Z dziennika podróży w czas przeszły
DWA LOTY
Staruszek, znacznie starszy ode mnie, a kiedy dłużej się zastanowię i policzę… Tak, na pewno mu już stuknęła setka. –Patrzę na niego z nagłą czułością i delikatnie gładzę jego szorstką nieco okładkę. Właśnie go wyjęłam spośród zwartego rzędu książek mego zbioru „leopoliana” stojących w nieomal żołnierskim szyku na jednej z wielu półek regałów i szafek rozproszonych w małych pokojach mego krakowskiego mieszkania nad Rudawą. Ten, tak bliski mi przedmiot to zeszyt, bardzo zresztą dziś już nie typowy. Wielkość jego, przez to, że jest prawie kwadratowy przekracza wielkość normalnego zeszytu. Okładkę ma twardą, oprawioną w szaro-słomkowe płótno, szorstkie i o nierównej fakturze, dziś już przybrudzone i miejscami wypełzłe przez promienie słońca spoczywające na nim, gdy zeszyt na przestrzeni tych stu lat znalazł się od czasu do czasu poza szufladą, czy półką. A na froncie tej okładki - o wstydzie moim strasznym! ilekroć na nią patrzę – nieregularna, ciemna plama wielkości odbitego kciuka. Kartki tego zeszytu są bardzo ciekawe, ale ponieważ zupełnie się nie znam na fakturach papieru, zwłaszcza starego, trudno mi jego rodzaj zidentyfikować. Papier jest lekko kremowy, w żadnym wypadku nie biały, szorstki podobnie jak oprawa, bardzo mocny i zwarty w swej strukturze, trochę przypominający cienki pergamin. Ale najdziwniejsze są jego brzegi, nie równe, lecz poszarpane, jakby cięte nożem o falistym ostrzu. Ten zeszyt to pamiętnik. Kiedy go dostałam od mojej Mamy w r.1933 należał do Niej od kiedy go dostała od swojej matki, a mojej Babci Marii Klaudii ma swoje czternaste urodziny. Do dziś, pośrodku pierwszej strony tego stuletniego zeszytu pozostał napis skreślony ręką mojej Matki przy użyciu chemicznego ołówka „Mój pamiętnik”. (Kto dziś używa ołówka o takim przymiotniku?) . I te dwa słowa to jedyny wpis w tym zeszycie jego poprzedniej właścicielki. Ja wykorzystałam wszystkie jego strony. Teraz jest maj r.2007, bardzo gorąco, a ja leniwie i trochę bezmyślnie otwieram ten pamiętnik, zresztą bardzo ostrożnie i delikatnie, bo jego kartki w niektórych miejscach po prostu wypadają. Cały ich skład był klejony, nic więc dziwnego, że po tylu latach siła kleju słabnie. I nagle spływa na mnie fala imion i zdarzeń, przeżyć drobnych, naiwnych, ale jakże wówczas ważnych, nazwy ulic i parków, zapach tamtych wiosen i mroźny oddech tamtych zim, całe bezpieczeństwo dzieciństwa w murach rodzinnego domu i szkoły, odgłosy naszego śmiechu i płaczu, małe triumfy i porażki, a wszystko to na szachownicy tak dobrze znanych i ukochanych ulic i placów, sylwetek kościołów i secesyjnych, pięknych kamienic, rozległych przestrzeni zieleni i plątaniny zaułków jakże starych, Tamto miasto i tamto życie stają się realne i za sprawą tych kartek stwarzają jakiś byt, w którym się pogrążam..;. Z końcem kwietnia r.1935 wszedł do naszej klasy prof.Żlab, łacinnik, który w ramach prac społecznych zajmował się organizacją a potem jej popularyzacją, znanej w latach przedwojennych LOPP, (w latach 1923 – 28 Liga Obrony Powietrznej Państwa, od r.1928 Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej). Pamiętam, że płaciłyśmy na tę Ligę miesięcznie bardzo drobne składki, słuchałyśmy od czasu do czasu pogadanek na temat jak ważna jest budowa w naszym kraju floty powietrznej nie tylko pasażerskiej, ale przede wszystkim obronnej. Nauczyciel chodził tak od klasy do klasy, wyszukując po dwie kandydatki z każdej, oczywiście gimnazjalnej, na 10 minutowy lot awionetką nad Lwowem, a ponieważ , co jasne jak słońce, zgłaszała się cała klasa, musiał z niej wybrać dwójkę szczęśliwych. Tak było i w naszej klasie, więc przy straszliwym zamieszaniu i wrzawie wybrał na tę niebywałą, jak dla nas w owym czasie, eskapadę, Marysię Lochman i mnie. Cytuję słowa pamiętnika „Cieszyłyśmy się jak dwie wariatki. Będziemy lecieć awionetką! „Wreszcie nadszedł ten dzień!” – a był nim 26 maja 1935- „w którym wszystkie kandydatki pojechały na lotnisko. Ze mną pojechała Mama.” Już dziś zupełnie nie pamiętam czym dotarłyśmy na lotnisko. Autobus? Taksówka? Pamiętam tylko szalone emocje związane z przybyciem na teren lotniska w Skniłowie, mocne trzymanie się za ręce z Marysią w czasie oczekiwania na naszą kolej i szaro-niebieskie niebo upstrzone strzępami obłoków, w które wpatrywałyśmy się nieprzytomnie. A potem włożenie na nasze ubrania lotniczych kombinezonów dużo na nas za dużych na długość i szerokość, ich sztywność spowodowaną zastygłymi w grubej materii olejami, kurzem i jakimiś lakierami, przepojonych zapachem benzyny, a może też i podniebnym wiatrem, zawiązywanie na nas dziwnych sznurków wychodzących z kombinezonów w okolicy kostek nóg , rąk, wokół szyi…I wreszcie to nieprawdopodobne uciekanie ziemi spod kół awionetki, coraz bardziej szaleńczy pęd wiatru wokół mojej odkrytej głowy i w zawrotnym tempie poszerzający się horyzont tylko w jednym miejscu przerwany zarysem ramion i pleców siedzącego tuż przede mną pilota w tej malutkiej przestrzeni niby-łódki z rozstawionymi po jej bokach olbrzymimi wiosłami. I dominujący ponad wszystkimi niezwykłymi doznaniami huk silnika. To wszystko zostało we mnie po dzień dzisiejszy. Każda z nas leciała osobno, bo awionetka zabierała tylko jednego pasażera. Kiedy znalazłyśmy się już obie na ziemi, która w dziwny sposób jeszcze ciągle uciekała nam spod nóg. I upłynęło jeszcze trochę czasu zanim zaczęłyśmy dzielić się swoimi wrażeniami. Marysia … Śliczna dziewczyna, drobna i niezbyt wysoka, o ciemnych, miękko falujących włosach opadających swobodnie wokół twarzy o delikatnych rysach z klasycznie greckim nosem i urokliwym, trochę nieśmiałym uśmiechem. Najpiękniejsze były jej oczy, ciemne jak jej włosy, ale równocześnie rozjaśniające, a nawet rozświetlające całą jej osobowość. Była samym dobrem, ucieleśnieniem spokoju i harmonii. To nie był wulkan temperamentu, ale spokojna przystań łagodności. Była zawsze idealną uczennicą, wzorem pilności, a wszystkie jej zeszyty, wypracowania i odpowiedzi mówiły o uczennicy wzorowej. Mieszkała przy ulicy Domagaliczów 7, a więc bardzo blisko szkoły, na parterze i często widywałam, idąc do lub ze szkoły, w oknie jej mieszkania, wyglądającą przez nie, jej matkę . Ojciec jej był zawodowym oficerem WP. Miała młodszą siostrę i brata, jak mi później opowiadała – rodzeństwo przyrodnie. W szkole, na rozmaitych akademiach, imprezach czy składanych przedstawieniach występowałyśmy razem w jakichś dialogach, czy programach tanecznych, przyczym ja zawsze byłam prowadzącym tancerzem, a ona moją partnerką . A mój pamiętnik mi podpowiada: „ 3.4.1933. W auli szkolnej goście czekają na przedstawienie. Ja i Marysia jesteśmy bileterkami, a potem zapraszamy do loterii fantowej. Ja na niej wygrałam pajaca i flakonik.” „26,4,33. W dialogu francuskim wystąpiłam z Marysią.” Wojna i ekspatriacja przerwały moje z Marysią kontakty. Zupełnie nie wiedziałam co się z nią stało. Po latach dochodziły do mnie niepewne wiadomości, że jest w kraju i mieszka gdzieś na południu Małopolski. W r.1993 dostałam od niej list, który zapoczątkował naszą prawie 13-letnią korespondencję. Ona sama przyjechała do mnie na 3 dni w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Jej listy upewniły mnie, że pozostała tą samą Marysią z przed lat. To samo pismo , jak w jej szkolnych wypracowaniach, ten sam styl, ta sama prostota i szczerość jej wypowiedzi. Mieszkała od szeregu lat w Sanoku, czego jej zazdrościłam, bo wydawało mi się, że stamtąd można było zobaczyć choć „kawałeczek ” Lwowa. A historia jej życia była bardzo rodzinna. Wyszła bardzo wcześnie za mąż, jeszcze we Lwowie, za Stanisława Janczurę, późniejszego trenera klubów piłkarskich, zawierając ślub w kościele Bernardynów, ale jej pierwszy syn przyszedł na świat w r.1944 już w Rzeszowie, dokąd wyjechała z rodziną, uciekając przed bolszewikami. Ten pierwszy syn, Tadeusz, od wielu lat żyje z rodziną na antypodach, w Adelajdzie. Wkrótce powiększyła swoją rodzinę o drugiego syna i córkę, którzy już pozostali blisko niej. Kiedy napisała do mnie po raz pierwszy, była już od kilku lat wdową. Zaimponowała mi ilością swych wnuków, bo miała ich sześciu i wszyscy byli chłopcami, równo parami przynależnymi do każdego z jej trojga dzieci. Najbardziej związana była z dziećmi swej, przemiłej zresztą córki Lali, (znanej mi tylko z rozmów telefonicznych), gdyż częściowo ich wychowywała. To też w każdym liście od niej nie brakowało mi wiadomości na temat szybko dorastających Marcina i Michała, potem o niej samej i ulubionym kanarku Kubusiu, który nie chciał śpiewać. Kiedy zjawiła się u mnie w Krakowie miała już włosy krótkie i w zupełnie innym kolorze. Na dworcu jej nie poznałam. Ale zostały jej niezmiennie piękne oczy, a ona, Marysia pozostała tą samą dobrocią i przyjaźnią dla całego świata. I nagle bomba! „Lecę do Australii na ślub mego najstarszego wnuka.”- napisała - „Trochę się boję.”- to był drugi w jej życiu lot w niebieską atmosferę i bezmiar jej przestrzeni. Pierwszy odbyła w małej łupince awionetki nad Lwowem, swoim miastem rodzinnym i trwał on całe 10 minut, drugi – w nowoczesnym jumbo jet’cie, nad lądami i oceanami połowy globu ziemskiego, tkwiąc w jego przestronnym wnętrzu trzydzieści parę godzin. Nadal wraz z mijającymi latami trwała nasza wymiana listów i częste telefony. Miałam do niej pojechać, zwiedzić mało mi znany Sanok.W ostatnich latach częstość wymiany naszych listów osłabła, jej listy stawały się coraz krótsze… Wyczuwałam w tym coś niepokojącego. Parę miesięcy temu Janka Moor Czernak z Warszawy dała mi znać, że Marysia nie żyje. Zresztą wiadomość byłą mocno opóźniona, gdyż Janka myślała, że ja o tym wiem. Nie dościgną Cię już moje słowa pożegnania, Marysiu… Jesteś bowiem w przestrzeni, której odległości mierzone są latami świetlnymi. Ale w tym moim bycie, wyczarowanym magią słów 100-letniego pamiętnika, ciągle jeszcze stoimy razem na płycie skniłowskiego lotniska, mocno trzymając się za ręce.
Kraków maj 2007 |
Copyright 2007 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.