Biuletyn krakowskiego oddziału TMLiKPW "Na Bajkach"

red. prof. dr inż. Jerzy Kowalczuk



Zdzisław ŻYGULSKI (jun.)

TABLEAU

(wspomnienia z okresu nauki w III Liceum i Gimnazjum im. Króla Stefana Batorego we Lwowie)


Od redakcji :

Przedstawiamy Czytelnikom opracowanie Pana prof. Zdzisława Żygulskiego (jun.), historyka sztuki, kustosza Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie, Lwowianina.

Prof. Z. Żygulski (jun.)jest absolwentem III Liceum i Gimnazjum im. Króla Stefana Batorego we Lwowie. W monografii o tytule: III (trzecie) PAŃSTWOWE LICEUM i GIMNAZJUM im. KRÓLA STEFANA BATOREGO we Lwowie (nr 561); lata szkolne: 1867/68 - 1938/39; Kraków, 2006;, opublikowane zostało Jego wspomnienie z okresu nauki w tej znakomitej Szkole lwowskiej. Przedstawiamy je Państwu na nast. stronach biuletynu i wyrażamy przekonanie, że to interesujące opracowanie, przeczytacie Państwo z wielką przyjemnością.

Na stronach 17 i 18 biuletynu publikujemy tableau abiturientów tego Gimnazjum (opis tableau na ss. 32 i 33) . Jest ono zaczerpnięte z monografii, o której wspominamy wyżej. Tableau to niech będzie dalszym uzupełnieniem takich dokumentów przeszłości, jakie już wielokrotnie przedstawialiśmy na naszych łamach.


Prolog

We wrześniu roku 1931 we Lwowie, mając lat dziesięć, po ukończeniu czwartej klasy szkoły powszechnej Mieczysława Kistryna i po zdaniu egzaminu wstępnego, przekroczyłem próg III Gimnazjum im. Króla Stefana Batorego. Pozostawałem w nim przez lat osiem, doznając też skutków reformy szkolnictwa dokonanej przez ministra Jędrzejewicza, przekształcającej system edukacji.

Przedłużono szkołę podstawową o dwa lata, wprowadzając jednocześnie czteroklasowe gimnazjum i dwuklasowe liceum. W związku z tym nasza uczelnia od roku 1938 nosiła oficjalną nazwę III Państwowe Liceum i Gimnazjum im. Króla Stefana Batorego we Lwowie, z zachowaniem typu klasycznego. Już w tym nowym systemie zdałem maturę w roku 1939. Lwowskie III Gimnazjum cieszyło się znakomitą tradycją. Za czasów austriackich nosiło imię cesarza Franciszka Józefa I i należało do typu klasycznego, z naciskiem na język łaciński i grecki. Przygotowywało przede wszystkim do studiów prawniczych i humanistycznych. Wydało szereg znakomitych osobistości polskiego życia publicznego, wśród nich Władysława Sikorskiego. Poziom nauczania zapewniali profesorowie wysoko wykwalifikowani, mający gęsto stopnie doktorskie i habilitacje.

Przez owych osiem lat wraz z mymi kolegami przechodziłem okres dojrzewania, tym trudniejszy, że byliśmy świadkami gwałtownych przemian, jakich w tym czasie doznała Europa, a wraz z nią Polska. Mimo licznych kasandrycznych prognoz nikt z nas, maturzystów roku 1939, chociaż kształcono nas na greckich tragediach i rzymskich historiach, nie przypuszczał, że natychmiast po ukończeniu szkoły obejmie nas straszliwa wojna, z której tylko nieliczni ocaleją. Dziś po 67 latach, na prośbę wydawcy tych wspomnień, wyciągam z dolnej szuflady biurka maturalne tableau, aby raz jeszcze spojrzeć w twarze mych profesorów i kolegów, by wywołać chwile zatrzymane w kruchej pamięci. Wyblakły niektóre zdarzenia, a przecież wciąż trwa niezmącony obraz drogiego miasta.

Budynek

Wizja gimnazjum najczęściej kojarzy się z samym budynkiem. Nasze III Gimnazjum ulokowane zostało w samym środku miasta przy jednej z głównych ulic prowadzących ze wschodu w kierunku rynku. Ulica Batorego, tak nazwana już za czasów polskich, była równoległa do sławnej ulicy Akademickiej; ale nie stanowiła korsa spacerowego. Jeździły nią tramwaje, a po obu stronach zabudowana była imponującymi gmachami i prywatnymi kamienicami w stylu ciężkim i monumentalnym, obowiązującym w cesarstwie austriackim w drugiej połowie XIX wieku. Budynek naszego gimnazjum, zaprojektowany na ten cel, odpowiadał najdoskonalszej wizji austriackiego gimnazjum. Zachował się do dzisiaj i mieści jakąś uczelnię ukraińską.


Ulica Batorego i budynek III Gimnazjum im. Stefana Batorego
oraz detale - posągi:
- Adama Mickiewicza,                                        
- Józefa Maksymiliana Ossolińskiego,    
- Jędrzeja Śniadeckiego i Jana Długosza

Fot. współczesne (2005,2006): Grażyna Basarabowicz, Stanisław Kosiedowski


Potężna brama prowadziła do westybulu i schodów na piętra. Z długich korytarzy wchodziło się do poszczególnych klas. Ściany korytarzy ozdobione były barwnymi pięknie oprawionymi reprodukcjami arcydzieł polskiego malarstwa. Znajdowała się tam Dziewczynka w czerwonej sukni Józefa Pankiewicza, Malarczyk Jacka Malczewskiego, Zakonnice Tichego.

W głębi korytarza na pierwszym piętrze znajdowała się kancelaria dyrektora i pokoje profesorskie. Klasy zaś były obszerne, wysokie, pomalowane na biało z szeregami dębowych ławek. W każdej ławce znajdowało się miejsce dla dwóch uczniów. Ławka miała wgłębienie na pióra i ołówki oraz na kałamarz, dolna półka służyła do przechowywania tornistra, książek i zeszytów. Wygodny mebel to nie był, tym bardziej, że blaty ławek pocięte były kozikami całych generacji uczniów, którzy uwieczniali tu serca przebite strzałą, klątwy, tajemnicze znaki, cyfry, figury belfrów. Groźnym przybytkiem tego miejsca była katedra profesora ustawiona na podium, a tronem było zwykłe tonetowskie krzesło. Za katedrą na ścianie widniał krucyfiks, a po obu jego stronach portrety dostojników, prezydenta Ignacego Mościckiego i marszałka Józefa Piłsudskiego.

Na prawo od katedry, patrząc od strony klasy, widniała ogromna czarna tablica, wyposażona w gąbkę i kredę, zarazem miejsce triumfu lub kaźni. W prawym kącie stał ogromny piec kaflowy, w którym palono węglem i drewnem. Od razu trzeba powiedzieć, że w mroźne lwowskie zimy piec ten nie był w stanie ogrzać sali i panował w niej dotkliwy ziąb. Naukę przerywano dopiero gdy słupek rtęci spadał poniżej 20 stopni. Dziwne były wówczas pojęcia higieny, podłogi nacierano zagadkowym olejem, który w rezultacie zamieniał się w rodzaj tłustej mazi i cokolwiek upadło na podłogę było w pewnym stopniu stracone. Największą salą pierwszego piętra była aula, rodzaj kaplicy, służącej coniedzielnej Mszy św., na której gimnazjalny ksiądz wygłaszał egzortę. Ale odbywały się tu też w dniach 3 maja i 11 listopada uroczystości państwowe z mową dyrektorską.

Na korytarzu znajdowały się też budzące pewne wątpliwości toalety zamieniane często w tajne palarnie. Przeraźliwy dzwonek rozpoczynał lub kończył godzinę lekcyjną wynoszącą 45 minut i dawał sygnał wypędzenia uczniów z klas; pozostawał tylko dyżurny, myśmy biegli na podwórze, od strony ulicy Kubali, gdzie mieścił się gmach sąsiedniego I gimnazjum. Nie było ono tak sławne jak nasze, ale szczyciło się posiadaniem sali gimnastycznej, z której korzystaliśmy na lekcjach gimnastyki.

Naszym budynkiem opiekowali się trzej woźni, dwaj z nich Józef Darowski i Michał Zubrzycki pamiętali jeszcze czasy austriackie. Pomocnikiem ich był najmłodszy, Władysław Babiarz. Oczywiście utrzymanie ogromnego budynku z setkami uczniów było ponad ich siły. Zubrzycki był zausznikiem dyrektora, wtajemniczanym w różne sekretne sprawy, a jednocześnie trudnił się donosicielstwem.

Ciało pedagogiczne i tryb nauczania

Absolutnym władcą tej instytucji edukacyjnej był dyrektor dr Adolf Bednarowski, członek Komisji Filologicznej Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie i członek przybrany Polskiego Towarzystwa Naukowego we Lwowie, członek Państwowej Komisji Egzaminacyjnej dla nauczycieli szkół średnich we Lwowie, lektor filologii klasycznej na Uniwersytecie Jana Kazimierza, odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi oraz odznaką komendancką P.W., kapitan wojska polskiego w stanie spoczynku.

Bednarowski był żarliwym patriotą i wojownikiem, a jednocześnie wielbicielem greki i łaciny. Miał wielką łysą głowę osadzoną na krótkim karku, twarz groźną, bez uśmiechu, a wokół oczu mnóstwo małych brodawek. Jako prawdziwy tyran żelazną ręką kierował gimnazjum, nie tolerował sprzeciwu, karał niepunktualność zarówno nauczycieli jak i uczniów. Nie znosił wszelkich przerw w procesie nauczania, nie lubił nawet wakacji. Często powtarzał słowo bene łacińskie dobrze i taki zyskał wśród nas przydomek. Dręczył nas długimi przemówieniami i zamiast proszę mówił prze, tak więc: prze, chłopaczki w czasie wojny ludzie jak muchy padali, a ja Homera i Tacyta w okopach czytałem. Grekę istotnie znał na wylot, ale z dziwacznym lwowskim akcentem. Walczył w Legionach i wielbił Piłsudskiego. Trzeba przyznać, że różne nasze buntownicze odruchy paraliżował strach przed Benem.

Rzeczywistym naszym łacinnikiem i grecystą, a zarazem opiekunem klasy, był profesor Marian Golias, lektor Uniwersytetu Jana Kazimierza, kierownik Ogniska Metodycznego nauki języka łacińskiego, znakomity dydaktyk. To głownie dzięki niemu opanowaliśmy język łaciński, a nawet, głównie z mego pomysłu, założyliśmy kółko filomatów, aby zbierać się popołudniami i czytać poezję łacińską, będącą poza programem, między innymi poezje miłosne Katulusa, a także Metamorfozy i Sztukę kochania Owidiusza. W jednej z poprzednich klas mieliśmy też łacinnika Ignacego Rozkoszą, którego nazywaliśmy Buło. Był porucznikiem wojska polskiego w rezerwie i nosił cwikiery w dawnym austriackim stylu. Miał dosyć przykry zwyczaj obracania się tyłem do klasy i obserwowania nas w widoczku odbitym od cwikierów. Znienacka wyrywał do tablicy upatrzoną ofiarę. W roku 1937 z tej złośliwości dostał zawału, ale wyszedł z tego i przeżył wojnę lądując ostatecznie w Krakowie.

Naszych belfrów nieustannie obserwowaliśmy i oceniali pod każdym względem. Imponowali nam tylko ci, którzy traktowali nas na modłę uniwersytecką, uznając niekiedy za równoprawnych partnerów do dyskusji. Takim był wśród innych Ryszard Skulski-Mastycz, polonista, doktor filozofii, członek Polskiego Towarzystwa Naukowego we Lwowie. On również był porucznikiem, ale nie było w nim ani cienia wojskowego drylu. Jego lekcje miały charakter seminariów, na których czytaliśmy swe wypracowania domowe. Sam potrafił się świetnie bawić błyskotliwymi pomysłami. Zapraszał na przykład najbardziej niesfornego i pokracznego ucznia do wygłoszenia poematu mickiewiczowskiego, ale delikwent musiał rozpocząć swój występ zapowiedzią, np.: Alpuhara, recytacja artystyczna w wykonaniu NN. Deklamujący, stremowany, krztusił się i jąkał, gubiąc frazy, co wywoływało u nas okrutne salwy śmiechu. Podpowiadaliśmy chórem, ale kwitła też sztuka podpowiadania sekretnego. Używaliśmy wszelkiego rodzaju ściąg pisanych ręcznie, bądź drukowanych bryków. W, księgarni Bodeka, na tejże ulicy Batorego, można było nabyć przekłady tekstów łacińskich i greckich ściśle według programu szkolnego. Nie trzeba było więc się trudzić czytaniem w oryginale powieści Orzeszkowej Nad Niemnem lub równie nudnawych Chłopów Reymonta. Bodek za parę groszy służył nam bezcenną pomocą.

Bez wątpienia najwyższym poziomem nauczania wykazywał się doktor Henryk Mehlberg, członek Polskiego Towarzystwa Filozoficznego, a zarazem romanista znający świetnie literaturę francuską. Prowadził u nas zajęcia na poziomie uniwersyteckim z propedeutyki filozofii. Gdyśmy się różnili w naszych opiniach miał zwyczaj mawiać: zdania uczonych są podzielone. On również przetrwał wojnę i zasłynął później na zachodnich uniwersytetach. W tajniki matematyki wprowadzał nas jeden z najwybitniejszych lwowskich uczonych dr Juliusz Paweł Schauder, docent Uniwersytetu Jana Kazimierza, członek Polskiego Towarzystwa Naukowego we Lwowie, uczeń Hugona Steinhausa i przyjaciel Stefana Banacha, uczestnik sławnych sympozjów matematycznych w kawiarni Szkockiej. Dla niego kurs gimnazjalnej matematyki był prawdziwą fraszką.

Myślami pogrążony był w rozwiązywaniu najbardziej skomplikowanych funkcji. Drżeliśmy przed nim, kiedy bazyliszkowym wzrokiem wodził po nas i syczał przez zęby: do tablicy przyjdzie mi... Przepadaliśmy natomiast za dr. Janem Ściborem-Rylskim, który nauczał nas przyrodoznawstwa. Nigdy nikogo nie pytał przez całą lekcję, opowiadając nam niestworzone rzeczy. Nosił u nas miano Szpicbródki, albo dość oryginalną kombinację słów Mchy i poroś ty. On był jedynym, który próbował nas uświadamiać. Może dlatego, że z czasów wojny nosił Krzyż Niepodległości z Mieczami i Krzyż Walecznych. Dużą wagę przywiązywano do nauczania języków obcych, przede wszystkim języka niemieckiego. Tak się złożyło, że profesorem germanistą był mój ojciec Zdzisław Żygulski senior, członek Polskiego Towarzystwa Naukowego we Lwowie, przygotowujący w tym czasie swoją uniwersytecką habilitację, świetny znawca literatury i historii. W tej sytuacji byłem zwolniony z uczestnictwa na jego lekqach, ale musiałem cały materiał zdawać u innego germanisty, Antoniego Skoczylasa, zresztą człowieka bardzo sympatycznego, opiekuna germanistycznej biblioteki uczniowskiej oraz opiekuna szkolnych kół Ligi Morskiej i Kolonialnej, Ligii Obrony Powietrznej Państwa oraz kierownika Szkolnej Kasy Oszczędności. On również był w randze podporucznika wojska polskiego w rezerwie, prezesem Oddziału Związku Strzeleckiego, z dumą noszącym Łotewski Krzyż Aissargów. Nadobowiązkowych lekcji języka francuskiego udzielała pani Maria Gordaszewska, z pochodzenia Francuzka, źle mówiąca po polsku, co powodowało u nas głośny śmiech. Doprowadzona do ostateczności wybuchała: ja ci powiem straszną rzecz, wiesz, co ty jesteś, jesteś gamun (co znaczyło łobuz). Fizyki i chemii uczył nas Adam Czeredarek, a z nim przebywaliśmy w jego królestwie, jakim była specjalna pracownia pełna kolb i probówek oraz słoi zawierających tajemnicze substancje i odczynniki. Na własną rękę próbowaliśmy mieszać te płyny, obserwując nieoczekiwane eksplozje szumów i kolorów.

Nauczycielem języka polskiego był także Bolesław Czuruk, lektor języka rosyjskiego na uniwersytecie, sekretarz koła rodzicielskiego, opiekun biblioteki uczniów, oraz opiekun drużyny harcerskiej. O dziwo, chyba najlepszym nauczycielem mającym błyski genialności był Antoni Rzepka, mistrz gimnastyki. Wprawiał nas we wszystkie możliwe dyscypliny sportu w sposób rozumny i przekonywający, rozwijał zmysł współzawodnictwa, walki i współdziałania. Przy naszym gimnazjum działała 23. lwowska drużyna harcerska, a jej harcmistrzem był Stanisław Akielaszek urodzony w Stanach Zjednoczonych. Moim zastępowym był Roman Ingarden, najstarszy syn sławnego filozofa. Odbywaliśmy zbiórki i zdobywali sprawności, których odznaki można, było umieścić na mundurku. Czuruk jeździł z nami na wakacyjne obozy do Komańczy w Bieszczadach, gdzie gimnazjum miało swój własny dom.

Lekcje z Czurukiem były strasznie nudne. Nic prawie nie mówił, tylko sapał przez nos i nie słuchał naszych odpowiedzi. Jak się później okazało był to człowiek dzielny i pożyteczny. Prowadził bowiem biuro tłumaczeń we Lwowie i uratował podczas okupacji niemieckiej wielu moich żydowskich kolegów, dając im fałszywe papiery. Geografia była przez nas z niewiadomych przyczyn pogardzana. Nauczał jej pan Wilhelm Jasiewicz wyróżniający się tym, że cały czas trzymał ręce w kieszeniach. Natomiast monumentalne wrażenie czynił historyk Wiktor Chabło. Szczycił się wspaniałym futrem z kołnierzem z wydry. Majestatycznym ruchem zarzucał je na ramiona i gładził swą wydrę. Wygłaszał długie przemowy, których bohaterem była zawsze Polska. Nabieraliśmy mocnego przekonania, że należymy do najwspanialszego narodu na świecie, straszliwie pognębionego przez sąsiadów, ale, który zawsze zwyciężał w walce o wolność waszą i naszą. W sali gimnastycznej skłaniał nas do wyczynów godnych późniejszych radzieckich atletów: młynki na drążkach, skoki przez kozła, stanie na głowie, wspinanie się po drabinach. Na dziedzińcu mieliśmy boisko do siatkówki i kosze do koszykówki, ale równie często wyprowadzał nas na zewnątrz, na otwarta lub krytą pływalnię i stoperem mierzył czas pływackich wyczynów. Zimą zaś prowadził nas „na lód" ucząc jazdy figurowej i gry w hokeja. Za jego sprawa zdobywaliśmy Polską Odznakę Sportową i Odznakę Strzelecką w trzech kategoriach - złotą, srebrną i brązową.

Miałem jednak swoje dwa prywatne ulubione sporty: tenis i jazdę konną. Obok naszego domu, na dziedzińcu dawnego pałacu Jabłonowskich, znajdował się dość prymitywny kort tenisowy, na którym godzina gry kosztowała tylko 50 groszy. W sezonie niemal codziennie z kolegami udawałem się na ten kort. Z kolei jeden z moich przyjaciół, Jaś Kowal, zapraszał mnie do majątku swojej matki w podlwowskich Pomorzanach. Były tam doskonałe konie wierzchowe, na których mogliśmy podejmować dalekie wycieczki; zbrojni w strzelby polowaliśmy na sójki, aby zdobyć ich błękitne piórka do kapelusza.

Raz miałem przykrą przygodę. W powrocie do stajni nasze konie puściły się w cwał. Strzelba, którą miałem przytroczoną do siodła, odczepiła się z jednego rzemienia i zaczęła mego rumaka walić po zadzie. W głupi sposób postradałbym wówczas życie. W ostatniej chwili uchyliłem głowę przed belką stajni. Wypożyczoną strzelbę zbierałem potem w trzech kawałkach. Na szczęście, ojciec mego innego kolegi, pan Dmytrach, był właścicielem świetnego lwowskiego warsztatu rusznikarskiego.

Na książeczce PKO zawsze miałem pewną sumkę do dyspozycji. Pokryłem więc bez trudu koszty naprawy i strzelba była jak nowa. Tak wielką wagę przywiązywano w gimnazjum do tak zwanych „ćwiczeń cielesnych", że był jeszcze jeden nauczyciel tej dyscypliny Jan Smyrski, podporucznik w rezerwie, opiekun naszego kółka sportowego. Jednym słowem byliśmy przygotowani do służby wojskowej, a konkretnie do zajęć Przysposobienia Wojskowego, wymaganego od uczniów szkolnych. Na obozy tego przysposobienia jeździliśmy do miejscowości Pasieczna w Karpatach, już pod komendą prawdziwych wojskowych, odnoszących się do nas jednak z pogardą i okrucieństwem. Kiedy wprowadzono do programu tak zwane zajęcia praktyczne, między innymi stolarstwo i ślusarstwo, nadzór nad tymi specjalnościami objął Mieczysław Brzozowski, który rychło otrzymał miano Sprężynki.

We wcześniejszych latach gimnazjalnych mieliśmy jeszcze dwie dyscypliny artystyczne: śpiew i rysunki. Śpiewu uczył nas pan Prokopowicz z pochodzenia Ukrainiec, pielęgnujący patriarchalną brodę. Niestety w śpiewie się nie wybiłem i na świadectwach wśród samych ocen bardzo dobrych, widniało owo fatalne „dobre" ze śpiewania.

Udawały mi się natomiast rysunki i wyspecjalizowałem się nawet w karykaturalnych portrecikach naszych hełmów. Rysunku nauczał Karol Rutkowski, były legionista, opowiadający nam o swoich wojennych przewagach zaczynając od słów: my z Dziadkiem. Używał nadal języka „legunów" i tak nas pouczał: Nie zaczynaj brachu mabwać portretu baba od gówna na pantoflach. Bardzo nam jednak przypadał do gustu, bo w piękne wiosenne dni wyprowadzał nas z budy w plener. Najczęściej siadaliśmy u stóp kościoła Karmelitów, na wzgórzu, skąd rysowała się przepiękna panorama miasta, z wieżą cerkwi wołoskiej ozdobionej z czterech stron śmiesznymi korkociągami.

Nad naszym zdrowiem czuwał lekarz kontraktowy Rudolf Stenzel, kapitan wojska polskiego w rezerwie i kierownik Muzeum Higieny we Lwowie. Badał nas na początku każdego roku szkolnego w swym gabinecie i tubalnym losem ferował swe diagnozy spisywane przez asystentkę. Najbardziej zaskakujące było orzeczenie po ściągnięciu majteczek: sfera seksualna rozwinięta albo nie rozwinięta, co się jeszcze zdarzało. Miał też odstraszające wykłady o higienie: syfilis, drogie chłopaczki, to jest kita. Kolumb ją przywiózł z Ameryki, ale Hiszpanie nazwali ją chorobą francuską czyli francą. Za to Francuzi się odwdzięczyli nazwą choroby hiszpańskiej, trzeba ją leczyć rtęcią. Tutaj każdemu z nas przypominał się termometr, który zwykle tłukliśmy dla uzyskania żywego srebra. A tu patrzcie drogie chłopaczki - i puszczał obrazek z epidiaskopu. To jest chłop rosyjski kompletnie pijany, on ma deliriumm tremens, cały się trzęsie, a przed oczami ma białe myszki i pajączki. To rzeczywiście było porażające.

Nad zbawieniem naszych dusz czuwało aż trzech duchownych, dwóch księży katolickich: ksiądz Józef Dajczak i ksiądz Edward Gola oraz nauczyciel religii mojżeszowej Zysze Schkchter. Ksiądz Dajczak był najważniejszy gdyż odprawiał co niedzielę Mszę świętą w gimnazjalnej auli. Miał głos piękny, ale Piotrem Skargą to on nie był. W każdym zdaniu na początku umieszczał przysłówek „następnie" albo „również". Wymyśliliśmy zatem grę w katabas. Obstawiało się jeden z przysłówków i lody wygrywał ten, który zdobywał więcej punktów. Nauki religijne nie miały szans wobec naszego młodzieńczego cynizmu.

Pierwszą spowiedź wielkanocną odbywaliśmy w wielkiej ponurej lwowskiej katedrze, przy monumentalnych konfesjonałach z ciemnego drewna, stającw długich kolejkach. "Grzechy" dla pewności mieliśmy spisane na karteczkach. Kiedy wreszcie ukląkłem i przyłożyłem usta do kraty, poza którą majaczyła głowa spowiednika i szeptem zacząłem odczytywać swoją kartkę, usłyszałem zniecierpliwiony głos: Kupowałeś u Żyda! Tak, kupowałem, bo w suterynach naszej kamienicy był żydowski sklepik spożywczy, w którym można było kupić chleb, masło, jajka i kiełbasę o każdej godzinie dnia i nocy, a co więcej - na kredyt. Opodal naszego domu na Placu Prusa mieścił się wspaniały sklep pana Karpa z galanterią towarów piśmiennych. Wyłącznie u niego nabywaliśmy zeszyty, pióra, atramenty i ołówki, bo były najlepsze. Tamże owocarnia pana Pordesa oferowała najsmaczniejsze banany, grejpfruty i mandarynki. Ty łajdaku, nie wiesz, że to jest największa zbrodnia wobec narodu polskiego.

Byłem zdruzgotany, bez słowa wstałem z klęczek, a nie mniej poruszeni byli stojący za mną koledzy; co takiego Zdzisiek zrobił, że nie dostał rozgrzeszenia? Wyszukałem sobie innego spowiednika, był to staruszek siwiuteńki jak gołąb i o gołębim sercu. Przyjmowanie komunii stanowiło wielkie przeżycie, gdyby nie to, że klęczał przy mnie Bronek Ajdukiewicz, syn filozofa i zdążył mi szepnąć do ucha: wiesz bardzo wątpię, żeby w środku tam coś było.

Zysze Schachter, duchowny mojżeszowy, w rzeczy samej, stryj Adama Michnika, przyjaźnił się z moim ojcem. Kiedy się dowiedział, że jestem jego synem, na korytarzu zawsze czule mnie obejmował i całował. Więc uciekałem przed nim jak przed zmorą.

My, z trzeciej budy

Na maturalnym tableau zawierającym portreciki dyrektora i profesorów, widnieją nasze podobizny fotograficzne ułożone w czterech rzędach od góry trzema dziesiątkami,w dolnym rzędzie dziewiątką, gdyż było nas trzydziestu dziewięciu abiturientów liceum klasycznego im. Króla Stefana Batorego. Dla podkreślenia naszej klasyczności flankuj ą nas dwie greckie Kory wzięte z ateńskiego Erechtejonu. I jeszcze dwie daty: 1939-1949. Mieliśmy się spotkać po dziesięciu latach, ale nigdy do tego nie doszło.

Trzeba odczytać listę obecności. Ciało pedagogiczne (od lewej rzędami): Ryszard Skulski-Mastycz, Wiktor Chabło, ksiądz Józef Dajczak, dyrektor Adolf Bednarowski, ksiądz Edward Gola, Zdzisław Żygulski senior, Jan Ścibor-Rylski. W rzędzie dolnym od lewej Antoni Rzepka, Jan Smyrski, Zysze Schachter, Marian Golias - gospodarz klasy, Juliusz Schauder, Henryk Mehlberg i Adam Czeredarek.

A teraz my {znów od lewej rzędami): Zbigniew Mueller, Jerzy Lipanowicz, Leszek Ocharski, Michał Witwicki, Janusz Osadziński, Marian Eitelberg, Manfred Fuchs, Adam Eisenstein, Tadeusz Bieńkowski, Stanisław Cały, Adam Ciechanowski, Zbigniew Mospan, Tadeusz Makuszyński, Oswald Weissman, Zdzisław Zygulski jun., Jerzy Pieniążek, Ryszard Raps, Mikołaj Hrycaj, Bertold Eisenberg, Marian Sanocki, Jan Piotr Zarzycki, Karol Gross, Adam Resch, Wacław Hebda, Itamar Heller, Marek Messing, Władysław Kwasik, Dawid Schrage, Fryderyk Wurst, Marian Mycak, Jerzy Auerbach, Leon Trost, Zygmunt Margulies, Karol Pieróg, Józef Moszkowicz, Eugeniusz Kabat, Leon Bergman, Edward Markus, Henryk Epstein. , Wszyscy koledzy z poważnymi minami, bez uśmiechu, pięknie uczesani, w białych koszulach, krawatach i garniturach.

Skład społeczny i narodowościowy naszej klasy był dość wiernym odbiciem sytuacji panującej w ówczesnym Lwowie. Większość z nas wywodziła się z domów polskiej inteligencji, nieliczni z klasy średniej, wyjątkowo zaś ze wsi. Obok nazwisk polskich występowały nazwiska niemieckie i ukraińskie. Wszyscy mówiliśmy dobrym językiem polskim, ale z charakterystycznym akcentem wschodnim, podobnie jak nasi profesorowie. Władaliśmy jednak także drugim językiem, lwowską gwarą zwaną bałakiem, zawierającą mnóstwo osobliwych, zabawnych słów pochodzenia ruskiego, niemieckiego, a nawet tatarskiego i tureckiego. W bałaku na przykład buty to były meszty, bądź pikuleta, dom - hawira, pies - skiła, kot - kacaraba, a gimnazjum - buda. W szkole zła nota nazywała się cwajerem, natomiast gol na boisku sportowym - baniakiem. Mieliśmy w klasie sporo kolegów wyznania mojżeszowego - po prostu polskich Żydów i mocno podkreślić trzeba, że podczas tych lat szkolnych, pomiędzy nami nie było odznak antysemityzmu. Oczywiście odczuwaliśmy odmienność płynącą z różnic fizjonomicznych i pewnych upodobań, ale panowały między nami stosunki koleżeńskie, a często łączyła przyjaźń. Żydzi rzadko imponowali nam na salach , gimnastycznych, ale bardzo często błyszczeli inteligencją i dowcipem. Niektórzy z nich wywodzili się z domów adwokackich lub lekarskich, wcześniej dojrzewali i byli bardzo oczytani, interesowali się polityką i ekonomią.

W ciągu całych studiów gimnazjalnych i licealnych zajmowałem pewnego rodzaju pozycję uprzywilejowaną jako notoryczny prymus. Wynikało to zapewne z mojej sytuacji osobistej, jako że urodziłem się i wychowałem w domu profesorskim, mając starszego o dwa lata brata Kazimierza, wykazującego wybitne uzdolnienia, jak również opięć lat młodszą siostrę Helenę, o wielkiej inteligencji i dowcipie.

Nasza matka Maria zadbała o to, by umieliśmy czytać, pisać i rachować już w wieku sześciu lat, przed rozpoczęciem jakichkolwiek szkół. Najwięcej jednak zawdzięczaliśmy naszemu ojcu, który traktował nas jak równych sobie partnerów. Nasze obiady trwały zwykle po dwie godziny, od drugiej do czwartej po południu i stanowiły rodzaj codziennego sympozjum.

Po obiedzie ojciec, kładł się na drzemkę, która trwała trzy kwadranse, a potem zabierał nas na spacer do Parku Kilińskiego lub na Plac Powystawowy, podczas którego już metodą perypatetykow trwały dalsze filozoficzne rozmowy. Ponadto dom pełen był książek, w dużej mierze niemieckich i francuskich wraz z biblioteką odziedziczoną po dziadku Franciszku Żygulskim, inżynierze kolejowym! Oprócz prasy lwowskiej, której nie ceniliśmy zbytnio, tato nasz abonował Ilustrowany Kurier Codzienny przysyłany z Krakowa oraz warszawskie Wiadomości Literackie. Najbardziej lubiłem wertować ogromne oprawione tomy Tygodnika Ilustrowanego z drugiej połowy XIX wieku, zawierającego różne sensacyjne wiadomości z dawnych czasów, pasjonujące ryciny, a nawet drukowaną w odcinkach Trylogią Henryka Sienkiewicza. W gruncie rzeczy w szkole mogłem się wypowiadać na każdy temat budząc podziw profesorów i zawiść kolegów. Poważnych konkurentów miałem wśród kilku kolegów Żydów, zwłaszcza, kiedy się przekonałem, że niektórzy mieli już na koncie przeczytany Kapitał Marksa.

W pierwszej klasie pojawił się u nas tajemniczy profesor Bykowski i dokonał na nas pomiaru inteligencji; powtórzył te badania po ośmiu latach. Istotnie miałem chyba najwyższą lokatę, ale posługiwałem się też nieraz, zwłaszcza w rozwiązywaniu zadań matematycznych, nie tyle logiką ile intuicją.

Niewielu miałem bliskich przyjaciół, niektórych traciłem, bo odchodzili z naszego klasycznego gimnazjum i wybierali kierunek matematyczno-fizyczny z myślą o dalszych studiach. Tak rozstałem się z Karolem Czosnowskim, pochodzącym z rodziny arystokratycznej i odznaczającym się już w młodym wieku szczególną elegancją.

Przyjaźń ze wspomnianym Bronkiem Ąjdukiewiczem zakończyła się w sposób dramatyczny. Podczas zimowej batalii na boisku przeszedł on w pewnym momencie do drużyny przeciwników z klasy B. Podbiegłem do niego i rzuciłem mu w twarz śnieżkę z kawałkiem lodu (co było świństwem z mojej strony). Złamałem mu przedni ząb, sprawa zakończyła się u dyrektora Bednarowskiego i z trudem wtedy się wybroniłem, ale przyjaźń się skończyła. Przez parę lat siedziałem ze wspaniałym kolegą Jurkiem Ingardenem, a kiedy przeszedł do innego liceum, przyjaźnią związałem się z Januszem Osadzińskim, chłopcem nadzwyczaj inteligentnym i dowcipnym, a ponadto obdarzonym talentem muzycznym. Imponował mi znakomitą grą na fortepianie, ale potrafił też dawać popisy jazzu bębniąc na szybie i podśpiewując z angielska. To było moje pierwsze zetknięcie z językiem Anglików, który wydawał się wtedy czymś niezwykle egzotycznym i powabnym.

Istniała w ówczesnych szkołach żelazna reguła segregacji poszczególnych klas w sensie wiekowym. Starsze klasy otaczały bezbrzeżną pogardą młodszych kolegów, którzy z kolei z podziwem patrzyli na seniorów. Mnie ominęła ta reguła, miałem bowiem przyjaciół w wyższych klasach. W arkana hokeja wprowadzał mnie jeden z mistrzów tej dyscypliny Tomasz Jasiński. Imponował mi Józef Nacht, szkolny wierszokleta, improwizujący świetne rymowanki o naszych profesorach. Ocalały z wojny pod nazwiskiem Prutkowski, był potem filarem tygodnika Szpilki.

Frapował mnie cyniczną inteligencją Wiktor Bardach, późniejszy Jan Gerhard, oficer komunistyczny i pisarz, który w sposób zjadliwy przedstawił nasze gimnazjum w powieści Autopamflet. Interesowali mnie też młodsi koledzy, między innymi Adam Hanuszkiewicz, ze swadą recytujący patriotyczne poematy w czasie szkolnych uroczystości, Stanisław Skrowaczewski obdarzony absolutnym słuchem, który jednocześnie z nauką w Gimnazjum oddawał się studiom muzycznym. Dla nas był mistrzem w siatkówce wykonującym wprost mordercze ścięcia. Nie przewidywaliśmy, że zostanie światowej sławy mistrzem batuty.

Miałem wielu innych kolegów utalentowanych muzycznie, co mi ogromnie imponowało, ponieważ nie miałem zdolności w tym kierunku. Między innymi podziwiałem Jerzego Bresticzkera, a zwłaszcza Jerzego Habelę, który grał do Mszy św. na fisharmonii i Jerzego Pasierskiego, który potrafił po wieczorze w filharmonii odgwizdać cały koncert.

Wśród młodszych przyjaciół mogę wymienić Janusza Bruchnalskiego, Zbigniewa Tabisza, Mariana Linka, Tomasza i Wojciecha Gluzińskich, Jerzego Bełtowskiego, Janusza Ingardena, Zbigniewa Wołowca, Andrzeja Niezabitowskiego, Andrzeja Rzeszotarskiego, Adama Bluma, Kazimierza Pencakowskiego. Bardzo wcześnie, aby mieć własne pieniądze, zacząłem udzielać korepetycji młodszym kolegom, a moim ulubionym uczniem był Stanisław Świtalski, syn komendanta policji lwowskiej.

Współżycie starszych i młodszych kolegów najpełniej realizowało się na obozach harcerskich, obozach Przysposobienia Wojskowego i ostatecznie na obozie hufców pracy obowiązkowych po maturze, przed wstąpieniem na uniwersytet.

W roku 1935 wraz z moja drużyną harcerską wziąłem udział w ogromnym zlocie - jamboree urządzonym w Spale. Odznaką tego zjazdu, w formie łatki naszywanej na mundur, był żubr. Zjechało się 30 tysięcy harcerzy z kraju i z zagranicy i rozbiło swe namioty w lasach.

Zlot otworzył prezydent Ignacy Mościcki, przed swym spalskim pałacykiem. Tuż po otwarciu, odegraniu capstrzyku lunął straszliwy deszcz i padał przez dwa tygodnie. Przez cały ten czas byliśmy przemoczeni do suchej nitki, bo stare wojskowe namioty przeciekały. W moim zastępie zostałem kucharzem, polecono nam wykopać spiżarnię przy namiocie, do której co kilka dni przywożono zaopatrzenie. Raz dostaliśmy ogromny, niczym nieopakowany blok masła, który w naszej spiżarni otrzymał okrycie ze szpilek, kiedy indziej przyjąłem bryłę siekanej wołowiny, z której postanowiłem zrobić sznycle. Niestety nie dodałem jajek i rozmoczonej bułki, więc moje sznycle miały konsystencję podeszwy.

W następnym roku wyruszyliśmy na zlot do Braszowa w rumuńskim Siedmiogrodzie. Tym razem międzynarodowy zlot rozłożony był na wielkiej polanie zwanej Pojaną wśród niebotycznych gór i dzikich lasów. Była to moja pierwsza podróż zagraniczna i wszystko ninie ogromnie śmieszyło. Tuż za granicą, za Śniatyniem, na rumuńskiej stacji o nazwie, chyba, Grigore Chika Woda witała nas kompania honorowa armii rumuńskiej, dowodzona przez oficera w mundurze pełnym złotych szamerunków i w wysokich butach nadzianych w kalosze. W samym Bukareszcie przyjęci zostaliśmy przez ambasadora Arciszewskiego, który wygłosił do nas podniosłe przemówienie i potraktował wspaniałymi lodami. Wzywał nas do jak najwspanialszego reprezentowania naszego państwa.

W samym Braszowie siedzieli siedmiogrodzcy Sasi, a ponieważ nieźle mówiłem po niemiecku chciałem dopełnić wezwań ambasadora, przygadałem sobie piękną Mausi Richter, która niedługo potem, już po wybuchu wojny, przysłała mi do Lwowa płomienny list z zaproszeniem do Rumunii. Nie skorzystałem z tej oferty.

W swojej beztrosce nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak szybkimi krokami zbliża się wojna. Groźną jej zapowiedzią było wydarzenie we Lwowie w roku 1936: krwawe rozruchy inspirowane przez komunistów i bojówki ukraińskie. Jak co dzień udałem się na lekcje do komisariatu policji do mego Stasia Świtalskiego. Okazało się, że właśnie jest ostre pogotowie, przy oknach stali policjanci z karabinami gotowymi do strzału. W bocznej ulicy sam pan komisarz Świtalski w hełmie, na rumaku, dowodził kompanią konnej policji. Wszystko to wydawało mi się ogromnie podniecające. Przez miasto szedł manifestacyjny pogrzeb osobnika nazwiskiem Kozak, zabitego kilka dni wcześniej, podczas antypaństwowych rozruchów. Tym razem tłum był ogromny i rozjuszony, wymusił na władzach przeprowadzenie zwłok Kozaka na cmentarz przez całe miasto. Nastąpiło starcie z policją, trumna się rozpadła i nieboszczyka niesiono na rękach nad głowami. Manifestanci demolowali wszystko co znalazło się na ich drodze, wywracali samochody i tramwaje, wybijali szyby i grabili sklepy. Ze Stasiem leżeliśmy na podłodze i przez ogromne, sięgające do podłogi okno obserwowaliśmy wypadki. Komisariat dzielnie broniony przez konnicę komendanta Świtalskiego ocalał, a my wraz z nim. Po trzech godzinach oblężenia wyszedłem na Plac Bernardyński, chodziłem po szkle, próbowałem wleźć do leżącego tramwaju który wglądał jak leżący koń. W środku jakiś osobnik z kozikiem w ręce ciął na drobne kawałki rzemienne uchwyty.

Maturę zdałem dnia 20 maja. Z polskiego pisałem wypracowanie pt. Drygi do nowej Polski w ujęciu romantyków i pozytywistów, w egzaminie ustnym przetłumaczyłem jeden z arcytrudnych listów Tacyta. Dzień był upalny. Do kieszeni włożyłem czekoladę Wedla Manilę -rozpłynęła się. Wkrótce musiałem odsłużyć pracę we wspomnianych już ochotniczych hufcach. Wysłano nas do Mikołowa na Górnym Śląsku, był upalny czerwiec, gorętszy niż maj - takie było lato roku 1939 roku.

Znów rozlokowano nas w namiotach w tamtejszych lasach. Tym razem znaleźliśmy się pod komendą podoficerów, specjalistów od prac fortyfikacyjnych sprowadzonych ze wschodniej granicy. Zaczęliśmy budować linię obronną przeciwko spodziewanemu atakowi czołgów hitlerowskich. Przywożono nam pocięte na kawałki szyny kolejowe, które za pomocą motorowych kafarów wbijaliśmy w ziemię. Przydzielony zostałem do guzika, jaki trzeba było naciskać dla uruchomienia kafarowego młota. Godzinami siedząc przy tej robocie z nudów zasypiałem, psując wykonawczy rytm ku wściekłości mego kaprala. W słońcu spaliłem sobie plecy i do dziś noszę na nich ślad moich fortyfikacyjnych zabiegów.

Przez cały czas krążyły między nami śląskie baby noszące w koszach kołacze z borówkami i kruszonką. Oczywiście szpiegowały one nasze działania i donosiły o nich niemieckim wywiadowcom. Ostatecznie, jak się później, okazało naszą linię obronną armia Führera ominęła z dwóch stron.

Po powrocie z Mikołowa wybrałem się z moimi kolegami, jeszcze ze szkoły Kistryna, Jurkiem Gajewskim i Józiem Kawalcem na wędrówkę po Czarnohorze. Dźwigaliśmy austriackie plecaki wojskowe wyładowane pysznymi konserwami z lwowskiej wytwórni Rückera i mieliśmy do obrony bębenkowy rewolwer. W dzień moich urodzin 18 sierpnia wleźliśmy na szczyt Pop Iwana. Siedział tam Węgier, gdyż Ruś Zakarpacką objęło już państwo węgierskie.

Ofiarowaliśmy mu dwa złote. Z kobiałki wyciągnął rumianą, w środku śnieżno białą strucelkę i flaszeczkę morelowej nalewki. Nigdy już w życiu nic lepszego nie wypiłem.

Gdybyśmy byli zeszli na stronę węgierską życie nasze potoczyłoby się zupełnie inaczej. Wróciliśmy do Lwowa, dnia 1 września przez radio obwieszczono wybuch wojny, o 4.45 rano armie hitlerowskie wtargnęły w granice Polski. Tego samego dnia nad Lwowem ukazały się niemieckie bombowce. Aby je obserwować udałem się na Plac Powystawowy. Żółtawe Dorniery wylatywały tuż spoza mojej głowy i rzucały na miasto bomby. Pobiegłem potem zobaczyć skutki nalotów. Na ulicy Leona Sapiehy kamienica rozpruta była od dachu po piwnice, w niektórych mieszkaniach widać było jeszcze szaty ocalałe przy ścianach i wanny łazienek. W kurzu na ulicy leżał skrwawiony trup kobiety. Po raz pierwszy z bliska zobaczyłem śmierć.

Na drugi dzień wieczorem w środku miasta, na ulicy Sykstuskiej ujrzałem idący do boju 14. pułk ułanów jazłowieckich. Na czele jechał porucznik na siwku, nagle koń poślizgnął się na szynach tramwajowych i runął wraz z jeźdźcem na bruk. Uznałem to za fatalny omen. Dnia 3 września otrzymałem powołanie do wojska. O dziwo, zapewne na skutek pomyłki administracji wojskowej, miałem się stawić do 19 pułku piechoty stacjonującego na lwowskiej cytadeli. Moi koledzy otrzymali powołania do pułków poza lwowskich, głównie do Włodzimierza Wołyńskiego.

Już 10 września Niemcy podeszli pod Lwów. Zgodnie ze swą odwieczną tradycją, Lwów stawił Niemcom mocny odpór, mnie jednak na linię nie wysłano. Pełniłem służbę na samej cytadeli. Dnia 17 września nasz kapitan zwołał zbiórkę i obwieścił: napadła na nas Czerwona Armia, dla was chłopcy wojna się na razie skończyła, idźcie do domu.

Dnia 22 września Armia Czerwona wkroczyła do Lwowa. Dawnym zwyczajem rosyjskim w ulice zdobywanego miasta posyłano oddziały Kałmuków, budzące strach samym swoim wyglądem. Wjazd ich obserwowałem z okien mieszkania drugiego pietra przy ulicy Na Skałce nr I, będącej przecznicą pomiędzy ulicami Zyblikiewicza i Jabłonowskich. Płonął stary pałac Jabłonowskich, w którym mieścił się baon sanitarny wojska polskiego. Żółtym i czerwonym płomieniem paliły się zapasy lekarstw, unosił się nad nimi czarny dym. Pierwszy oddział żołnierzy bolszewickich wkraczał na ulicę Jabłonowskich prowadzony przez oficera na niskim włochatym koniku, nosił na głowie hełm o dziwacznym kształcie, a w ręku miał granat na drążku, którym wymachiwał. Za nim ciągnęli „bojcy" w zielonkawych mundurach i płaszczach koloru brązowego, na dole przyciętych, nieobrębionych. Nosili karabiny z ostrymi sztychami, a w ostatnim szeregu ciągnęli na sznurkach karabiny maszynowe umieszczone na lawetkach z kółkami. Nad nimi na długim wygiętym kiju, powiewała czerwona płachta.

Ponieważ dyrektor Adolf Bednarowski przeszedł w tym roku na emeryturę, nominację na dyrektora III Gimnazjum i Liceum otrzymał mój ojciec. Zaraz na początku października udał się do budynku szkoły przy ulicy Batorego i zasiadł przy biurku w dyrektorskiej kancelarii. Woźny Zubrzycki zameldował pojawienie się oficera NKWD. Enkawudzista wszedł do kancelarii z odbezpieczonym naganem, wystrzelił do portretów Mościckiego i Piłsudskiego i strasznym głosem zapytał: a Bek kuda? Ojciec odpowiedział: prawdopodobnie w Rumunii. I na tym zakończył urzędowanie. Przeszedł na uniwersytet, gdyż miał już za sobą habilitację i mógł podjąć wykłady.

Epilog

W roku 1939, w wojnie z Niemcami poległ nasz dzielny profesor Jan Ścibor-Rylski, polegli też liczni starsi koledzy powołani do swych pułków. W szarży ułańskiej, trafiony kulą niemiecką w czoło, zginął nasz kolega Zdzisław Ostrowski, wyróżniający się niezwykłą urodą i talentem deklamatorskim.

Zagłada III Gimnazjum trwała etapami przez całą wojnę. Pierwsi zabrali się do nas bolszewicy, dyrektorowi Bednarowskiemu mordując żonę, Niemcy zburzyli jego willę, a on sam ostatecznie dostał pomieszania zmysłów i skończył na Kulparkowie - w lwowskim domu obłąkanych. Antoni Rzepka, który tak starał się o naszą sprawność i waleczność zginął śmiercią żołnierza, rozstrzelany przez bolszewików. Wielu moich przyjaciół wywiezionych zostało w różne odległe części Związku Radzieckiego, głównie do Kazachstanu. Tam znalazł się mój przyjaciel, Janusz Osadziński, od którego otrzymałem w roku 1940 tragiczny list. Prosił, aby mu przysłać w liście choćby szczyptę tytoniu z papierosa Silesia.

Wywózka nie ominęła Jurka Ingardena i Karola Czosnowskiego. Wszyscy trzej wymienieni dostali się jednak do korpusu Andersa i wraz z nim opuścili nieludzką ziemię. Jurek Ingarden dziwnymi drogami dostał się aż do Indii i stamtąd angielskim okrętem wojennym próbował dotrzeć na Wyspy Brytyjskie. Storpedowany przez niemiecką łódź podwodną przez trzy dni walczył z rekinami o życie, pływając na prowizorycznej tratwie, nim go wyłowili Anglicy. W Anglii zaciągnął się do sił powietrznych RAF, latał na liberatorach i nocą bombardował miasta niemieckie. Od swego współtowarzysza lotów zaraził się jednak tajemniczą chorobą Picka. Tuż po wojnie jego ojciec Roman zdołał przywieźć go do Krakowa. Odwiedziłem go w szpitalu. Z przejęciem słuchałem jego dramatycznej opowieści. W kilka dni później zmarł, kiedy niewprawna pielęgniarka dając mu zastrzyk przebiła tętnicę.

Osadziński wraz z drugim korpusem Andersa wylądował na Sycylii i szczęśliwie odbył kampanię włoską. Osiadł później w Londynie, ożenił się z Polką i sprawnie zarządzał jakąś angielską firmą. Mówił świetnie po angielsku i był wirtuozem w amatorskiej orkiestrze jazzowej. Karol Czosnowski na północy Rosji, w obozie Gułagu, całymi miesiącami rąbał drzewa i ściągał pnie z ostępów leśnych; nabawił się szkorbutu i bliski był śmierci, ale ocaliła go młoda współwięźniarka posiadająca zapas lekarstw. On też wyzwolony dzięki Andersowi, wstąpił do pułku ułanów krechowieckich i nie na koniach, ale w amerykańskich czołgach-shermanach walczył we Włoszech. Podczas urlopu bawiąc w Rzymie poznał Włoszkę z arystokratycznej rodziny, która zakochała się w pięknym i czarującym Polaku i pragnęła by ją poślubił.

On jednak wolał pozostać po wojnie w Anglii, ożenił się Polką i zajął wielkim biznesem Miał doskonałą prezencję i płynnie mówił pięcioma językami. Zatrudniła go firma handlująca stalą, załatwiał wielkie interesy i wkrótce mógł nabyć cześć akcji tej firmy. Wzbogacony kupił piękną posiadłość w Epson pod Londynem, urządził sobie polski dwór ze stadniną koni, organizował angielskim arystokratom polowania, sławne gonitwy ¦ za lisem. Napisał książkę zatytułowaną Out of Taiga, w której opisał swoje niezwykłe przygody.

Podobna była droga wojenna, pierwszego mego gimnazjalnego przyjaciela, tak haniebnie potraktowanego śnieżną kulą, Bronka Ajdukiewicza. Po kampanii wojennej ożenił się z Włoszką i osiadł w pięknej willi nad jeziorem Como. Zdobyłem jego adres i napisałem serdeczny list, ale odpowiedź przyszła oschła, najwidoczniej pozostała zadra w sercu. Niedawno otrzymałem wiadomość, że Bronek nie żyje. Wyszedł z domu do ogrodu, potknął się i uderzył głową o kamień.

Bolszewicy rozprawili się w komendantem Świtalskim i jego rodziną. Staś Świtalski ocalał dzięki Andersowi, stając się jednym z bohaterów bitwy o Monte Casino, wymienionym przez Melchiora Wańkowicza w jego fascynującym reportażu. Podobną drogę wojenną odbył mój kolega Zbigniew Müller, ożenił się ze Szkotką i pozostał w gościnnej dla Polaków ojczyźnie żony. Z moich najbliższych kolegów i przyjaciół maturalnych wojnę szczęśliwie przeżył Michał Witwicki. Był prawnukiem Wojciecha Gersona, stryj zaś jego Władysław, znakomity humanista, wydał pierwszy w Polsce podręcznik psychologii. Brat stryjeczny Michała, Janusz, był twórcą panoramy plastycznej Lwowa, którą cudem udało się przewieźć do Wrocławia, podczas gdy jej autor został zabity przez Ukraińców. Sam Michał w roku 1939 ochotniczo bronił Lwowa, a potem wziął udział w Powstaniu Warszawskim. W oflagu rozpoczął studia nad architekturą. Po wojnie powrócił do Warszawy, skończył studia i wybił się jako świetny znawca zabytków. Jerzy Lipanowicz, Leszek Ocharski i Jan Zarzycki zwany przez nas Pitrem podjęli w okresie bolszewickim studia weterynarii, kontynuując je w czasie okupacji niemieckiej. Po wojnie przenieśli się do Wrocławia i temu miastu ofiarowali swoją wiedzę i umiejętności.

Hekatomba dotknęła moich kolegów żydowskich, większość z nich wraz z rodzinami zginęła w hitlerowskich obozach śmierci. Pełen temperamentu i odwagi Oswald Weissman, którego szczególnie lubiłem, nie przypiął gwiazdy Dawida, a kiedy wraz z piękną siostrą szedł ulicą Dąbrowskiego (gdzie kiedyś z rodziną mieszkałem), gestapowca, który zaczepił siostrę, rąbnął w gębę; natychmiast został wraz z nią zastrzelony. Nie wszyscy jednak zginęli. Marek Messing zwany przez nas Maćkiem, zawsze pełen humoru i dowcipu otrzymał od profesora Czuruka aryjskie papiery na nazwisko Alojzy Gajek.

Był mistrzem w ping-pongu, ofiarował mi swoją rakietkę, którą mam do dzisiaj. Przetrwał wojnę ale z psychicznymi zaburzeniami. Uratowało się trzech najbardziej uzdolnionych i najbardziej inteligentnych kolegów, wszystkich spotkałem tuż po wojnie. W roku 1945 na dworcu w Warszawie zobaczyłem Ryszarda Rapsa, syna wziętego lwowskiego adwokata w mundurze oficera Ludowego Wojska Polskiego. Witaliśmy się serdecznie: Co robisz w Warszawie zapytał? Szukam hotelu. E tam, zamieszkasz u mnie. Miał piękne mieszkanie w ocalonym domu. W pokoju, gdzie spałem stała szafa, na górnej półce leżała pepesza, na dolnych cały arsenał pistoletów i naboi. Raps służył w siłach bezpieczeństwa. Porzucił jednak tę profesję i pod zmienionym nazwiskiem zrobił karierę profesorską.

Na wiosnę roku 1946 na dworcu autobusowym w Katowicach ujrzałem Wiktora Bardacha w mundurze pułkownika: Jak się masz Zdzisiek? Ja byłem w Ruchu Oporu we Francji, a teraz walczę z bandami UPA w Bieszczadach, a wiesz, że nasz dom wakacyjny w Komańczy jest spalony, ale ja jestem teraz Janem Gerhardem. Zasłynął potem jako autor sensacyjnych powieści wojennych, w których roiło się od okrucieństwa. Czas jakiś spędził w PRL-owskim więzieniu, razem z generałem Spychalskim. Potem wrócił do łask i został mianowany naczelnym redaktorem tygodnika Forum, przedrukowującego wybrane artykuły z prasy zagranicznej. Dnia 20 sierpnia 1971 roku został zamordowany w swoim warszawskim mieszkaniu przez własnego zięcia, w sposób wyjątkowo okrutny. Chodziło o pieniądze.

Również w roku 1946 spotkałem w Krakowie mego kolegę Leona Bergmana, fenomenalnie uzdolnionego, rywala do tytułu prymusa. Gdzie byłeś? pytam. W Związku Radzieckim. Wyciągnął z torby ciemną flaszkę półlitrową. Co masz w tej flaszce? pytam. Brylanty - brzmiała odpowiedź.

Zdzisław ŻYGULSKI (jun.)
Kraków, lipiec-sierpień, 2006 r.


Powrót
Licznik