O PROFESORZE WEIGLU I "WEIGLOWCACH" Wszystkie prawa zastrzeżone. Wspomnienia te, obejmujące lata 1928-39 poświęcam pamięci zmarłych:
Władysław Wolff Kalisz, czerwiec 1983. Niech te parę kartek przypomni pozostałym przy życiu "Weiglowcom":
prof. dr Edwardowi Zubikowi, prof. dr Zbigniewowi Stuchlemu,
prof. dr Janowi Starzykowi oraz prof. dr Henrykowi Mossingowi okres
naszej bujnej i pięknej młodości i spędzony wspólnie w Zakładzie
Biologii Ogólnej Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza
we Lwowie u prof. Rudolfa Weigla piętnastoletni okres pracy.
Uwaga: Wspomnienia te zawierają moje osobiste odczucia i nie
zostały uzgodnione z kolegami, przeto wyrażenia w liczbie
mnogiej, jak "my", czy "nas" należy traktować jako zwroty
literackie.
Władysław Wolff Profesor i "Weiglowcy"
Wiekowe, potężne lipy rzucały cień zarówno na fronton barokowego kościoła św. Mikołaja, jak i na wejście do Uniwersytetu Jana Kazimierza mieszczącego się w przylegającym do kościoła budynku poklasztornym o.o. Trynitarzy we Lwowie. W ich cieniu stapiały się idee tego, co istnieje od wieków z tym, co się obecnie rodzi. W ciszy pracowni, podobnie jak w ciszy kościoła kłębią się myśli i dążenia człowiecze ku prawdzie i przyszłości.
W jednym kompleksie budynków kościelno-poklasztornych zamieszkały wiara życia i nauka o życiu - kościół i katedry biologii, filozofii i nauk humanistycznych, a także wiara w niezniszczalność ducha i materii, poszukiwanie przemian, sensu istnienia i bytowania.
Ta obecność medytacyjnej przeszłości w starych, potężnych murach, mrocznych korytarzach i przebudowanych z cel i refektarzy salach wykładowych i pracowniach, narzucała młodzieży nieodparty nastrój powagi i skupienia. Dopiero na placu przed Uniwersytetem, oraz na przylegających ulicach pełno było gwaru i śmiechu dojrzewającej młodości.
Od szeregu lat chodnikiem biegnącym po zboczu wzgórza podążali każdego dnia: największa we Lwowie chluba nauk medycznych, profesor Rudolf Weigl oraz jego żona i najbliższy współpracownik - dr biologii, Zofia z Kuligowskich Weiglowa.
fot.1 K. Reisowa i W. Wolff przed wejściem do Zakładu
Ciemnym, chłodnym korytarzem klasztornym, po starej podłodze wyłożonej na wpół zmurszałymi i uginającymi się pod stopami deskami, wchodziło się do znajdującego się na parterze Zakładu Biologii Ogólnej Wydziału Lekarskiego. Napis na drzwiach "teren zakaźny, niezatrudnionym wstęp wzbroniony" w połączeniu z panującym w tej części korytarza półmrokiem i ciszą, potęgowały nastrój niepewności, a może i strachu.
fot.2 Profesor Rudolf Weigl (z tyłu J. Starzyk)
W ogrodzie czekający woźny wskazał mi Profesora. Przed olbrzymią, przepisową tarczą ze słomianki stał z łukiem w ręku. Miał na sobie popelinową koszulę z podwiniętymi rękawami. Dobrze zbudowany, muskularny, o rysach regularnych, wyraźnie zarysowanym nosie i brwiach, z ciemnymi z rudawym odcieniem włosami i takąże w szpic przyciętą bródką. Z charakterystycznym dobrotliwym uśmiechem zwrócił się w moją stronę.
Na moją prośbę o przyjęcie odparł słowami - o tym potem, a na razie sobie postrzelajmy. Podał mi luksusowy łuk i przedstawiając mi późniejszego kolegę, Bronisława Chrzanowskiego, wskazał na tarczę.
- To nie szkodzi - odpowiedział - w Pracowni Biologii też pan nigdy nie był, a każdy łuk jest jednak łukiem.
Troskliwie ustawił mnie w pozycji i ułożył palce. Próba wypadła nienajgorzej, gdyż wprawdzie nie w cel, ale jednak w tarczę trafiłem. Mimo, że boleśnie otarłem sobie cięciwą lewy nadgarstek, sięgnąłem po następną strzałę czym, jak zauważyłem zyskałem znacznie w jego oczach. Potem już na przemian Profesor, Chrzanowski i ja strzelaliśmy ze zmiennym szczęściem, przy czym Profesor najczęściej trafiał w dziesiątkę i po każdym taki trafieniu z triumfującym wyrazem twarzy kierował wzrok w moją stronę, jakby sprawdzając, czy go podziwiam. Przy każdej mojej próbie układał mi palce i łokieć, kontrolował napięcie cięciwy, cierpliwie pouczał i tłumaczył dlaczego tak, a nie inaczej. Nie ganił nieudanych strzałów, nie niecierpliwił się.
Za każdym razem, gdy sam strzelał, spokojnie wskazywał na poszczególne fazy i możliwości popełnienia błędów. To była, jak się później przekonałem, jego metoda. Tak samo postępował przy pracach w laboratorium. Od ustawienia mikroskopu, aż do wybarwienia preparatu cierpliwie, spokojnie pouczał i pokazywał. Czynności, które ze względu na precyzję wykonania nie wychodziły uczniowi - wykonywał sam nie zawstydzając go przy tym. Nigdy nie ganił w sposób poniżający, nigdy nie zniechęcał. Uczył osobiście wszystkiego - od sposobu czytania i wyszukiwania literatury do programowania i wykonania badania - systematycznie punkt po punkcie. Po opanowaniu czynności przez pracownika cieszył się razem z nim. - Wiedziałem, że ci się to uda - mówił. Równocześnie nie tłumił inwencji - Jak ci tak wygodniej, jak ci tak lepiej wychodzi, to dobrze. Rób jak uważasz, ale solidnie i uczciwie. Nauka nie znosi partactwa.
Po sportowym relaksie usiedliśmy na ławce pod wspaniałym kasztanem, gdzie profesor odbył ze mną długą rozmowę. Chciał wiedzieć wszystko o moich zamierzeniach, marzeniach i zainteresowaniach, o przebiegu dotychczasowej nauki, a nawet o warunkach bytowych i domowych. Wreszcie zapytał dlaczego chcę pracować naukowo. Zauważyłem, że koniecznie chciał poznać przyczynę mojej decyzji. Pytaniom nie było końca. Przedstawiając trudności i uciążliwości pracy naukowej, jej jednokierunkowość, wyrażał obawę, że przy moich, tak licznych i różnorodnych zainteresowaniach, może mi ona przychodzić z trudnością. Na koniec wiedząc, że miałem propozycje zatrudnienia w innych katedrach, chciał koniecznie dojść, dlaczego wybrałem właśnie jego pracownię.
fot.3 Władysław Wolff, pierwsze dni pracy w Zakładzie
Przeganiała nas z pracowni Profesorowa, zabraniał tak długo siedzieć Profesor, ale tego jedynego polecenia nie mogliśmy spełnić. Stanowiliśmy zespół zgranych ze sobą, wypróbowanych przyjaciół, Jak trzeba było, ten co dysponował wolniejszym czasem wykonywał pracę za kolegę, byle zlecone zadanie wykonane było terminowo.
Zbieraliśmy się zwykle w największym pomieszczeniu - pracowni serologii i diagnostyki, królestwie kolegów Chrzanowskiego i Kuzi. Żarty i docinki, przyśpiewki, wierszyki i kawały wypełniały każdą wolną chwilę. Tu można było "pęknąć ze śmiechu", tu "więdły uszy" od wyrażeń i wyrażonek, tu też rodziły się satyryczne wierszyki i powiedzonka obiegające potem pokoje i docierające w końcu do zaśmiewającego się z nich Profesora. Na przykład ten, dotyczący mnie:
Panująca wśród nas beztroska była wynikiem naszej młodości i nieposkromionego optymizmu, bo przecież wszyscy stykając się z dużym stężeniem zarazków, oraz tysiącami zakażonych tyfusem plamistym wszy, poruszaliśmy się na krawędzi groźnej choroby bardzo często powodującej śmierć. Często, zwabiony hałasem zjawiał się wśród nas Profesor biorąc udział w ogólnej wesołości o co celniejsze wypowiedzi, dowcipy czy zdarzenia powtarzał potem Profesorowej - Wiesz Zosiu, co chłopcy znowu wymyślili? ... W pewnym dystansie wynikającym z różnicy wieku i zainteresowań, pracowała w Zakładzie żona znanego profesora okulistyki, doc. dr Reissowa, osoba poważna i dystyngowana. Uczynna, dużo czasu poświęcała wprowadzając nas w tajniki wykonywania histologicznych preparatów mikroskopowych i posługiwania się mikrotomem2. W tajemnicy przed Profesorem wykonywała czasem dla potrzebujących histologiczne skrawki jelitek zakażonych tyfusem plamistym wszy, czy też innych tkanek. Jej pasją była fotografia artystyczna i doskonałe portrety Profesora zdobiły zawsze jego gabinet. Zajmowała się zagadnieniami transplantacji u płazów, problemami również bardzo interesującymi Profesora. Starał się i nas nakłonić do zajęcia się tymi badaniami, pozbawionymi jednak, według naszej oceny, romantyzmu związanego z "polowaniem na mikroby". Jedynie kolega Stuchly, oscylujący zawsze w kierunku biologii jako takiej, podjął ten problem uzyskując dobre efekty. Najbliższą nam osobą, do której mieliśmy absolutne zaufanie, która wiedziała o nas wszystko, była czczona przez nas i szanowana jak matka, żona Profesora, Zofia Weiglowa. Ona była naszą opiekunką, pocieszycielką i orędowniczką, która nie wiadomo jakim sposobem znała aktualnie trapiące nas troski i potrzeby i w miarę możliwości zawsze przychodziła nam z pomocą. Ona wstawiała się za nami do Profesora i tłumaczyła nas przed nim. Zawsze stawała po naszej stronie uważając nas za starsze, często niesforne dzieci. Z jej pomocą załatwialiśmy zwolnienia i urlopy oraz najbardziej trapiące nas sprawy finansowe. Do niej biegliśmy z naszymi trudnościami i zmartwieniami. Dlatego imieniny Profesorowej były największym świętem w Zakładzie. W tym dniu wchodziła do pracowni aleją utworzoną z jej ulubionych azalii, które dziesiątkami wazonów i wazoników wypełniały korytarz i pracownię Profesora. Ze łzami w oczach przyjmowała nasze, jakże szczere i gorące życzenia i nie mogąc ze wzruszenia wypowiedzieć słowa, ściskała i całowała swoich składających jej życzenia "chłopców".
Nieco inaczej przebiegały zwykle imieniny Profesora. W tym dniu gromadziliśmy się w jego gabinecie. Wchodzącemu do Zakładu Weigla woźny w zaufaniu meldował, że wszyscy panowie uroczyście ubrani i ogoleni są już w gabinecie, do którego panie wniosły duże bukiety kwiatów.
- Panie komisarzu - tłumaczyli asystenci - to jest słynny uczony, był u Weigla na imieninach, pan rozumie, jest trochę "nie tego ..." i chce koniecznie, żeby go wsadzić na fotel Fredry, bo jest zmęczony. Niech mu pan coś powie, bo my nie możemy mu tego wytłumaczyć, a pana musi posłuchać. Posterunkowy ważnym krokiem zbliżył się do Rektora. - Panie! ... - zaczął ostro, ale na jego widok, ku zdumieniu i zaskoczeniu obecnych, wyprostował się jak struna i donośnym głosem zawołał: - Panie pułkowniku, starszy strzelec Józef Kozioł melduje się posłusznie na rozkaz! Okazało się, że w czasie obrony Lwowa był podkomendnym Rektora. - Jak to dobrze Józiu, że tu jesteś - zawołał Rektor poklepując go po ramieniu - ty mi pomożesz, bo oni nie chcą mnie słuchać. Podsadź mnie na pomnik, niech sobie trochę odpocznę na fotelu, obok hrabiego. Policjant zastanowił się przez chwilę, a potem konfidencjonalnie powiedział: - Panie pułkowniku, ta po co panu tam siedzieć. Popatrz pan na niego. Czy pan chce, żeby mu kawki też tak na głowę nasrali? Z kolei zastanowił się Rektor. - Masz rację kochanku, ty jeden mnie szanujesz i dobrze mi życzysz. Odprowadź mnie Józiu do domu. Panowie, gdzie ja mieszkam - zwrócił się do asystentów i cała grupa zgodnie udała się w dalszą drogę.
Gdy nastrój imieninowej zabawy sięgał zenitu, Edward Zubik wnosił uroczyście dojrzewający wcześniej w termostacie i schłodzony w lodówce, rozlany do specjalnie pojemnych probówek, kolorowy likwor sporządzony wedle recepty jego babki, a zwany "Tajemnicą rodu Zubików" Po wychyleniu nim do dna uroczystego toastu na cześć Profesora, wszyscy znający jego działanie goście woleli nie tylko przez jakiś czas nie wstawać z krzeseł, ale nawet mało mówić. Jedynie odznaczający się wyjątkowo mocną głową, najserdeczniejszy przyjaciel Profesora i niemal codzienny gość naszego Zakładu, Dziekan Wydziału prof. Lenartowicz, oddając niejako cześć serwowanemu przez Zubika trunkowi, pytał:
- Widzę cię, mój drogi całkiem wyraźnie, nie wiem tylko, o którego ci chodzi, bo ciągle zmieniacie się miejscami. W tak pełnej śmiechu i radości biesiadzie szybko mijały godziny pozostawiając za sobą niezatarte wspomnienia. Po skończonej uroczystości wychodziliśmy razem do Ogrodu Botanicznego, gdzie przechadzając się grupkami po alejkach, kończyliśmy rozpoczęte rozmowy i opowiadania, by w końcu rozejść się do domów. Podstawowy zespół stanowiący rdzeń Zakładu, zmontowany w latach 1926 - 1927 tworzyli:
- Władysław Kuzia, student medycyny, późniejszy Dyrektor Wojewódzkiej Stacji Sanitarno Epidemiologicznej w Olsztynie, - Jan Starzyk, student Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, późniejszy profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, - Zbigniew Stuchly, student Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, późniejszy profesor Akademii Medycznej we Wrocławiu, - Edward Zubik, student Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, późniejszy profesor i Dziekan Uniwersytetu we Wrocławiu, - Władysław Wolff, student Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego, a później medycyny, późniejszy adiunkt Akademii Medycznej w Zabrzu-Rokitnicy i Dyrektor Stacji Sanitarno Epidemiologicznej w Kaliszu. Ponadto, pracujący już od szeregu lat: - Tekla Załuska, laborantka wprowadzająca nas w tajniki hodowli wszy, sztucznego ich zakażania, prowadzenia pasaży riketsji i przyrządzania zawiesin do badań diagnostycznych. Koleżanka bardzo uczynna, pomagająca nam w wykonywaniu szeregu czynności technicznych, - Michał Martynowicz, mistrz rozległej wiedzy i techniki laboratoryjnej, zaufany Profesora i najdłużej z nim pracujący, - Grzegorz Karlic, woźny i hodowca zwierząt laboratoryjnych. Tak przedstawiał się trzon załogi w okresie rodzenia się szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu i wprowadzania jej do produkcji na skalę półprzemysłową. W tym czasie Profesor publikował największą ilość prac. Prace te, odbijające się szerokim echem w świecie naukowym, powodowały liczne odwiedziny znanych autorytetów naukowych z całego świata w celu zapoznania się z metodami pracy i badań.
Większość z nas uważał Profesor za antytalenty techniczne. Wyjątek pod tym względem stanowili kolega Kuzia, specjalista w zakresie fotografiki i aparatury fotograficznej, a także mechaniki samochodowej, jak też Zbyszek Stuchly projektujący i wykonujący prototypy urządzeń do mechanicznego zakażania wszy, które odegrały dużą rolę w przemysłowej produkcji szczepionki.
Poza czynnościami technicznymi, wynikającymi z naszego zatrudnienia, zadaniem naszym była praca naukowa, do której przez przyjęcie do Zakładu Biologii Ogólnej Wydziału Lekarskiego byliśmy zobowiązani. Do naszych własnych prac naukowych odnosił Profesor żelazną zasadę, od której nie było odstępstwa. Każda praca musiała być wykonana całkowicie osobiście przez kandydata.
Z postępu naszych prac zdawaliśmy regularnie sprawozdania, po których Profesor ujawniał zaistniałe błędy i doradzał sposób ich usunięcia.
Przedłużało to znacznie ukończenie i ogłoszenie wykonywanych prac. Wprawdzie te należycie wykonane i będące na ukończeniu Profesor zwykle referował osobiście w formie tzw. "doniesienia" w Towarzystwie naukowym im. Kopernika, co dawało pierwszeństwo w przypadku podjęcia tego samego tematu przez inne osoby, ale nie było jednoznaczne z ogłoszeniem jej drukiem. Cechą wszystkich prac musiała być dokładność, wiarygodność i rzeczowość oraz niemal do przesady doprowadzone umotywowanie założonej tezy, czy też stwierdzenie zjawiska szeregiem skrupulatnie przeprowadzonych badań z należytą dokumentacją. To, czego nie można było zobaczyć, fotograficznie utrwalić, względnie przy pomocy skrupulatnie przeprowadzonych badań udowodnić - nie mogło być brane pod uwagę. Inną cechą Profesora była lapidarność w wyrażaniu swoich myśli i omawianiu będących w toku, czy też zamierzonych prac. Mówił wyraźnie, okrągłymi, krótkimi zdaniami, bez zbędnych omówień i słów. Nie zapalał się, czuło się, że to, co wypowiadał było dokładnie przemyślane. Tego też żądał od nas, toteż rozmowa z Profesorem nie była łatwa, trzeba się było do niej zawsze dokładnie przygotować. Z tego powodu, dla mnie, referowanie Profesorowi jakiegoś zagadnienia było ciężkim przeżyciem. Słuchał wprawdzie cierpliwie, starał się zrozumieć, ale na końcu często konkludował:
Miał specjalny sposób kontrolowania naszych postępów. Często robił to przez polecenie wykonania jakiegoś zadania rzekomo potrzebnego do jego pracy, bądź też żądając osobistej pomocy przy przeprowadzanym przez niego badaniu. Przerzucał wtedy umiejętnie zasadnicze czynności na ucznia ograniczając swój udział do roli pomocnika, analizując jednocześnie sposób wykonania i wyciągając wnioski co do naszych wiadomości na dany temat. Naszą wiedzę potrafił też kontrolować podczas zwykłej, swobodnej z nami rozmowy. Nigdy nie zaskakiwał niespodziewanym tematem; albo wręczał jakieś opracowanie ze słowami - "zainteresuj się tym, mój drogi", albo też znajdowaliśmy na naszych biurkach literaturę dotyczącą jakiegoś zagadnienia. Jedno i drugie oznaczało, że na ten temat czeka nas prędzej, czy później odpowiednia rozmowa. Niektórzy badacze próbowali zarzucać Profesorowi zawężanie opracowywanych przez niego zagadnień. Słyszało się głosy, że ich rozpiętość i zakres nie były współmierne do olbrzymiej wiedzy, jaką posiadał.
Tak to przedstawiał się odczuwany przez nas i oglądany oczami młodości obraz Profesora Weigla, oraz pewien okres naszej pracy i niepowtarzalnej atmosfery towarzyszącej początkom naszej kariery naukowej, czy zawodowej. Później, w miarę nieformalnego przekształcania się Zakładu Biologii Ogólnej w Instytut Badań nad Tyfusem Plamistym, a przede wszystkim w Wytwórnię Szczepionki przeciw Tyfusowi Plamistemu, rozluźniały się łączące nas więzi i zmieniała się atmosfera Zakładu. Zatrudnienie coraz większej ilości pracowników technicznych, produkcyjnych, musiało spowodować zmianę układu wzajemnych powiązań i zainteresowań.
Jesienią przyjechał tam do nas Profesor. postępujące badania zainteresowały go tak dalece, że bez reszty oddał się pasjonującej go zawsze pracy. Na kilka dni wróciła dawna atmosfera Zakładu. Profesor wyraźnie odmłodniał i poweselał. Przekonało nas to, jak bardzo jest do nas przywiązany, a z drugiej strony, jak wyczerpuje go i męczy obca jego zamiłowaniu funkcja kierowania i administrowania produkcją. Toteż mimo ponagleń ze Lwowa przedłużał swój pobyt z dnia na dzień nie mogąc się oderwać od mikroskopu i preparatów. Cieszył się też wieczornymi przechadzkami i całodziennymi wyjazdami w teren. W wolnych chwilach z przyjemnością łowił pstrągi w płynącej w pobliżu rzece, co poza łucznictwem było drugim jego zamiłowaniem. Próbował i nas wciągnąć do tej rozrywki, ale z mizernymi efektami, bo nie mieliśmy pojęcia o wędkowaniu. Dawało mu to okazję do podśmiewania i pokpiwania z nas. Wieczorami zbieraliśmy się razem i do późnej nocy Profesor snuł swoje wspomnienia z dawnych lat.
Niemal ze łzami w oczach żegnaliśmy się na stacji kolejowej w Sławsku i długo jeszcze widzieliśmy go wychylonego z okna pociągu i machającego ręką na pożegnanie.
Przy powitaniu rozpłakał się ze wzruszenia, a uściskom i pytaniom nie było końca. Zaprosił mnie do domu. Przez długie godziny wspominaliśmy dawne dni i oglądali wyciągane z szuflad fotografie. Ze wzruszeniem i rozrzewnieniem słuchał, jak opowiadałem o naszym do niego przywiązaniu. O każdym z nas wypowiadał się słowami tak pełnymi uczucia, jakich się po nim nie spodziewałem. Pożegnałem się z Profesorem serdecznie nie wiedząc, że to było moje ostatnie z nim spotkanie. Mimo tak licznych i bezpośrednich więzów, jakie nas z Profesorem łączyły, pozostał dla nas, jako osoba prywatna o bogatej i skomplikowanej osobowości człowiekiem mało, a nawet prawie nieznanym. Może się to wydawać dla postronnych, a obecnie po latach nawet dla nas samych, niezrozumiałym, że właśnie my, jego uczniowie pozostający z nim przez okres piętnastu lat w nieustannym, codziennym kontakcie, tak mało możemy wiedzieć o jego życiu wewnętrznym, zainteresowaniach, przeżyciach i przemyśleniach. Myślę, że przyczyną była przede wszystkim różnica wieku i pozycji oraz, przynajmniej w początkowym okresie współpracy, nasze właściwe młodości zainteresowania.
Usposobienie miał Profesor pogodne, a nawet wesołe. Uśmiech niemal stale gościł na jego twarzy. Cenił dowcip w każdej formie, sam też był dowcipny. W swobodnych wypowiedziach i utarczkach słownych był przeciwnikiem ciętym, ale nie złośliwym.
Niewątpliwie Profesor odczuwał potrzebę odprężającej, swobodnej rozmowy. Często po przyjściu do nas w jakimś konkretnym celu, pozostawał potem kierując rozmowę na różne, nie związane z celem przyjścia tematy. Zachowywał się wtedy tak, jakby nie był naszym szefem i profesorem, ale dobrym znajomym.
Mimo swojej bezpośredniości i towarzyskiego usposobienia, nie miał w gronie kolegów - profesorów liczniejszej grupy szczerych i oddanych sobie przyjaciół. Wpływało na to prawdopodobnie uczucie ukrywanej, a może i nieświadomej zazdrości. Na lwowskim Uniwersytecie pracowało w tym czasie wielu wybitnych uczonych, których dorobek wzbogacał światową skarbnicę wiedzy. Wszystkich jednak przesłaniała błyskotliwa sława otaczająca postać Rudolfa Weigla i jego uznawana wysoka pozycja w świecie. Był przecież jednym z ostatnich wielkich Łowców Mikrobów. Jego nazwisko odkrywcy, że Ricketsja Prowazeki jest zarazkiem tyfusu plamistego, wynalazcy szczepionki przeciw tej groźnej chorobie zbierającej w ówczesnych świecie obfite żniwo śmierci, było znane każdemu biologowi i lekarzowi na Ziemi. To on był niemal pewnym kandydatem do Nagrody Nobla i fakt, że otrzymał ją inny uczony3 za prace, które bez Weigla nie mogłyby powstać odbił się głośnym echem na całym świecie, jako wielka niesprawiedliwość. Nic też dziwnego, że poprawne stosunki koleżeńskie nie przeradzały się w uczucia przyjaźni i chęć bliższego, bezpośredniego kontaktu. Odnoszę wrażenie, że zaważyło to do pewnego stopnia na osobowości Profesora, jego skrupulatności w ogłaszanych pracach i ostrożności w wypowiedziach, spowodowało ściślejsze zamknięcie się w obrębie pracowni i całkowite oddanie się pracy naukowej.
Profesor Weigl lubił bardzo kontakty z przyrodą. Jeżeli tylko czas mu na to pozwalał, chętnie przyjmował zaproszenia związane z wyjazdami na wieś,
Zaraz też zmieniał nastrój (czyżby się wstydził słabości?): - No, panie Kuzia, sięgnij łaskawie do tej myśliwskiej torby, z której wygląda ci szyjka butelki. Musimy coś przegryźć i wypić. Przyroda przyrodą, polowanie polowaniem, a brzuch brzuchem. Trzeba się rozgrzać, bo mgła już w kości wchodzi i zimno się robi. W dobrych humorach wracaliśmy do czekających na nas z kolacją gospodarzy. Tam w kręgu światła naftowej lampy, przy parujących półmiskach kaszy gryczanej ze skwarkami i gładyszkach podśmietania snuły się rozmowy o wszystkim i o niczym, padały dowcipy, dźwięczał śmiech. - Czuję się tutaj, jak u siebie w domu, gdy przyjeżdżałem w odwiedziny do matki - mówił zadowolony i chyba szczęśliwy Profesor. Jaki był stosunek Profesora do muzyki i sztuki? Czy lubił teatr, operę, koncerty? Jak odbierał uczuciowo i przeżywał rozgrywające się na scenie sytuacje, jak oceniał grę aktorów? Nie potrafię na to odpowiedzieć, nie przypominam sobie, by kiedykolwiek prowadzone były z Profesorem rozmowy na te tematy. Widziałem parę razy Weiglów w teatrze i operze, ale które z nich było inicjatorem -nie wiem. Raz tylko, siedząc w sąsiedniej loży widziałem Profesora głęboko przejętego i wzruszonego. Było to na operze "Peer Gynt", ale też trudno było słucha tej muzyki bez wzruszenia.
Profesor Weigl nie przedstawiał typu skostniałego uczonego, który poza dziedziną swojej pracy nie widział otaczającego go świata. Był to umysł otwarty, o szerokim wachlarzu zainteresowań różnymi dziedzinami wiedzy, których wybrane zagadnienia, zgodnie ze swą skrupulatnością, opanowywał dogłębnie i szczegółowo. Nieraz zaskakiwał nas nie tylko wiadomościami z zakresu tematyki aktualnie przez nas słuchanych wykładów, ale i podpowiedziami w jakich publikacjach, czy podręcznikach są one szczegółowo wyjaśnione.
Pamiętajcie chłopcy, że naukowe przyjęcie jakiegoś zjawiska, chociażby powszechnie uznawanego, wymaga szeregu badań formalnych i statystycznych oraz właściwej dla tych zjawisk aparatury rejestrującej. Przede wszystkim zaś, właściwego analizowania i interpretowania wyników. Tym bardziej, jeżeli idzie jak w tym wypadku, o zjawiska leżące na granicy fantastyki. Konieczna jest tu specjalna ostrożność i rozwaga co do wniosków i w wypowiadaniu się na ten temat, a zwłaszcza daleko idąca skrupulatność w obserwacjach. Te zasady was szczególnie, jako naukowców obowiązują. Zapamiętajcie kochani na zawsze, że nauka, to nie literatura pozwalająca na różne i swobodne interpretowanie zdarzeń i faktów. No, rozgadałem się, ale to wasza wina.
Niewielu z nas słuchało wykładów Profesora, który specjalnie też nas do tego nie zachęcał. Może dlatego, że jak opowiadali nasi koledzy studenci, Profesor jako wykładowca nie wykazywał talentu oratorskiego, nie potrafił zafascynować słuchaczy nawet bardzo interesującymi tematami biologii ogólnej. Podobnie zresztą, nie budziły entuzjazmu wykłady biologii na Wydziale Matematyczno - Przyrodniczym prowadzone przez równego mu wiekiem prof. Hirszlera. Obaj byli uczniami i byłymi asystentami profesora Nusbauma6, od którego widocznie przejęli sposób konstruowania i przedstawiania tematu.
Dokładność w wypowiedziach i opracowaniu każdego, nawet teoretycznego zagadnienia powodowały, że wykłady Profesora były ściśle tematyczne. Zawierały tylko zasadnicze wiadomości potrzebne dla zrozumienia przez studentów medycyny praw biologii mających wpływ na powstanie i rozwój życia, na miejsce człowieka w przyrodzie i przebieg zagrożeń ze strony współżyjących z nim organizmów. Każdy wykład przygotowywał pisemnie. Powstawał w ten sposób stale aktualizowany skrypt, którym się na wykładach posługiwał. Powodowało to, że jego wykłady odbierane były jako monotonne i suche. Przy egzaminach, wedle relacji zdających studentów, był bezosobowy. Zadawał ściśle sprecyzowane pytania i czekał na odpowiedź. Przy jej braku, widząc zdenerwowanie zdającego, zadawał je powtórnie, nieco inaczej, jakby przystępniej zredagowane. Jeżeli odpowiedź była niezupełna dawał dodatkowe, naprowadzające pytania. Jak określali, nie dusił, nie zastraszał. Był wymagający i oceniał sprawiedliwie. Rozumiał zdenerwowanie pytanego i uspokajał go. Stawianie niedostatecznych ocen sprawiało mu jakby osobistą przykrość, toteż przy stwierdzeniu zbyt miernego jeszcze opanowania przedmiotu, bardzo często dawał studentom dodatkowy termin. Natomiast stawał się nieprzyjemnie ostry, gdy stwierdził bagatelizowanie przedmiotu przez studenta. Denerwował się wtedy bardzo uważając takie postępowanie za uderzające bezpośrednio w niego jako profesora i naukowca. Był jednak uczuciowy, miał dobre serce i nie leżało w jego naturze sprawianie komuś przykrości. Zdarzyło się tak, że pewnego razu oblał jednego po drugim sześciu wyjątkowo nieprzygotowanych studentów. Przerwał dalsze egzaminy i wrócił do Zakładu bardzo wzburzony i zdenerwowany. Głośno skarżył się żonie, że to granda, bezczelność, bagatelizowanie jego i przedmiotu. Byłem już wtedy starszym asystentem i magistrem biologii, a studiowałem jako drugi fakultet medycynę na Wydziale Lekarskim, więc studenci ci byli moimi kolegami. Przyszli więc do mnie, by ich ratować, bo groziła im strata roku, jako że biologia była egzaminem rygorowym. A tu do Profesora, który już drugi dzień chodził jak gradowa chmura nie można było przystąpić, a co dopiero próbować interwencji. Oblani zdawali sobie sprawę, że szli, jak to się mówiło na "pas - blind"7, i że swoim stosunkiem do egzaminu obrazili Profesora - przyszli więc, by go przeprosić. Z duszą na ramieniu i strachem, że zostanę sromotnie wyrzucony z gabinetu, udałem się do Profesora. Użyłem całej swej wymowy opowiadając, jak są skruszeni i świadomi swojego nietaktu i winy, a w końcu przedstawiłem ich prośbę. Profesor słuchał nie wyrzucając mnie, w końcu zamruczał:
- Skąd, panie profesorze, mnie zupełnie o to nie chodzi, zasłużyli. Oni nawet o nowym terminie nie wspominali. Są zrezygnowani, wiedzą, że muszą stracić rok, a trzech z nich to w dodatku utraci stypendium. - Stracą rok, a mówisz, nawet i stypendium? Dobrze im tak - zamruczał i odwrócił się do mnie plecami kierując się w głąb gabinetu. Znaczyło to, że rozmowa skończona. Będąca w pracowni Profesorowa mrugnęła do mnie, więc zacząłem się powolutku wycofywać. Długo, bardzo długo wychodziłem. Przy drzwiach, gdy już brałem za klamkę dobiegł mnie z gabinetu głos Profesora: - Za trzy tygodnie! Porwałem indeksy, które już przygotowane trzymała w ręku Profesorowa i prysnąłem na korytarz. Takim był profesor Weigl. Nie chciał się stać powodem niepowodzeń życiowych i strat materialnych tracącego stypendium biedaka, często z ogromnym trudem dążącego do celu, jakim było zdobycie wykształcenia. Musiał ustąpić dając im jeszcze jedną szansę. Może za ostro ich osądził? Przy jakiejś okazji powiedział kiedyś do mnie:
We wspomnieniach tych brak okresu pięciu lat okupacji, którego nie byłem świadkiem. Okresu, w którym z całą wyrazistością ujawniły się istotne cechy Profesora jako wielkiego, szlachetnego w pełnym tego słowa znaczeniu człowieka. W pełnym blasku uwydatniła się jego prawość, bezkompromisowość, poczucie honoru i patriotyzm nakazujący mu za wszelką cenę ratować naukę i kulturę narodu, w którym żył i pracował. Poświęcił cały swój dorobek i sławę naukową, ryzykował wolność i życie byle ratować swoich kolegów i wszystkie zagrożone zniszczeniem wartości ludzkie. Okres ten wymaga pełnego opracowania. Nie może bowiem pójść w zapomnienie poświęcenie Profesora Weigla i cała jego szlachetna działalność tego okresu8. Wizyta w pracowni Józefa Pieniążka9 Pewnego dnia zauważył Profesor w mojej pracowni klocek drzeworytniczy z wyrytym ekslibrisem dla któregoś z kolegów.
Któregoś popołudnia zjawiliśmy się w atelier i pracowni Pieniążka zastając tam kilku malarzy studiujących w pobliskiej Akademii Sztuk Pięknych, korzystających często zarówno z wiedzy, jak i z urządzeń technicznych swego mistrza. Po dokładnym obejrzeniu drewnianych klocków drzeworytniczych i miedzianych płytek do akwafort, przyjrzeniu się sposobom ich obróbki i trawienia kwasami, zabrał się Profesor własnoręcznie do sporządzania odbitek. Pomagali mu w tym nie tylko gospodarz, ale i znajdujący się tam goście. Zajęciom towarzyszyły żarty, dowcipne powiedzonka, anegdoty i wzajemne przekrzykiwania się pracujących przy różnych prasach i sztalugach malarzy i ich kolegów. Zauważyłem, jak szybko Profesor przystosował się do otoczenia, stał się wesołym kompanem, jakby znał wszystkich od dawna. Nie tylko odcinał się dowcipnie na zaczepki, odpowiadał żartem na żart, ale zakasawszy rękawy pomagał niektórym w obracaniu dźwignią ciężkiej prasy, nawet udzielając, ku ich zdumieniu, trafnych rad i pouczeń.
- Nie, ale przecież pan mi, mistrzu, szczegółowo opowiedział, jak to się powinno robić - odpowiedział Profesor odbijając akurat jakąś wyjątkowo udaną litografię. Przy tych zajęciach w wesołej, pełnej przyjaźni atmosferze, szybko mijał czas. Zbliżał się wieczór, tempo prac ustawało. Pieniążek, jak to było jego zwyczajem, zaprosił wszystkich na podwieczorek składający się z marynowanych śledzi bałtyckich i ... ulubionych przezeń ciastek - makaroników. Chcąc jednak uczcić niecodzienną przecież wizytę Weigla, postanowił wystąpić uroczyście z trunkami. Znając roztargnienie Pieniążka i bałagan panujący w jego pracowni, tak ja, jak i goście ze strachem patrzyliśmy, jak wśród szeregu flaszek z mieszankami oleju, terpentyny, werniksu i pokostu szuka tych właściwych z winem i wódką. Ponieważ prawie wszystkie butelki miały etykiety po wypitych kiedyś trunkach, więc wybieranie tych właściwych trwało długo i odbywało się na "niuch", jak to określił architekt i malarz Rawski (jako architekt projektował przeważnie nagrobki dla co zamożniejszych obywateli, ale jako malarz był znakomitością). W poszukiwaniach pomagali wszyscy wołając chórem: ' ta?... nie ta!, ta?... nie ta!, taa!"
Nie obeszło się bez przyśpiewek, a odśpiewana przez gospodarza (zresztą fałszywie) góralska piosenka zaczynająca się od słów:
Na przypiecku siedzi, fajeckę se kuzy .. a kończąca: Pieter z Pawłem tańcują A duk swinty ziwa. wprowadziła Profesora w stan niemalże uniesienia. Na koniec Wajda, który od dłuższego czasu pilnie przysłuchiwał się rozmowom wyszedł cicho do przedpokoju i zapukawszy do drzwi począł głosem Weigla przepraszać Pieniążka za niespodziewaną wizytę i parodiując obydwu rozmawiać o technice wykonywania odbitek. Radość Profesora nie miała granic. Zaśmiewał się tak szczerze, aż łzy pojawiły mu się w oczach. Mieliśmy wstąpić tylko na chwilę, a wizyta trwała ponad sześć godzin. Wracaliśmy skąpo oświetlonymi uliczkami górnego Łyczakowa obdarowani odbitkami i karykaturą Profesora wykonana przez któregoś z uczestników. Z ogródków otaczających ukryte w drzewach domki i wilijki unosił się duszący zapach maciejki, tu i ówdzie dolatywały dźwięki mandoliny lub harmonii, głosy matek nawołujących dzieci i pluskanie nabieranej z ulicznych kranów wody. Łyczaków przygotowywał się do snu.
Profesor milcząc przeżywał wrażenia z wizyty o tak niespodziewanym przebiegu. W końcu powiedział:
Serenada na Łyczakowie Któregoś dnia, podczas relaksowego spaceru w przylegającym bezpośrednio do pracowni Ogrodzie Botanicznym, opowiadaliśmy sobie o zwyczajach panujących na lwowskich przedmieściach, o zabawach, powszechnie znanych zespołach ulicznych grajków i o popularnych we Lwowie "wariatuńciach". O obwieszonym orderami "Fredziu - Hab'acht"12 musztrującym przechodniów i odbierającym defilady na głównych ulicach miasta, o Ślepej Mińci siedzącej stale pod pomnikiem Sobieskiego i lansującej na regularnie zastawianej i przepijanej harmonii najnowsze przeboje, która mimo katarakty13 i czarnych okularów bezbłędnie trafiała laską w łydki dokuczających jej batiarów, o "Mańku-Buwaj ty Zdorowa" ciągnącego za sobą wózek z całym swym dobytkiem, a za dwa grosze odśpiewującym ruską piosenkę której refren zaczynał się słowami, którym zawdzięczał swój przydomek, a kończył: "... ja wże widjiżdżaju", co po otrzymaniu zapłaty niezwłocznie uskuteczniał zatrzymując się znowu po kilkunastu metrach. Czy też o niewidomym Józiu, który podobnie jak Mińcia grał na harmonii i miał swoje stałe miejsce na schodach prowadzących do wysoko położonego dziedzińca kościoła św. Antoniego na Łyczakowie; potwornie przeklinającego mijające go bez datku stare dewotki stale przesiadujące w kościele. Jak je rozpoznawał było zagadką, gdyż nie zdarzyło się nigdy, by zaczepił inne osoby udające się do kościoła. Tak samo zagadkowym było, że zawsze celnie trafiał przygotowanymi koła siebie kamykami drażniących się z nim uliczników, których "sztorcował" po imieniu nigdy ich nie myląc.
Mijały dni i tygodnie, pracy mieliśmy coraz więcej tak w Zakładzie, jak i na uczelni. Zapomniałem zupełnie o obietnicy, ale widocznie nie zapomniał Profesor, gdyż wspomniała mi o tym doc. Reissowa. Nadszedł upalny czerwiec. Na peryferiach, wieczory w takie dni spędzali mieszkańcy przed domami. W ogródkach, na gankach, balkonach, podwórzach, a nawet wprost na krzesłach porozstawianych na ulicy. W ciszy wieczoru, przerywanej śmiechem młodzieży i biegających dzieci, snuły się rozmowy, żarty i opowiadania do późnej nocy. O ciężkim życiu. o polityce, o tym co było i co będzie:
- No, panie Franciszku, nie narzekajcie - wtrąca siedzący obok sąsiad - nie narzekajcie. Bogu dzięki pracujecie pod magistratem, to i stale pensyjka leci, a i emeryturka czeka, a nam murarzom, to tylko teraz w sezonie lepiej, ale już w jesieni bezrobocie, bida i galop-zupka w głodnej kuchni u zakonnic. Bida bidę goni. - Znowu bałakają o wojnie - wtrąca się któryś. - Eee, nie wierzę, bo znaku na niebie ni ma. Pamiętacie, jak przed czternastym rokiem na niebie świeciła kometa i widno krzyż było ogromny - kara Boska. - Ali komety ni ma, ino gwiazdeczki mrygają i świcą jak guziki na mundurze. Nic nie byndzie. - Mrygają, mrygają, ale jak ci bomba mrygnie, to się nie pozbirasz. - Nie daj Boże. Komendant Piłsudski nie żyje, kto poprowadzi naród - te smyrdy grzybowe? - Wojna, nie wojna, ale coś musi być. Jakaś rewolucja, mówią, socjalna, albo co? Drożyzna coraz większa, a pracy ni ma. Bogaczom brzuch rośnie, a bidnym do krzyża przyrasta - musi przyjść jakaś odmiana. - A przyjdzie, ty komunisto, przyjdzie. Pewnie twoja komuna. Klawo bendzie, haraszo. Wszyscy jeść będą z jednego kotła, a żony będą wspólne. Na moją starą to nikt nie poleci, chyba by głuchy był i ślepy, ale ja sobie za to użyję - młoda czy stara, każda moja. - Ta czym, panie Karolu, ta czym? - zaśmiała się przebiegająca obok z koszykiem bielizny fertyczna, jasnowłosa Zośka, służąca pani radczyni. Potoczyli za nią oczyma. - Patrzaj, jak to kuperkiem kręci? - A kręci, kręci, bo tam za rogiem już od pół godziny kogut w mundurze kaprala czeka. Ot młodość, młodość. - No, zakurzymy sobie po jednym, bo noc idzie. Palcie, panowla, dobry tytuń. Prawdziwy "macedoński". Cyklinowałem wczoraj u radcy pod piątym, dał mi całą paczkę. Pogadalim sobie. Pal, mówi, dobry człowieku na zdrowie. Niczego panisko, ale straszny fajtłapa i pantoflarz. Ino się oglądał, czy kubita nie kikuje. Umilkli, zakurzyli. Zmęczone dzieci drzemały już przytulone do kolan matek, ojcowie w zadumie palili fajeczki lub papierosy. Było cicho i dobrze. W takie to wieczory nagle rozbrzmiewały akordy mandolin i gitar. To pod oknami ukochanej lub solenizantki wielbiciele serenadą składali hołd piękności i młodości. Na te dźwięki rozjaśniały się oczy odpoczywających, podnosiły się głowy, na twarzach pojawiał się czasem tęskny uśmiech. Każda z żon miała przecież nie jedną w młodości sobie poświęconą serenadę, każdy z ojców brał kiedyś w nich udział. Ożywały wspomnienia:
- Tobie też było do twarzy w mundurze dragona i błyszczącym czaku na głowie. Oczu nie mogłam oderwać. - A pamiętasz nasz pierwszy bal w Sokole Macierzy? Dostałem wtedy pierwszą pensję w drukarni "Wieku Nowego"? - A pamiętasz, a pamiętasz, a przypominasz sobie ... - toczyły się wspominki i opowiadania, aż w roziskrzone gwiazdami niebo uderzył ostry dźwięk trąbki i z pobliskich koszar dobiegł chóralny śpiew : "Wszystkie nasze dzienne sprawy przyjm litośnie Boże Prawy, a gdy będziem zasypiali niech Cię nawet sen nasz chwali ...". - Capstrzyk. Był koniec czerwca. Okres imienin najpopularniejszych dla górnego Łyczakowa. Danuty, Janki, Marysie i Wandy z biciem serca oczekiwały każdego wieczoru imieninowej serenady. Bo też serenada w tej dzielnicy to chluba i chwała, to uznanie i hołd. Brak serenady zaś, to upokorzenie i całoroczny żal. Zespoły amatorskie i zawodowe nie mogły sprostać licznym zamówieniom i prośbom. Towarzystwo Śpiewacze i Klub Mandolinistów przy II Sokole na Łyczakowie też miał zamówień bez liku.
Najbardziej uroczysta i najważniejsza dla "Hejnału" serenada wypadała na imieniny Danuty, córki i żony (też Danuta) prezesa II Sokoła, znanego kupca i Radcy Magistratu, Jana Żółkiewskiego, ze względu na nazwisko zwanego Hetmanem. Cała ulica Piaskowa, gdzie Hetman miał swoją willę, szykowała się na przyjęcie.
- Mówiłam ci Rudi, że jeszcze nie raz będziesz zaskoczony i zdziwiony. W wyznaczonym dniu pojechaliśmy na Łyczaków do umówionego lokalu położonego za drogą sercom mieszkańców figurą - kapliczką Matki Boskiej. Już z daleka widoczna była stojąca w drzwiach restauracji potężna postać Grubego Franka:
Odpowiadałem im po imieniu, ściskałem wyciągnięte dłonie. - Jak widzę - odezwał się Profesor - jesteś tu dosyć popularny. - Panie Radco, wtrącił się Gruby Franek - ta te batiary bu się za nim pozabijali. Złodziej, ni złodziej, majster, czeladnik, student, nie student - wszystkie "serwus Władek". jakby krzyknął tylko, to by mi w try miga całą budę rozwalili. No, ale on też jest za nimi, ile on już im dobrego zrobił, ilu pracę znalazł, ilu ... - Lepiej postaw nam pan jakiegoś "okocima" z pianką - przerwałem - bo upał, aż w ustach zasycha. Gruby Franek oddalił się w stronę bufetu. - Niech mi pan powie - odezwała się Profesorowa - jak pan to robi? Jak to się dzieje, że oni wszyscy niby obcy, a są panu tacy oddani? Mieszka pan przecież w innej dzielnicy, a uważają pana za swojego i odnoszą się jak do kolegi. - Proszę pani, ja ich znam od dziecka. Kiedyś mieszkałem na Krupiarskiej, tuż obok, ale i dziś nadal żyję ich życiem, ich troskami, marzeniami i dążeniami. Tu, podobnie jak w innych dzielnicach peryferyjnych, jest zupełnie inny świat. Ciężka, codzienna praca i trud, cwaniactwo, a nawet złodziejstwo, ale i również romantyzm a nade wszystko wartość i znaczenie koleżeństwa. Tu nie ma fałszu - albo nóż, albo przyjaźń. Tu się ceni przede wszystkim honor i słowo. - Ciekawe miasto, ciekawi ludzie, o których tak żywo opowiadasz - wtrącił Profesor. - O, panie Profesorze, ja czasem w wolnych chwilach włóczę się trochę po mieście i nieraz poznaję różnych ludzi i miejsca, gdzie się spotykają. U "Świstuna", gdzie gromadzi się cała medycyna w lokalu obwieszonym karykaturami, a między nimi jest i Pańska, nawet w dwóch egzemplarzach. U "Atlasa", gdzie dyskutują przy winie literaci i malarze, u "Naftuły", gdzie przy miodzie teatr i operetka prowadzi zażarte spory kto jest, a kto nie jest prawdziwym artystą, a także szereg innych lokali i miejsc. Podczas naszej rozmowy zebrał się już cały zespół. Dyrygent "Hejnału", muzyk i kompozytor, nazywany tu nie wiadomo dlaczego "panem Gieniem", ustalił przebieg i podział ról. - Ponieważ będziemy przechodzić koło Ilony, musimy tam zagrać i odśpiewać co najmniej dwie piosenki. Może dostaniemy za to dobrego tokaju lub węgrzyna. Potem na Piaskową, do Hetmana. - Do jakiej Ilony na węgrzyna? - zaniepokoiła się Profesorowa wyobrażając sobie może jakąś spelunkę. Musieliśmy wyjaśnić, że Ilona, to z pochodzenia Węgierka, studentka konserwatorium o pięknym sopranie. Królowa piękności Łyczakowa i jego tabu, cicha nieodwzajemniona miłość całej dzielnicy. Poszliśmy całą gromadą. Przed kamienicą Ilony mój kolega gimnazjalny znakomitym tenorem wykonał jako inwokację ówczesny szlagier "Kiedy patrzę w twoje oczy". Otworzyły się wszystkie okna, a na balkonie pojawiła się Ilonka. Nasz szef na mandolinie mistrzowsko zapiórkował piosenkę "Cyganka Ksenia", był to późniejszy sentymentalny szlagier. Bronek włożył w nią tyle uczucia, że reszta zespołu zasłuchana przestała grać. - Jakie to piękne - wzruszyła się Profesorowa. - Jaka ta Ilonka śliczna i zgrabna - zauważył Profesor mrugając do mnie. - Dziękuję wam kochane, drogie chłopaki - zawołała Ilona przesyłając wszystkim ręką pocałunki - zaczekajcie, idę z wami do Danuśki. Zarumieniona szybkim biegiem i zmieszana obecnością Weiglów wyglądała czarująco i z miejsca podbiła serca wszystkich, nie wyłączając Profesora, który nie odstępował jej na krok. Jak to było we zwyczaju, całą gromadą pobrzękując to na jednym, to na drugim instrumencie szliśmy wesoło ulicą Piaskową. Przed ukrytymi w ogródkach małymi domkami, przy stołach i stolikach wystawionych przed domami robiło się gwarno i wesoło. Ze wszystkich stron dochodziły dźwięki instrumentów, śmiechy oraz wesołe przyśpiewki i toasty. Jak mówił Gruby Franek - Łyczakowski naród imieninował. Na widok znanego tutaj muzyka, kapelmistrza i dyrygent, Ilonki i popularnego piłkarza "Pogoni", bożyszcza całego Lwowa - Wacka Kuchara, przyłączały się do nas grające na Piaskowej inne zespoły a także mieszkańcy posiadający instrumenty. Zanim doszliśmy do jarzącej się światłami willi Hetmana, utworzyła się kapela około trzydziestoosobowa. Przy prawie pełnej instrumentacji: mandole, mandoliny, berdy, gitary, skrzypce a nawet bałałajki i cygańskie bębenki - stanowiło to już orkiestrę koncertową. Mogłem więc zrezygnować z grania i zająć się Weiglami. Usadowiliśmy się w ogrodzie Hetmana, na nieco oddalonej od furtki ławeczce, a siedząca obok Profesorowej Ilona zauważyła:
- Nie może znowu tak bardzo fałszować, skoro tak długo jest w zespole - ujęła się za mną Profesorowa. - Oho, jak słyszę, to i państwo zdążył już zaczarować, skoro go tak bronicie. - Nie wiem kto kogo zaczarował, ale wiem tylko, że ciągle słyszę Władek, Władeczek, Ilonka, Iloneczka - cała gramatyka imion, ale ani razu Wacuniu, czy Wacku - odezwał się stojący obok nas Wacek Kuchar - teraz pozieleniejesz z zazdrości, jak usłyszysz jaki koncert imieninowy będzie miała Danuśka, chociaż nie "królowa" i nie "tabu". Patrz, co się dzieje! Istotnie. Pan Gieniu rozstawiał przepisowo orkiestrę, a całą ulicę i stok Piaskowej Góry wypełniały ciągle rosnące tłumy słuchaczy. - Co to znaczy "tabu", już drugi raz słyszę to określenie w stosunku do pani Ilony - zapytał Profesor. - Znaczy to, panie profesorze, - odpowiedział Wacek - że jeśliby jakiś frajer ośmielił się obrazić Ilonkę, albo coś złego o niej powiedzieć, to nabierze facki jak bidny w torby. Na dany znak dyrygenta ucichły szmery i rozmowy. Jak każe zwyczaj, dopiero po wykonaniu inwokacji na ganku domu pojawiła się wdzięczna postać Danusi obok pięknej jeszcze matki i ubranego w kontusz z karabelą, jak przystało na członka Bractwa Kurkowego miasta Lwowa, pana Żółkiewskiego. Stojąc (bo tak każe zwyczaj) wysłuchali tradycyjnych dla początku serenady pieśni "Zejdź do gondoli" i "Sorrento", po czym fundator serenady z dyrygentem złożywszy życzenia matce i córce poprosili o wysłuchanie dalszego koncertu. Ogród i werandy wypełniły się gośćmi, a przed nami pojawili się gospodarze dziękując Weiglom za zaszczycenie uroczystości swym przybyciem. Trwający prawie dwie godziny serenadowy koncert rozpoczal się piosenką "La Paloma", w której wstawki solowe śpiewali na przemian Ilona (sopran) i Bronek (tenor). Potem biegły utwory operowe, operetkowe, popularne pieśni i piosenki. Ucichły wszystkie dolatujące z oddali dźwięki. W gęstniejącym zmroku jaśniały wynurzające się spoza Wysokiego Zamku i Kajzerwaldu, oświetlone księżycem stoki Piaskowej Góry, ubarwione grupami siedzących i stojących słuchaczy. Trwał koncert, by przez srebrzyste brzęczeniem mandolin, jękliwymi tonami gitar, pomrukiwaniem berd i łkającym śpiewem skrzypiec tanga przejść w taneczne rytmy walców. Na zakończenie orkiestra z udziałem solistów wykonała zdobywającą sobie dopiero popularność, wzruszającą ukraińską piosenkę opiewającą nieszczęśliwą miłość młodego hucuła i cyganki Kseni.
I znów z zaskoczeniem zobaczyłem jak szybko i chętnie Profesor przystosował się do niecodziennego przecież dla niego otoczenia, atmosfery i osób. Już po kilkunastu minutach czuł się doskonale zarówno wśród młodzieży, jak i ludzi dojrzałych. Pełen wigoru i humoru, otoczony wieńcem kobiet i poważnych mężczyzn stał się ośrodkiem zainteresowania i duszą zabawy. Ku zachwytowi obywateli Łyczakowa i przerażeniu Profesorowej wyśpiewywał wspólnie z innymi tradycyjne "Tramwal za tramwalim ...", znane w całej Polsce "Szła dzieweczka do laseczka ...", a nawet uważaną za batiarską piosenkę "O dwunastej godzinie idy ja przez Lwów". Rozchwytywany w "listonoszu", fantach i tańcu bawił się znakomicie i beztrosko. Dobrze już po północy, żegnani z żalem przez obecnych odwiezieni zostali do domu przez gospodarza i obecnego na przyjęciu poetę i literata Brończyka, którego dramat o prawdziwym hetmanie Żółkiewskim wchodził właśnie na scenę lwowskiego teatru. 1 Modny w tym czasie aktor filmowy
Wszystkie prawa zastrzeżone.
|
  |
---|