ze wszystkich przedmiotów uczniowi zaledwie rok ode mnie młodszemu. Rozmowa z dyrektorem odbyła się, jego zwyczajem, w przejściu, na korytarzu, była krótka i rzeczowa. „Nie bój się — powiedział widząc moją zaskoczoną minę — dasz sobie radę." Zgodziłem się i wkrótce zarobiłem pierwsze w życiu pieniądze, 25 złotych, sumę wtedy dla mnie ogromną. Z powodzeniem zarabiałem różnymi korepetycjami, zarówno w gimnazjum, jak i na uniwersytecie, aż do wybuchu wojny w 1939 roku.

    Sytuacja pogorszyła się w całym kraju, narastały konflikty społeczne i narodowościowe, walki polityczne. W tych latach byłem już gorliwym czytelnikiem prasy codziennej i tygodniowej, czytałem prasę lwowską i ogólnopolską: „Wiek Nowy", „Gazetę Polską", krakowski „Ilustrowany Kurier Codzienny", stołeczne „Wiadomości Literackie", „Sygnały" lwowskie i „Drogę" warszawską. W domu toczyliśmy nieustanne dyskusje na aktualne tematy.

    Powstanie Centrolewu, sprawa Brześcia i opozycji wobec Piłsudskiego łączyły się z groźnym problemem regionalnym, nasilaniem się działań nacjonalistów ukraińskich: zamachami, podpaleniami, i represjami ze strony władz, pacyfikacjami ukraińskich wsi. Żywa pamięć wojny z Ukraińcami powodowała, że problemy polityczne były we Lwowie zawsze widziane inaczej niż w Warszawie czy nawet w Krakowie. Zamordowanie w 1931 roku w Truskawcu Tadeusza Hołówki, jednego z głównych architektów linii porozumienia z Ukraińcami, traktowano powszechnie we Lwowie jako dowód bankructwa tej polityki. Sprawa ukraińska była sprawą nadrzędną: oskarżano Warszawę o brak jej zrozumienia powodujący osłabienie polskości na Kresach Południowo-Wschodnich.

    Kryzys nie ominął też gimnazjum Kistryna. Gdy we wrześniu 1933 roku, po powrocie z wakacji, poszedłem do szkoły, okazało się, że z braku uczniów klasy piątej w tym roku nie będzie. Musiałem przejść do innej szkoły, co więcej, czekał mnie egzamin wstępny ze wszystkich przedmiotów. Po kilku tygodniach starań ojca dopuszczono mnie do egzaminu wstępnego do piątej klasy X gimnazjum państwowego im. Henryka Sienkiewicza we Lwowie, również typu humanistycznego. I tak po ośmiu latach przymusowo, wbrew mej chęci, zakończył się mój pobyt u Kistryna. W tej samej szkole uczył się przez pierwsze lata mój brat Zdzisław, tamże zaczęła naukę moja siostra Halina. Wtedy bowiem Kistryn przekształcił swą szkołę powszechną z męskiej na koedukacyjną. Ja byłem w niej z całej rodziny najdłużej i byłem zdecydowany wytrwać do matury, nawet tej bardzo utrudnionej. Była to wyjątkowa szkoła o niezwykłych zaletach. Nieraz wracałem w życiu myślą do moich kistryniackich czasów; uczyłem się jeszcze długie lata, widziałem z bliska wiele szkół, były one jednak nieporównywalne z tamtą pierwszą, kształtującą inteligencką postawę życiową, prowadzoną przez pedagoga o własnych poglądach, silnej i bogatej indywidualności, trudnej do wtłoczenia w ramy choćby najlepszego publicznego systemu. Na początku życia los uśmiechnął się do mnie: u Kistryna spędziłem dobre, cenne, szczęśliwe lata.

    W klasztorze ojców bernardynów

    Moja nowa szkoła mieściła się w obiekcie historycznym, w klasztorze ojców bernardynów. Klasztor był czynny, natomiast mnisi odnajmowali państwu część pomieszczeń —jedno skrzydło budynku, i tam znajdowało się gimnazjum. Wysoki mur otaczał cały klasztor wraz z podwórzem, na którym spędzaliśmy przerwy i skąd przez zakratowane okna widać było cele i pracujących w nich zakonników. Sale były duże, ściany, zwłaszcza zewnętrzne, ogromnej grubości, parapety okienne bardzo głębokie.

    Klasztor łączył się z kościołem Bernardynów — jednym z najpiękniejszych zabytków architektury lwowskiej. Przechodziłem obok niego co najmniej dwa razy dziennie, mijając również słynną figurę św. Jana z Dukli. Z krypty pogrzebowej wyruszały kondukty na cmentarz, jeździły stare, jeszcze z austriackich czasów, konne karawany, czarne ze srebrnymi aniołkami. W czasie Wielkiego Postu w kościele wywieszano ogromny obraz o treści pasyjnej, zawsze chodziłem go oglądać.

    Początki w nowej budzie nie były łatwe. Zaczynałem naukę z parotygodniowym opóźnieniem, spowodowanym koniecznością uzyskania w kuratorium zezwolenia na egzamin, przychodziłem ze szkoły prywatnej, do której władze odnosiły się z wyraźną niechęcią. Ta niechęć udzielała się także gorliwym dyrekcjom szkól państwowych i ich radom pedagogicznym: X gimnazjum należało właśnie do takich.

    Mój egzamin wstępny był nietypowy; rok szkolny już się rozpoczął, szkoła pracowała pełną parą, do tego musiałem go zdawać ze wszystkich przedmiotów oprócz gimnastyki, która nazywała się wtedy urzędowo „ćwiczenia cielesne". Aby dla jednego ucznia nie tracić czasu, uznano za zbędne powoływanie komisji egzaminacyjnej, lecz posadzono mnie w kącie długiej i ponurej sali — mieściła się tam rada pedagogiczna — i trzymano cały dzień. W nierównych odstępach czasu, w zależności od swoich zajęć, obok mnie siadali różni nauczyciele. Nie znałem nikogo z nich, mówili, o jaki przedmiot chodzi, i zadawali mi pytania. Niektórzy kazali mi dawać odpowiedzi pisemne, po które następnie przychodzili, innych zadowalała odpowiedź ustna. Od razu doszło do paru konfliktów; moje odpowiedzi, i to właśnie z historii oraz literatury polskiej, więc przedmiotów, które Jak na czternastolatka znałem doskonale, potraktowano jako błędne. Podjąłem spór: fakty znałem dobrze, nie podobała się natomiast moja interpretacja, której usiłowałem bronić.

    Nauczyciele zapamiętali to — w pierwszym roku obniżyli mi noty. Do najbardziej zadowolonych należał katecheta, wiedziałem o sprawach Kościoła i religii więcej, aniżeli się spodziewał.

    Ostatecznie przyjęto mnie i po dwóch dniach znalazłem się w klasie piątej, gdzie spotkałem dawnych kolegów od Kistryna, Jana Czudżaka i Andrzeja Kórnickiego. Przeszli oni do państwowego gimnazjum od razu po szkole podstawowej.

    W pierwszych tygodniach w czasie lekcji musiałem niejednokrotnie wysłuchać cierpkich i, jak sądziłem, zupełnie niezasłużonych uwag. Odejście ze szkoły Kistryna było dla mnie niespodziewanym wstrząsem. Oburzyła mnie zarozumiałość nowych nauczycieli i pogardliwe traktowanie nie tyle mnie samego, co mojej starej szkoły, z którą tak silnie czułem się związany. Zrozumiałem, że znalazłem się w nowej, trudnej sytuacji, i zdecydowałem się walczyć. Od egzaminu wstępnego po egzamin maturalny pobyt w X gimnazjum był dla mnie okresem różnych konfliktów, niekiedy bardzo ostrych. W ogniu tych właśnie konfliktów dojrzewałem.

    Przede wszystkim musiałem udowodnić moją szkolną wiedzę. Świadectwo za pierwszy, półroczny okres, jakie otrzymałem, było najgorsze w mym życiu, jedynie katecheta dał mi lojalnie ocenę „bardzo dobry". Nauka religii, a uczyłem się jej dwanaście lat, była wtedy nie tylko obowiązkowa, lecz także bardzo rozbudowana, przynajmniej w programach. W wyższych klasach gimnazjum uczyliśmy się historii Kościoła, dogmatyki, etyki, podręczniki były przeładowane materiałem, często zawierały trudne pojęcia teologiczne i filozoficzne, ogromnie odległe od przeciętnej wiedzy religijnej, nawet w środowiskach wykształconych. Wykładany w ten sposób byłby to przedmiot niezwykle trudny. Katecheci wiedzieli o tym dobrze i traktowali uczniów bardzo wyrozumiale. Swe istotne zadanie widzieli w krzewieniu praktyk, a nie wiedzy, wręcz nie lubili wchodzić głębiej w przedstawione w podręcznikach sprawy. Zdecydowana większość moich kolegów byli to chłopcy wierzący i praktykujący, wielu należało do Sodalicji Mariańskiej, służyli stale do mszy jako ministranci. Katecheci w pełni doceniali takie postawy, nie ukrywali, że chcą wychowywać raczej aktywnych katolików aniżeli chłopców mających pojęcie o apologetyce w czasach wczesnego chrześcijaństwa lub o historii średniowiecznych herezji. „Tego nauczą się ci, którzy pójdą do seminarium, do tego trzeba powołania" — tak zwykle uzasadniali swe postępowanie. Potrafili jednak wszyscy docenić moje historyczno-religioznawcze zainteresowania, choć nie lubili, gdy próbowałem wciągać ich w dyskusje. „Przynajmniej będziesz coś wiedział — mówił do mnie nieraz ksiądz Andrzej Mołdoch — a wiedza to dar Boski." Był on przez nas bardzo lubiany, pomagał uczniom, wstawiał się za nimi u dyrektora, daleki był od zacietrzewienia. Po latach dowiedziałem się, że mój katecheta zginął tragicznie w czasie wojny w więzieniu radzieckim.

    X gimnazjum należało wtedy do czołówki szkół lwowskich, przekonałem się wkrótce, że poziom nauczania jest dobry, a wymagania stosunkowo wysokie. Stosunkowo, to znaczy w porównaniu z innymi gimnazjami państwowymi, w których miałem kolegów. W klasie było nas ponad czterdziestu i to była dla mnie nowość. Nauczyciele bardzo różni, pewna część zupełnie młodych, dopiero co po studiach, niektórzy lepiej, niektórzy gorzej przygotowani. U Kistryna nigdy nie było debiutantów, wszyscy nauczyciele w jego gimnazjum byli doświadczonymi pedagogami, zazwyczaj z naukowym stopniem doktora.

    Z początku raziła mnie zła polszczyzna niektórych nauczycieli, wkrótce dowiedziałem się, że byli to ludzie nie polskiej, lecz ukraińskiej narodowości. Podobnie zróżnicowana była sama klasa, kilku kolegów było Ukraińcami, mówili po polsku, lecz z silnym nalotem ukraińskim, kilku było Żydów, w tym także ze środowisk ortodoksyjnych, i ci mówili z wyraźnym akcentem. W gimnazjum Kistryna w ciągu ośmiu lat ani razu nie zetknąłem się z kolegami — Ukraińcami, byli natomiast, o czym wszyscy wiedzieli, koledzy z rodzin żydowskich czy ormiańskich, traktowaliśmy ich — tak jak oni sami — zawsze po prostu jako Polaków.

    Wśród moich nowych kolegów byli synowie ziemian, a nawet rodowej arystokracji o słynnych nazwiskach — w mojej klasie był Antoni Czartoryski z Zurawna nad Dniestrem — nie było natomiast synów chłopskich, dominowali synowie wyższych urzędników.

    W roku 1934 według oficjalnego sprawozdania gimnazjum liczyło 288 uczniów, z czego 277 deklarowało narodowość polską, a 11 ruską, gdyż wciąż unikano nazwy „ukraińska". Ogromna większość — 232 uczniów — była religii rzymskokatolickiej, 40 deklarowało wyznanie mojżeszowe, 10 — religię grekokatolicką, 3 było Ormian wyznania ormiańsko-katolickiego, jeden prawosławny i jeden ewangelik. Naukę religii odbywano osobno, czasem nawet ci, którzy stanowili znikomą mniejszość, uczyli się jej w innych salach. Postępy w nauce oceniano surowo. W 1934 roku z bardzo dobrym postępem ukończyło swą klasę zaledwie 29 chłopców, z dobrym 111, dostatecznym 118, a za nieuzdolnionych uznano 30 uczniów. Nieuzdolnieni musieli powtarzać klasę lub opuścić szkołę, szukać szczęścia gdzie indziej.

    Po serdecznej, wręcz rodzinnej atmosferze panującej u Kistryna reżim X gimnazjum przypominał klasztor, i to o surowej regule. Przede wszystkim od uczniów żądano zewnętrznej dyscypliny wzorowanej na szkołach wojskowych. Punktualnie o ósmej rano zamykano furtkę w murze. Znienawidzony powszechnie woźny po ósmej nie wpuszczał nikogo, dopóki nie nadszedł dyżurny nauczyciel. Spóźnienie, każde, choćby najmniejsze, uchodziło za poważne przewinienie. Zarówno w szkole, jak i poza nią, w każdym miejscu publicznym byliśmy zobowiązani nosić stale przepisowy granatowy mundurek, czapkę i mundurowy płaszcz. Wymagany był także granatowy krawat. Chłopcy, zwłaszcza z wyższych klas, z upodobaniem nosili wzorzyste czy kolorowe krawaty. Musieli je chować lub zmieniać przy wejściu do szkoły, gdyż stale groziły kontrole. Sprawował ją nieraz sam dyrektor gimnazjum, czając się na schodach. Gdy był nie w humorze, co mu się często zdarzało, potrafił wyjąć z kieszeni scyzoryk i postawionemu na baczność uczniowi przeciąć na szyi nieprzepisowy krawat.

    Mieliśmy także obowiązek nosić na rękawach kolorowe tarcze z numerem szkoły. Chłopcy często nosili je przypięte na szpilkach i zdejmowali po wyjściu ze szkoły, kontrole szukały winnych, złapani byli karani. W szóstej klasie, by, jak to sformułowano w zarządzeniu szkolnym, „zapobiec aroganckiemu trzymaniu rąk w kieszeniach przez uczniów", z inicjatywy naszego wychowawcy klasy kazano nam po prostu zaszyć boczne kieszenie spodni.

    Z najmniejszego powodu wzywano do szkoły rodziców, grożąc utratą roku lub też wyrzuceniem syna ze szkoły. Nauka była wtedy nie tylko kosztowna — w szkołach państwowych również obowiązywało czesne — ale w poważnym stopniu określała przyszłość dziecka, zwłaszcza w rodzinach inteligenckich i urzędniczych; groźby były więc realne, w rezultacie rodzice naciskali na dzieci, aby poddawały się narzuconej dyscyplinie.

    Szkołą rządził w tych latach samowładnie jej dyrektor, Stanisław Fyda, z fachu filolog klasyczny. Kuratorium przysłało go na miejsce nieudolnego poprzednika, za czasów którego szkołą faktycznie kierował katecheta, syn znanego uczonego, rektora politechniki, sędziwego senatora i osobistego przyjaciela prezydenta Mościckiego. O tych rządach katechety, zesłanego następnie na prowincjonalne probostwo, słyszałem przez lata całe legendy: zakończyły się one szybko zatuszowanym skandalem obyczajowym. Dyrektor Fyda przyszedł, aby przeprowadzić sanację szkoły i przywrócić normalną hierarchię. Robił to twardą ręką, szkoła szybko uznana została przez władze oświatowe za wzorową, śmiało realizującą zadania reformy. Były to lata reform premiera Jędrzejewicza, kiedy to właśnie szkolnictwo średnie było oczkiem w głowie rządu. Miał też dyrektor własne, bardzo silne wtedy powiązania na wysokich piętrach władzy, jego brat był pułkownikiem w służbie dyplomatycznej.

    Dyrektor wzbudzał strach i nienawiść. Zaraz po jego przyjściu doszło do konfliktu między nim a najstarszą, ósmą klasą. Sprawa przybrała niezwykły jak na owe czasy obrót i ostatecznie większość klasy, za zgodą kuratorium, na kilka miesięcy przed maturą przeszła do innych szkół. Gdy ja pojawiłem się w szkole, Fyda zdążył już ją spacyfikować. Opowiadano wprawdzie o nim wiele, komentarze wzbudzał zwłaszcza jawny romans z matką jednego z uczniów, ale dyscyplinie się podporządkowano. Obejmowała ona także grono nauczycielskie. Do starszych z tego grona dyrektor odnosił się z jawnym lekceważeniem, ściągał nowych, których protegował i używał jako swoich pomocników. Życie w tej wzorowej szkole nie było łatwe.

    Aby osiągnąć pozycję bardzo dobrego ucznia, czytałem różne nadobowiązkowe czy po prostu naukowe opracowania, czasem dzięki znajomościom mojego ojca przyjmowali mnie wybitni specjaliści, których prosiłem o wyjaśnienia, informacje i wskazówki. Przypominam sobie, jak, aby przygotować referat z antropologii, poszedłem na uniwersytet do Jana Czekanowskiego. Profesor przyjął mnie w swym gabinecie pełnym czaszek ludzkich — pierwszy raz coś takiego widziałem i zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Czekanowski, podówczas światowy autorytet naukowy, wysłuchał mnie i nie tylko odpowiedział na moje pytania, prostując ich nieścisłości, lecz dał mi odbitkę swojego artykułu, który dopiero miał się ukazać w naukowym czasopiśmie. Pozwolił mi skorzystać z tego tekstu przy opracowywaniu referatu. Podobnie było z matematyką, tu mój ojciec, przy całej swej ogromnej wiedzy humanistycznej, nie mógł sam mi pomóc, wobec tego umówił mnie na uniwersytecie z Juliuszem Schauderem, wybitnym lwowskim matematykiem, współpracownikiem Stefana Banacha i Hugo Steinhausa. Schauder jak i wielu innych uczonych lwowskiego uniwersytetu padł w kilka lat później ofiarą hitlerowskich mordów.

    W dziedzinie języka polskiego, literatury oraz historii czułem się pewnie, gorzej było z łaciną, choć stale pomagał mi ojciec, wychowanek klasycznego gimnazjum. Mimo starań nigdy nie potrafiłem dobrze opanować gramatyki łacińskiej. Wymagania w tym względzie, zwłaszcza Fydy, który nie tylko dyrektorował, lecz także sam uczył, były nawet na owe czasy przesadne. Żądał on, abyśmy nie tylko czytali i tłumaczyli teksty, ale mówili po łacinie.

    X gimnazjum nie tylko uczyło, lecz także wychowywało i to — jak uważano powszechnie — w sposób bardzo nowoczesny. Mieliśmy więc szkolny samorząd i sejmik, gminy klasowe z wójtami na czele, wybory, dyskusje, plany pracy rocznej, finanse z naszych gminnych składek i sprawozdania. Miała to być, w założeniu, szkoła demokracji, metoda obywatelskiego wychowania. Moimi wychowawcami w latach 1933—37 byli Ignacy Pawluch, nauczyciel języka niemieckiego, i Bronisław Żukowski, nauczyciel gimnastyki. Pawluch, Ukrainiec, odnosił się do uczniów na ogół życzliwie, był dość lubiany, ganiąc kogoś za brak postępów powtarzał swe ulubione powiedzenie: „A ty to już całkiem na pana zeszedłeś". Wobec zarządzeń władz był zewnętrznie lojalny, realizował państwowotwórcze wytyczne kuratorium. Rok 1939 i klęska państwa polskiego zmieniły całkowicie jego postawę, w czasie okupacji był związany z nacjonalistami ukraińskimi wrogimi wobec Polski i Polaków. Bronisław Żukowski, o przezwisku „Jamnik", był nielubiany. To on właśnie nader gorliwie wcielał w życie każde zarządzenie dyrektora, mające na celu narzucenie nam koszarowego porządku. Był złośliwy, zwłaszcza wobec mniej odpornych psychicznie uczniów, lubił im dokuczać, a okazji miał sporo.

    Na zebraniach gminy klasowej omawialiśmy przeróżne sprawy — od drobiazgów życia codziennego szkoły aż do spraw wtedy dla nas zasadniczych, takich jak nasze stosunki z nauczycielami, ich wymagania i sprawiedliwe oceny. Pojawiały się także, zwłaszcza w wyższych klasach, tematy czysto polityczne, związane z sytuacją w kraju i aktualnymi wydarzeniami. Jednym z takich wydarzeń było uchwalenie w 1935 roku nowej Konstytucji, która wywoływała ostre spory w społeczeństwie.

    Głównym zadaniem gminy i całego szkolnego sejmiku były działania wychowawcze zgodne z ówczesnymi poglądami i zadaniami, jakie stawiał sobie obóz Józefa Piłsudskiego, a zwłaszcza reformator systemu szkolnictwa w Polsce, premier Janusz Jędrzejewicz. Gimnazjum kształciło podówczas inteligencję polską, reforma wychowania miała na celu przezwyciężenie dziedzictwa przeszłości, okresu zaborów, i ukształtowanie ludzi nowoczesnych. Dlatego też punktem wyjścia programów wychowawczych była analiza przeszłości inteligencji i jej utrwalonych, wciąż dających o sobie znać postaw i opinii. Chodziło przede wszystkim o stosunek pomiędzy myślą i słowem, którymi żyje i które tworzy inteligencja, a życiem realnym, wolą człowieka, a zwłaszcza wolą zbiorową. W roku 1935, roku śmierci Józefa Piłsudskiego, dyrekcja X gimnazjum w dorocznym sprawozdaniu określiła swe cele wychowawcze. Zachowałem ten dokument, gdyż wyjątkowo dobrze oddaje istotę poglądów i charakter wysiłków ówczesnych piłsudczykowskich reformatorów. A oto najważniejszy fragment tego tekstu, który, jak łatwo spostrzec, nie utracił całkowicie aktualności:

    Myśl nasza, nie znajdując w dobie niewoli zastosowań praktycznych, zamykała się w sobie, stając się sama w sobie celem. Stąd i dzisiaj jeszcze myśl jest przeważnie nie planem działania, lecz procesem wyczerpywania się energii psychicznej, myśleniem dla myślenia, poglądem bez obowiązku zastosowania. W tych warunkach myśl pozwalała sobie na przejaskrawienie, na radykalizm słowa, bo była abstrakcją wobec życia, nieodpowiedzialna wobec rzeczywistości — taki stan myślenia prowadzi! do fanatycznego odosobnienia jednostek i grup, utrudniał zgranie się opinii publicznej, ramowe bodaj ujednostajnienie poglądów. Wychowanie społeczne, państwowe, musi zwalczyć to szkodliwe dla jej celów nastawienie intelektualne, ten solipsyzm rozpanoszony groźnie w naszej psychice zbiorowej. Są to zasadniczy wrogowie myśli obywatelskiej i państwowej, Państwo bowiem nie jest zagadnieniem literackim, tematem do deklamacji, lecz faktem realnym natury politycznej, społecznej, gospodarczej i kulturalnej. Wymaga więc umysłów przystosowanych do jego celów. Nakazuje ono przezwyciężenie niewolniczej bierności, obojętności wychowanej w nas sztucznie przez zaborców. Organizacyjne i gospodarcze ujmowanie zjawisk życia uskutecznia się w nas jeszcze pod kątem myślenia literackiego, nie opartego o czynnik gospodarczy, choć zaniedbywanie tego czynnika mści się w polityce i odporności militarnej. Stąd nakazem szkoły jest wychować młodzież w myśleniu konstruktywnym, praktycznym, jak to czynią ludy Europy Zachodniej, wychować obywatela nowego typu, zdrowego moralnie i fizycznie, uspołecznionego i państwowotwórczego, umiejącego żyć dla dobra i potęgi państwa.

    Na zebraniach gminy dyskutowano więc tematy ogólne, społeczne, państwowe; zagajeniem dyskusji był zawsze referat, sporządzony przez kogoś zwykle na ochotnika. Początkowo wychowawcy byli zadowoleni, że chętnie zgłaszam się do tej roli, potem wynikały jednak z tego ostre spory i napięcia. Wychowany pod wpływem idei Józefa Piłsudskiego, broniłem koncepcji państwa i obywatela, jaka znalazła swój wyraz w Konstytucji przyjętej przez Sejm w 1935 roku. Chodziło w szczególności o te zapisy, które głosiły, że „wartością wysiłku i zasług obywatela na rzecz dobra powszechnego mierzone będą jego uprawnienia do wpływania na sprawy publiczne" oraz że „ani pochodzenie, ani wyznanie, ani pleć, ani narodowość nie mogą być powodem ograniczenia tych uprawnień". Przygotowałem na zebranie gminy referat o nowej Konstytucji, podkreślając jej oryginalność, niezależność od abstrakcyjnych teorii, związek z doświadczeniami naszej historii, które są odmienne od doświadczeń innych krajów, zwłaszcza Europy Zachodniej. Gdy tam kwitł absolutyzm, nieszczęściem Polski był anarchiczny parlamentaryzm z liberum veto. Dlatego też uznawałem za słuszny zapis głoszący, że: „funkcje rządzenia państwem nie należą do Sejmu", a także wyraźnie podkreślone równouprawnienie wszystkich obywateli. Konstytucja 1935 roku nie wszystkim się podobała, miała zdecydowanych przeciwników zarówno na lewicy, jak i prawicy. Prawica lansowała hasła państwa narodowego i wyznaniowego, co nie tylko przeczyło zasadom demokracji, lecz narażało kraj, w którym było 35 procent obywateli należących do mniejszości narodowych, na ciągłe konflikty wewnętrzne. Większość moich kolegów w klasie wywodziła się z rodzin podzielających poglądy endeckie lub chadeckie, powtarzała argumenty ówczesnej opozycji, była wobec obozu legionowego niechętna lub wręcz wroga. W gimnazjum w wyższych klasach działały już ówczesne nielegalne organizacje młodzieży, zwłaszcza tzw. „Noga" — Narodowa Organizacja Gimnazjalna, związana z prawicową organizacją młodzieży akademickiej. W dyskusji nad nową Konstytucją atakowano mnie więc ostro, podobnie było przy innych okazjach, popierało mnie w klasie nie więcej niż pięciu—sześciu kolegów, reszta była przeciw. Właśnie wtedy nauczyłem się stawiać czoło większości, publicznie sprzeciwiać się jej opinii, walczyć słowami. Powodowało to jednak moje osamotnienie w klasie, gdyż rozdźwięki ujawnione w dyskusjach nieuchronnie odbijały się na stosunkach koleżeńskich.

    Drugim źródłem konfliktów, w których uczestniczyłem, były nasze stosunki z nauczycielami. Tu jednak moja aktywna rola dawała mi sympatię, a nawet poparcie kolegów. W rezultacie jednego z takich konfliktów zostałem wybrany wójtem gminy. Mimo że sięgnięto po środki nacisku — obniżono mi stopnie ze sprawowania na świadectwie, wzywano rodziców do dyrekcji gimnazjum, na wywiadówkach musieli wysłuchiwać nieprzyjemnych uwag o moim charakterze, zachowaniu i niedopuszczalnej postawie — nie byłem skłonny do ustępstw. Chodziło przede wszystkim o sprawiedliwość ocen, o złośliwości, jakich dopuszczali się nauczyciele, zwłaszcza wobec mniej zdolnych czy po prostu słabszych psychicznie, o kpiny i głupie dowcipy, o próby rozbicia naszej solidarności klasowej, wygrywanie jednych uczniów przeciwko drugim. Wiele lat później, w 1969 roku, będąc we Francji w czasie wielkiego strajku w liceach tego kraju, mogłem przekonać się, że doprowadziły do niego te same przyczyny, podobne zachowania nauczycieli, a żądania licealistów były takie same jak w latach trzydziestych w mojej klasie.

    Wtedy, w siódmej klasie gimnazjum, doszedłem do wniosku, że zorganizowana i solidarna gmina uczniowska może skutecznie przeciwstawić się nauczycielom nie naruszając przy tym żadnego przepisu. W styczniu 1936 roku zorganizowałem akcję, która miała być odwetem na zachowanie nauczyciela, które nas boleśnie dotykało. Na kolejnej lekcji zachowywaliśmy ponure milczenie, nie patrząc na nauczyciela, nie reagując na jego dowcipy i powiedzonka, dla których zwykle szukał odzewu i poklasku, nie przejawiając żadnej inicjatywy. Odpowiadaliśmy na pytania krótko i rzeczowo, zwracając się do nauczyciela pozornie grzecznie: „tak jest, panie profesorze". Efekt był piorunujący. Po awanturach z dyrektorem nasz przeciwnik zmienił zachowanie, zrezygnował ze swych dowcipów, uwag i złośliwości. Zapłaciłem jednak za to obniżeniem stopnia ze sprawowania. Przysposobienie wojskowe

    Tymczasem w gimnazjum, w szóstej klasie, rozpoczął się dwuletni okres obowiązkowego przysposobienia wojskowego. Zadanie traktowano niezwykle poważnie, nie tylko w przekonaniu, że wszyscy musimy być przygotowani do walki z bronią w ręku (pamięć wojny była jeszcze bardzo żywa), lecz także ze względu na ambicje dyrekcji. Chodziło o wyróżnienie się wśród innych szkół średnich Lwowa w corocznych zawodach strzeleckich o sztandar przechodni ufundowany przez Miejski Komitet Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego we Lwowie.

    Dla zdobycia tego sztandaru trzeba było ćwiczyć; miesiącami na podwórzu szkoły strzelaliśmy do tarczy z karabinka małokalibrowego. Wyróżniający się strzelcy, noszący w klapach mundurka złote odznaki, byli w szkole szczególnie honorowani. Mimo wielu prób nigdy nie udało mi się zdobyć więcej niż brązową odznakę trzeciej klasy, wciąż byłem poniżej oczekiwań moich dowódców i godzinami leżałem na stanowisku psując kolejne naboje. Ostatecznie jednak na samych zawodach wystrzelałem średnią liczbę punktów i, choć skromnie, przyczyniłem się do naszego zwycięstwa.

    Ćwiczenia PW obejmowały wiele zajęć w terenie. Przechodziliśmy przeszkolenie piechoty, mieliśmy stare karabinki francuskie typu Lebela przechowywane w szkole, a co pewien czas na strzelnicy wojskowej strzelaliśmy ostrymi pociskami. Centralnym punktem dwuletniego szkolenia był kilkutygodniowy obóz w górach, w województwie stanisławowskim, w Delatynie nad Prutem, w okolicy zamieszkanej w większości przez chłopów ukraińskich. Obóz prowadzili zawodowi wojskowi, byliśmy na wikcie żołnierskim z kuchni, którą obsługiwali poborowi rekruci, mieszkaliśmy w namiotach i godzinami musieliśmy czyścić nasze karabiny. Gimnastyka, marsze, a przede wszystkim ćwiczenia taktyki natarcia piechoty wypełniały nam całe dnie. Nasi dowódcy byli przyzwyczajeni do koszarowej gwary, której nie szczędzili i nam, zwłaszcza gdy coś nie wychodziło w ćwiczeniach. Traktowaliśmy to raczej pogodnie i z humorem, chociaż na ogół wulgarne określenia używane były w naszej klasie wyjątkowo.

    Śmieszyły nas także wychowawcze pogadanki oficerów, jeszcze długo potem cytowaliśmy z nich wyjątki, jak choćby z pierwszego przemówienia porucznika, które miało nam uświadomić, że jesteśmy już dorośli i musimy sami na siebie liczyć. Przemówienie zaczynało się od słów:”Ojciec i matka to rzeczy obliczone na krótki dystans".

    Okoliczna ludność ukraińska odnosiła się do nas niechętnie, widząc w nas dodatkową polską siłę zbrojną strzegącą tych terenów. Złorzeczenia wywoływały zwłaszcza nocne ćwiczenia, kiedy to w pobliżu wiejskich zabudowań otwieraliśmy na rozkaz ogień z karabinów, wprawdzie ślepymi nabojami, ale dostatecznie głośny, aby wywołać w chałupach strach, płacz przebudzonych dzieci i krzyki kobiet. Dowódcy ostrzegali nas przed kontaktami z miejscową ludnością, był tam bowiem rozpowszechniony endemiczny syfilis, pamiątka po przejściu wojsk rosyjskich w 1848 roku dla stłumienia powstania na Węgrzech. Objawy tej choroby były u miejscowych niewielkie, natomiast zakażenie ludzi z zewnątrz przebiegało ostro.

    W tym też okresie zacząłem uprawiać szermierkę. Sport ten był w X gimnazjum rozpowszechniony, uczył nas znany w tych latach zawodnik, sierżant Łabędziewski. Miałem już pewne przygotowanie z domu, jako że mój ojciec uczył zarówno mnie, jak i mego brata Zdzisława fechtowania, mieliśmy w domu szable, maski i rękawice. Ojciec lubił ten sport, który zresztą wtedy miał wciąż jeszcze dodatkowe znaczenie — walką na szable, rzadziej szpady, rozstrzygano sprawy honorowe. W latach dwudziestych, gdy byłem jeszcze zupełnie małym dzieckiem, ojciec miał taki pojedynek na szable, z którego wyszedł zwycięsko przecinając przeciwnikowi policzek.

    Szermierka szła mi dobrze, rąbałem się zaciekle, zostałem mistrzem klasy, a następnie broniłem honoru szkoły w drużynowych zmaganiach z reprezentacją Korpusu Kadetów. Zawody przegraliśmy, kadeci byli lepiej wyćwiczeni. Lwowski Korpus Kadetów, będący rodzajem zmilitaryzowanego gimnazjum, był wtedy bardzo popularny w mieście, miałem tam kolegów. Nosili oryginalne mundury, a na defiladach szczycili się sztandarem szkoły; był to autentyczny sztandar oddziału powstańczego z 1863 roku.

    W kilka lat później, już w czasie okupacji, kadeci jako pierwsi zaczną we Lwowie konspirację i pierwsi zapełnią radzieckie więzienia.

    Na boisku i w teatrze

    W latach trzydziestych Lwów był na mapie Polski wielkim ośrodkiem sportowym, działało tam wiele znanych klubów, niektóre powstały jeszcze przed 1914 rokiem, na samym początku ery sportowej, i chlubiły się swymi tradycjami. Byli więc „Czarni" oraz „Pogoń", rywale w wielu dyscyplinach, były kluby wojskowe i cywilne, ukraińskie i żydowskie, nawiązujące do nazw biblijnych: „Makkabi" i „Hasmonea". Młodzież szkolna pasjonowała się piłką nożną, chodziła na mecze, kibicowała, grała w drużynach szkolnych.

    Zajęć sportowych było w X gimnazjum co niemiara, w tym także na stadionie, gdzie co tydzień obowiązkowo graliśmy w piłkę nożną. Nie byłem mocny w tej dyscyplinie, nie interesowały mnie też mecze, po prostu nigdy na nie nie chodziłem. Ciekawił mnie natomiast hokej, sam latami jeździłem na łyżwach, grałem też z kolegami. Chodziłem na pływalnię, w pobliżu domu miałem basen kryty i dwa letnie na kąpieliskach zwanych „Żelazna Woda" i „Zielone Oko". Grałem nawet w piłkę wodną, a pływanie, obok szermierki i nart, należało do moich ulubionych zajęć sportowych.

    W tych latach ogromną karierę robił w Polsce brydż. Grano weń wszędzie, rozmawiano na ten temat, żartowano, pisano. Gra w karty była wtedy bardzo rozpowszechniona także w szkole wśród mych kolegów. Grywali nawet w klasie pod ławką, a ogromna awantura wybuchła, gdy złapano karciarzy na grze w kościele, w czasie obowiązkowych wielkanocnych rekolekcji. Przed brydżem nie można się było uchronić. Nauczyłem się oczywiście grać, lecz wkrótce okazało się, że nie mam pod tym względem żadnych uzdolnień, oprócz drażnienia moich partnerów. Szybko przekonałem się, że nie tylko brydż, ale i inne modne gry karciane nie dają mi żadnej satysfakcji, i zrezygnowałem z nich zupełnie.

    Umiejętność tańca była wtedy wciąż jeszcze traktowana jako powszechny wymóg w edukacji młodego człowieka. Nie było to wprawdzie takie miejsce, jakie zajmował taniec w pokoleniu mego ojca — mazury, kotyliony i karnety znałem tylko z opowiadań rodzinnych — ale naukę tańca traktowano na serio. Dyrekcja naszego gimnazjum męskiego w porozumieniu z państwowym gimnazjum żeńskim imienia Zofii Strzałkowskiej urządzała co roku wspólne kursy tańca towarzyskiego. Płatne, odbywały się one w gmachu żeńskiego gimnazjum, pod nadzorem tamtejszych nauczycieli i nauczycielek. Kurs obejmował zarówno tańce klasyczne z mazurem, kadrylem i walcem, jak i nowoczesne, z fokstrotem i tangiem. Uczono nas także przyjętych wówczas form przedstawiania się partnerce, zaproszenia oraz podziękowania, w tym także towarzyszącym partnerce starszym osobom.

    Gimnazjum Strzałkowskiej było bardzo wtedy we Lwowie znane: krążyły o nim różne opowieści i plotki nie zawsze pochlebne. Większość dziewcząt ze środowisk inteligenckich kształciła się w licznych zakładach szkolnych prowadzonych przez zakonnice, z urszulankami na czele. Szkoły te nie tylko uczyły, i to często na bardzo dobrym poziomie, ale wychowywały inaczej niż państwowe. Na ogół wpajały także to, co dziś można by nazwać kulturą osobistą — szczególny, łatwo rozpoznawalny styl zachowania, staranną polszczyznę. Zwykle zresztą dziewczęta z tych instytutów były dalekie od bigoterii, zachowywały się często bardziej swobodnie niż te z innych szkół, ale robiły to inaczej. W starszych klasach szkół żeńskich była wtedy rozpowszechniona instytucja narzeczonych; w tym charakterze pojawiali się zazwyczaj studenci szkół wyższych i młodzi podchorążowie lub oficerowie. Status narzeczonego upoważniał do znacznej swobody w zachowaniach młodych, był czymś oficjalnym, akceptowanym przez rodzinę. W gimnazjum Strzałkowskiej uczennice obowiązywał nawet nakaz rejestrowania narzeczonych w dyrekcji szkoły. Narzeczonych i narzeczone dość powszechnie zmieniano, tylko część par, zwykle zresztą już po maturze (panny) i dyplomie (mężczyźni), po otrzymaniu pracy, zawierała małżeństwo.

    Były też przypadki romansów uczennic z nauczycielami, tępione przez władze szkolne, które reagowały natychmiastowym przeniesieniem pedagoga do innej szkoły. Pewna część moich kolegów chwaliła się już także kontaktami z licznym we Lwowie półświatkiem, poruszenie w szkole wywołał kolega, który w szóstej klasie gimnazjum uciekł w Polskę z przystojną manikiurzystką. Rodzina była zamożna i energiczna, zbiega znaleziono, manikiurzystką zadowoliła się odszkodowaniem, a młodzieniec miał długo co opowiadać kolegom.

    Bardziej dramatyczny charakter miała znajomość dwojga naszych kolegów ze „Straży Przedniej". Ona była starsza, z rodziny bardzo zamożnej, on gimnazjalista ze środowiska kolejarskiego, robotniczego. Pewnego dnia, po dłuższej i nieskrywanej zażyłości, panna postanowiła pojechać z innym na wczasy do Zakopanego: po dramatycznej rozmowie nasz kolega w jej obecności, w willi jej rodziców, strzelił sobie w pierś z rewolweru. Byłem wkrótce po tym u niego w szpitalu, był poważnie ranny, ale lekarze uratowali go. Sprawa wywołała nie tylko poruszenie, ale i ostrą dyskusję między nami nie tylko na temat stosunków uczuciowych i ich powikłań, lecz także na temat poważniejszy, samobójstwa i jego uzasadnienia. Wraz z większością kolegów uważałem, że członek organizacji, decydując się na wybór światopoglądu i drogi życiowej, nie ma prawa do takich melodramatycznych gestów.

    W pamięci z tego okresu pozostały mi jednak nie tyle tak jaskrawe zdarzenia i romanse, co sama atmosfera tańca, tworząca wówczas swoisty wymiar życia. Tańczyliśmy na licznych zabawach szkolnych, na zabawach w organizacjach młodzieżowych, w lokalach różnego rodzaju, w domach prywatnych. Tańczyłem w gimnazjum, na studiach, nawet jeszcze w okresie okupacji.

    W tych latach zacząłem bywać coraz częściej w teatrze. Zapalonymi miłośnikami teatru byli moi rodzice: ojciec był nie tylko historykiem dramatu, lecz także niestrudzonym widzem teatralnym i człowiekiem dobrze znającym środowisko. Wilam Horzyca był jego szkolnym kolegą i przyjacielem, gdy zaś został dyrektorem teatru lwowskiego, a Leon Schiller współpracował z nim jako reżyser, kontakty ojca z teatrem jeszcze się zacieśniły. Ojciec był wtedy radnym, członkiem Komisji Teatralnej Rady Miejskiej we Lwowie, mając w ten sposób bezpośredni wgląd w byt i problemy teatrów utrzymywanych z kasy miejskiej. W domu wszyscy regularnie chodziliśmy do teatru: czytałem także recenzje, orientowałem się w sporach o repertuar, koncepcje artystyczne i problemy cenzury. Były to lata teatralne pod wieloma względami niezwykłe, miałem możliwość oglądania znakomitych przedstawień i ról, słynnych aktorów i reżyserów, wybitnych scenografów.

    Pamiętam też najgłośniejsze spory repertuarowe tych lat: o sztukę Siergieja Tretiakowa pt. Krzyczcie Chiny, którą uznawano za zbyt rewolucyjną, i o inscenizację Snu srebrnego Salomei Słowackiego. W tym przypadku spór dotyczył problemu ukraińskiego, na który Lwów był uczulony; w inscenizacji Schillera z 1932 roku widziano apoteozę hajdamaków.

    Oglądałem więc w tych latach, mimo bardzo młodego wieku, wspomniany już Sen srebrny Salomei i słynne Dziady w inscenizacji Schillera, Księdza Marka Słowackiego i Nie-Boską komedię Krasińskiego. Horzyca wystawiał sztuki grane rzadko, a nawet takie, które nigdy przedtem na scenie się nie pojawiły. Na cale życie zapamiętałem niezwykłą prapremierę Kleopatry Norwida z Ireną Eichlerówną w roli głównej, Peer Gynta Ibsena, Koriolana Szekspira, Życie snem Calderona, Majora Barbarę Shawa, Człowieka, który był czwartkiem według Chestertona. Bardzo młodą, ale już w rozkwicie talentu Irenę Eichlerównę widziałem tańczącą taniec siedmiu zasłon w Salome Oscara Wilde'a i w głośnej wtedy w kraju Fraulein Doktor Jerzego Tępy, też w roli głównej. Horzyca miał oryginalnych i utalentowanych scenografów, Andrzeja Pronaszkę i Władysława Daszewskiego, oprawa przedstawienia była sama w sobie dziełem sztuki. Ponieważ często przyjeżdżali do Lwowa wybitni artyści z całej Polski, widziałem Ludwika Solskiego we Fryderyku Wielkim Adolfa Nowaczyńskiego, Irenę Solską w Wachlarzu lady Windermere, Juliusza Osterwę w Romansie Edwarda Sheldona, Aleksandra Węgierkę w sztuce Shawa Żołnierz i bohater.

    Nie było dla nikogo tajemnicą, że część środowiska teatralnego wyznaje bardzo lewicowe poglądy, a nawet, jak to wtedy określano, „komunizuje"; dotyczyło to zarówno ludzi wybitnych, jak choćby samego Leona Schillera czy dobrego aktora Władysława Krasnowieckiego (grał m.in. św. Jana w Salome}, jak i wielu innych, mniej znanych. Zaostrzenie się sytuacji politycznej w Europie, a zwłaszcza wzrastające w siłę ruchy faszystowskie, aktywizowały siły lewicowe, w tym także pozostające w kręgu wpływów Kominternu lub wprost z nim związane. Działalność tych ostatnich była wroga wobec samego istnienia niepodległego państwa, dążyły one do jego zniszczenia i utworzenia jeszcze jednej radzieckiej republiki. Stosunek do państwa polskiego i jego niepodległości wyznaczał wtedy i później ostrą granicę dzielącą partie polityczne, ruchy społeczne, poglądy i ludzi, we Lwowie miało to dodatkowy wymiar, chodziło także o polskość miasta i Kresów Wschodnich. Spór o interpretację sceniczną Snu srebrnego Salomei był zatem sporem politycznym, chodziło nie tylko o perypetie historyczne z czasów I Rzeczypospolitej, lecz o sam charakter obecności i prawa Polski na Ziemi Czerwieńskiej.

    „Straż Przednia"

    W tych latach, w X gimnazjum, rozpocząłem zupełnie nowy i w znacznej mierze decydujący o charakterze całego mojego przyszłego życia okres: wstąpiłem w szeregi organizacji młodzieżowej. Organizacje takie — legalne, a także nielegalne, konspiracyjne — były wtedy w szkolnictwie średnim bardzo liczne. Wszystkie ruchy i partie polityczne, wszystkie siły społeczne, starały się pozyskać młodych możliwie wcześnie — zwykle już około piętnastego roku życia. Rozumowano słusznie, że tylko tak wczesna inicjacja pozwala na trwałe ukształtowanie ludzi, na ich rzeczywiste poznanie i wypróbowanie. Nie bez wpływu były też przykłady zagraniczne; w ościennych krajach, w Niemczech i Rosji, mobilizowano miliony młodych, którzy mieli być siłą napędową rewolucyjnych, radykalnych przemian narodowo-socjalistycznych czy komunistycznych. Dla wszystkich było jasne, że i w Polsce należy mobilizować młodych, aby zapewnić ciągłość zarówno idei, jak i działań.

    W X gimnazjum była drużyna harcerska, ale z różnych względów harcerstwo nigdy mnie nie pociągało, wydawało mi się z jednej strony zbyt dziecinne, z drugiej zbyt podobne do formacji militarnej. Rosnące natomiast moje zainteresowanie sprawami społecznymi i politycznymi, atmosfera gimnazjum, bardzo upolitycznionego zarówno w swej części nauczycielskiej, jak i uczniowskiej, a przede wszystkim wpływ mojej matki, silnie zaangażowanej w piłsudczykowski Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet i „Strzelca", spowodowały, że w połowie 1934 roku wstąpiłem do Organizacji Pracy Obywatelskiej Młodzieży „Straż Przednia". Równocześnie zacząłem współpracę z czasopismem „Kuźnia Młodych" i jego lwowskim kręgiem, nawiązałem kontakt z „Legionem Młodych". Zespół „Straży Przedniej" w X gimnazjum był nieliczny, nigdy nie było nas więcej niż dziesięć osób.

    Odpowiadało mi to, przypominało koleżeńską grupę jednej klasy u Kistryna. W ciągu zaledwie kilku miesięcy zostałem kierownikiem gimnazjalnego zespołu „Straży", gdyż mój poprzednik, Mieczysław Gerstman, i jego koledzy odeszli z organizacji, kiedy przygotowywali się do matury. Musiałem więc od razu zorganizować nowy zespół, do którego weszli moi koledzy i przyjaciele: Paweł Borzemski, Jerzy Karpiński, Zbigniew Mańkowski, Marian Polek, Otmar Borysławski i Aleksander Gallet.

    Kilka tygodni po przyjęciu do zespołu, w okresie wakacji letnich 1934 roku, pojechałem na obóz „Straży" na Wileńszczyznę, nad największe wówczas w kraju jezioro Narocz, urzekające nie tylko swym ogromem, lecz także wyjątkowym urokiem, pięknem krajobrazu całej okolicy. Mieszkaliśmy w namiotach na wysokim brzegu jeziora, wyżywienie otrzymywaliśmy z kuchni polowej, którą obsługiwali nasi koledzy, wszystkie prace związane z uruchomieniem, funkcjonowaniem i likwidacją obozu wykonywaliśmy sami.

    Czas był wypełniony dyskusjami, działaniami w okolicznych wsiach i wycieczkami, co kilka dni urządzaliśmy ognisko z programem artystycznym w wykonaniu samych obozowiczów. Nie znałem tej części Polski, po raz pierwszy znalazłem się na ziemi tak tchnącej historią i romantyzmem. Zwiedzaliśmy Wilno i Troki z zamkiem na wyspie i świątynią karaimów polskich — kenessą, poznaliśmy naszych wileńskich kolegów ze „Straży" (niektórzy z nich byli już związani z kręgiem uniwersyteckim i czasopismem „Po Prostu"), chodziliśmy po okolicznych wsiach i zaściankach szlacheckich.

    Opinię publiczną w Polsce poruszyła wtedy sprawa rybaków znad Naroczy, którzy od wieków żyli z połowu ryb w jeziorze. Administracja państwowa uznała, że jezioro jest własnością skarbu i że rybacy nie mają do niego żadnych praw. W sporze sądowym okazało się, że w wioskach rybackich przechowywane są nadal akty prawne z czasów I Rzeczypospolitej, przywileje królewskie podpisane przez Stefana Batorego, gwarantujące mieszkańcom oraz ich potomkom swobodne prawo połowu w Naroczy. Powstał problem prawnej ciągłości Rzeczypospolitej i szerszy — naszej odpowiedzialności za przeszłość państwa. Łączył się on ściśle z problemem mniejszości narodowych, zmian etnicznych, szlachty, zwłaszcza zagrodowej, bardzo jeszcze na Kresach Północno-Wschodnich licznej. Rozmowy na ten temat trwały nieraz do późnego wieczoru, przyjeżdżali do nas jako goście obozu legioniści, dawni działacze niepodległościowi, wtedy często już wysocy urzędnicy stołecznych ministerstw. Dyskusje były ostre i bezpośrednie, traktowano nas, mimo wieku i uczniowskiego stanu, jak ludzi dojrzałych, rozmówców, których trzeba wysłuchać. Patrząc z odległej perspektywy sądzę, że był głęboki sens w tych spotkaniach, które miały zapewnić bezpośredni kontakt różnych pokoleń, czynnych i połączonych wspólnymi przekonaniami. Takie właśnie obyczaje, które istniały zresztą w „Straży Przedniej" bardzo krótko, zaledwie kilka lat, rodziły do niej niechęć, wywoływały zawiść, gwałtowną krytykę, ataki prasowe i niewybredne oszczerstwa. Przyzwyczajano nas do tego i my się do tego przyzwyczailiśmy. Nasi ówcześni wychowawcy i przywódcy wskazywali na losy obozu legionowego i osobiście Józefa Piłsudskiego, którym nic nie było oszczędzone. Latami działali otoczeni wrogością, szkalowani — i odpowiadali na to słowami swej pieśni; „Nie trzeba nam od was uznania", przekonaniem o słuszności dobrowolnie wybranej drogi. Ataki na „Straż" prowadzono z prawa i z lewa, były one częścią kampanii przeciwko systemowi rządów pomajowych oraz podstawowym koncepcjom Józefa Piłsudskiego i jego obozu. Zachowałem do dziś materiały prasowe z końca 1933 roku, fragmenty artykułów odzwierciedlających opinie różnych odłamów ówczesnego życia publicznego na temat „Straży Przedniej".

    W „Kurierze Warszawskim" ks. Choromański wskazując na powiązanie „Straży" z „Kuźnią Młodych", a poprzez nią z „Legionem Młodych", sugerował, że „Straż" to organizacja o ideologii wolnomyślicielskiej; „Goniec Pomorski", organ Narodowej Demokracji, artykuł o „Straży" zatytułował Straż Przednia komunizmu. W tym samym miesiącu, październiku 1933, organ PPS, warszawski „Robotnik" w artykule pt. Straż Przednia faszyzmu informował swoich czytelników, że: „Straż Przednia stara się uczynić z młodzieży ślepo oddaną armię kapitalizmu..." i ciągnął dalej: „Do Straży Przedniej wchodzą zakładnicy od pierwszej klasy do ósmej. Małym dzieciom wmawia się, że Straż Przednia, zbudowana systemem masońskim i hierarchicznym, rozszerza swoje wpływy na cały kraj i że ona właściwie rządzi państwem. Na kołach Straży Przedniej jeszcze w zimie omawiano sprawę reformy konstytucji. Odpowiednio podsunięte projekty były przesłane po tym do nieznanych bliżej władz centralnych. Prezes Sławek ogłosił na zjeździe legionistów ten projekt".

    W szkołach większość nauczycieli odstręczała od „Straży" głoszona przez jej założycieli i przywódców, z Adamem Skwarczyńskim na czele, zasada samowychowania młodzieży w zespołach; była ona uważana za próbę ograniczenia wychowawczej roli szkoły i pedagogów. Dyrekcje szkół niechętnie patrzyły na zespoły „Straży", w istocie niezależne od nich i mające bezpośrednie kontakty z władzami pozaszkolnymi, politycznymi. Tradycyjne organizacje młodzieżowe z harcerstwem na czele, zwykle starające się objąć jak najszersze rzesze młodzieży i nastawione na masową działalność, z ukosa patrzyły na kadrową „Straż", bardzo powściągliwą w werbowaniu nowych członków.

    Program Adama Skwarczyńskiego i jego najbliższych współpracowników, na którym oparta została „Straż Przednia", był w istocie prosty i logiczny, choć, zwłaszcza z perspektywy czasów obecnych, wygląda jak romantyczna utopia. Jego podstawą była analiza historii Polski od Konfederacji Barskiej do zamachu majowego i wielkiego kryzysu gospodarczego lat trzydziestych.

    Punktem wyjścia była teza o potrzebie utrzymania niepodległego państwa polskiego, wychowania pokolenia uspołecznionych obywateli gotowych tego państwa bronić. Zagrożenia niepodległości istniały i na zewnątrz, i wewnątrz państwa, część ich wynikała z dziejowej spuścizny, którą byliśmy obarczeni, z naszej genealogii. To o tej Genealogii teraźniejszości, o trwałości narodowych wad, pisał kilka lat później, w 1938 roku, Aleksander Świętochowski w swym głośnym, ale trudnym do obalenia, bo opartym na faktach, pamflecie.

    Zasadniczym celem „Straży Przedniej" miało być wyrobienie światopoglądu młodych, wychowanie ludzi związanych z ideą i praktyką państwa, mających stały i czynny kontakt z życiem. Powołując do życia nową organizację, jej twórcy usiłowali także zapobiec moralnym następstwom kryzysu gospodarczego, upowszechnianiu się wśród młodzieży postaw sobkowskich, przedkładania swego osobistego interesu, zwłaszcza materialnego, ponad wszystko. Stąd podkreślony w programie wymóg bezinteresowności, wewnętrznego przygotowania się do wyrzeczeń, gdyby okoliczności znów, jak w czasach legionowych, tego wymagały. I wreszcie nakaz odrzucenia każdego frazesu, pustych, demagogicznych zdań, nie obowiązujących w rzeczywistym działaniu. Powtarzano nam nieustannie, że frazes to namiastka działania i zwykle zasłona dymna dla egoistycznych, często cynicznych postaw i wynikających z nich interesów.

    Przyjąłem wtedy, w 1934 roku, program „Straży Przedniej" z całym przekonaniem i nie zmieniłem zdania, mimo że wkrótce „Straż" przestała istnieć, a katastrofa wrześniowa zakończyła okres II Rzeczypospolitej. Była to organizacja oparta na własnych, polskich potrzebach i korzeniach, nawiązująca do własnych, polskich doświadczeń, uodparniająca młodzież na truciznę doktryn i demagogii. Jednocześnie „Straż" była otwarta społecznie i intelektualnie, przyjmowała każdego, kto jak świadomy i pełnoprawny obywatel chciał związać swój los z państwem polskim jako dobrem wspólnym. Odraza do fanatyzmów i ciasnoty, totalitarnych fascynacji i prowincjonalnego zaślepienia, do agresywnego doktrynerstwa różnych międzynarodówek, ubranego w pseudofilozoficzny czy pseudonaukowy kostium, do doktrynerstwa zawsze gotowego poświęcić sprawy Polski rzekomo w imię wyższych, światłych celów, weszła mi głęboko w krew.

    Z mego zespołu „Straży Przedniej" z lat 1934—36 w krótkim czasie po 1939 roku wszyscy co do jednego znaleźli się w ruchu oporu, w AK i armii na Zachodzie, w więzieniach, obozach i na zesłaniu. Przeszło połowa z nich zginęła. Ci, co przeżyli, rozproszyli się po świecie i nigdy już nie mieli okazji, aby zebrać się razem, choćby na chwilę.

    Założeniem i wymogiem działania w „Straży" było prowadzenie, jak to wtedy nazywano, „pracy realizacyjnej"; polegała ona na podejmowaniu indywidualnych i zbiorowych prac pożytecznych społecznie. Każdy zespół musiał sam sobie takie zadania wyszukać i wykonać, nie otrzymywał nigdy od organizacji środków na podobne cele, miał je sam znaleźć. Przygotowując się do wyjazdu nad jezioro Narocz, na obóz, zgromadziliśmy w lwowskiej „Straży" kilkaset książek — powieści i opowiadań przeważnie z literatury polskiej i historycznej, zebranych w domach i wśród znajomych. Podzieliliśmy je na komplety i grupa, w której byłem, chodziła po polskich i białoruskich wsiach, próbując założyć wiejskie biblioteczki, a raczej ich zalążki. Wsie były biedne, analfabetów, zwłaszcza wśród starszych ludzi, żyło tam wielu, natomiast życzliwość ówczesnych mieszkańców były ogromna. Mieliśmy wypożyczony ze szkoły prymitywny aparat projekcyjny typu „Ornak" i zestaw przeźroczy. Zacząłem, po raz pierwszy w życiu, wygłaszać pogadanki, zwykle historyczne, pokazując przeźrocza. Wsie były odcięte od świata, ze zdumieniem przekonałem się, że są tam młodzi ludzie oczekujący na pobór do wojska, by pierwszy raz w życiu pojechać koleją, nie docierało tam jeszcze radio, nie mówiąc już o kinie, projekcje ciekawiły więc moich widzów i słuchaczy. Życzliwość we wsiach białoruskich była nawet większa niż w zaściankach. Założyłem z kolegami kilka biblioteczek, znaleźliśmy na miejscu odpowiedzialnych za nie ludzi, do wybuchu wojny kontaktowałem się z nimi listownie i przez kolegów z okręgu wileńskiego „Straży", którzy byli z nami na obozie. Od czasu do czasu wysyłałem naszym przyjaciołom znad Naroczy gazety i czasopisma, broszury i książki zebrane przez zespól we Lwowie.

    Praca realizacyjna we Lwowie, którą musiałem podjąć już jako kierownik zespołu, przyniosła mi nowe, bardzo surowe doświadczenia. Pracowaliśmy w świetlicy „Strzelca" na przedmieściu Lwowa, na górnym Łyczakowie, z której korzystali głównie robotnicy z pobliskiej fabryki drożdży związani z ruchem piłsudczykowskim. Były to moje pierwsze kontakty ze środowiskiem fabrycznym. Czasy były trudne, sytuacja społeczna i gospodarcza pogarszała się, wywoływała obawy o przyszłość kraju. Postanowiłem część prac zespołu poświęcić bezrobotnym i bezdomnym, mieszkającym w nieczynnych cegielniach. Na przedmieściach Lwowa było takich cegielni sporo, kryzys doprowadził większość z nich do bankructwa, gnieździli się w nich najubożsi, zwykle wielodzietne rodziny. Docierając do tych ludzi z niewielką materialną pomocą, zbieraliśmy we własnych domach i u znajomych starą odzież i wiktuały. Próbując im pomóc w różnych urzędach, które miały obowiązek opieki społecznej, zetknąłem się ze światem dotychczas znanym mi z powieści, filmu i rycin. Rzeczywistość była gorsza, nędza niszczyła tych ludzi nie tylko fizycznie, lecz także psychicznie, spychała na beznadziejny margines, z którego nie mogli się sami wyrwać. Na dno, na którym się znaleźli, ściągali także swoje rodziny, przede wszystkim dorastające dzieci.

    Znajomość historii społecznej, doświadczenia okupacyjne, a zwłaszcza więzienne, nauczyły mnie rozróżniać rodzaje marginesu, rozumieć mechanizmy, które go podtrzymują i nieustannie odnawiają. Wiem, że w pewnych rozmiarach margines, zwłaszcza kryminalny, jest nie do uniknięcia, powstaje w każdym, choćby najbogatszym i najlepiej zorganizowanym społeczeństwie. To jednak, czego byłem wtedy świadkiem: bezrobocie, bezdomność, nędza i poniżenie, były wynikiem złego funkcjonowania mechanizmów gospodarczych, wad ustroju społecznego, opartego w istocie na teorii społecznego darwinizmu z jego nieludzkimi konsekwencjami. W tym samym czasie kroniki filmowe, które oglądałem co parę dni w kinie, pokazywały obrazki opalania kawą parowozów w Brazylii dla utrzymania jej ceny, topienia w morzu worków pszenicy, brutalnych represji w głodujących koloniach, policyjnego uśmierzania strajków i równocześnie szalejącej spekulacji i afer finansowych, tak licznych w Europie i Stanach Zjednoczonych w latach trzydziestych. Na naszym Śląsku bezrobotni usiłowali ratować się przed nędzą wydobywając węgiel z biedaszybów, których prymitywizm byt wdzięcznym tematem dla dziennikarskich reportaży. W tym samym czasie docierały wieści o straszliwym, sztucznym głodzie, wywołanym przez władze radzieckie na Ukrainie, aby zmusić chłopów do kolektywizacji, o masowych bolszewickich represjach, procesach i rozstrzeliwaniach. Nigdy nie zgodziłem się z myślą i tezą, że to wszystko jest historyczna konieczność, niezbędna cena postępu, siły, lepszej przyszłości społeczeństw.

    W styczniu 1935 roku biorę udział w dwutygodniowym kursie „Straży Przedniej" przeznaczonym dla kierowników zespołów. Kurs odbył się w Starym Samborze, miasteczku na południu Polski, znanym mi z historii, a także z tradycji rodzinnych, z okolic Sambora pochodziła bowiem matka mego ojca, Wanda Sądecka. Zjechało się tam kilkadziesiąt osób z okręgu lwowskiego i poleskiego, chłopcy i dziewczęta z różnych gimnazjów. Kursem kierował Łukasz Kurdybacha, historyk oświaty, wtedy asystent na Uniwersytecie Jana Kazimierza u profesora Stanisława Łempickiego. Łempicki był bliskim przyjacielem mego ojca i z tej racji nieraz się z nim spotykałem, chodziłem też do niego po materiały do moich szkolnych referatów.

    Ponieważ byliśmy jako organizacja prorządowa popierani, miejscowe władze urządziły dla nas bal. W wielkiej sali grała żydowska orkiestra, ale ja nie chciałem tańczyć i ograniczyłem się do roli widza. Bal, a przede wszystkim jego koronną część, mazura, prowadził tamtejszy poseł z BBWR w parze z jaskrawo wystrojoną i, jak wówczas oceniałem, leciwą panią starościną. Tańczyło ze czterdzieści par. Z grupą kolegów ze zdumieniem i niedowierzaniem patrzyliśmy na tę prowincjonalną zabawę, traktowaną niezwykle serio: na sali byli podobno wszyscy powiatowi notable, była to Polska sprzed 1914 roku, prowincja znana z galicyjskich powieści, ogromnie odległa od lwowskich doświadczeń.

    Kurs dla kierowników zespołów prowadzili ludzie głęboko tkwiący w polityce, należący do dwóch pokoleń — starszego, konspiratorów z czasów zaborów i I Wojny Światowej, zwłaszcza POW, oraz młodego, tych, którzy przyłączyli się do obozu legionowego już po 1926 roku. Główną postacią była Maria Korniłłowicz-Strońska, uczestniczka konspiracji piłsudczykowskiej jeszcze sprzed 1918 roku, ona też przedstawiła obszernie sytuację polityczną, w której powstała „Straż Przednia". Bez przerwy wracając do problemów konspiracji, wskazując na rosnące po zamachu majowym wpływy endeckie i klerykalne, na to, iż prawica, która opanowuje szkoły średnie, żąda zwrotu w kierunku nacjonalistycznego państwa narodowego i jednowyznaniowego, widziała w zasadach „Straży Przedniej" rodzaj testamentu polskich ruchów niepodległościowych, od Konfederacji Barskiej do Piłsudskiego. Strońska traktowała konspirację polityczną w szkole średniej jako coś normalnego, oczywistego. Twierdziła, że konspiracja rozszerza się, bo silne są jej tradycje, w szkołach brak odpowiedniego nadzoru, a młodzież właśnie w tajnych organizacjach ma poczucie swobody. Dlatego też nowa organizacja powinna, jej zdaniem, być niezależna od władz szkoły.

    Kurs w Starym Samborze utkwił mi głęboko w pamięci. Od tego odległego pod każdym względem czasu zarówno w latach pokoju, jak i wojny, w różnych środowiskach i okolicznościach w życiu zbiorowym Polaków nieustannie powracała i powraca sprawa konspiracji, liberum conspiro, jak to zjawisko nazywali niektórzy historycy — problem potrzeby konspiracji, jej roli” znaczenia, siły i słabości, jej osiągnięć i szkód społecznych oraz indywidualnych, jakie powodowała- „Straż Przednia" zdaniem Strońskiej miała być antidotum na konspiracyjne ciągoty; losy historyczne sprawiły jednak, że ogromna większość jej członków za kilka zaledwie lat znajdzie się w konspiracji czasu wojny i okupacji, konspiracji przeciwko zaborcom.

    W lecie 1935 roku po raz ostatni wziąłem udział w obozie „Straży", gdyż w 1936 opuściłem tę organizację widząc, że zmienia się ona całkowicie, odstępuje od swych zasad. Obóz był tym razem na Kaszubach, w miejscowości Borkowo koło Kartuz, położonej malowniczo pomiędzy dwoma jeziorami. Było to już po śmierci Piłsudskiego, szykowały się głębokie zmiany polityczne, w rządzie narastały siły prawicowe i pierwsze oznaki tego dały się już odczuć w „Straży". Wyraźnie zmieniał się stosunek władz do nas, zaczęto ograniczać dyskusje, ujawniły się zamiary naśladowania faszystowskich wzorów, masowych, karnych i posłusznych wodzowi organizacji młodzieży. Propaganda usiłowała przekonać nas, że wodzem po śmierci Piłsudskiego jest jego następca, Rydz-Śmigły. W tym czasie rozpadał się Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem — BBWR, rozważano koncepcję powołania Obozu Zjednoczenia Narodowego.

    W obozie w Borkowie pojawiła się grupa młodych Polaków z Nadrenii, należeli do tamtejszych organizacji polonijnych i po raz pierwszy odwiedzili kraj swych ojców. Między sobą rozmawiali po niemiecku, przywieźli hitlerowskie odznaki i nauczyli nas tekstu hymnu hitlerowskiego: Horst Wessel Lied, żywo opowiadali o przemianach w Niemczech, choć uważali się za Polaków. Nie ukrywali jednak przed nami, że w porównaniu z Nadrenią rzeczywistość polska, tak piękna w opowiadaniach rodziców, jest dla nich zaskoczeniem i rozczarowaniem, nie myśleli, że kraj jest tak biedny. Trudno było z nimi dyskutować problemy Polski, drogi dalszego rozwoju odzyskanego niedawno państwa, konflikty społeczne i etniczne, naszą rodzimą konspirację; trudno też było trzymać ich z dala od rozmów. W rezultacie przeważały po prostu zabawy i sport, były też ćwiczenia wojskowe. Wspólnie z organizacją „Strzelca", działającą na terenie Wolnego Miasta Gdańska, urządzono nam nocne manewry na samej granicy, wydano nawet karabiny ze ślepymi nabojami. Nasi goście też dostali karabiny i strzelali z zapałem. Nigdy się z nimi już nie spotkałem, choć mieliśmy ich nazwiska i adresy, obietnice dalszych kontaktów. Chłopcy ci byli w moim wieku i nieraz potem zastanawiałem się, ilu z nich walczyło w szeregach Wehrmachtu, może nawet w czasie najazdu na Polskę w 1939 roku.

    Miejscowe władze i tym razem pomagały, urządzono nam wycieczkę do Gdyni i nie tylko pokazano port handlowy, ale uzyskano dla nas, co nie było łatwe, pozwolenie zwiedzenia portu marynarki wojennej na Oksywiu. Byłem więc na mostku kapitańskim kontrtorpedowca „Wicher", widziałem torpedy, poławiacze min, łodzie podwodne. Flota wojenna była bez wątpienia najnowocześniejszą częścią naszej armii, wydawało się, że potrafi obronić polskie wybrzeże. Ironią losu były jej dzieje. W wojnie obronnej we wrześniu 1939 roku nie odegrała żadnej roli, na krótko przed wybuchem działań zgodnie z założeniami tzw. operacji „Pekin" opuściła Bałtyk i przyłączyła się do floty naszych zachodnich sprzymierzeńców, przechodząc faktycznie pod obce dowództwo. Tam też walczyła do końca wojny.

    Śmierć Józefa Piłsudskiego

    W maju 1935 roku wyjechałem z delegacją uczniowską i sztandarem naszego gimnazjum do Warszawy, na pogrzeb Marszałka. Stałem w ogromnym tłumie na Polach Mokotowskich, gdzie wystawiono trumnę, nasza delegacja miała obok siebie z jednej strony grupę starych działaczy PPS z czerwonym sztandarem, po drugiej stronie grupę reprezentującą prowincjonalną organizację kobiecą gospodyń z pięknie haftowaną niebieską chorągwią. Widziałem wtedy, całkiem z bliska, zagraniczne delegacje uczestniczące w pogrzebie. Francję reprezentowali dwaj ludzie, którzy wkrótce odegrają ponurą rolę w dziejach swego kraju, byli to: marszałek Philippe Petain, reprezentujący armię francuską i premier Pierre Laval, ten ostatni w charakterystycznym białym krawacie, o którym bez przerwy pisali ówcześni dziennikarze. W składzie delegacji Rzeszy Niemieckiej szedł Hermann Goering, w mundurze i orderach.

    Rok później uczestniczę w pogrzebie serca Józefa Piłsudskiego w Wilnie, na Rossie, najpiękniejszym bodaj wówczas polskim cmentarzu. Jeśli pierwszy miał wyraźnie państwowy i międzynarodowy charakter, ten drugi pogrzeb był arcypolski, romantyczny. I nie tylko dlatego, że był urzeczywistnieniem romantycznego życzenia Testamentu Juliusza Słowackiego, ulubionego poety Marszałka, lecz przede wszystkim ze względu na niezwykłą atmosferę, jaka panowała w owym czasie w Wilnie: w obrzędzie uczestniczyli już tylko swoi, wykonując ostatnią wolę człowieka, któremu wierzyli i który dał Polsce całą epokę.

    Tym razem byłem z delegacją „Straży Przedniej" i zabawiłem kilka dni w Wilnie i jego okolicach. Pojechałem z kolegami do Zułowa, rodzinnego majątku i miejsca urodzin Józefa Piłsudskiego. Była tam właśnie uroczystość z udziałem wojska oraz nabożeństwo polowe. Ksiądz — kapelan wojskowy w mundurze, niemłody już i mówiący śpiewną, kresową polszczyzną — odmówił modlitwę „do Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej i Wielkiej Księżny Litewskiej".

    Zwiedziłem też w Wilnie niedawno odkryte przez studentów Uniwersytetu Stefana Batorego wielkie podziemia kościoła Dominikanów, gdzie przez stulecia chowano zmarłych. Studenci byli też przewodnikami; podziemia, słabo oświetlone i niesamowite, ostatni raz były użyte dla pogrzebów w czasie powstania w 1863 roku, następnie zamurowano je i zostały zapomniane. Odnaleziono je przypadkiem przy studenckiej, dość amatorskiej, restauracji ołtarza w kościele. Do końca podziemia doszliśmy we trójkę, w tym jedną z osób był przewodnik: reszta grupy wycofała się, gdyż widok był rzeczywiście wstrząsający. W kolejnych pomieszczeniach leżały setki zmumifikowanych zwłok, niektóre w stosach, inne w otwartych trumnach, gdzie zachowały się dawne kostiumy, często lśniące w słabym świetle żarówek. Byli tam żołnierze napoleońscy z czasu odwrotu spod Moskwy, szlachta XVII i XVIII wieku, mężczyźni i kobiety. W ostatnich dwóch komorach zalegała przeszło dwumetrowa warstwa nagich, wysuszonych ciał, przypuszczano, że to ślady zarazy morowej z XVII wieku, jaka grasowała w Wilnie, bo według źródeł historycznych był wtedy w pobliżu szpital. Całość podziemi robiła niezwykle wrażenie. Uderzył mnie jeden szczegół: w wielu trumnach z XVII i XVIII wieku leżały świetnie zachowane książki, które szlachcice kazali sobie wkładać do grobu. Były wśród nich dzieła religijne i filozoficzne, zwłaszcza autorów starożytnych, w jednym miejscu zauważyłem nawet słownik grecko-łaciński. Pomyślałem sobie wtedy, jak bardzo odbiega to od obrazu szlachty stworzonego przez Henryka Sienkiewicza i utrwalonego w wielu potocznych opiniach.

    Publicystyka szkolna

    Pierwszą okazję publicznego działania przekraczającego ramy gimnazjum dała mi, rozpoczęta już w 1934 roku, współpraca z „Kuźnią Młodych", ogólnopolskim dwutygodnikiem młodzieży szkolnej, redagowanym pod hasłem „młodzi dla młodych". „Kuźnia" była wtedy pismem wojującym, ściśle związanym ze „Strażą Przednią'", bliskim ideom Adama Skwarczyńskiego, a następnie „Legionu Młodych". W szkołach średnich całego kraju tworzono tzw. SKR-y, szkolne komitety redakcyjne „Kuźni", które współpracowały ze sobą i z warszawską redakcją.

    Będąc członkiem takiego SKR-u w X gimnazjum, nie tylko reklamowałem i kolportowałem „Kuźnię" (czasopismo miało 16 stron dużego formatu i kolorową okładkę, a kosztowało 25 groszy), ale także przeprowadzałem zainicjowane przez nią akcje. Pismo miało ambicje literackie, zamieszczało próby twórczości gimnazjalistów, wiersze i opowiadania, urządzało konkursy. Między innymi w 1935 roku organizowałem „plebiscyt na dziesięć najpoczytniejszych książek polskich". Trzeba było wybrać pięć pozycji z okresu 1863—1918 i pięć z lat 1918—1935. Pamiętam, że ze starszych pisarzy najwięcej głosów zebrali Henryk Sienkiewicz, Bolesław Prus, Stefan Żeromski, Władysław Reymont i Maria Rodziewiczówna. Z nowej wtedy literatury młodzież wyróżniła Wyrąbany chodnik Gustawa Morcinka, Żółty Krzyż Andrzeja Struga, Zazdrość i medycynę Michała Choromańskiego. Noce i dnie Marii Dąbrowskiej i Jarmark rymów Juliana Tuwima.

    Ogólnopolska „Kuźnia" nie mogła, rzecz jasna, zadowolić ambicji lwowskiej „Straży" i w 1935 roku postanowiliśmy wydawać własne pismo. Jego redaktorem naczelnym został Jerzy Lerski-Sołtysik, dawny kistryniak, a następnie uczeń gimnazjum państwowego. Po długich dyskusjach w gronie założycieli postanowiliśmy nazwać pismo „Żagiew" i określić je jako miesięcznik szkól średnich Małopolski Wschodniej. Opiekunem pisma został dr Władysław Floryan, polonista, po wojnie profesor Uniwersytetu we Wrocławiu.

    Lokal „Żagwi" mieścił się w budynku lwowskiej „Straży Przedniej", przy ulicy Czarneckiego 12; aby nie było wątpliwości co do orientacji pisma, na pierwszej stronie pierwszego numeru, z marca 1935 roku, pojawił się wielki portret Józefa Piłsudskiego. W numerze tym ukazał się wywiad, jaki zrobiłem wspólnie z Franciszkiem Gilem. Rozmawialiśmy z Bolesławem Lewickim, podówczas magistrem i redaktorem czasopisma „Skaut". Lewicki, który doktoryzował się u znakomitego polonisty Juliusza Kleinera, następnie poświęcił się naukowym badaniom filmu. Po wielu, wielu latach spotkam go znowu w Łodzi, gdzie był profesorem, a następnie rektorem Wyższej Szkoły Filmowej. Tak połączyły się nasze losy, że czas jakiś byłem prorektorem tej uczelni. Na wydawanie „ Żagwi" nie dostawaliśmy od nikogo ani grosza subwencji; pieniądze zdobywaliśmy sami, zwykle przez urządzanie zabaw tanecznych w gimnazjach. Taka zabawa, po odliczeniu kosztów orkiestry i sprzątania Sali (którą dostawaliśmy za darmo), przynosiła nam z biletów wstępu ok. 150 zł dochodu. Tyle mniej więcej kosztowało wydanie jednego numeru pisma w nakładzie 500 egzemplarzy, numer kosztował 20 groszy. Urządzaliśmy także imprezy literackie, dochód z jednej pokrył koszt wydania pierwszego numeru „Żagwi".

    Zachowałem program wieczoru artystyczno-poetyckiego, zatytułowanego „Młody Lwów", zorganizowanego przez Międzyszkolny Komitet Redakcyjny „Żagwi", którego byłem członkiem. My sami, uczniowie różnych lwowskich gimnazjów, byliśmy i organizatorami, i wykonawcami, fragmenty swych utworów literackich czytali młodzi pisarze lub zaproszeni przez nich artyści — oczywiście nie było mowy o żadnych honorariach. Ja recytowałem wiersze mojego przyjaciela Zbigniewa Kończackiego, swe wiersze czytali Józef Nacht i Tadeusz Zaklej, śpiewał chór kadetów. W części wieczoru zatytułowanej „Poezja Młodego Lwowa" autorzy i artyści czytali utwory Aleksandra Baumgardtena, Tadeusza Hollendra, Mariana Promińskiego, Stanisława Rogowskiego.

    „Żagiew" nie przetrwała długo, podzieliła losy „Straży Przedniej", która po śmierci Piłsudskiego i zmianach w legionowym obozie rządzącym weszła w okres kryzysu i upadku.

    W tym samym czasie, w 1935 roku, podejmuję próbę zorganizowania lwowskiego międzyszkolnego miesięcznika młodzieży gimnazjalnej. Projekt mój polegał na przekształceniu ukazującego się od siedmiu lat w naszym X gimnazjum czasopisma „Szara Brać" w pismo międzyszkolne. Zacząłem trudne pertraktacje z innymi szkołami, zarówno męskimi, jak i żeńskimi — tylko nieliczne z nich miały własne pisemka, a i to ukazujące się nieregularnie. „Szara Brać" była wydawana przez sejmik uczniowski, z naszych składek, wychodziła regularnie każdego 15 dnia miesiąca w nakładzie 500 egzemplarzy. Rozchodziła się zawsze także poza naszą szkołą, a kosztowała 20 groszy.

    W roku szkolnym 1934/35 w skład ustępującego komitetu redakcyjnego wchodziło czterech uczniów siódmej klasy; Bronisław Kryszczukąjtis, Przemysław Ogrodziński, Jerzy Wolfi Franciszek Swaton, ten ostatni był moim kolegą jeszcze od Kistryna. Redaktorem odpowiedzialnym pisma był sam dyrektor szkoły. Przekonałem go, że warto podjąć próbę przekształcenia „Szarej Braci"; wszedłem do komitetu redakcyjnego poszerzonego o kolegów i koleżanki z innych gimnazjów, które udało się pozyskać do współpracy. W nowym komitecie znalazły się koleżanki z gimnazjum im. Zofii Strzałkowskiej i koledzy z III i IV gimnazjum. Zmieniliśmy format pisma na większy, daliśmy lepszy papier i kolorową okładkę, a także przyzwoitą szatę graficzną. Cena pisma pozostała nie zmieniona. Do pierwszego numeru napisałem artykuł wstępny informujący o zamierzeniach nowej redakcji i zapraszający do współpracy wszystkie gimnazja w mieście.

    Artykuły dobrane do pierwszego numeru były ostre, a nawet agresywne. Już pierwszy, pióra Franciszka Gila, zatytułowany Hasłokratyzm, atakował ówczesną modę pieniącą się w prasie młodzieżowej wszystkich orientacji; tandetę publicystyczną, zalew gromkich haseł, nawoływań, pouczeń, licytowanie się w buńczucznych manifestach. Kolejne artykuły poruszały sprawy religijności młodzieży, sytuacji gospodarczej Polski, a zwłaszcza kryzysu rolnictwa, zajmowały się sportem i jego wpływem na umysłowość młodych. Była też recenzja teatralna i felieton poświęcony nowości literackiej — właśnie bowiem ukazała się powieść Jalu Kurka „Grypa szaleje w Naprawie.”

    Pojawienie się „Szarej Braci" jako pisma międzyszkolnego wywołało bardzo zróżnicowane reakcje. Czytelnicy, do których się zwracaliśmy, nasi koledzy, przyjęli pismo dobrze, dorośli, a zwłaszcza nauczyciele — znacznie gorzej. Widziano w tej inicjatywie kolejny atak młodzieży związanej z obozem legionowym na utrwaloną tradycję, zarzucano pismu złośliwy, a nawet agresywny ton, niedopuszczalną śmiałość w podejmowaniu tematów drażliwych, nadmierne upolitycznienie. Polemiki prowadzone na łamach pisma poruszały nie tylko młodych autorów, lecz także ich rodziców — zaczęli oni interweniować u dyrektora Fydy, protestować przeciwko wymienianiu nazwisk, co dotykało ich osobiście. Kampanię przeciwko „Szarej Braci" rozpoczęli także redaktorzy innych pism szkolnych; w ich redakcjach były zwykle kilkunastoosobowe grupy aktywu, powiązane z nauczycielami najczęściej o prawicowych poglądach.

    Ataki ze wszystkich stron okazały się skuteczne. Dyrektor miał dość ciągłych skarg, interwencji i protestów, na jego żądanie „Szara Brać" po kilku miesiącach powróciła do starego kształtu i roli. Zrezygnowałem z uczestnictwa w komitecie redakcyjnym, zaś w kolejnym numerze nowa redakcja zaapelowała do uczniów klas młodszych, aby nadsyłali swe artykuły.

    W artykule wstępnym, zatytułowanym Do czynu, nawiązując do moich wywodów opublikowanych niedawno w „Szarej Braci", a dotyczących apatii młodych, mój klasowy kolega Wojciech Łukasiewicz przyznał wprawdzie, iż „obserwujemy paniczny lęk jakiś czy obawę przed życiem organizacyjnym", zastrzegł się, że i jemu obce są frazesy, równocześnie jednak określił jednoznacznie swą pozycję, w istocie chadecką, różną od tej, którą reprezentowałem należąc do „ Straży Przedniej". Głosząc fundamentalistyczną ideę państwa jednego wyznania, napisał; „Musimy pamiętać, że tylko i jedynie Polska zbudowana na niewzruszonych fundamentach katolicyzmu stać się może wielką i potężną, że niewiara i upadek zasad chrześcijańskich jest początkiem końca naszego bytu państwowego".

    Przy najbliższej okazji, podczas dyskusji w gminie szkolnej przypomniałem, że I Rzeczpospolita załamała się w czasach saskich, kiedy to jak nigdy w Polsce kwitł fanatyzm religijny, demonstrowano dewocję, nietolerancję i uwikłaliśmy się w nieszczęsną sprawę dysydentów, która stała się pretekstem do obcej interwencji. Uważałem, że odrodzona II Rzeczpospolita, do tego w XX wieku, licząc 35 procent mniejszości odmiennej wiary, nie może w niczym przypominać czasów saskich.

    Te pierwsze w życiu doświadczenia redakcyjno-publicy styczne nauczyły mnie wielu rzeczy, zaczynając od prostego rzemiosła wydawniczego. Poznałem drukarzy i drukarnię, zobaczyłem, jak powstaje numer czasopisma (wtedy składany ręcznie), zorientowałem się w kosztach, w możliwościach szaty graficznej. Jeszcze ważniejsze były doświadczenia redakcyjne — koncepcje, planowanie numeru, dobór tematów, artykułów zasadniczych, materiałów literackich. W „Kuźni Młodych", „Żagwi" i „Szarej Braci" zamieszczali swe utwory ludzie młodzi i wtedy mi bliscy, koledzy, często członkowie „Straży Przedniej". Niektórzy z nich dali się później poznać jako ludzie pióra, nieraz już jednak w innym obozie i pod innymi, obcymi dla mnie sztandarami.

    Spostrzegłem wtedy, jak wielki dla tych młodych pisarzy jest urok druku i jak wiele gotowi są poświęcić, aby zobaczyć swój tekst opublikowany. W następnych latach będzie to często przyczyną sporów w ówczesnym środowisku młodzieżowym i nieraz usłyszę otwarte przyznanie się: „Co chcesz, zaproponowano mi druk!" Chodziło oczywiście o współpracę z gazetami i czasopismami reprezentującymi nie tylko odmienny, lecz wręcz wrogi stosunek do tych postaw i poglądów, które wtedy wyznawałem ja i moi przyjaciele wywodzący się z tradycji obozu legionowego, niepodległościowego, idei Adama Skwarczyńskiego.

    Pogrzeb Władysława Kozaka

    W 1936 roku wybuchły we Lwowie poważne zajścia, które odbiły się groźnym echem w całym kraju. Traf sprawił, że stałem się naocznym świadkiem ich tragicznego początku. Byłem wtedy coraz bardziej zainteresowany problemami społecznymi i politycznymi, czytałem różnorodną prasę, dyskutowałem, ale nade wszystko chciałem widzieć życie bezpośrednio. Chodziłem więc po różnych zakątkach miasta, uczestniczyłem w spotkaniach, wiecach, przyglądałem się manifestacjom.

    Tym razem była to kolejna manifestacja bezrobotnych. W pochodzie było ich niewielu, wyglądali nad wyraz biednie, jak ci bezdomni z cegielni, sami mężczyźni. Szli przez miasto z nędznym transparentem i krzyczeli: „Pracy i chleba". Nadeszli od placu Mariackiego przez ulicę Akademicką, na placu Akademickim zagrodziła im drogę policja, na czele oddziału jechali konno komisarz i jego pomocnik. Stałem od nich w odległości nie większej niż 50 metrów, w pobliżu pomnika Aleksandra Fredry, tego samego który obecnie znajduje się na Rynku wrocławskim.

    Komisarz zaczął właśnie rozmawiać głośno z manifestantami, którzy stanęli widząc policję, gdy znajdujący się za nim pomocnik wydobył rewolwer i oddał serię strzałów w kierunku bezrobotnych. Jednego zabił na miejscu, drugiego, rannego, zaniesiono przy mnie do bramy pobliskiego domu. Manifestanci rozproszyli się, ale w mieście tego dnia zapanowało podniecenie. Organizacje lewicowe, związki zawodowe i robotnicze postanowiły urządzić manifestacyjny pogrzeb zmarłego, którego nazwisko brzmiało — Kozak. Było jasne, że nie naruszył on żadnego prawa, wina leżała całkowicie po stronie strzelającego policjanta.

    Dwa dni później, 16 kwietnia 1936 roku, w czasie pogrzebu, który zgromadził tysiące ludzi, doszło do dramatycznych wydarzeń. Organizatorzy, naruszając umowę z władzami, zmienili w ostatniej chwili trasę konduktu, kierując pochód zamiast, jak było ustalone, najkrótszą drogą na cmentarz Łyczakowski — do centrum miasta, a następnie na odległy cmentarz Janowski. Władze, podejrzewając taki obrót sprawy, przygotowały zaporę zarówno z oddziałów policji, jak i broni maszynowej ustawionej w kilku miejscach, w tym także na dachu narożnego budynku przy ulicy Piekarskiej. Doszło do gwałtownego starcia, tłum przedarł się przez kordon policji, użyto broni, padło wielu zabitych i rannych, w całym mieście wybuchły rozruchy. Podpalono składy drewna i węgla, margines kryminalny rzucił się rabować sklepy. Do zajść włączyły się bojówki komunistycznych organizacji, usiłując zdobyć więzienie Brygidki i uwolnić trzymanych tam więźniów.

    Inicjatorem zmiany trasy i motorem dalszych wydarzeń była nielegalna wówczas Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, zdecydowanie wroga Polsce. Z wielkim trudem policja opanowała sytuację, w nocy specjalny pociąg przywiózł z Poznania silnie uzbrojone oddziały stróżów porządku. Natychmiast dokonano licznych aresztowań nie tylko wśród komunistów, ale także ludzi szerokiej lewicy, członków PPS, działaczy związków zawodowych. Poruszenie na mieście było ogromne, pojawiła się fala deklaracji, odezw, wezwań, plakatów — wzywano do spokoju i opamiętania; z klinik uniwersyteckich dowiedziałem się o prawdziwej liczbie ofiar, było ich wielokrotnie więcej, niż to przyznawały władze. Z danych lekarzy wynikało, ze zabitych zostało 49 osób, ciężko rannych ponad 300. Przeżyłem poglądową lekcję polityki społecznej w Polsce i jej niebezpieczeństw: zapamiętałem ją na całe życie.

    W miesiąc po tych wydarzeniach, 16 i 17 maja 1936 roku, i wyraźnie pod ich wpływem obraduje we Lwowie Kongres Pracowników Kultury, impreza polityczna będąca praktyczną realizacją zaleceń VII Kongresu Kominternu z 1935 roku na temat organizacji komunistycznych frontów ludowych. Kongres ma charakter antyfaszystowski, głosi hasła walki o pokój i obrony kultury zagrożonej przez agresywność faszyzmu. Do honorowego prezydium zostają wybrani Maksym Górki, Romain Rolland i Henryk Mann, udział w obradach biorą lewicowi pisarze polscy: Wanda Wasilewska, Władysław Broniewski, Leon Kruczkowski, Emil Zegadłowicz, a także działacze: Marian Naszkowski, Henryk Dembiński, Halina Górska, Bronisław Dąbrowski. Ton wypowiedzi jest ostry i polityczny, lewicowy i rewolucyjny, niektórzy zapowiadają rychłe spotkanie „w czerwonym Lwowie". W Kongresie bierze też udział niewielka liczba lewicowych pisarzy ukraińskich związanych z radziecką Ukrainą. Po latach historycy Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy określą to wydarzenie jako wielki sukces ich polityki. Byłem wtedy pod silnym wrażeniem niedawnych wydarzeń i czytając bardzo gwałtowne wypowiedzi na Kongresie skłonny byłem traktować je jako przejaw szczególnej wrażliwości twórców, a zwłaszcza pisarzy, na każdą ludzką krzywdę. W parę lat później ci sami ludzie w tym samym Lwowie, dotkniętym masowymi, wstrząsającymi represjami radzieckiego okupanta, pokazali zupełnie inne oblicze moralne.

    Kryzys organizacji młodzieżowych

    Już w rok po śmierci Józefa Piłsudskiego zarysował się kryzys w ówczesnym obozie legionowym, który objął od razu także organizacje młodzieżowe, „Legion Młodych" i „Straż Przedmą". Moi starsi koledzy ze „Straży", opuszczając gimnazjum i rozpoczynając studia wyższe, zapisywali się w większości do „Legionu", miałem więc tam wielu przyjaciół, chodziłem nieraz na ich zebrania. Do „Legionu Młodych" nigdy jednak nie należałem, orientując się dobrze w rozdzierających go sporach i kłótniach.

    Rozpad obozu rządzącego związany był z coraz to bardziej prawicową opcją Rydza-Śmigłego i jego współpracowników. Tworzony wtedy Obóz Zjednoczenia Narodowego, naśladujący wyraźnie wzory włoskiego faszyzmu i kontaktujący się z hałaśliwą „Falangą" narodowców, był tworem, z którym ani ja, ani moi ówcześni koledzy nie mogliśmy mieć nic wspólnego. Oburzyła nas wizyta Rydza-Śmigłego w prawicowej studenckiej korporacji „Arconia" — liczne wtedy we Lwowie i na innych uczelniach kraju korporacje wraz ze swymi obyczajami były mi głęboko obce. Widziałem w nich relikt innej epoki, do tego przeszczepiony z zagranicznych, niemieckich, burszowskich tradycji. Ten kierunek przemian traktowałem jako sprzeniewierzenie się najistotniejszym zasadom obozu Piłsudskiego.

    Nie mogłem się też pogodzić z ewolucją moralną, zmianą postępowania ludzi, którzy wciąż jeszcze powoływali się na testament poprzednich pokoleń ruchów niepodległościowych, na Wskazania Adama Skwarczyńskiego i światopogląd „Straży Przedniej". Było to dla mnie przeżycie szczególne i dramatyczne.

    W 1936 roku dowiedziałem się, że niektórzy nasi warszawscy koledzy z „Kuźni Młodych", „Straży Przedniej" i „Legionu Młodych", dobrze znani w środowisku młodzieżowym, wykorzystując łatwy dostęp do ówczesnych kręgów władzy, zaczynają usilnie troszczyć się o własne interesy i kariery, szukają lukratywnych posad, dają się wręcz kupić. Takie postępowanie było nie do pogodzenia z nakazem bezinteresowności w służbie publicznej, z literą i duchem ślubowania, które wszyscy dobrowolnie składaliśmy. Wiadomości docierające ze stolicy bardzo oburzyły mnie i moich kolegów. Postanowiliśmy sprawę po męsku wyjaśnić i zwróciliśmy się do paru warszawskich kolegów, którzy pracowali już w wielkich redakcjach z „Gazetą Polską" na czele, aby przyjechali do Lwowa i przedyskutowali z nami ważne problemy. Rozmowa przebiegała bardzo spokojnie, można rzec elegancko. Zapytaliśmy naszych stołecznych gości, czy prawdą jest, że przyjęli takie a takie dodatkowe prace i bardzo dobrze płatne zobowiązania. Nasi rozmówcy, wszyscy po parę lat od nas starsi, po studiach, nie zaprzeczyli. Tak, pracują w różnych instytucjach państwowych, półpaństwowych i prywatnych firmach, jak na stosunki polskie bardzo dobrze zarabiają, wciąż też są aktywistami organizacji młodzieżowej, głoszącej zasadę bezinteresowności. Na pytanie, dlaczego tak robią — zaprezentowali nam kilka argumentów. Czasy walk niepodległościowych minęły, twierdzili, a ukształtowane wtedy wzory postępowania są w nowoczesnym państwie wręcz szkodliwe. Młodzi ludzie uprawiając politykę powinni jednocześnie robić kariery, tak jak to się dzieje w państwach zachodnich, gdzie dbałość o własne interesy majątkowe traktowana jest jako coś oczywistego.

    Rozmowę tę zapamiętałem dobrze. Przypieczętowała ona moje rozstanie z organizacjami młodzieżowymi obozu legionowego, które, osłabione i zdemoralizowane, istniały aż do 1939 roku. W okresie wojny i okupacji, kiedy podejmowaliśmy wysiłki dla odzyskania utraconego państwa, każdy, kto decydował się na działanie, musiał przygotować się na wyrzeczenia, ogromna większość czynnych wtedy ludzi działała bezinteresownie. Sprawa zaangażowania politycznego z wyraźną chęcią zrobienia kariery, urządzenia się, zdobycia korzyści materialnych, pojawi się we Lwowie w latach 1939—41 po drugiej stronie niepodległościowej barykady, wśród tych, którzy staną po stronie radzieckiego okupanta. Spotykając się w różnych okresach życia z tym samym problemem związków polityki rozumianej jako dziedzina bezinteresownej służby publicznej i polityki widzianej jako dziedzina atrakcyjnej i zyskownej kariery osobistej, wracałem zawsze pamięcią do tamtej młodzieżowej rozmowy.

    Czy można, jak to twierdzili moi przedwojenni warszawscy koledzy z organizacji, uznać, iż bezinteresowna służba publiczna to wymysł czasów wyjątkowych, dowód polskiego zacofania, nieaktualne już dziedzictwo powstańczych i konspiracyjnych tradycji lub też obłudne hasła wychowawców, dobre dla młodzików, nie znających prawdziwego życia i jego głównej materii; korzyści materialnych?

    Czy ludzie, którzy kiedyś w potrzebie publicznej dali dowód swej bezinteresowności, nie mają później prawa nie tylko do szacunku, lecz także do odpowiedniej materialnej rekompensaty, tego, co w czasach szlacheckiej Polski nazywano łacińskim terminem panis bene merentium — „ chleb dobrze zasłużonych"? Jakie są moralnie słuszne granice takich oczekiwań i żądań? Widziałem przecież, jak mimo że od wymarszu Pierwszej Kadrowej minęło ponad dwadzieścia lat, mnożą się szeregi kombatantów Piłsudskiego, jak usilnie wielu z nich zabiega o możliwie obfite materialne korzyści ze swych dawnych, nieraz skromnych lub wręcz wątpliwych zasług. Zawsze uważałem, że składanie ideowych deklaracji o bezinteresowności i wykorzystywanie ich jako szyldu oraz odskoczni dla bardzo przyziemnych własnych interesów jest nie do przyjęcia.

    W czasach kryzysu gospodarczego i później oskarżano inteligencję wywodzącą się z lewicy niepodległościowej, że uprawia „kult nędzy", że obce jej są postawy i wartości konieczne do nowoczesnego życia ekonomicznego, że pielęgnuje ostatki szlachetczyzny, nieproduktywność i teatralne, romantyczne gesty, wypominano jej brak przedsiębiorczości, brak pazernej, egoistycznej agresywności w szukaniu finansowego sukcesu. Były to półprawdy, obraz jednostronny i przez to fałszywy.

    Ekonomiczne sukcesy II Rzeczypospolitej nie były dziełem wielkich polskich kapitalistów, gdyż takich po prostu nie było. To właśnie inteligenci z obozu niepodległościowego, zwłaszcza po 1926 roku, skupieni wokół Eugeniusza Kwiatkowskiego, wykupywali Polskę z pętli zagranicznego kapitału, budowali Gdynię, Centralny Okręg Przemysłowy, nowoczesne na owe czasy zakłady przemysłowe, zmniejszyli przepaść między Polską „A" i Polską „B". Ludzie ci wyrośli nie z romantyzmu, lecz z polskiego pozytywizmu drugiej połowy XIX wieku. Dźwięczne frazesy polityczne przykrywające egoizm i nietolerancję, cyniczne karierowiczostwo i korupcję, nie wywodziły się z życia ówczesnej inteligencji, zwłaszcza niepodległościowej, lecz były dziedzictwem tradycji, tej niedobrej, saskiej, czasu upadku Polski. Wtedy właśnie, w 1936 roku, Aleksander Świętochowski, osiemdziesięciosiedmioletni podówczas nestor pozytywizmu polskiego, wydał swą głośną książkę Genealogia teraźniejszości:, przeczytałem ją natychmiast. Wywołała ona burzę polemik. Poświęcona Polsce XVIII wieku, była w rzeczywistości gwałtowną krytyką tego, co znowu działo się w kraju po odzyskaniu niepodległości, Świętochowski twierdził, że znowu „przeżywamy życie umarłych".

    Gdy znowu przeszliśmy do niepodległości, w swobodzie rozwinęły się bujnie głęboko zakorzenione, nietępione, a tylko czasowo powstrzymane w rozwoju, pierwiastki rozstrojone, społecznie chorobotwórcze. A więc brak zmysłu politycznego, niezdolność organizacyjna, nieumiejętność ustawodawcza, ratująca się doraźnemi rozporządzeniami, rozstrzelenie dążeń, a nawet czynów w polityce zewnętrznej na dążenia i zabiegi jednostkowe, niezharmonizowane z innemi, wiązanie lub utożsamianie interesów i celów osobistych z publicznemi, uprywat-nienie państwa, zdobywanie władzy dla dogodzenia osobistym ambicjom i potrzebom, nadawanie instytucjom i organom państwowym znaczenia czynników służby i narzędzi walki z przeciwnikami panującego stronnictwa, utrzymywanie bojówek zbrojnych na podobieństwo garnizonów możno władczych, obsadzanie wszelkich stanowisk nie osobnikami najzdolniejszymi, lecz najposłuszniejszymi, uniemożliwienie lub utrudnianie społeczeństwu objawiania swej woli, gwałty i bezprawia, tolerowanie i nagradzanie występku, bałwochwalstwo służalcze zamieniane na religię. *

    Aleksander Świętochowski umarł w 1938 roku, a do jego krytycznych myśli będę nieraz jeszcze w życiu powracał.

    * Aleksander Świętochowski, Genealogia teraźniejszości. Warszawa 1936, s. 202—203.

    Zdaję maturę

    Rok szkolny 1936/37 był dla mnie szczególnie trudny. Gimnazjum ciążyło mi coraz bardziej, wydawało mi się, że tu już niczego nowego się nie nauczę. Ciążył szkolny mundurek i związany z nim rygor, nie czułem się już uczniem. Przebywałem wiele w towarzystwie kolegów o kilka lat starszych, studentów, w szkole nie widziałem już żadnych możliwości: nie udała mi się reforma „Szarej Braci", wystąpiłem ze „Straży Przedniej", niewielki był krąg szkolnych przyjaciół. Myślałem o wyborze kierunku studiów, miałem różnorodne zainteresowania i rozważałem rozmaite możliwości.

    Przede wszystkim postanowiłem, że po maturze idę od razu na studia, odkładając służbę wojskową na później. Wielu moich rówieśników wybierało inną drogę, po egzaminie dojrzałości szli do szkół podchorążych rezerwy (za najlepsze uchodziły szkoła artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim i kawalerii w Grudziądzu). Służba taka trwała rok, uważano, że formuje ostatecznie mężczyznę, wyrabia mu charakter i tężyznę fizyczną. Po odbyciu podchorążówki łatwiej było też dostać się na uczelnię. Koledzy ze szkól wojskowych pojawiali się we Lwowie na święta, pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie dobry znajomy Edward Csató, późniejszy krytyk teatralny, gdy spotkałem go w Nowy Rok, krótko ostrzyżonego, w mundurze, z ogromną szablą przy boku; ledwie go poznałem.

    Teraz musiałem zdać maturę, i to możliwie dobrze, a wymagania były duże, napięcia i obawy realne. Co roku oblewano przy egzaminie dojrzałości wielu zdających, dla niektórych matura była wręcz koszmarem, pisano o niej dramatyczne powieści. Pamiętam jeden taki utwór, drukowany w odcinkach w lwowskim dzienniku „Chwila" pod tytułem Kurt Gelber zdał maturę.

    Egzamin dojrzałości był wtedy wielkiej wagi patentem, przepustką do wyróżnionej grupy społecznej „ludzi z maturą", którzy cieszyli się różnymi przywilejami, pozycją towarzyską, szansą na dobrą posadę i awans.

    Był to jednak egzamin bardzo sformalizowany; należało wnieść do rady pedagogicznej podanie z wieloma załącznikami, określić wybrane przedmioty. Do egzaminu pisemnego wybrałem język polski, język niemiecki i matematykę, do egzaminu ustnego dodatkowo historię.

    Znalem wtedy dość solidnie klasyczną literaturę niemiecką, przeczytałem w oryginale wybrane utwory Goethego, Schillera, Lessinga, Hebbia. Zupełnie nieoczekiwane trudności powstały natomiast z językiem polskim. W X gimnazjum, zgodnie z ówczesnymi zwyczajami, rygorystycznie traktowano znajomość ortografii — błąd, choćby jeden, dyskwalifikował każde wypracowanie. Tymczasem na kilka miesięcy przed maturą weszły w życie nowe zasady pisowni polskiej, tak zwana reforma Kazimierza Nitscha. Przyjęta po gwałtownych dyskusjach zarówno wśród filologów-polonistów, jak i szerokiego kręgu ludzi piszących, wprowadziła ona głębokie zmiany, zmieniła końcówki wyrazów wbrew ówczesnej fonetyce, kazała pisać rozłącznie to, co pisano dotychczas łącznie, wprowadziła dziesiątki wyjątków od swoich własnych reguł. Była to prawdziwa rewolucja ortograficzna, jaka zdarza się w historii języka raz na stulecie. Zwykły strach przed maturą zwiększył się znacznie, doszło do tego poczucie krzywdy. Jak to, mówiliśmy, przeszło jedenaście lat uczono nas i wymagano jednego, i teraz, gdy mamy już utrwalone nawyki, żąda się, abyśmy w bardzo krótkim czasie opanowali nowe reguły, do tego ze wszystkich stron publicznie kwestionowane? Nie było jednak rady, w pośpiechu uczyłem się nowej pisowni. Ostatecznie napisałem poprawnie wypracowanie na temat „Człowiek walczący w powieści Prusa i Żeromskiego". Napisałem też dobrze, obszerne wypracowanie z literatury niemieckiej, z twórczości Fryderyka Schillera. Wiedziałem o nim dużo, gdyż był to ulubiony autor mego ojca, który poświęcił mu kilka swych prac naukowych. Rozwiązałem też bez trudu zadania matematyczne z trygonometrii i wraz z kolegami oczekiwałem spokojnie na egzamin ustny. Niestety dwa dni później wybuchła bomba. Tematy, które pisaliśmy, zostały przed maturą wykradzione z kuratorium i sprzedawane po kilkadziesiąt złotych. Policja schwytała sprawców — sekretarkę i grupę handlarzy, ale kuratorium natychmiast unieważniło pisemne matury w całym okręgu lwowskim i nakazało ich powtórzenie.

    Ja i moi koledzy przeżyliśmy szok, nie mieliśmy kupionych tematów, nie czuliśmy się winni, ale zostaliśmy zbiorowo ukarani. Incydent przygasił wszystkich, takich zarządzeń władz nie pamiętali najstarsi nauczyciele. Znowu więc pisałem wypracowanie z polskiego, niemieckiego i matematyki, ale już w zupełnie innym nastroju. Ani ja, ani moi nauczyciele nie byli zadowoleni, wiedzieliśmy, że pierwsze prace były lepsze, mimo że oceny miałem znowu dobre. Ustny egzamin z historii miałem zdawać przed Emilią Kurdybachową, żoną naczelnika lwowskiego okręgu „Straży Przedniej", córką wybitnego uczonego wileńskiego, profesora Stefana Ehrenkreutza, dyrektora Instytutu Badań Europy Wschodniej w Wilnie, nauczycielką związaną z ideami obozu Piłsudskiego, którym pozostała wierna aż do śmierci w 1989 roku. Była wtedy młoda i bardzo wymagająca, uczniowie bali się jej, ja musiałem znać jej przedmiot szczególnie dobrze, aby nie powstało podejrzenie, że na moje oceny wpływ ma organizacyjna przynależność i poglądy. Opanowałem ogromny, jak na ucznia gimnazjalnego, materiał. W dzień egzaminu byłem jednak bardzo napięty i zmobilizowany, mój nastrój udzielił się całej rodzinie. Uczniowie zdawali przed komisją parami, według alfabetu. Tego ranka zdawał ze mną mój bliski kolega, Jan Wysoki, dobry, niezawodny uczeń ze znakomitą pamięcią do liczb. On otrzymał pytanie o dzieje pierwszych dwóch kalifatów, ja natomiast o „rolę i udział Polski w międzynarodowych zagadnieniach politycznych od XVI do XVIII wieku". Mówiłem prawie czterdzieści minut. Kurdybachową postawiła mi dodatkowe pytanie. Po kilku zdaniach przewodniczący przerwał mi i podziękował: zdałem maturę.

    Wyszedłem z budynku klasztornego ojców bernardynów z ogromną ulgą. Spędziłem w nim cztery trudne lata, zupełnie odmienne od ośmiu poprzednich u Kistryna. Zdobyłem nie tylko maturę, lecz także doświadczenia życia zbiorowego, konfliktów, podziałów i sporów, jakie cechowały w Polsce lata trzydzieste. One także nauczyły mnie wielu rzeczy. Dwa lata później katastrofa wrześniowa i okupacja radziecka zniszczą także X gimnazjum państwowe im. Henryka Sienkiewicza we Lwowie. Jego dyrektor zacznie, równie gorliwie jak zawsze, wypełniać instrukcje nowych, bolszewickich władz, nauczyciele i uczniowie rozproszą się, narodowe i wyznaniowe różnice urosną do roli dramatycznych granic, nagle rozdzielą nas fronty, mury i barykady; wojna i okupacja zbiorą swe krwawe ofiary.

    Z kolegami, którzy przeżyli wojnę, i z trojgiem nauczycieli spotkam się w grupie dopiero dwadzieścia lat później, w 1957 roku, na jubileuszowym spotkaniu w Krakowie. Będą tam Emilia Kurdybachową, nasz były wychowawca Bronisław Żukowski i wykładowca fizyki Hieronim Sartowski. Lwów, ze swym klasztorem ojców bernardynów będzie już poza granicami Polski.

    [...]

    Powrót
    Licznik