Z dziennika podróży w czas przeszły
TANGO W SZKOLNYM MUNDURKU
Bardzo lubiłyśmy śpiewać. Zwłaszcza przeboje, te filmowe, niezależnie od tego czy film oglądałyśmy, czy też nie. Przy robieniu porządków w naszym pokoju, czy układaniu wytartych z kurzu książek na półkach, najczęściej podśpiewywałyśmy wesoło
gdy szumi, szumi woda i płynie sobie w dal…”
Taka milutka, takie oczy ma jak fiołki…” Natomiast te nastrojowe, najczęściej w rytmie tanga, śpiewałyśmy „każda sobie”, zależnie od własnego nastroju i własnego zapotrzebowania na odrobinę liryki, czy też melodramatu. Moimi ulubionymi piosenkami były „Jesienne róże” i tango śpiewane przez Hankę Ordonówną „Miłość ci wszystko wybaczy zazdrość i zdradę i grzech, bo miłość tak pięknie tłumaczy…” przy czym najbardziej mnie fascynowała ta „zdrada i grzech” oraz fakt, że śpiewała to Ordonka w filmie o tajemniczym tytule „Szpieg w masce”. Filmu, oczywiście, nie oglądałam, niewątpliwie właśnie z powodu tej „zdrady i grzechu”, ale sama piosenka wraz ze swym rytmem powodowała, że śpiewając ją tragicznym tonem czułam się bardziej „dorosła”. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Hanka potwornie fałszowała, czy też detonowała właściwą melodię, co strasznie mnie irytowało i doprowadzało nieraz do ostrych słownych scysji. Ona po prostu swego fałszu nie słyszała i uważała moje reakcje za celowe złośliwości. Często, dla świętego spokoju, starałam się nic nie zauważać, tym bardziej, że przy tym mankamencie miała znakomite wyczucie rytmu. Niemniej ponad śpiewanie przedkładałyśmy taniec, którym zajmowałyśmy się najczęściej w naszym długim, wąskim przedpokoju, bo jakkolwiek mieliśmy 5 pokoi, wielkość ich i rozstawienie mebli nie stwarzały dostatecznie wolnej przestrzeni, w której mogłybyśmy uprawiać nasze taneczne ewolucje. Najmniejszym powodzeniem cieszyły się u nas, może z wyjątkiem mazura, tańce ludowe aż do znudzenia ćwiczone w szkole na lekcjach gimnastyki. Natomiast tango i walc angielski, oraz rumba czy slow-fox stanowiły czołówkę naszych ulubionych tanecznych wyczynów. Przeważnie zawsze kłóciłyśmy się, która z nas ma prowadzić dopóki Mama nie poradziła nam, abyśmy robiły to na zmianę. Kiedy byłyśmy jeszcze w szkole powszechnej karnawałowe szkolne zabawy polegały głównie na przytupywaniu krakowiaczków, zbiorowym kręceniu się w kółeczko i atrakcjach typu „Zasiali górale mak”, ale w tym całym karnawałowym nastroju nas najbardziej interesowała loteria fantowa z możliwością wygrania nagrody głównej w postaci np. filiżanki ze spodkiem w różyczki i nieco obtłuczonym uszkiem, lub porcelanowego, dużego królika, którego koniuszek jednego ucha był nieco nadbity, ale za to miał cały ogonek. To ciągnięcie losów, a potem ich rozwijanie było czymś bardzo podniecającym, porównywalnym w pewnym stopniu do zasiadania dorosłego gracza przy stole z ruletką np. w Monte Carlo. Niestety, ani Hance ani mnie nigdy nie udało się wygranie jakiegoś bardziej znaczącego fantu, co rekompensowałyśmy sobie wraz z koleżankami wypijaniem w bufecie lemoniady czy oranżady, dmuchaniem na siebie cukru pudru z powierzchni konsumowanych przez nas pączków, a potem bieganiem po korytarzach szkolnych. Lekcje tańca u Szybalskich prowadzone przez mego Wuja w pięknym salonie właścicieli mieszkania przy ulicy św. Marka były jakimś przełomem w naszej tanecznej edukacji, gdyż tu partnerami tanecznymi byli „autentyczni” chłopcy, a nie koleżanki czy siostry. Przyjemność zatańczenia jakiegoś foxtrota czy walca w dużej mierze zależała od umiejętności partnera, jego wyczucia muzyki i pewnego pokierowania partnerką. Obie z Hanka byłyśmy zgodne, że najlepszym tancerzem był Wacek, ale on rzadko się udzielał, prawie zawsze tańcząc z Elą Smolkówną, co nas czasem irytowało. „Zachowuje się tak jakbyśmy były małymi dziewczynkami, a on jest przecież tylko rok a może pół roku starszy od ciebie” - mówiła Hanka, skazana wówczas na tańczenie z chłopcem pozbawionym poczucia rytmu. Ale lekcje się skończyły i znów czekały nas zabawy szkolne bez udziału chłopców, mimo, że byłyśmy już w gimnazjum. Na dodatek na tych szkolnych zabawach obowiązywał mundurek szkolny, tzw. „wizytowy”, co oznaczało, że do granatowej spódniczki można było ubrać białą bluzkę mundurkową. Na szczęście nasze mamy, gdzieś od 1935, 36 roku zaczęły organizować prywatne „wieczorki tańcujące” odbywające się w domach znajomych rodzin koleżanek, koleżanek których duże mieszkanie zapewniało możliwość pomieszczenia większej ilości par tańczących. Zachowała się w mojej pamięci taka wielka zabawa taneczna u pp. Lewickich, których córka Nina, była uczennicą naszego gimnazjum o jakieś 2 lata starszą ode mnie, a koleżanki jej to to m.in. Ika Strońska (córka dr. Fortunata Strońskiego, profesora gimnazjum VIII przy ul. Dwernickiego), Zosia Zbucka, Halina Tokarska i jedna z trzech sióstr Błądzińskich (Krzysia, Hanka i Wisia), córek właściciela apteki w pobliżu kościoła św.Antoniego. Pamiętam najmłodszego kibica tej zabawy, małego Adasia, brata Niny, który ożenił się później z najmłodszą Błądzińską, Wisią, i osiadł po wojnie w Tarnowie. Oprócz zabaw w domach prywatnych bawiłyśmy się także na wieczorkach organizowanych chyba przez nasz szkolny komitet rodzicielski w lokalu Koła Pań Domu, mieszczącym się przy ul.Batorego 38 (narożnik Batorego i Fredry). W domu tym mieszkał prof.dr. Antoni Cieszyński, kierownik uniwersyteckiej Kliniki Stomatologicznej, bestialsko zamordowany owej lipcowej nocy 1941 przez gestapo i SS na Wzgórzu Wuleckim. Na tych prywatnie organizowanych zabawach nie nosiło się mundurków, ale przychodzili na nie rodzice zasiadający pod ścianami sali tanecznej, względnie zabawiający się grą w bridge’a lub rozmową w bufecie w przyległych pokojach. Z chłopców bywających na tych zabawach najczęściej spotykanymi byli Zbyszek Szymonowicz, Andrzej Brzecki, rzadziej Jurek Habela i zawsze rej wodzący Franek Schramm,, powojenny, znany adwokat krakowski. Obdarzony dużym temperamentem, zawsze uśmiechnięty, wyzywający się w tańcu, a zwłaszcza w walcu wiedeńskim, przede wszystkim w tym tańcu wyciskał ze swych partnerek maksimum zwrotności i odporności na ciągłe obroty w jedną zawsze, zdaje się prawą stronę, i to do „upadłego”, czego sama doświadczyłam. Już dziś nie pamiętam, czy bywał na tych wieczorkach syn profesora, Tomek Cieszyński, ale wiem, że był na nie zapraszany. Posiadane do dziś fotografie z tych karnawałowych szaleństw, jak też wspominania tych lat z moją lwowska przyjaciółką, przypominają postać Władka Typrowicza oraz w mniejszym stopniu jego brata Jurka (był od nas znacznie starszy i rzadko się na tych zabawach pokazywał). Obaj, a był jeszcze trzeci brat, byli synami notariusza Wawrzyńca Typrowicza, notariusza prowadzącego wspólnie ze Stanisławem Szymonowiczem kancelarię notarialną we Lwowie. Rodzina Typrowiczów mieszkała w swej pięknej willi przy ulicy Dąbrowskiego, blisko Parku Stryjskiego. Patrząc po latach na fotografię sprzed ponad 60 lat, na której my, nastolatki uśmiechamy się beztrosko przybrani - my dziewczęta w zawadiacko nasadzone cylinderki, a oni chłopcy w damskie kapelusiki - nie mogę nie myśleć, że mieliśmy wówczas przed sobą jeszcze tylko rok wolności. Ojciec Władka, major Typrowicz został aresztowany zaraz po wejściu bolszewików w 1939, po latach odnaleziony na ”liście katyńskiej” a Władek wraz z matką i młodszym bratem (starszy się uratował) został wywieziony do Semipałatyńska. Był w 2-gim Korpusie Andersa, by potem ukończyć studia i po wielu latach pracy w Anglii i Holandii znaleźć się za „wielka wodą”, gdzieś pod Bostonem, gdzie obecnie mieszka. Mniej więcej od roku 1937/38, kiedy na parkiet zaczął wkraczać ostatni krzyk (obecnie - hit) tanecznej mody - lambeth walk, zaczęłyśmy być zapraszane na zabawy odbywające się w męskich gimnazjach i liceach (u nas nadal wstępu nie miała płeć przeciwna), ale obowiązkowym strojem nadal pozostawał dla nas szkolny mundurek. Po tylu, tylu latach pozostały mi w pamięci zabawy urządzane przez sąsiadujące z nami, mające swa siedzibę przy Ochronek 4 (dawniej Wałowa 18) X Państwowe Gimnazjum oraz VIII Gimnazjum przy ul. Dwernickiego. Emocje tu przeżywane były już bardziej „balowe’, a zachowane przeze mnie do dziś białe kartoniki z wymienionymi na nich w kolejności ich wykonywania nazwami tańców, mające być balowymi karnetami, zmuszają moja pamięć do odgadywania twarzy, czy postaci tych wszystkich Zbyszków, Jurków, Andrzejów czy Władków patrzących teraz na mnie mniejszym lub większym zawijasem podpisu swego imienia. Ach, i te wszystkie balowe „insygnia”, kapelusiki, kotyliony i serduszka…, bajecznie kolorowe serpentyny, baloniki i szaleńczo i rozrzutnie sypane confetti. Wracało się z ta masą pstrych skrawków papieru we włosach i … - sentymentalnie - nie pozbywałyśmy się ich jak najdłużej to było możliwe. Po prostu nie czesałyśmy się przez następny dzień. Ale magii balu, tego prawdziwego balu, w pierwszej długiej, wieczorowej sukni, nie miałyśmy nigdy zaznać. Należałyśmy do pokolenia lat 20-tych, które po krótkim okresie wspólnych uroków pierwszej młodości, rozproszone zostało w sposób najboleśniejszy po całym świecie - od zachodnich krańców obu Ameryk po wyspy i archipelagi Mikronezji i lądy Australii i Nowej Zelandii zanurzone w toni Oceanu Spokojnego. I ciągle jeszcze, jako ci odchodzący ostatni Mohikanie naszego Miasta-Legendy, trwamy, w może już dla następnych pokoleń naiwnych i staroświeckich wspomnieniach, odnajdując wzajemnie siebie w tym wstecznym lusterku pędzącego pojazdu o imieniu „Życie”. Kraków listopad 2005 |
Copyright 2005 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.