Wanda Niemczycka Babel - LATA WOJNY 1939 – 1945

  1. POCZĄTEK APOKALIPSY
  2. CZERWONE SZTANDARY NAD LWOWEM
  3. NIEOCZEKIWANE STUDIA
  4. ŻYCIE CODZIENNE W... “RAJU”
  5. „LILI MARLENE” ROZBRZMIEWA NA ULICACH LWOWA
  6. "CZY Z AKADEMICKIEJ MOŻNA ZOBACZYĆ HIMALAJE?"
  7. "BEZ TYTUŁU"
  8. "MAŁE SPRAWY ZWYKŁYCH LUDZI W WIELKIM AMFITEATRZE WOJNY"
  9. "NA SCENĘ WKRACZA STASZEK"
  10. Spotkania, spotkania…
  11. Powolny exodus panów świata
  12. Czerwony front coraz bliżej
  13. Kiedy umiera nadzieja...
  14. To jeszcze nie pożegnanie

POCZĄTEK APOKALIPSY

Był rok 1939, rok, w którym kończyłam lat 17, rok rozpoczęcia przeze mnie nauki w ostatniej, maturalnej już klasie, mającej się rozpocząć na będącej już w naszym posiadaniu parceli budowy własnego, wymarzonego domu.

Już w pierwszej połowie tego roku poczułam się bardzo dorosła, ponieważ, udzielając korepetycji na polecenie s. Reginaldy, naszej świetnej nauczycielki, romanistki, młodszej ode mnie mającej kolosalne kłopoty z językiem francuskim, koleżance, zarobiłam po raz pierwszy w życiu 20 złotych. Było to powodem mojej wielkiej dumy i przyjemności, gdyż rodzice pozwolili mi całą sumę wydać zgodnie z moimi pragnieniami, a była to, jak na tamte czasy, suma całkiem spora. Kupiłam więc samodzielnie kapelusz, którego nigdy dotąd nie miałam, a wydawał mi się on symbolem pasowania mnie na „dorosłą”, oraz parę letnich sandałków na „słupku”, nie licząc drobnych upominków dla całej rodziny. Kapelusz był z granatowego filcu i miał długie sterczące pionowo piórko, sandałki natomiast, wprawdzie płócienne, również granatowe, miały bardzo modny fason.

Już chyba od wiosny owego roku znaleźliśmy się wszyscy w kręgu nadciągających czarnych chmur zapowiadających wojenną burzę, czy może nawet nawałnicę, ale na dobrą sprawę my młodzi nie bardzo poważnie to traktowaliśmy, nie wyobrażając sobie, by cokolwiek w naszym życiu mogło ulec zmianie. Wojna była dla nas wówczas pojęciem abstrakcyjnym, przybranym co najwyżej w mundury naszych dzielnych żołnierzy, którzy szybko mieli poradzić sobie z wrogiem dzięki naszemu świetnie wyposażonemu wojsku, niezwyciężonym czołgom, bojowym samolotom i wspaniałej nowoczesnej flocie.

Powrót z bardzo udanych wakacji na kilka dni przed końcem sierpnia wprawdzie w gorączkowych warunkach odczuwalnych w czasie podróży koleją, jeszcze ciągle zawierał w sobie te same elementy co wszystkie dotychczasowe powroty. Sierpniowe słońce jeszcze hojniej niż zwykle o tej porze wylewało rozżarzone potoki bursztynowej lawy swego wnętrza. My, wykorzystując ostatnie dni swobody, każdego dnia pędziłyśmy na Żelazną Wodę, gdzie szukałyśmy ochłody i zabawy na tamtejszym kąpielisku wraz z grupą zaprzyjaźnionej młodzieży, nie bardzo nawet zdając sobie sprawę z jakim trudem w tym czasie nasza Matka zdobywała jakieś worki mąki, cukru, ziemniaków czy buraków i różnych kasz.

Mimo od miesięcy przenikających do społeczeństwa ostrzeżeń, przewidywań oraz coraz bardziej alarmistycznie brzmiących zapowiedzi, mimo pracowicie naklejanych na szyby okienne taśm papierowych i przygotowywanych czarnych zasłon czy rolet zaciemniających okna i balkony – poranek 1.IX.1939 był szokiem, czymś w rodzaju trzęsienia ziemi, po której dotąd stąpało się pewnie, a teraz ona rozstąpiła się pod naszymi krokami.

Może dlatego wszystko co dziać się zaczęło od tego dnia i przez pierwsze miesiące wojny nie ułożyło się w mojej pamięci osoby wrażliwej, o wybujałej wyobraźni, jasno i chronologicznie. Wyławiam z niej teraz tylko poszczególne, powyrywane obrazy i drobne wydarzenia, nie zawsze ułożone zgodnie z przebiegiem scenerii wojny.

Pierwsze bombardowania Lwowa rozpoczęte bardzo intensywnym nalotem na Dworzec Główny i powodującym pierwsze bardzo znaczne ofiary i zniszczenia, a zwłaszcza to osobiście przeżyte w Akademii Weterynaryjnej, o którym pisałam w moim wspomnieniu zatytułowanym „Ogród” – doprowadzały mnie do wręcz panicznego lęku przy każdej radiowej zapowiedzi „uwaga, uwaga, nadchodzi…”, przy każdym ryku syren, a potem złowieszczym pomruku zbliżających się samolotów. Moje odczucia strachu potęgowała jeszcze obecność rozmieszczonych dział przeciwlotniczych na bardzo bliskim naszego domu najwyższym wzniesieniu Góry św. Jacka. Jeśli one zaczynały swoje groźne „bicie” to znaczyło, że samoloty przelatywały gdzieś nad naszymi głowami. I tu wyłania i się wspomnienie – migawka mojej dzielnej siostry, która w jednym z pierwszych dni wojny wymknęła się z domu, aby poopalać się na Górkach. Pokusa bowiem była wielka, słońce paliło, a niebo mamiło swoim nieskalanym błękitem. Kiedy pierwsze działa rozpoczęły swoją charakterystyczną kanonadę, ja podwójnie trzęsłam się ze strachu, myśląc o niej. I nagle z potwornym szlochem, straszliwie zadyszana wpadła do domu ona i dopiero po dłuższej chwili zdołała opowiedzieć jak bardzo się przestraszyła, kiedy wysoko nad swoją głową zobaczyła lecący szerokim łukiem ku ziemi palący się jaskrawym płomieniem samolot. Zdawało się jej, że roztrzaska się w miejscu, w którym ona leżała.

Ta pokusa wyrwania się z nagle narzuconej nam groźnej i ponurej rzeczywistości była tak silna, że któregoś popołudnia, korzystając z nieobecności Rodziców, wyrwałyśmy się z Hanką do położonego przy ulicy Zielonej, o sto metrów od naszego domu malutkiego kina „Bajka”. Jeszcze ciągle było czynne i wyświetlało wielkie przeboje Hollywood. Kino było prawie puste, więc rozsiadłyśmy się wygodnie, rozkoszując się zupełnym odosobnieniem od świata zewnętrznego i tym co działo się na ekranie. Te rozkosze przeżywania nierzeczywistości w otaczającej nas rzeczywistości opłaciłyśmy bardzo boleśnie prawdziwymi wyrzutami sumienia. Gdy wróciłyśmy bowiem do domu i stanęłyśmy przed groźnym tym razem obliczem Tatusia, ostro indagowane o swą nieobecność, dowiedziałyśmy się, że w czasie gdy my beztrosko zabawiałyśmy się, bohaterskie Westerplatte padło po dramatycznych dniach obrony. To było straszne i uderzyło w nas bardzo mocno. Nasza małość przytłoczyła nas niewypowiedzianym ciężarem.

W tej dziwnej, krótkiej uwerturze czasu oddzielającej nas od tego wszystkiego dobrze znanego, bezpiecznego i kochanego, wiodącej ku nowej, przeraźliwie pustej w swoim nienazwaniu czym będzie – rzeczywistości, jawią mi się oderwane obrazy naszego życia codziennego. A więc nasze wolontariaty – Hanki i mój, w szpitalach przepełnionych rannymi, Hanki w klinice chirurgicznej przy ulicy Pijarów, mój w szpitalu czy tez sanatorium przy ulicy Kurkowej. Jak się tam dostałyśmy nie pamiętam. Pamiętam tylko gładkość mego wykrochmalonego białego fartucha, posłuszne wykonywanie poleceń lekarza lub pielęgniarki czynności, które dawniej mogłyby mnie przyprawić o omdlenie. Pamiętam ostrą pochyłość ulicy Kurkowej, po której zbiegałam po odbytym dyżurze, od czasu do czasu wpadając do jakiejś bramy gdy usłyszałam alarm, czy odgłos strzelaniny. Ale dominującym wspomnieniem tych dni pozostało wspomnienie cierpienia tych leżących w szpitalu, z którym zetknęłam się po raz pierwszy w swym życiu tak namacalnie.

Pamiętam szorstkość materaca ułożonego na żelaznym łóżku zniesionym przez nas do położonej w suterynie naszego domu pustej stołówki studenckiej (piwnicy w naszym domu nie było) i coraz częstsze spędzanie na nim, na zmianę, po dwie osoby, godzin nocnych w okresie kiedy Niemcy zbliżali się już do rogatek miasta i toczyła się zacięta obrona Lwowa.

Pamiętam tego młodego kanoniera (?) z obsady artylerii przeciwlotniczej ulokowanej koło nas, który wpadał do naszej suteryny przynosząc najnowsze wiadomości frontowe. Miał w sobie tyle zawadiackiej odwagi i optymizmu, obiecywał, że gdy przyjdzie to najgorsze i oni będą musieli się wycofać – przyjdzie nas powiadomić. Nigdy po tej obietnicy już nie przyszedł, a mnie przez szereg dni dręczyło pytanie – co się z nim stało?...

I wreszcie ten straszny dzień jak z ponurej farsy historycznej. Wychodząc na chwilę z domu, tuż za zakrętem spostrzegłam zbliżającą się od górnej Zielonej dziwną kolumnę. Instynktownie cofnęłam się, chroniąc się w cień drzewa i patrzyłam. Ulica była prawie pusta. Szli dziwnie niewojskowym krokiem, czasem powłócząc nogami. W pierwszej chwili wzięłam ich za jakąś gromadę obdartusów, może wypuszczonych więźniów? Ale oni wszyscy, - a było ich może stu, a może dwustu? Mieli jednakowe czapki na głowach, z małym daszkiem i komicznym w tym całym groźnym obrazie ostro sterczącym ze szczytu głowy jakby rogiem czy kolcem. Ich wojskowe płaszcze były często zabłocone, szare, często bez guzików, a tylko przepasane zwykłym sznurkiem. Najdziwniejsze były buty, które nic z butami wojskowymi nie miały wspólnego, niektóre, podobnie jak płaszcze przewiązane sznurkami, a jeden z idących miał tylko onuce. W rękach trzymali karabiny z nasadzonymi na nie bagnetami. A najbardziej przeraziły mnie ich twarze o małych, skośnych oczkach, ostro wystających kościach policzkowych, twarze kałmuckie, twarze Azjatów, jakich na żywo jeszcze nie widziałam. Szli w zupełnym milczeniu. I nagle zwróciła moją uwagę czerwona gwiazda na czapce najbliżej przechodzącego. Tak, to byli oni…

Stałam jak skamieniała, czując realnie, zimny dreszcz przebiegający mi po plecach.

A słońce prażyło niemiłosiernie, choć była to już druga połowa września. Było przecież tylko gwiazdą, której losy odległej planety nic nie mogły obchodzić.

CZERWONE SZTANDARY NAD LWOWEM

Dziwna pustka otwierająca się w mojej pamięci po wkroczeniu czerwonoarmiejców do Lwowa, pustka upstrzona czerwienią zewsząd wynurzających się większych i mniejszych kawałków płócien znaczonych złowrogim godłem sierpa i młota – do dziś kładzie się na moją psychikę ciężkim, mrocznym cieniem. To był szok, który załamał moją kruchą, jeszcze dziecinną emocjonalność, moje odczucie przepaści między tym co było, a tym co nadchodziło. Wiem tylko z opowiadań Hanki, że zdecydowanie odmówiłam powrotu do szkoły, która po iluś tam tygodniach, w zupełnie innych warunkach na innych zasadach jej funkcjonowania, znów miała zostać otwarta. Przestałam wychodzić z domu, dużo leżałam najzupełniej bezczynnie i stałam się powodem zaniepokojenia moich Rodziców. Od momentu, kiedy w dzieciństwie z trudem przeżyłam bardzo ciężkie zapalenie płuc, byłam otaczana specjalna troską, stałam się dla Rodziców kimś bardzo kruchym i delikatnym, komu zawsze ustępowano i kogo zawsze chroniono.

Z tego okresu właściwie dobrze zapamiętałam tylko te codzienne kolacje, zawsze z barszczem z ziemniakami i jakieś kasze, na których co dzień zjawiali się wuj i ciotka z dwiema uciekinierkami z Warszawy.

Uświadamiam sobie także teraz, że po najtrudniejszych dla mnie dniach zaczęłam rozczytywać się w kupionych tuż przed wojną tomach „Przeminęło z wiatrem”, dowiadywać się z jakim trudem zdobywa się teraz chleb i ile godzin stania w kolejce na zmianę Mamy i Hanki to pochłania, że większość sklepów w mieście jest pozamykana, ale Sumpt otwarty, że Lwów jest straszliwie przeludniony z powodu ogromnego napływu uciekinierów z zachodniej Polski, przez obecne, radzieckie władze zwanych „bieżeńcami”, że nie wychodzą już dawne tytuły gazet, a w ich miejsce drukowana jest w języku polskim gazeta „Czerwony Sztandar”, że wyczerpały się już zapasy naszych ogórków i cebuli zebranych przez nas na naszej ślicznej parceli na Kwiatkówce i że przestały już być ważne złote polskie, a rubli, które stały się waluta obowiązującą, na razie w ogóle nie mamy.

I tu, przy tych brakujących rublach, po raz pierwszy ratuje nas inicjatywa mojej wspaniałej siostrzyczki, która nigdy nie poddawała się niczemu bezradnie. Zainspirowana krążącymi opowiadaniami o nienasyconej chęci zjeżdżających coraz liczniej z dalekiej Rosji żon miejscowych radzieckich notabli i wyższych rangą oficerów dorównania w elegancji i szyku pomiatanym Polkom, idąc śladem znajomych koleżanek, gromadzi zapasy lśniących, różnorodnych kształtem i kolorem, guzików, kawałków resztek koronek, wstążeczek, pasków, wysłużonych balowych rękawiczek Mamy, sztucznych kwiatów, kolorowych zapinek i grzebyków do włosów, a wreszcie co bardziej powłóczystych dekoltowanych koszul nocnych i szlafroczków, w których to ostatnich Rosjanki występują na uroczystych galach i przedstawieniach teatralnych. Układa te wszystkie „skarby” z zakamarków szuflad naszych szaf i komór w małych pudłach lub podręcznych walizeczkach, do których doczepia odpowiednio sznurki tak, by można je powiesić na szyi i pewnego dnia wyrusza z tym wszystkim na „Paryż”. (Przypominam, zwłaszcza nie - Lwowiakom, że Paryżem lub Krakidałami zwano plac znajdujący się na tyłach Teatru Wielkiego, na którym w czasie wojny handlowano dosłownie wszystkim).

Zachwycona powodzeniem swego przedsięwzięcia, w czym dopomogło jej głośne zachwalanie „towaru”, wraca do domu z pierwszymi zarobionymi rublami. Podziwiałam ją wówczas tak, jak podziwiałam Scarlett O’Hara odbudowującą zrujnowany majątek Tary. Równocześnie jednak, gdy proponowała mi wspólne „handlowanie” na Paryżu, robiłam wszystko, aby tam nie pójść, nie stać, wystawiając przed sobą te idiotyczne guziki.

Drążąc pokłady mojej pamięci tak przedziwnie splątane w swym nawarstwieniu, pojawia się w niej nagle postać nie całkiem już młoda, może 40-letnia Mademoiselle Lucienne, która zamieszkuje w naszym domu w okolicznościach już zupełnie zapomnianych, lokując swoje dwie skromne walizki, a może tobołki, pod kanapą oddanego jej przez Rodziców pokoju, gdzie będą spoczywać przez prawie rok. Była guwernantką, lub jak kto woli, boną do dzieci jakiegoś warszawskiego przemysłowca i w czasie ucieczki z Warszawy całej jego rodziny, a wraz z nią i jej, zagubiła się już blisko Lwowa podczas nalotu lotniczego i zbombardowania całej kawalkady uciekających samochodów, w której się znajdowała. Samotna, bez znajomości języka i bez pieniędzy, znalazła się w zupełnie obcym mieście, tułając się i głodując, aż trafiła przez kogoś do nas. Po polsku mówiła bardzo słabo, rozmawiałyśmy więc po francusku, a ona po kilku tygodniach bycia wyłącznie naszym gościem, znalazła jakieś lekcje francuskiego , na które biegała po mieście i w pewnym sensie usamodzielniła się. Była, - jak nam się zdawało, nieco zabawną z tą swoja francuską paplaniną, istotą zabłąkaną pośród ludzi i zdarzeń, których zupełnie nie rozumiała, jakąś barwną papugą nagle schwytaną i wpuszczoną do wielkiej klatki z pospolitymi wronami, gawronami i wróblami walczącymi o żer i przeżycie. Miała w sobie wiele zalotności i kokieterii, i kiedy rano wyłaniała się ze swego pokoju i szła do łazienki w swym dosyć frywolnym szlafroczku, kuksałyśmy się z Hanką, szepcząc „znów zawiązała sobie włosy jakąś nową kokardką.”

Któregoś dnia, pewnie już w październiku, przybiegła do Mamy mocno zadyszana Zdzisia Szymonowiczowa (matka Janki i Zbyszka). „Maryleczko kochana (tak zawsze nazywała naszą Mamę), musimy pomóc naszym zakonniczkom (chodziło tu o siostry Notre Dame). Zabrali im już cały budynek, zostawiwszy tylko dwa, czy trzy pokoje na samej górze, ale muszą zdjąć swoje zakonne habity i przeobrazić się w „cywilne” kobiety. Zamknęli już i zaplombowali kaplicę szkloną. Musimy zdobyć dla nich jakąś odzież, aby mogły się przebrać” – opowiadała trochę bezładnie.

I tu moja pamięć bezbłędnie zarejestrowała i przechowała do dziś brązowy kostium – spódnicę i długi żakiet – wraz z odpowiednią bluzką i swetrem, jak też brązowy beret przekazany mojej wychowawczyni s. Ludmile przez Mamę.

Kiedy Haneczka poszła do szkoły, niby tej samej, ale jednak zupełnie innej, bo tzw. 10-letniej szkoły nr.21 ( w nowym pseudo-ładzie wszystko musiało być ponumerowane), której dyrektorem został p. Steciuk, bardzo zresztą porządny i na rękę idący Polakom, Ukrainiec, ja zostałam, zgodnie ze swym nieodwołalnym postanowieniem, w domu. Rodzice jakoś to zaakceptowali, wierząc, że niedługo wszystko się zmieni i ja w taki czy inny sposób zrobię normalną maturę. Czyż nie było zresztą absurdem, po ukończeniu przeze mnie 11 klas posłanie mnie do szkoły 10-letniej? Tak jak absurdem było powrócenie Hanki po jej 10-letniej nauce do 10-letniej szkoły. Ale ponieważ znaleźliśmy się wszyscy w sferze jakiegoś historycznego super – absurdu, nikt już na to nie zwracał uwagi.

W szkole przy ulicy Ochronek 8, obecnie koedukacyjnej, w klasie Hanki znalazły się niektóre jej dawne koleżanki, pojawiły się także nowe twarze, którymi były uciekające przed Niemcami Żydówki mieniące się głośno komunistkami, a spośród jej kolegów zapamiętałam jedno nazwisko Stasia Skrowaczewskiego, po latach słynnego dyrygenta najlepszych sal koncertowych w USA.

W składzie grona pedagogicznego znalazły się nazwiska nauczycieli uczących w Notre Dame przed wojną, także kilku zakonnic, a wśród nich świetna romanistka s. Reginalda Groeger, ubrana teraz nieodmiennie w długą czarną spódnicę i popielaty sweter.

Nowymi przedmiotami stały się teraz język rosyjski i ukraiński, ale inne przedmioty prowadzone były w języku polskim.

Po raz pierwszy zetknęliśmy się wszyscy z tak potwornie nachalną, kłamliwą i obrażająca naszą godność i uczucia narodowe propagandą, w dodatku tak prymitywną i nieomal karykaturalną, która atakowała nas zewsząd. Z każdej szpalty gazety, którą zresztą kupowało się rzadko i tylko ze względu na ogólny brak papieru, z haseł licznie wszędzie rozwieszonych napisów, z każdych, nie do uniknięcia czasem, kontaktów z „władzą”. Ta propaganda agitująca, a równocześnie odstraszająca, porażała nas prymitywizmem swojej estetyki, manipulacją pojęć i fałszem swoich „zaklęć” pozostających w jawnej sprzeczności z rzeczywistością, w której tak głośno funkcjonowała.

Była chyba dla nas czymś znacznie gorszym pod braku chleba i trudności związanych z jego zdobywaniem, a wraz z nim braku wszystkiego, czego cywilizowany człowiek potrzebuje do normalnego funkcjonowania jego potrzeb fizycznych. Na szczęście nasze lwowskie poczucie humoru i traktowanie nawet ciężkich prób życiowych z „przymrużeniem oka” pomogło nam w przyjmowaniu codziennych dawek wpajania sowieckiego ładu i zniewolenia, a nawet uczyniło to źródłem świetnych dowcipów i kpin.

Niemniej pierwsze przez nas przeżyte obchody rocznicy wielkiej rewolucji październikowej były czymś w rodzaju wstrząsu elektrycznego. Masowy spęd ludzi na ulice miasta pod różnie brzmiącymi zagrożeniami dla tych, którzy się na tę uroczystość nie stawią, odbywał się w atmosferze wewnętrznego oporu i bardziej lub mniej jawnie okazywanego lekceważenia tego, co, jak usiłowano nam wmówić, miało być czymś porywającym.

Oczywiście Hanka miała w tym dniu wraz ze swoją klasą wziąć udział w pochodzie. Już na wstępie, gdy uczniów zaczęto stawiać w jedną kolumnę przed szkołą, zaczęły się kłopoty. Uczniom wręczano tzw. „prapory” z idiotycznymi hasłami, lub czerwone chorągiewki, które oni od razu przy wymarszu z pod szkoły wyrzucali na chodnik. Przerażone tym noterdamskie zakonniczki czym prędzej te atrybuty usuwały i ukrywały gdzieś w budynku, bojąc się aby nie doszło do jakiejś awantury. Gdy sformowane młodzieżowe kolumny dochodziły do trybuny, z której radzieckie władze odbierały defiladę, padło kolejne głośno rozbrzmiewające hasło, na które maszerujące mieli odpowiedzieć donośnym „Hurra!” lub czymś takim. Hasło to było wygłoszone po polsku i brzmiało „Niech żyje polska młodzież radziecka”. I w tym momencie zamiast entuzjastycznego, spodziewanego okrzyku – zapadła głucha grobowa cisza. I jedna z nowych koleżanek Hanki i Janki, Żydówka Pola Wasser, idąca obok nich, właśnie otworzyła usta do wydania radosnego okrzyku gdy potężny kuksaniec w bok, jaki otrzymała od koleżanek, powstrzymał ją od wydania głosu.

Ten pierwszy, a nam się wydawało, że jedyny, dzień triumfu sierpa i młota zasłonił niebo nad miastem tysiącem barw czerwieni sztandarów, tysiącem brodatych głów dziewiętnastowiecznych mędrców, którzy chcieli uszczęśliwić ludzkość, tysiącem „szpicbródek” złośliwego satyra z Sybirska, tysiącem kłujących jak żądło, twardych i nieodgadnionych jak Azja spojrzeń władcy.

Jakże bezbronny wydał mi się wtedy ten Lwów, jak bardzo cichy, wśród ogólnej wrzawy i zasklepiony w szarości swoich murów i trwodze serc swoich mieszkańców…

Od autorki tekstu:
Opisane fragmenty dotyczące Szkoły Notre Dame wspomagała swoją pamięcią moja przyjaciółka Janka Szymonowicz Szybalska stale mieszkająca we Lwowie.

Kraków styczeń 2004

NIEOCZEKIWANE STUDIA

Tragiczna jesień roku 1939, zaskakująca swoim dramatyzmem wydarzeń nawet najbardziej czarnowidzących pesymistów okresu przedwojennego, powoli mijała przechodząc w bardzo ostrą i mroźną zimę. Dzięki Ojcu nasza rodzina znalazła się w tej grupie społecznej, której nie szykanowano, nie wyrzucano z mieszkań, a potem i miasta, nie prześladowano aresztowaniami, potem wywózkami. Nie byliśmy ani burżujami, ani kamienicznikami, nie byliśmy ani fabrykantami, ani posiadaczami majątków ziemskich „krwiopijcami”, przed wojną nikt z naszej rodziny nie wymierzał kapitalistycznej sprawiedliwości, nie był członkiem armii ani żadnej „podejrzanej” organizacji państwowej czy międzynarodowej. Mój Ojciec był profesorem, a więc uczonym i dzięki temu uznawanym za kogoś społecznie użytecznego w pojęciu czerwonych. To ułatwiało naszą egzystencję, niemniej nie chroniło naszej psychiki, naszych odczuć przed tym wszystkim co dotykało innych, tak nam bliskich współmieszkańców miasta i całego obszaru tej części Polski.

Pierwsze aresztowania, wyrzucania ludzi z mieszkań, pozbawiania ich domów i majątków, a wraz z tym możliwości egzystencji, docierały nieomal każdego dnia i każdego dnia przynosiły nazwiska osób bliżej lub dalej znanych Rodzicom. Pamiętam ich długie rozmowy na ten temat, ich coraz bardziej zatroskane twarze i spojrzenia.

Pewnego dnia dotarła do Mamy wiadomość o aresztowaniu Janka Kaczkowskiego, męża jej bliskiej kuzynki, sędziego w Brodach (o ile się nie mylę). Był inwalidą z czasów I wojny światowej, posługującym się protezą, zastępującą mu utraconą nogę. Mama się zamartwiała jak on to więzienie wytrzyma, jak poradzi sobie bez niego Zosia z dwójką synów, będących mniej więcej w naszym wieku.

I w ten sposób znikały nagle z pola naszego widzenia osoby, o których dalszych losach dowiadywaliśmy się nieraz po miesiącach, latach, a nawet po dziesiątkach lat. Tak było np. z moimi dwiema koleżankami szkolnymi: Zosią Janiszewską i Halą Maksym. Ich ojcowie byli wspólnikami, właścicielami dużego zakładu przemysłowego. Razem się wychowywały, razem chodziły do szkoły aż do momentu, gdy wkraczający do Lwowa bolszewicy zagarnęli cały zakład i majątek ich ojców, wyrzucili ich z mieszkań. Ojciec Zosi szybko się zorientował, że należy natychmiast uciekać przez zielona granicę, ojciec Hali natomiast postanowił pozostać we Lwowie i w efekcie za parę miesięcy rodzina została wywieziona w głąb Rosji. I tak dziewczyny zniknęły, a ja o ich losach dowiedziałam się po dziesiątkach lat, bardzo niedawno.

Dom przy ulicy Stalmacha, w którym nadal mieszkaliśmy, stał teraz prawie pusty. Wobec wojennej sytuacji nie zjechali się studenci z innych miast i prowincji. Nad nami tylko, w drugim mieszkaniu profesorskim, mieszkał prof. Edward Hamerski z Akademii, na miejscu prof. Jerzego Alexandrowicza, oraz wierny opiekun domu, od lat sprawujący funkcję portiera tego Akademika, p. Jan Kapral mieszkający wraz z żoną i dwiema córeczkami w drugim skrzydle budynku.

Zima spadła na nas, podobnie jak wojna, nagle i bezlitośnie po miesiącach upałów, skuwając miasto mrozem. Nie ogrzewany budynek stał się dodatkową udręką, ratowaliśmy się jedynie węglową kuchnią oraz palnikami gazowymi, podczas gdy pokoje zionęły przeraźliwym chłodem, słabo łagodzonym jakimiś piecykami elektrycznymi włączanymi dorywczo i na krótko w jednym, czy dwóch pokojach. Ponieważ od dziecka cierpiałam na niedokrwienie nóg i rąk, marznąc szybko i dotkliwie (jeszcze przed wojną odmroziłam sobie nogi na nartach czy ślizgawce), korzystałam ze szczególnego przywileju spania w ogrzewanej piecem kuchennym kuchni. Wstawiono tam niedużą kanapkę i ja jedna tylko z całej rodziny wchodziłam do ciepłej pościeli, kładąc się spać.

Nie pamiętam już dokładnie kiedy, (chyba jeszcze w październiku) otwarto ponownie podwoje Akademii Weterynaryjnej i zaczęto przyjmować kandydatów na pierwszy rok studiów. Ojciec powrócił do swojej katedry, co było błogosławieństwem, zapewniało bowiem nam pewne podstawy egzystencji.

Coraz poważniej Rodzice zaczęli rozważać problem mojego siedzenia w domu i kiedy lada dzień Akademia miała ruszyć z naborem studentów na rok pierwszy, a następnie rozpocząć wykłady, Ojciec wpadł na ciekawy pomysł ulokowania mnie jako studentki na swojej uczelni. Wyraziłam na to zgodę, bo bezczynność, zwłaszcza umysłowa, zaczęła mi już dolegać i w krótkim czasie Ojciec załatwił mi wpis na listę kandydatów. Nie było to wcale trudne, zwłaszcza dla Tatusia, bo pragnąc dopomóc młodym ludziom w znalezieniu jakiegoś zaczepienia w nowej rzeczywistości, zwłaszcza uciekinierom z innych części Polski, którzy znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji odcięci od swych domów i więzi rodzinnych, istniejąca większość polskich władz uczelni nie stawiała żadnych wymagań poza złożeniem podania i życiorysu i jakiegoś świadectwa szkolnego, jeśli je ktoś posiadał.

I oto w sposób najbardziej nieoczekiwany stałam się studentką Akademii Weterynaryjnej, do czego w normalnych warunkach nigdy by nie doszło, miałam bowiem predyspozycje humanistyczne.

W tym przedziwnym roku akademickim przyjęto na studia weterynaryjne na rok pierwszy rekordową liczbę ponad stu kandydatów. Kiedy po raz pierwszy znalazłam się w tej gromadzie młodych ludzi, tłoczących się w głównej alei uczelni, na której przecież od małego dziecka hasałam, tak grając w klasy, jeżdżąc hulajnogą lub biegając z obręczą, odczułam nagłe, potężne przyspieszenie czasu, jakiś skok w coś nieznanego na bardzo znanym terenie. To już nie był ten sam znany, ulubiony ogród o parę metrów dalej, ale byłam w nim ja.

W tym całym, wówczas jeszcze bezimiennym, mrowisku instynktownie ustawiłam się obok – bardzo atrakcyjnie ubranej, jak na owe czasy, bo w czarnym, eleganckim płaszczyku i również czarnym zgrabnym i modnym cylinderku na luźno opadających bardzo jasnych blond włosach – dziewczyny. (Tak to musiał być jeszcze październik, bo ubranie jej było nie zimowe). Ta smukłą, drobną i nie wysoką dziewczyną o delikatnych rysach twarzy była Janka Mazur, z którą później bardzo zaprzyjaźniona przeżyłam dwa lata nieoczekiwanych studiów znaczonych wspólnym „wkuwaniem” i zdawaniem egzaminów. Janka była o dwa lata starsza ode mnie, pochodziła z Jędrzejowa, ale przed wojną mieszkała w Warszawie i stamtąd wraz z siostrą uciekała we wrześniu. Obok niej znajdowali się w tej gromadzie, później bardzo mi bliscy, Zosia Kalinowska, Zosia Radwańska, Kaja Sylwester, Zdenek Dolejesz oraz ci dalsi Janusz Gottwald, Romek Tokarski, Bronek Myczkowski oraz ci, z których w pamięci pozostały jedynie twarze, ale już nie nazwiska.

Zmieniła się nazwa uczelni, bo o ile dobrze pamiętam, nie była to już Akademia, ale Instytut Weterynaryjny. Zmieniły się, oczywiście, władze naczelne, pojawił się jakiś radziecki dyrektor, a z nim, oczywiście, sekretarz partii i kilku innych „dygnitarzy” administracyjnych. Natomiast nie było żadnych nowych twarzy w gronie profesorów. Może przybyło trochę ukraińskich asystentów, no i obowiązkowo wykładowców leninizmu i marksizmu przybyłych z kraju uszczęśliwiającego narody, jak też kilku lektorów języków ukraińskiego i rosyjskiego.

Od pierwszych dni pobytu na uczelni poczułam się tam dobrze w tym głośnym tłumie nowych kolegów, w przytłaczającej większości myślących i odczuwających tak, jak i ja. Po długich tygodniach pobyty w domu, w natłoku niewesołych myśli, tu się jakoś rozładowałam, chwilami nawet zapominając o wojnie i jej skutkach. Wszyscy byliśmy tacy młodzi i zwyciężała w nas ta młodzieńcza chęć życia w sposób, choć trochę normalny. Wkrótce też zaczęły pochłaniać nas związane ze studiami obowiązki i problemy. Wprowadzone rygory, takie jak każdorazowe podpisywanie list obecności na wykładach i ćwiczeniach musieliśmy traktować poważnie.

Z wykładanych na pierwszym roku przedmiotów zapamiętałam przede wszystkim chemię wykładana przez Ojca (zaliczenia i egzaminy zdawałam u docenta Juliana Wałeckiego), anatomię, rozpoczynającą się od osteologii prof. Antoniego Banta oraz botanikę prof. Bronisława Janowskiego i histologię. Wszystkie te dyscypliny wykładane były w języku polskim i nawet asystenci ukraińscy najczęściej się tym językiem posługiwali.

Osobny zupełnie rozdział stanowiły, najważniejsze dla władzy, „Zasady leninizmu i marksizmu” (czy coś w tym rodzaju) prowadzone przez jakiegoś aparatczyka rosyjskiego sprawiającego wrażenie niezbyt inteligentnego robota zaprogramowanego na szereg podobnych frazesów, oraz lektoraty j. ukraińskiego i rosyjskiego. Pamiętam, że wprowadzenie tych dwóch języków słowiańskich stworzyło w moim umyśle kompletny mętlik i poza jakim takim przyswojeniem sobie cyrylicy w czytaniu i pisaniu, niewiele więcej się nauczyłam.

Powoli przemijał rok 1939, a każdy jego dzień kładł się mrocznym cieniem na tych pozorach normalności, które próbowaliśmy budować, choćby czasem śmiejąc się i ciesząc z drobiazgów, dawniej, najpewniej zupełnie niezauważanych. I tu przychodzą mi na myśl moje krótkie „wycieczki” z Janką na początek ulicy Kochanowskiego, do miejsca, w którym jeszcze tak niedawno miesciła się nasza ulubiona cukierenka p. Sobotnickiego, a obecnie do lokalu „Chlibobułocznej nr. któryś tam” (napis oczywiście w cyrylicy). Pracowała tam starsza siostra Janki – Tosia, zupełnie inna od niej, bo wyższa tęższa, o okrągłej, rumianej, bardzo pogodnej i pełnej życzliwości twarzy w okularach. I zdarzało się nam czasem, gdy brak było klientów sklepie, że Tosia z miłym uśmiechem wyciągała spod lady śliczne, okrągłe, słodkie bułeczki… z rodzynkami! Były naprawdę pyszne. Cieszyłyśmy się nimi jak dzieci i w drodze powrotnej na uczelnię przysiadałyśmy na jakimś murku, a potem pilnie i z namaszczeniem wydłubywałyśmy wszystkie rodzynki, próbując delektować się nimi jak najdłużej.

Kraków, luty 2004

Życie codzienne w... “Raju”

W studia weterynaryjne, w okresie tych dwóch pierwszych lat wojny, zaangażowałam się mocniej niżby tego wymagało założenie, iż będą one tylko czymś przejściowym, jakąś koniecznością, dla przetrwania w nowym układzie historycznym i wymiarze moim osobistym. Z jednej strony była to kwestia moich ambicji, aby dać sobie radę z pokonaniem własnych animozji w stosunku do nauk ścisłych, które nigdy nie były moją mocną stroną, z drugiej zaś znalezienie ucieczki od otaczającej rzeczywistości, jak też zaspokojenie potrzeb poznawczych bardzo silnie w tym okresie życia rozbudowanych. Najlepiej pamiętam moje wgłębianie się w świat słabo dotąd poznanej chemii, oraz zupełnie nieznanej anatomii. Wykłady tego drugiego przedmiotu prowadziło oczywiście kierownik katedry prof. dr Antoni Bant, którego bardzo drobna postura, jak i niesłychanie ascetyczne, pociągłe rysy twarzy dawały mu równie dobrze wiek lat czterdziestu jak i sześćdziesięciu. Wykłady te wygłaszane głosem ściszonym, jednostajnym i beznamiętnym, będące właściwie odczytywaniem wydanych ongiś przez tego profesora skryptów, najzwyczajniej w świecie były przeraźliwie nudne i to co nasze studenckie audytorium w czasie ich trwania wyprawiało z trudem balansowało na granicy norm przyzwoitości. Ale on zupełnie nie zwracał uwagi na to zakamuflowane, podskórne wrzenie, dające tylko o sobie znać od czasu do czasu wybijającym się piskiem, chichotem czy podejrzanym szmerem.

Zupełnie inne były ćwiczenia odbywające się w prosektorium. W tym ponurym królestwie padłych krów, kóz, a najczęściej psów, w specyficznym słodkawo – drażniącym powietrzu zadziwiająco szybko przezwyciężałam swoją, dotąd tak przesadnie brzydzącą się wszystkiego, naturę i równie szybko opanowałam technikę preparowania mięśni, która pozwalała na dokładne odsłanianie miejsca ich zaczepów, przebiegu itd. Moja kulawa raczej znajomość łaciny z lat szkolnych bardzo ułatwiała mi przyswajanie sobie całej anatomicznej terminologii używanej wyłącznie w tym języku. Tu, w ty tak specyficznym przybytku zetknięcia się dwóch światów panowali przede wszystkim doc. Myczkowski z przedwojennej gwardii, oraz doc. Reich, żydowski uciekinier, chyba w Warszawy, który tu znalazł schronienie, jak też dwóch asystentów (a może tylko jeden?) lwowskich Ukraińców. Doc. Reich, mogący się szczycić dosyć potężną i mocną budową ciała, z bardzo krótko ostrzyżonymi, rudymi włosami, w okularach w cieniutkiej złotej oprawie, interesował się ogromnie płcią przeciwną, a w szczególności jego, zresztą miłą i kulturalną, uwagą cieszyła się Janka, którą w sposób wyraźny adorował. Podczas gdy w prosektorium górował nasz młodzieńczy humor, swobodny nastrój do płatania sobie drobnych figli, cichych rozmów, czasem zupełnie prywatnych, na pseudo – wykładach tzw. “marksizmu – leninizmu” (dokładna ich nazwa dawno uleciała mi z pamięci) wyżywaliśmy się w zupełnie inny sposób. Nasz rosyjski politruk, o niezbyt chyba wykształconych półkulach mózgowych, w czasie tzw. dyskusji stawał się obiektem zakamuflowanych drwin i ośmieszania tego, o czym mówił. Wystarczyło na wstępie rzucić kilka wyświechtanych, ale ulubionych sowieckich sloganów, by potem, za tym parawanem, inteligentnie wykpiwać wszystkie bolszewickie ustrojowe wspaniałości owocujące rzeczywistością, którą oglądaliśmy. Nasz wykładowca, który trochę rozumiał i mówił po polsku, był na tyle nie rozgarnięty, czy też ciężko kojarzący, że przyjmował wszystko z satysfakcją, potakując głową i powtarzając tylko “da, da”, “prawilno” lub “haraszo”. A my bawiliśmy się po prostu wspaniale, wyładowując jednocześnie nasz bezsilny gniew i nienawiść.

W połowie kwietnia 1940 byliśmy już po „paszpotryzacji” (do dziś zachowałam ową nienawistną, małą, szarą książeczkę podporządkowującą nas przez NKWD Związkowi Rad), uparcie powtarzając sobie, że wszystko co się dzieje szybko przeminie i za kilka miesięcy zobaczymy tu już aliantów. Mimo tego mój Ojciec robił wrażenie coraz bardziej przygnębionego, pozbawionego swego dotąd tak bardzo aktywnego życia naukowego i społecznego. Mama wszystkie swoje wysiłki koncentrowała na prowadzeniu domu i zaspokajaniu naszych malejących potrzeb. My z Hanką miałyśmy coraz rzadsze kontakty towarzyskie z dawnymi przyjaciółmi. Wielu z nich po prostu zniknęło, inni, podobnie jak my zamykali się w kręgu własnych rodzin i spraw, borykając się z dniem codziennym, obawami o dzień następny, przytłoczeni ciężarem tragedii swoich najbliższych, którzy już doznali represji i ciężkich zagrożeń.

Na mnie spadł nowy obowiązek zanoszenia obiadów, przygotowanych przez Mamę, do p, Zofii Szulisławskiej, mieszkającej niezbyt od nas daleko, w pięknej dużej kamienicy przy ul. Zielonej. P. Szulisłaska była matką przyjaciółki Mamusi p. Palestrowej (jej pasierb Roman Palester był już znanym w Europie kompozytorem), stale mieszkającej w Warszawie, która nie zdążyła jej zabrać do siebie przed zamknięciem granicy na Sanie. A samotna staruszka, będąc w dodatku kaleką, ciężko radziła sobie z życiem w warunkach wojennych. Pamiętam te swoje codzienne wędrówki z białymi, blaszanymi menażkami zapełnionymi skromnym potrawami. Nie narzekałam na nie, ale bardziej dokuczały mi wymuszone przez panią Szulisławską udzielane mi przez nią lekcje niemieckiego, na które się uparła w rewanżu za otrzymywane obiady. Język niemiecki nie był dla mnie czymś nowym, bo uczyłam się go już w szkole na lekcjach nieobowiązkowych, ale oczywiście znałam go niepomiernie słabiej od francuskiego. Wszystko polegało na tym, że te dwu lub trzykrotnie odbywane lekcje w tygodniu były okropnie nudne i nieskończenie długie, a mnie zawsze gdzieś się śpieszyło do zajęć dużo ciekawszych. Dopiero późnej doceniłam ich wartość, gdy zmienił się okupant.

W tym ponurym czasie pierwszego roku umacniającej się we Lwowie i całej amputowanej części Polski władzy radzieckiej, w mieście rozpoczęły mnożyć swą działalność osoby zajmujące się wróżenie, przepowiadaniem przyszłości. Był to pewnego rodzaju sposób na przeżycie. Wszelkiego rodzaju jasnowidze, kabalarki i magowie wiedzy tajemnej, w zależności od płci, w hinduskich turbanach lub o zawoalowanych twarzach w towarzystwie czarnych kotów wpatrzone w szklane kule, których adresy przekazywano sobie z rak do rąk – mieli kolosalne wzięcie. Ludzie żyjący w ciągłej niepewności, doznający sami lub w swych najbliższych otoczeniu ciągłych nieznanych ciosów – stanęli przed czarną, niezbadaną ścianą i za wszelką cenę pragnęli odkrycia jej choć w szczelinie, mogła bowiem za nią objawić się... NADZIEJA.

Nasza Mademoiselle, która coraz lepiej poczynała sobie z językiem polskim coraz śmielej poruszała się po ulicach Lwowa, wydreptując je od ucznia do ucznia czy uczennicy, znalazła się w tej właśnie grupie osób opętanych manią odwiedzania “władców przyszłości”. Początkowo przez pierwsze miesiące odwiedzała ich chaotycznie, opowiadając nam, co który powiedział. Potem zaczęła koncentrować się już tylko na jednym, rzekomo świetnym, który podobno pochodził z Indii, nosił turban w czasie pracy i bardzo się nią zainteresował, twierdząc, że mogłaby zostać jego asystentką. W miarę upływu czasu wizyty jej u niego podejrzanie się mnożyły, aż wreszcie, może w lecie 1940 spakowała swoje manatki i oświadczyła Rodzicom, że się wyprowadza, bo wychodzi za mąż za pana XY i zostaje jego asystentką. Już potem nigdy się nie pokazała i nie dowiedziałam się jak potoczyły się jej losy.

W atmosferze ciągłych aresztowań, nagłych rewizji i przesłuchań, o których my, mieszkańcy Lwowa, dowiadywaliśmy się tzw. “pocztą pantoflową” w różnych odstępach czasu od ich wykonania, przemijała pierwsza, mroźna, nabrzmiała od ludzkich tragedii i niepewności każdego dnia zima 1939/40.

Kwiecień 1940 uświadomił nam, że dopiero w tym miesiącu nastąpiło pierwsze apogeum przemocy i okrucieństwa wobec bezbronnych rodzin, przeważnie pozbawionych już, bo wcześniej aresztowanych, ojców i opiekunów. Noc 13 kwietnia to straszliwy wstrząs dla tych, którzy przespali ją spokojnie, niczego nie podejrzewając. Noc 13 kwietna to walenie do bram, wyciągane śpiących lub czuwających mieszkańców z naprędce kleconymi tobołkami i ładowanie ich do podstawionych ciężarówek, pozbawionych wszystkiego co dotąd posiadali i kochali. Noc 13 kwietnia to podeptanie wszelkich praw setek tysięcy obywateli polskich nie tylko we Lwowie, ale i na całym kupowanym terytorium Rzeczypospolitej.

Wiadomości o tym kto padł ofiarą utraty własnego dotąd życia, a stanął twarzą w twarz z czymś groźnym, przerażającym swą zagadką, życiem brutalnie narzuconym i obcym, docierała do nas w różnych odstępach czasu i w sposób niepełny. Jak pisałam, o wielu tych aktach przemocy dowiedziałam się nawet po dziesiątkach lat, zwłaszcza jeśli chodziło o znajomych żyjących poza Lwowem.

Przez wiele nocy od tej tragedii nie mogłam już spokojnie spać i to nie z obawy o siebie i moją rodzinę. Moja wyobraźnia pracowała zbyt intensywnie, a moje dotychczasowe odczucia wartościujące człowieka doznały potężnego szoku. Zobaczyłam po raz pierwszy człowieka odartego ze wszystkiego co ludzkie, zdolnego, nie do zabicia nawet, ale wtrącenia drugiego człowieka do piekła.

Kraków marzec 2004

Copyright 2004-2005 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik