„Historia miasta Lwowa w zarysie” Fryderyk Papée (Książnica Polska, Wydanie drugie, poprawione i uzupełnione, Lwów- Warszawa 1924) Pisownia oryginalna
Spis najważniejszych opracowań do historji Lwowa Spis objaśnień i rycin CZĘŚĆ II - LWÓW STAROPOLSKI (1527-1772) Ten LWÓW, który po roku 1527 na nowo powstał z popiołów w piękniejszej i ozdobniejszej szacie, miał już na sobie cechę polskiego miasta. Powoli lecz coraz potężniej wkraczał język polski wgłąb czysto niemieckich rodzin średniowiecznego Lwowa. Naprzód przynosiła go służba do gospodarstwa domowego i do zabawy dziecinnej. Dzieci niemieckich rodziców zaczęto wołać polskiem zdrobnieniem albo im wprost już polskie nadawać imiona*). Jest to dowodem, że obok niemieckiego już także i polski język zaczynał być rozumianym i używanym w tych rodzinach. Tak było już w czasach Kazimierza Wielkiego. . *) Widać to z takich imion mieszczańskich jako Pieszko (Piotr), Paszko (Pawel), Jakusz (Jakób), Jurko; ba nawet już taki jekel przemienia imię swoje na Jekło. Później coraz to większy wpływ zaczął wywierać zamek i kościół — oba stojące pod naczelnem polskich dygnitarzy kierownictwem. Gdy z początku tylko w kaplicy św. Katarzyny na Niskim Zamku usłyszeć było można polskie kazanie, już za pierwszych Jagiellonów w katedrze, w klasztorach Dominikańskim i Franciszkańskim bywał przynajmniej jeden kaznodzieja polski. Równocześnie wchodzić zaczyna do aktów miejskich zamiast pierwotnej niemiecczyzny łacina — język urzędowy grodu lwowskiego i wogóle całego polskiego państwa. W gronie ławników i w gronie rajców pojawia się już coraz więcej nazwisk polskich. Nareszcie za Zygmunta I następuje zupełny przełom w kościele i w urzędzie. Żywioł polski do takiej już w pierwszych latach XVI w. doszedł równowagi z niemieckim, że w kościele katedralnym wystawiono naprzeciw siebie dwie ambony, jedną dla niemieckiego a drugą dla polskiego kaznodziei. Gdy oba kazania odbywały się równocześnie, przeto jedno drugiemu przeszkadzało, a stąd rozpoczął się spór, który przed kanclerzem Łaskim wytoczono. Wtedy to poraz pierwszy przyznano ważniejsze stanowisko żywiołowi polskiemu; kanclerz bowiem rozstrzygnął, że kazania polskie odbywać się mają w czasie sumy, niemieckie zaś w czasie porannej mszy cichej*). Opierali się wprawdzie Niemcy jeszcze czas jakiś, ale wkrótce niemieckie kazania w katedrze ustały całkiem — a w XVII wieku już tylko w jednym kościele św. Ducha głoszone było w tym języku słowo Boże. *) Zubrzycki: Kronika miasta Lwowa pod rokiem 1510 (str. 187), na podstawie aktów miejskich. W tym samym czasie co w kościele dogasał także język niemiecki i w urzędzie. Za panowania króla Zygmunta I niemieckie akta ustają całkiem, a panom rajcom już tak się obcym dla ogółu wydaje wszechwładny dawniej język, że każą akta niemieckie notarjuszowi miejskiemu tłumaczyć na język łaciński. Już też obok łacińskich pojawiają się coraz częściej akta w języku polskim. Przewagę jednak nad łaciną w urzędzie język polski zyskuje we Lwowie, jak w całej Polsce, dopiero w ciągu XVII stulecia. Nie należy jednak sądzić, aby ustał też równocześnie z zanikiem języka przypływ żywiołu niemieckiego do naszego miasta. Wygasają wprawdzie dawne rody owych Stecherów, Sommersteinów, Klopperów, Zimmermannów, ale wypływają natomiast na wierzch inne nazwiska również niepolskie: Scholzów, Alnpecków, Boimów, Scharfenbergerów. Za króla Zygmunta Starego przybył do Lwowa kupiec wrocławski Wolfgang Scholz i ożenił się z córką zamożnego mieszczanina tutejszego Haza. Scholz, zostawiając po sobie podobno dwunastu synów i tyleż córek, stał się praojcem tak rozgałęzionej rodziny, „że wszystkie inne w niej się spływały jakby strumienie, w morzu". Za króla Zygmunta Augusta przybyli z Freiburga w Badeńskiem Alnpeckowie i zasłynęli nauką, majątkiem i ruchliwością. Za Stefana Batorego przenieśli się do nas — nie z Niemiec wprawdzie, ale z sąsiedniej ziemi węgierskiej — ci Boimowie, których poważne twarze spoglądają na nas codziennie z murów Kaplicy Ogrojcowej. Ale ci wszyscy przybysze już w drugiem pokoleniu doskonale polskim językiem władali, w nim spisywali swoie zarobki i swoje kłopoty i czystą piękną polszczyzną żegnali się z tym światem, ostatnie swoje czyniąc zarządzenia. Na dowód tem pełniejszego zespolenia się z przybraną ojczyzną, nawet nazwiskom swoim dawali polskie brzmienie. Potomkowie Wolfganga Scholza zwali się Szolc-Wolfowiczami, Alnpeckowie przeinaczyli się na Alembeków, a Scharfenbergerowie przetłumaczyli nawet swoje nazwisko na Ostrogórskich. Niemniej prędko polszczeli we Lwowie i przybysze z dalszego Zachodu. Jak dawniej Genueńczycy tak teraz napływali do Lwowa w znaczniejszej liczbie Włosi z Florencji i Wenecji. Rok 1580 zaznaczył się w historji naszego miasta głośnym a tragicznym wypadkiem, w którym właśnie Włoch główną odegrał rolę, Urban Ubaldini, młody potomek jednego z najszlachetniejszych rodów florentyjskich, zabił wśród zwady*) Pawła Jelonka, syna rajcy lwowskiego i miał już położyć szyję pod miecz katowski. Jednak wstawiła się za nim szlachta, a ojciec zabitego oświadczył wspaniałomyślnie wobec sądu, że woli po chrześcijańsku przebaczyć, niż karmić się krwią ludzką, która mu „ani żalu nie nagrodzi ani Syna nie wróci". Ubaldini ułaskawiony pozostał we Lwowie i ożenił się podobno z Wilczkówną, a wkrótce rodzina jego zaliczała się do najruchliwszych przedsiębiorców handlowych w naszym grodzie. Inny Włoch Robert Bandinelli był pierwszym, który stałą pocztę urządził, we Lwowie za przywilejem króla Zygmunta III**). *) Zimorowicz niesłusznie podaje, iż w zwadzie tej poszło o rękę panny Wilczkówny, gdyż z aktów się okazuje, że młody Jelonek był już żonatym. Por. znakomitą pracę o patrycjacie i mieszczaństwie lwowskiem Władysława Łozińskiego (wydanie 2-g-ie, str. 174—6). **) Poczta do Warszawy odchodziła co soboty; za list płaciło się wprawdzie tylko 3 grosze, ale potrzeba było czekać 2 tygodni, zanim ten sam posłaniec przybył ze stolicy z odwrotną pocztą. Po ziomku Bandinellego Antonim Massari, który przez jakiś czas piastował godność konsula weneckiego w naszem mieście, pozostał jako pamiątka pięknie wykonany lewek św. Marka, herb Wenecji, na kamienicy rynkowej, która była jego własnością (dziś l. 14). Zasłynęli jeszcze we Lwowie i inni Włosi, szczególnie w budownictwie, a z nich przedewszystkiem Paweł Rzymianin, architekt wołoskiej cerkwi. Wszyscy oni przyswajali sobie równie prędko jak Niemcy język i obyczaje polskie i równie często przemieniali na polskie swoje nazwiska. To samo odnosi się także do Anglików i Szkotów, do owych Whigtów, Allandtów, Forbesów, którzy wybitną wówczas rolę grali w kupiectwie lwowskiem a zajmowali dla siebie jedną całą ulicę*)- W archiwum miejskiem zachowała się ciekawa korespondencja handlowa Forbesa w języku angielskim. Syn tego Szkota nie pisze już po angielsku, ale z początku po niemiecku, a w dalszym ciągu po polsku. Wobec tego wszystkiego Lwów za dobrych czasów chętnie widział osiadających wśród murów swoich cudzoziemców. Ci zaś nawzajem przynosili mu w darze owoce różnych cywilizacyj i zalety plemion rozmaitych: niemiecki zmysł porządku, włoską ruchliwość, angielski rozum kupiecki. Jednego tylko Lwów nie znosił: odstępstwa od kościoła rzymskiego. Luteranie, Kalwini i inni zwolennicy reformacji musieli albo powrócić na łono dawnego kościoła albo opuścić to miasto, które się chętnie tem chlubiło, że jest „na wskroś katolickiem gniazdem" (catolicissima patria) **).
*) Ul. Szkocka dziś ul. Boimów. **) W uznaniu tej stałości katolickiej papież Sykstus V w 1586 r. pozwolił naszemu miastu używać swego własnego herbu, który tylko tem różnił się od herbu Lwowa, ze lew w przednich łapach trzyma trzy pagórki, oświecone gwiazdą Natomiast pozostawiono swobodę religijną tym, których wyznania zdawiendawna miały zaręczone prawa we Lwowie t.j. zwolennikom kościoła wschodniego: Ormianom i Rusi. A jeżeli kiedy katolicka ludność Lwowa posunęła się do jakiej samowoli i względem tych innowierców, to zaraz stawali na straży naruszonego prawa ci nasi królowie, których ojcowska sprawiedliwość równą pragnęła otaczać opieką rozmaite części składowe wielkiego państwa. Tu zwyciężyła owa wzniosła zasada unji, prawdziwa chluba naszej historji, która nakazywała dążyć do jednolitości nie drogą przymusu, lecz drogą przyjaznej ugody. Ta sama Polska, która za czasów Jadwigi umiała połączyć ze sobą pod hasłem bratniej miłości całe wielkie państwo litewskie, podjęła później za Zygmunta III podobne usiłowania około połączenia rozdwojonych wyznań. We Lwowie pozyskano dla unji nasamprzód Ormian. Już w średnich wiekach uznawała część Ormian polskich czasowo zwierzchnictwo papieża, ale wkrótce powrócili wszyscy do posłuszeństwa wobec własnego patriarchy, który w Eczmiadzynie w Armenji rezydował. Dopiero kiedy za czasów Zygmunta III odżyła znowu myśl unji, wówczas nowa próba połączenia Ormian wydała trwałe owoce. Tym razem podjął ją na nowo świeżo mianowany biskup ormiański Mikołaj Torosowicz. W roku 1630 uczynił naprzód publiczne wyznanie katolickiej wiary w lwowskim kościele Karmelitów na wzgórku, potem je powtórzył wobec nuncjusza w Warszawie a nareszcie wobec ojca św. w Rzymie. A jeżeli, jak się wyraża żyjący właśnie wówczas historyk Lwowa Zimorowicz, biskup długo „Murzynów białymi zrobić nie mógł", to była to w znacznej części wina jego własnej krewkości. Dopiero przysłani w r. 1664 przez Ojca św, do Lwowa Teatyni, a szczególnie ks, Klemens Galan i ks. Alojzy Pidou, działając spokojnie i rozważnie, dokonali zjednoczenia Ormian z kościołem katolickim. Kiedy przybyli do nas Teatyni byli jeszcze Ormianie więcej z pozoru niż w rzeczywistości katolikami. Jeszcze po dawnemu bardziej się do kościoła ruskiego zbliżali w wierze*) i w obyczajach niż do naszego. Odbywali ściślejsze posty, zezwalali na małżeństwo księży i używali starego kalendarza, t. j. obchodzili święta wraz z Rusinami. W innych rzeczach różnili się i od nas i od Rusinów. *) Główna różnica wiary między kościołem wschodnim a zachodnim polega w tem, że kościół wschodni przyjmuje pochodzenie Ducha św. tylko od Ojca, zaś kościół nasz uczy, iż Duch św. pochodzi od Ojca i Syna. Tak Rusini jak Ormianie trzymali się w tym względzie wyznania wschodniego. Natomiast w tem różnili się Ormianie pod względem Wiary i od nas i od Rusinów, ze nie uznawali jak my podwójnej natury w Panu Jezusie boskiej i ludzkiej, a tylko jedną naturę boską. Na znak tego wierzenia (zwanego monofizytyzmem) nie dolewali wody do wina w czasie mszy świętej, Tak np. Boże Narodzenie święcili razem z uroczystością Trzech Króli aż na Jordana, a ze szczególniejszem nabożeństwem obchodzili dzień św. Grzegorza, jako „Oświeciciela", który ich niegdyś pierwszy (jeszcze w III po Chr. wieku)do przyjęcia religji chrześcijańskiej nakłonił. Zresztą były u nich jeszcze rozmaite gusła i zabobony w użyciu, z których się wyśmiewali tak Polacy jak Rusini, były nawet ofiary bydlęce, jak niegdyś w starym testamencie. Rzecz dziwna, że chociaż tak mocno do kościoła greckiego zbliżeni, zawsze więcej od niego stronili Ormianie niż od kościoła rzymskiego, a z Rusinami bardzo się nie lubili. Ojcowie Teatyni, założywszy we Lwowie seminarium dla kształcenia księży ormiańskich, w krótkim czasie wykorzenili te wszystkie właściwości, co im tem łatwiej przyszło, że ich królowie polscy usilnie popierali, a Ormianom unitom przyobiecali zupełne równouprawnienie z katolikami. Dokończył ostatecznie dzieła unji świątobliwy następca Torosowicza, arcybiskup Wartan Hunanian, który przeprowadził poprawę ormiańskich ksiąg kościelnych i założył klasztor Panien Ormianek (1691). Starego kalendarza wyrzekli się Ormianie dopiero przy końcu XVIII wieku. Unja kościelna była najsilniejszą dźwignią w sprawie spolszczenia Ormian. Opisujący Lwów w pierwszych latach XVII stulecia Jan Alembek powiada o nich, że „w domu zawsze ormiańskiego używają języka". A tymczasem już w kilkadziesiąt lat potem odzywa się ks. Galan do starszych ormiańskich: „jam przecie tu się wezbrał dla języka narodu waszego, aby nie zginął". I rzeczywiście nietylko akta urzędowe ale także listy prywatne Ormian pomiędzy sobą w drugiej połowie XVII wieku pisane są prawie wyłącznie w języku polskim. Oryginalny tylko jakiś przebija z tej polszczyzny koloryt wschodni, który łatwo poznajesz już ze samego adresu*). *) Np.: „Od niskiego i niegodnego Akulesa niech dojdzie z wielkiem pragnieniem naszem bratu Koprochulemu, Mehdeziemu Michałowi, panu Babonabegowi, naszemu panieciu, Anastazemu, naszemu synowi-sułtanowi, naszych oczy światłości, i wam wszystkim zobopólnie". Dziś garstka Ormian już bardzo u nas zmalała, a mówiących po ormiańsku już chyba tylko w Kutach można usłyszeć. Ale i ci najczęściej polskiego używają języka i wogóle w niczem nie odłączają się od naszego społeczeństwa, z którem się szczep ormiański szczerze i zupełnie zbratał. Jak żywioł polski zasilał się przybyszami z Zachodu, tak ruski przybyszami ze Wschodu. Ktokolwiek należał do kościoła greckiego, ten we Lwowie przyłączał się do społeczności religijnej ruskiej. Takimi byli Konstanty Korniakt z Krety, Michał Alvisi z Janiny, Grecy: Marek Langkis (Langisz) i Manuel Mezapeta, Bułgar: Teofil Jani. Ci byli bogaczami pierwszego rzędu, przez ich ręce przechodziły wina greckie i wszelkie towary Wschodu. Ale i wśród tubylców ruskich wielu odznaczało się znaczną zamożnością, jak Dawid Rusin, Stefan Chomicz, Strzeleccy, którzy później przybrali nazwisko Krasowskich, wreszcie nawet jeszcze na początku XVIII wieku Laskowscy. Ci prowadzili znaczne interesa handlowe ze szlachtą okoliczną i z Mołdawją, gdzie dzierżawili lasy bukowińskie dla wypalania potażu. Pod względem handlowym bowiem wyznawcy kościoła greckiego nie doznawali ograniczeń, któreby zbogaceniu ich przeszkadzały. Natomiast skarżyli się lwowscy Rusini, że nie mogą obrządków religijnych poza swoją ulicą z równą odprawiać okazałością jak katolicy, a dalej, że pod względem udziału w zarządzie miejskim niżej są postawieni od Ormian. Nie mieli bowiem autonomji sądowniczej, i podlegali we wszystkiem rządom i sądom miejskim, do których dostęp mieli tylko katolicy. Jednak leżało to już w duchu czasu, a patrycjuszowski zarząd miasta — owa właściwa catolicissima patria — brał te sprawy dość rygorystycznie, mimo nawet życzliwych Rusinom wskazówek królewskich. Co innego demokratyczne cechy, np. szewski; ten już w r. 1640 ustanowił dwóch cechmistrzów, jednego Polaka a jednego Rusina, w nabożeństwach żałobnych zaś udział powszechny, czyto w kościele, czy w cerkwi. W tych to stosunkach Rusini we Lwowie byli głównie społeczeństwem religijnem, a organem ich było bractwo kościelne zwane Stauropigją. Wyraz to grecki, który oznacza kościół lub bractwo mające prawo zatknięcia krzyża patrjarszego (trójramiennego), na znak, że żadnemu biskupowi a tylko wprost patrjarsze podlega. Takie prawo nadal w r. 1593 konstantynopolitański patriarcha Jeremi bractwu istniejącemu już od dawien dawna przy cerkwi Wniebowzięcia NP. Marji na Ruskiej ulicy. Stauropigją, będąc w ciągłych stosunkach z patrjarchą a popierana przez Moskwę i przez hospodarów wołoskich, nietylko niezawisłą była od biskupów, ale jeszcze u nich czystości greckiej wiary przestrzegała. Przez szkołę swą pielęgnowała znajomość języka greckiego i cerkiewno-słowiańskiego, a przez drukarnię swoją (najstarszą we Lwowie)*) zaopatrywała większą część cerkwi ruskich w księgi kościelne, czerpiąc z tego znaczne dochody. *) Spuścizna pierwszego drukarka lwowskiego Iwana Fedorowa (+1583) przeszła na Stauropigję. Ta to Stauropigja była najważniejszą przeszkodą do unji kościelnej, która w ówczesnych warunkach najłatwiej mogła przynieść złagodzenie przeciwieństw. I tak zdarzyło się, że jakkolwiek wogóle w Polsce unja ruska prędzej przyszła do skutku, niż unja ormiańska — to we Lwowie później. Już w r. 1595 oświadczyli zgromadzeni na soborze w Brześciu litewskim biskupi ruscy, że przyłączają się w rzeczach wiary do kościoła zachodniego i przechodzą z pod władzy patrjarchy greckiego w Konstantynopolu pod zwierzchnictwo rzymskiego papieża. Zastrzegli sobie tylko niektóre zwyczaje swego kościoła, w szczególności zaś małżeństwo księży. Zdawało się, że ten rozdział kościoła greckiego i rzymskiego, który od XII trwał wieku, i który już kilkakrotnie z różnych stron daremnie usunąć usiłowano, nareszcie Polska pierwsza wyrównać potrafi. Jednakże i u nas na razie tylko w części to się powiodło. Bo zaraz w następnym roku po soborze brzeskim niektórzy duchowni ruscy zerwali napowrót połączenie, a między nimi właśnie biskupi przemyski i lwowski. Ubolewano wprawdzie nad tem w Polsce tem bardziej, że właśnie królowie polscy najwięcej się przyczynili do ustalenia biskupstwa ruskiego we Lwowie*), popierano unję, ale nie przymuszano do jej przyjęcia. Rusini lwowscy mieli pozostawioną i nadal swobodę wyznania, i pozostali w odłączeniu jeszcze przez cale stulecie. Dopiero wierny druh Sobieskiego Józef Szumlański, który za młodu walczył pod Wiedniem a później został biskupem ruskim we Lwowie, przyjął i przeprowadził u nas unję w r. 1700. W kilka lat potem także i Stauropigia połączyła się z katolickim kościołem (1708), zastrzegając sobie tylko, że jak dotychczas od patrjarchy, tak odtąd wprost od papieża będzie zawisłą, z pominięciem władzy biskupiej. Odtąd w papieskim zakładzie wychowawczym OO. Teatynów kształcono nietylko ormiańskich, ale i ruskich kleryków. *). W; najdawniejszych czasach nie było na Rusi halickiej żadnego biskupa ruskiego, tylko podlegała ta ziemia w rzeczach kościelnych metropolicie kijowskiemu. Jednakże już Kazimierz Wielki zastał osobnych biskupów ruskich w Haliczu, dla których postarał się u patrjarchy greckiego o godność metropolitalną, aby byli całkiem niezawiśli od Kijowa. Tymczasem niebawem metropolici kijowscy zdołali znowu doprowadzić do tego, że ustała nietylko metropolja, ale i biskupstwo ruskie w Haliczu, a Ruś Czerwona ponownie przeszła pod ich duchowne zwierzchnictwo. Taki stan, bardzo dla tutejszych Rusinów niedogodny, trwał przez 125 lat (1414—1538), aż póki im Zygmunt I osobnego nie zamianował biskupa z rezydencją we Lwowie. Nie zaraz jednak po przyjęciu unji nastąpiło równouprawnienie. Rada miejska opierała się przez pewien czas, zarzucając Rusinom, że byli „królom i Rzeczypospolitej mało wierni a zmienni", że mimo unji stronili od ludności polskiej, że za mało mieli wykształcenia do piastowania urzędów miejskich. Ostatecznie jednak dekret Augusta III z r. 1745 zarządził zrównanie praw i wyznaczył komisję do przeprowadzenia nowych wyborów, przy których Rusini weszli do wszystkich władz miejskich. Wspólność religji i wspólność praw utorowała drogę do nawiązania coraz ściślejszych węzłów towarzyskich i rodzinnych między żywiołem polskim a ruskim i nie ulega żadnej wątpliwości, że przy końcu staropolskich czasów przeciwieństwa znacznie były złagodzone. Przyczyniła się do tego i ta okoliczność, że dawni Rusini lwowscy nie okazywali żadnej niechęci do języka polskiego, a już od połowy XVII wieku sami między sobą zaczęli go coraz częściej używać w mowie i w piśmie. Nawet protokoły Stauropigji pisane są później w języku polskim; polskie napisy albo łacińskie czytamy na starych portretach, na grobowcach i trumnach wołoskiej cerkwi. Jeden tylko żywioł pozostał we Lwowie - na uboczu w tem całem przelaniu się rozmaitych wyznań i szczepów w jedno dość jednolite społeczeństwo — mianowicie żywioł żydowski. I Żydzi mieli jak wiadomo przez Kazimierza Wielkiego zapewnioną swobodę wiary i zwyczajów. Sądy nad nimi sprawował wojewoda lub jego zastępca z przybraniem starszyzny żydowskiej. Zamieszkiwali południowo-wschodni kąt miasta, a ulica Blacharska, czyli ówczesna Żydowska, była ich główną siedzibą. Tutaj odnaleźć można na podwórzu domu pod l. 27 najdawniejszą synagogę żydowską, jeszcze w gotyckim stylu zasklepioną, choć zbudowaną była aż w r. 1582 — a to nie przez mniejszego mistrza jak Paweł Rzymianin. W tej synagodze przechowują się najstarsze tradycje i najstarsze zapiski Żydów lwowskich. Tutaj usłyszeć można opowiadanie*) o owej pięknej „złotej" Róży, która wpływem swoim ocalić umiała Żydom skazaną już na zamknięcie bożnicę i ciekawych dowiedzieć się szczegółów o sławnym lekarzu króla Jana III, Simche Menachem, albo głośnym rabinie Chacham Cwi Askenazy, który z Amsterdamu przeniósł się do Lwowa(1714). Drugiem ogniskiem Żydów we Lwowie — mianowicie przedmiejskich — była okolica ulicy Bożniczej na krakowskiem przedmieściu, gdzie się wznosi inna ich, choć nie tak stara, ale zawsze jeszcze polskich czasów sięgająca świątynia*). Nieopodal jej (przy ul.Szpitalnej) szumią odwieczne drzewa na starym cmentarzu żydowskim, gdzie spoczywa złota Róża i Simche i rabin Askenazy, a na nagrobkach Żydów zabitych wśród rozruchów ulicznych widnieje napis kadesz (święty).
*) Wschodnia fantazja opowiadań kahalnych robi ze złotej Róży bohaterkę w rodzaju Estery, która dla dobra Żydów poświęciła cześć i życie. Tymczasem sprawę rozstrzygnęły głównie pieniądze, a Róża Nachmannowa żyła jeszcze długo po tych wypadkach i zmarła w podeszłym wieku śmiercią naturalną, zostawiając znaczny majątek. Żydzi lwowscy byli pierwotnie bardzo ograniczeni w swoim handlu. Na mocy dekretu wydanego przez króla Zygmunta I na sejmie piotrkowskim w r. 1521 pozwolono handlować tylko czterema towarami: suknem, woskiem, wołami i skórą. *) Inne synagogi, jak np. t. zw. „Tempel" na Starym Rynku", albo synagoga na ul. Wałowej, pochodzą już z XIX stulecia. Rada miejska we Lwowie okazała się jednak humanitarną wobec Żydów i kilkakrotnie sama przywileje ich rozszerzała. W 70 lat po dekrecie Zygmunta I mogli już Żydzi handlować każdym prawie towarem, z tem jedynie zastrzeżeniem, że tylko do pewnej oznaczonej ilości wolno im było skupować towar, sprzedawać zaś tylko hurtem a nie w kramach. Za to mieli składać rocznie pewną opłatę do kasy miejskiej. To nazywało się we Lwowie paktami żydowskiemi. Tak ograniczenie obszaru osiadłośći, jak też handlowe ograniczenia, odnosiły się tylko do Żydów miejskich — na przedmieściu krakowskiem, zostającem pod władzą starosty, mieli zupełną swobodę rozszerzania się i handlowania. Tymczasem skutkiem coraz większego napływu z ghetta przedmiejskiego, Żydzi we Lwowie zaczęli przekraczać swój obszar osiadłośći i rozszerzać się coraz bardziej po głównych ulicach, a nawet po rynku, a równocześnie też przełamywać dowolnie pakta żydowskie. Zarzucano im także usuwanie się od obowiązków miejskich. Nastąpił konflikt, który, gdy go prawnemi środkami uregulować nie umiano, doprowadził do walki — toczonej z jednej strony drogą podstępu, a z drugiej strony drogą gwałtu. Bardzo często w drugiej połowie XVII wieku i w pierwszej XVIII przychodziło we Lwowie, mimo wszelkich zabiegów władz, do poważnych zaburzeń, w których wielu Żydów potraciło mienie i życie — szczególnie w r. 1664 i 1732. Ostatecznie jednak zwyciężył podstęp, a rząd austrjacki w czasie zajęcia Galicji zastał Lwów przesycony żywiołem żydowskim i cały prawie handel w jego ręku. Bądź co bądź jednak język polski i nazwiska polskie rozpowszechniły się między Żydami, a także i rodzimy język hebrajski bardziej był używany niż później, kiedy to przeważyła zepsuta niemczyzna. 10. PRZEOBRAŻENIE USTROJU MIEJSKIEGO Jak wszystko we Lwowie tak też i cały ustrój miejski otrzymał swe podwaliny za czasów Kazimierza Wielkiego*). Lecz nic na świecie nie trwa ciągle w tej samej postaci, wszystko się zmienia, przekształca, przechodzi różne stopnie rozwoju. Od Kazimierzowskich czasów do chwili, w której obecnie stoimy — jakże wielkie zaszły i w tym kierunku odmiany! *) Porównaj ustęp 5. Za czasów pierwszej młodości naszego miasta wywierał ogół obywatelstwa wielki wpływ na sprawy miejskie. On obierał rajców i ławników, jego zgoda potrzebną była do stanowienia praw nowych. Ustrój Lwowa był wówczas demokratycznym. Z biegiem czasu jednak władza skupiać się zaczęła coraz bardziej w ręku samej rady, z usunięciem od udziału obywatelstwa. Pierwszym do tego krokiem było t. z. zjednoczenie wójtowstwa z miastem przez Władysława Opolczyka. Książę ten odstępując miastu prawo mianowania wójtów, które dotychczas przysługiwało monarsze, nie ustanowił wyboru wójta przez ogół obywateli, tylko przelał swe prawo na radę miejską. Odtąd rada miejska zaczęła powoli odsuwać ogół obywatelstwa także od innych wyborów, a przedewszystkiem od wybierania samejże rady. Urząd rajcy stał się zczasem dożywotnim, a gdy się jakie miejsca w radzie opróżniło, to rajcy sobie sami nowego kolegę dobierali. Nawet od obowiązku przedstawiania nowo wybranych do potwierdzenia staroście umieli się jakoś usunąć panowie rajcy. Pozostawili temu dygnitarzowi i obywatelstwu tylko pewien niewielki wpływ na wybory burmistrzowskie. W tym kierunku taka się z biegiem czasu wyrobiła praktyka, że nie jeden ale aż trzech corocznie rajców urząd burmistrza sprawowało, zmieniając się co 4 tygodni w urzędowaniu. Z trzech przedstawianych przez radę miejską ze swego grona kandydatów wskazywał naprzód starosta jednego, który mu się najdogodniejszym wydał, a potem obywatelstwo drugiego. Pierwszy nazywał się burmistrzem królewskim, drugi burmistrzem gminy, a trzeci pozostały radzieckim. Władzę mieli wszyscy jednakową a tylko pewne honorowe pierwszeństwo przysługiwało burmistrzowi królewskiemu. Po rozdaniu tych trzech tytułów burmistrzowskich następowało składanie przysiąg oraz inne ceremonie i na tem się cała czynność wyborcza, odbywana corocznie z wielką uroczystością na ratuszu dnia 22 lutego, kończyła. Taki porządek rzeczy wytworzył się już z końcem XV wieku, urzędowe zaś potwierdzenie otrzymał przez dekret króla Zygmunta I w r. 1541 wydany. Z tego przedstawienia widać, że we Lwowie ogół obywatelstwa — tak samo jak i starosta królewski — zachował tylko jakiś cień udziału przy wyborach. Ustrój naszego miasta z demokratycznego stał się arystokratycznym, a dokładniej mówiąc stał się oligarchją t. j. rządem kilku możnych a związanych ze sobą rodzin. Trzeba zaś o tem wiedzieć, że radziectwo dawało wówczas nietylko władzę do ręki, ale i pewne rzeczywiste pożytki. Nie pobierali wprawdzie ani burmistrzowie ani rajcy stałych pensyj, ale szły na ich korzyść dochody z Sichowa i Żubrzy, trzecia część cła od towarów i od wina, taksy urzędowe i inne pomniejsze opłaty — czem wszystkiem się zawsze w wigilię Bożego Narodzenia i w poniedziałek Zielonych Świątek dzielili. Były zresztą jeszcze i inne korzyści w dodatku: wesela, pogrzeby, podróże na koszt miasta i t. p. nadzwyczajne zapomogi. Nic więc dziwnego, że odsunięty niesłusznie od wszelkiego udziału w zarządzie ogół obywatelstwa burzyć się zaczął przeciwko „panom" — jak się rajcy sami bez dodawania innego tytułu nazywali. Obwiniano ich o złe gospodarstwo, o przydzielanie sobie więcej dochodów, niżby się to słusznie należało. Stąd spory i skargi, których wynikiem było wprowadzenie w życie całkiem nowego wydziału miejskiego. Już Zygmunt I starał się uspokoić skargi przez wprowadzenie dla większego ładu w rachunkach osobnej komisji radzieckiej, do której od czasów Zygmunta Augusta mieli dostęp także przedstawiciele gminy, którzy nie byli rajcami. Ale samo uporządkowanie rachunkowości i pewien nad nią nadzór — to nie wystarczyło jeszcze mieszczaństwu, które pragnęło mieć stały i obszerniejszy udział w sprawach miejskich, zwłaszcza skarbowych. Wskutek tego wyszedł w r. 1577 dekret malborski Stefana Batorego, którym król zaprowadza radę czterdziestu mężów, jako przedstawicieli ogółu obywatelstwa w zarządzie miasta. Rada ta miała ustawicznie czuwać nad użyciem funduszów gminnych; bez jej zezwolenia żadne nowe podatki nie mogły być ustanowione. Wybory do tej rady w ten sposób się odbywały, że rękodzielnicy obierali 20 z pomiędzy kupców i propinatorów, ci zaś nawzajem 20 rzemieślników, całe zaś grono czterdziestu mężów jednego z pomiędzy siebie wyznaczało przewodniczącym, który się rejentem gminy nazywał. Później tylko rejenta gminy corocznie wybierano a innych członków grona tylko w razie opróżnienia się jakiego miejsca —-to jest i ten urząd stal się zczasem dożywotnim. Do zarządu dochodów i rozchodów miejskich ustanowiono osobny wydział zwany lonherją — tak w tym wydziale jak i w komisji kontrolującej przyznano także udział przedstawicielom grona czterdziestu mężów. Zdawałoby się, że po dekrecie malborskim króla Stefana ogół obywatelstwa uzyska, jeśli już nie taki jak dawniej, to jednak wcale poważny wpływ na zarząd miasta. Tymczasem rada miejska umiała bardzo zręcznie opanować krępujące ją urządzenia. Wyrobił się we Lwowie zwyczaj taki, że na rajców wybierano tylko z pomiędzy ławników a na ławników tylko z pomiędzy czterdziestu-mężów albo urzędników miejskich*). Otóż teraz zależało radzie miejskiej przedewszystkiem na tem, aby między ławnikami znajdowały się same powolne jej osobistości. W tym celu nastąpiło opanowanie ławy przez radę. Odkąd rada odsunęła od wyborów swoich gminę, odtąd i ława sama sobie dożywotnich członków dobierała. W XVII w. jednak rada wzięła w swoje ręce wybór ławników i umiała nawet uzyskać na to zezwolenie ze strony króla Jana Kazimierza (1661). Opanowawszy ławę miała już rada zapewniony stanowczy wpływ na grono czterdziestu-mężów. Ktokolwiek bowiem,z obywateli, dostawszy się do rady czterdziestu, chciał się posunąć dalej, ten musiał uważać, by był na rękę rajcom. Zresztą w ciągu XVIII wieku doszło nareszcie do tego, że nawet do grona czterdziestu-mężów wybierali rajcy sami z pomiędzy dwóch przedstawionych im przez to grono na opróżnione miejsce kandydatów. Ustrój Lwowa pozostał przeto aż do końca możnowładztwem kilku zasobnych rodzin miejskich czyli oligarchją patrycjuszów. *) Jedyny wyjątek od tej zasady uczyniony był na korzyść doktorów i ludzi uczonych, którzy mogli zostać ławnikami, nie bywszy przedtem w radzie 40-stu. Te trzy, któreśmy dotychczas poznali, grona uchwalające, t. j. rada, ława i zgromadzenie czterdziestu-mężów, nazywały się razem stanami miasta (ordines). Do wykonywania uchwalonych zarządzeń służyły podwładne tym stanom organy czyli urzędy (subsellia). Był sekretarz, czyli notarjusz rady, była lonherja, był nadzorca straży tudzież bram miasta, zwany nocnym burmistrzem, a do spraw sądowych sekretarz ławy i oskarżyciel publiczny czyli prokurator, którego wówczas instygatorem nazywano. Jednak najzyskowniejszym ze wszystkich był urząd tłumacza miejskiego, który piastowali zwykle Ormianie, jako najlepiej znający obce języki, zwłaszcza wschodnie. Tłumacz bowiem albo przynajmniej któryś z jego podwładnych, zwanych barysznikami, musiał być obecnym przy każdym układzie z obcymi kupcami, nietylko jako pośrednik językowy, ale także jako stojący na straży handlowych przywilejów miasta. Do otrzymania jakiejkolwiek godności stanowej albo nawet ważniejszego urzędu pierwszym warunkiem było posiadanie pełnego prawa obywatelstwa. Kto go jeszcze nie miał a uzyskać pragnął, musiał wykazać pochodzenie swoje z uczciwego a katolickiego domu, zdolność do służby wojskowej na murach i posiadanie własności nieruchomej, ocenionej przynajmniej na 3000 złp.*), za które dawniej można było nabyć skromny dom w mieście a okazały na przedmieściu. Prócz tego należało opłacić jakąś taksę wstępną. Za dobrych czasów taksa była umiarkowaną, w XVII wieku, gdy już mniej chętnie patrzano na przypływ żywiołów obcych, taksa się znacznie podniosła, aż wreszcie w XVIII wieku znowu nadzwyczajnie spadla, ponieważ i prawo obywatelstwa w naszem mieście już wtedy mało było warte. *) Złoty mieścił w sobie zwykle 30 groszy sr. W średnich wiekach złoty (florenus, aureus, ducatus) był to rzeczywiście pieniądz złoty — Później nazwano go czerwony złoty albo węgierski, dla odróżnienia od złotych polskich, które wypłacano w srebrnych groszach. Wartość złotego potem coraz bardziej spadała: za Batorego szło 2 złp, na dukata, za J. Kazimierza 4, a za Stan. Augusta aż 20. Trzy stany miejskie i podwładne im urzędy wystarczały miastu do wszystkich spraw bieżących. Tylko w wypadkach nadzwyczajnych powoływano do narady także inne czynniki, stojące zwykle jako osobne gminy na uboczu — mianowicie Ormian i Rusinów. Już w średnich wiekach znajdujemy ślady udziału ich w szczególnie ważnych sprawach — później stale utworzone jest na takie wypadki urządzenie. Jest to tak zwana sesja generalna, na której zasiadają „wszystkie stany i narody". W r. 1622 przypisała rada miejska na tej sesji taki porządek rzeczy, że naprzód oddają głos swój ławnicy, potem starsi ormiańscy, potem grono czterdziestu mężów dwa głosy, (pierwszy imieniem kupców, drugi imieniem rękodzielników), wreszcie Rusini. Rada miejska obradowała potem osobno nad uchwałą całego zgromadzenia, a gdy go do zmiany postanowienia skłonić nie zdołała, musiała się do jego życzeń zastosować. Gdy układy o unję zbliżyły do siebie wszystkie narody Lwowa, a z drugiej strony ciągłe wojny i okupy zmuszały do coraz częstszego uchwalania nowych podatków, i to nieraz bez długiego namysłu, ustanowił król Jan III Sobieski stały wydział mieszany, bez którego zezwolenia żadne nadzwyczajne podatki nie mogły być nakładane (1686 r.). Do tego wydziału wyznaczali rajcy dwóch delegatów, ławnicy jednego, rada czterdziestu-mężów czterech, Ormianie; trzech a Rusini dwóch delegatów — wszyscy razem tedy dwunastu przedstawicieli*). *) Tutaj dopiero okazuje się, że ustrój możnowładczy, jakkolwiek mniej sprawiedliwy niż dzisiejszy, miał jednak we Lwowie, w owym czasie tworzenia się dopiero naszego społeczeństwa, jedną dla polskiej narodowości pożyteczną stronę. To silne kierownictwo rady, które obejmowało wszystkie trzy „stany miejskie", nadawało im zupełną jednolitość wobec innych narodów i zapewniało stałą przewaga żywiołowi polskiemu tak na sesji generalnej (3 głosy przeciw 2) jak i w mieszanym wydziale (7 głosów przeciw 5). Układy o unję doprowadziły wkońcu do pożądanego celu, a dalszym tego skutkiem był upadek osobnych władz narodowościowych. Królowie polscy zaręczyli unitom równouprawnienie i umieli je przeprowadzić. Ormianie, którzy wcześniej przystąpili do unji, już przy końcu wieku XVIII cieszyli się zupełnem równouprawnieniem w handlu i urzędach. Rusini uzyskali je ostatecznie w r. 1745, dzięki zabiegom swoich biskupów, szczególnie Szeptyckich, z których aż trzech kolejno po Szumlańskim tę najwyższą godność kościoła ruskiego we Lwowie sprawowało. A skoro do rajców, do ławników i do grona czterdziestu-mężów zaczęto wybierać zarówno Polaków jak też Rusinów i Ormian, rzecz naturalna, że ich odrębne władze ustały, jako już niepotrzebne. Wpłynęły one do ustroju miejskiego, jakby strumienie do rzeki. Kiedy nadeszły ostatnie chwile Rzeczypospolitej, społeczeństwo chrześcijańskie we Lwowie było już nietylko pod względem religijnym i językowym, ale i pod względem prawnym dość jednolite. Po owym okropnym pożarze z r. 1527 przyszły naszemu miastu w pomoc i łaska królewska i roztropne kierownictwo rady. Król Zygmunt I uwolnił mieszczan od wszystkich niemal podatków na lat 20, rada zaś miejska zakazała przy nowem murowaniu stawiania wszelkich bud, podsieni i kramów drewnianych, któreby rozszerzenie ognia ułatwić mogły. Teraz dopiero stanęło miasto nasze w całości z kamienia i cegły. Nietylko jednak materjał się zmienił; zmienił się także z gruntu i cały sposób budowania. W średnich wiekach wysmukły, ostrołukowy, koronkowy gotyk, który powstał we Francji a przez Niemcy do nas przychodził, panował wszechwładnie — teraz starożytne Włochy dały hasło odrodzenia się sztuki dawnych Greków i Rzymian. Nie do nieba pięły się teraz gmachy, lecz szeroko po ziemi się rozprzestrzeniały, nie ostry ale okrągły albo kulista kopuła zasklepiały ściany, mniej kunsztowne w budowie, ale za to obficiej zdobione rzeźbą. We Lwowie najczystszym okazem tego stylu odrodzenia, czyli renesansu, jest Wołoska cerkiew. Zaleca się przejrzystym rozkładem, zgrabną budową kopuł i pięknie rzeźbionym gzymsem od strony Ruskiej ulicy. Nic dziwnego — wszakże budował ją Włoch, i to Włoch z tego miasta pochodzący, gdzie renesans do najpiękniejszego doszedł rozkwitu: Paweł Rzymianin. Kiedy dawna drewniana cerkiew miejska, uszkodzona w czasie wielkiego pożaru, nie mogła się już utrzymać dłużej, wymurowali sobie Rusini najprzód małą cerkiewkę, a potem (1591) przystąpili do budowy owego gmachu, który do dzisiaj istnieje. Zbierano składki po całej Rusi, ale snać nie wielka była ofiarność, bo nie byłoby to wystarczyło, gdyby nie pomoc wojewodów mołdawskich i moskiewskiego cara. To też kiedy po 40 latach budowy przyszło nareszcie do poświęcenia cerkwi, umieszczono w środkowej kopule — oprócz polskiego — także herby rosyjski i wołoski, sławiąc w stosownych napisach szczodrobliwą hojność cara i wojewodów. Pomoc wojewodów była najznaczniejszą, dlatego się ta świątynia po dziś dzień wołoską cerkwią nazywa.
Oprócz herbów zwraca jeszcze w Wołoskiej cerkwi na siebie uwagę widza umieszczony na tle starożytnych dywanów portret poważnego mężczyzny, który stojąc w bogatym żupanie i w okazałej szubie przed krucyfiksem, pobożnie ręce złożył do modlitwy. To Konstanty Korniakt, najwybitniejsza wśród Rusi lwowskiej postać. Przybył z greckiej wyspy Krety do Lwowa, tu się dorobił majątku na handlu winnym i na dzierżawie ceł królewskich, tutaj dostąpił zaszczytu szlacheckiego, a przez małżeństwo z Anną Dzieduszycką wszedł w stosunki z możnymi w Polsce rodami. Postanowił więc w tem mieście, w którem żył i w którem się szczęścia dorobił, na podziękowanie Panu Bogu uczynić jaką pobożną fundację. Korniakt pisał po polsku, ubierał: się po polsku i obracał się przeważnie w polskich kołach — ale pod względem religijnym jako Grek z rodu należał do Rusi. Obrócił więc swoje fundusze na ozdobienie miejskiej cerkwi i przystroił ją piękną, wysmukłą wieżą. Wieża Korniaktowska stanęła jeszcze przed rozpoczęciem budowy kościelnej, biorąc jakby pod opiekuńcze skrzydła małą ówczesną cerkiewkę. Gdy zaś po latach obok wieży stanęła wspaniała świątynia z ciosowych kamieni, owa cerkiewka zeszła na jej uboczną kaplicę, a od późniejszego swego odnowiciela otrzymała nazwę Bałabanowskiej (1671). Dziś znaną jest pod imieniem kaplicy „Trech Swiatyteli"- i używaną do umieszczenia Bożego grobu. Szkoda, że się w stauropigjalnym dziedzińcu ukryła, bo wdzięczną harmonją swych kształtów nowego pięknej świątyni mogłaby dodać uroku. Prawie równocześnie z powstaniem Wołoskiej cerkwi i łacińska katedra najpiękniejsze swoje otrzymała ozdoby. W tych czasach silnego poczucia katolickiego a wielkiego dobrobytu każdy niemal ze znakomitych rodów mieszczańskich miał swoją w katedrze kaplicę, albo przynajmniej swój ołtarz — ale żaden tu tak trwałych nie zostawił po sobie pomników, jak rody Boimów i Kampianów. Kaplica Boimów, to piękny, równy, czworobok, wysmukłą kopułą pokryty, cały na wewnątrz i zewnątrz obsypany wspaniałą rzeźbą, która wszystkie wolne pola w harmonijnym układzie budowy obficie przystraja. Może styl budowniczy kaplicy Boimów mniej już czysty i więcej do przekwitu zbliżony przedstawia renesans, niż styl wołoskiej cerkwi, ale o ileż tutaj ozdobność rzeźby bogatsza! Szkoda, że nieznany jest architekt tej kaplicy *), który przecież przez dłuższy czas musiał we Lwowie przebywać, skoro budowa trwała lat ośm (1609—1617), z początku na koszt Jerzego a potem Pawła Boimów. Kaplica nosi tytuł Ogrodowej, ponieważ sceny z męki Pańskiej przedstawia. *) Można często spotykać w podręcznikach wiadomość, że architektem kaplicy Boimów był Janusz Gluski z Krakowa. Wiadomość ta nie jest jednak bynajmniej stwierdzoną. Natomiast pewnem, jest, że brał udział w robotach rzeźbiarskich zdobiących kaplicę Boimów mistrz bardzo wybitny Jan Pfister z Wrocławia, który także wykonał pomniki Tarnowskich w Tarnowie a Sieniawskich w Brzeżanach. Być może, ze z pod dłuta Pfistera wyszły także rzeźby na zewnętrznej ścianie kaplicy Kampianów. (W. Łoziński: Sztuka lwowska str. 182). Kiedy o kilkadziesiąt kroków posuniemy się dalej, na plac Katedralny, spostrzeżemy inną kaplicę, choć nie tak bogatemi, ale jednak pięknemi ozdobioną rzeźbami. W trzech scenach przedstawione jest złożenie do grobu, zmartwychwstanie i zjawienie się Pana Jezusa w postaci ogrodnika św. Marji Magdalenie. Dawniej wielce jeszcze podnosiły wrażenie tej budowy umieszczone na szczycie attyki figury. — Wstępujemy do środka; tutaj z ciemnego marmuru spoglądają na nas ponure twarze Kampianów, założycieli kaplicy. Starszy to Paweł Kampian, rodem z miasteczka Koniecpola pod Częstochową, młodszy: syn jego Marcin już w naszem mieście urodzony. Obaj byli wziętymi lekarzami, obaj znacznym cieszyli się majątkiem i wielkiem w mieście poważaniem, chociaż także niemało mieli nieprzyjaciół, ponieważ w życiu cechowała ich ta sama surowość i twardość, która się z marmurowych rysów przebija. Marcin Kampian odznaczył się szczególnie tem, że kiedy w r. 1623. w czasie okropnej zarazy, wszystko ze Lwowa uciekało, on jeden z rajców pozostał nieustraszenie i utrzymywał porządek w mieście. Kochał się Marcin Kampian we wspaniałych budowach: kaplicę w katedrze przez ojca rozpoczętą ozdobnie wykończył, mury i wały miasta opatrzył, ratuszowi przebudowaniem wieży nadał kształt okazalszy. Stary ratusz lwowski kilkakrotnie przez pożary uszkadzany, otrzymał ostateczną swą postać przy samym schyłku XVI wieku — a więc także w epoce stylu renesansowego — staraniem burmistrza Stanisława Szolca. Choć był nie bardzo okazałym i z trzech różnych części złożonym, miał jednak (zwłaszcza w nasadach i gzymsach) pewne cechy stylistyczne. Wieża tylko, pod którą jeszcze w obecności Jana Olbrachta kładziono kamień węgielny, była całkiem nieładna: prosty, równy czworobok na samym czele gmachu, podobny do dzisiejszej wieży katedralnej. Staraniem Marcina Kampiana przebudowano wieżę w ten sposób, że zaraz nad dachem ratusza czworobok przechodził w ośmiogran, piękną u góry opatrzony galerją i wysmukłym zakończony szczytem. Ze środka wieży sterczała pięciowiosłowa łódź kamienna z masztem i figurami, jako symbol handlowej potęgi Lwowa. Ale nietylko gmachy publiczne zwracały już we Lwowie na siebie uwagę przechodnia, było się warto zatrzymać i przed niejednym domem prywatnym. Ten sam Kampian, który katedrę i ratusz ozdobił, mieszkał w domu, który nie mniejszy artysta przebudował, jak Paweł Rzymianin. Co za szkoda, że nic się z dawnej architektury nie zostało w kamienicy rynkowej pod l. 29, która niegdyś była własnością Kampianów. Za to zachowały się inne współczesne tego rodzaju zabytki. Oto np. kamienica Gieblowska (później Szolcowska), narożna w Rynku od strony Kapitulnego placu, albo dom Korniaktów, później Sobieskich (dzisiaj Muzeum historyczne miejskie) przechodni z Rynku na ulicę Blacharską, albo o kilka kroków dalej ów śliczny dom z poczerniałych kamieni, który naprzód do Albertich a później do dr. Anczewskiego należał, zbudowany zaś był przez Włocha Piotra z Tessynu, który przybrał we Lwowie nazwisko Krasowski, Gdzieindziej zwróci znowu uwagę wspaniały portal np. na ulicy Ormiańskiej pod l. 28. Nawet z wewnętrznych obramień u drzwi i okien przechowały się jeszcze bardzo cenne okazy w niektórych domach śródmieścia (np. Rynek l. 20, albo ul. Ruska l. 10), a przedewszystkiem w pałacu Anczewskich. Warto zaglądnąć tam do pewnej komnaty w parterze, aby zobaczyć, jaka wspaniała bramka prowadziła do kaplicy domowej lwowskiego patrycjusza. Natomiast znikły bez śladu ozdobne pułapy, kasetowane lub belkowane i misterną rzeźbą przybrane kominki. A gdyśmy już przekroczyli progi patrycjuszowskiego domu, to niech nam będzie wolno odtworzyć sobie w myśli także wewnętrzne urządzenie mieszkania. Tym razem wrażenie przechodzi jeszcze nasze oczekiwania. Meble rzeźbione, wysadzane słoniową kością albo kosztownem drzewem: łóżka złociste i malowane, bogatą osłonięte kotarą, szafy i skrzynie gdańskiej lub norymberskiej roboty, stoły misterną mozaiką wykładane, krzesła „senatorskie" malowaną od ręki obite skórą. Lśniące zwierciadła w metalowych lub szyldkretowych ramach, kunsztowne zegary, pająki czyli „świeczniki zawiesiste" z bronzu — a przede-wszystkiem jakie bogactwa w kobiercach! Ściany, podłoga pojedyncze nawet sprzęty pokrywają drogie makaty: niderlandzkie z rozmaitemi scenami (gobeliny) i perskie o wyginanych arabeskach na tle złocistem. Już to w dywany obfitował Lwów; cała Polska, nie wyjmując królewskiego dworu, tu kupowała kobierce — zwłaszcza wschodnie. Wschód silnie piętno swoje wyciskał na naszem mieście. Nietylko Pers albo Turek snuł się po rynku we wschodnim kostiumie, nietylko się weń najchętniej ubierał Ormianin; miał go w swej skrzyni niejeden patrycjusz lwowski — ten który się nosił zazwyczaj w żupanie i szubie jak Korniakt — i ten, który przywdziewał doktorską togę Kampianów, albo hiszpańskie koronki młodszego Boima. Jeśli już urządzenie mieszkań i ubiór mężczyzn taką przedstawiały rozmaitość i taką barwność, to cóż dopiero mówić o strojach i o dostatkach kobiecych? Złociste koronki i galony, albo podbicia z drogich futerek zdobiły suto barwne szaty ówczesne — owe letniki, sznurówki, kabaty i szubki z jedwabiu albo atłasu. W klejnotach istnie olśniewające znajdowało się nieraz bogactwo. Żona Zimorowicza przy uroczystych wystąpieniach przywdziewała czepeczek o jedenastu rubinach, lub inny w duże rubiny i perły, albo czapeczkę atłasową z diamentowem piórkiem, którą zdobiło 26 zwieszających się na wstążeczkach rubinów. Rękawy jej sukni obficie obrzucone perłami, na piersi złoty łańcuch, jeden z ośmiu, które miała do wyboru — nie mówiąc już o pierścieniach, kolczykach i spinkach, których się ilość liczyła na setki. Warto też było zaglądnąć i do kredensu takiej lwowskiej pani, aby podziwiać jej srebro: owe misy ciężkie i ażurowe, owe puhary w kształcie łódek, dzbanki z kokosowego orzecha w srebro i złoto oprawne, wreszcie tuziny łyżeczek kolistych z trzonkami zdobnemi w figurki. Czyż można się dziwić, jeśli zdumiony poeta zawoła, że chyba wszystkie skarby świata zwożą w ten gród graniczny sanie północy i łodzie oceanu — i jeśli jego wyobraźnia widzi jakby złocisty obłok ponad dachami Lwowa płynący?*). *) Klonowicz: Roxolania str. 76. I rzeczywiście zwożono do Lwowa skarby całego świata i płynął życiodajny potok złota jeszcze obficiej niż dawniej —mimo o tyle trudniejszych na szlakach wschodnich stosunków. Jak wytłumaczyć to dziwne na pozór zjawisko? Oto przyczyny ogólne przeważyły nad miejscowemi. Nietylko Lwów sam stał się starszym i bardziej rozwiniętym, lecz cały świat właśnie wówczas pod ożywczem tchnieniem renesansu zrobił olbrzymi krok w postępie. Szczególnie sprzyjał ten styl rozwinięciu i udogodnieniu świeckich gmachów. Zakres potrzeb życiowych rozszerzył się nadzwyczajnie. A że potrzeba jest matką wynalazków, więc i Lwowian nauczyła łamać przeszkody utrudniające rozwój handlu i przemysłu. Szli dawniej kupcy każdy na własną rękę na wschód, to teraz łączyli się w zbrojne karawany, które jakby ruchoma twierdza albo obronny okręt przerzynały kraje tureckie aż do Stambułu. Był utrudniony przystęp do portów naddunajskich, to hodowano ryby w kraju, dzierżawiąc stawy prawie na całej Rusi Czerwonej. Dość, że nie znamy ani jednej takiej gałęzi handlu albo przemysłu, któraby dawniej kwitła a podupadła w tej epoce — owszem niektóre właśnie dopiero teraz do najpiękniejszego doszły rozwoju. Np. handel winem greckiem czyli małmazją i innemi winami południowych krajów, handel futrami ; a z rzemiosł znowu złotnictwo i hafciarstwo tudzież gałęź hafciarstwa namiotnictwo. Podobny jest ten rozwój do wzrostu szlachetnego szczepka, który zasadzony na korzystnej dla siebie glebie, skórę raz puścił korzenie, rozwija się coraz piękniej mimo nawałnic, tak długo, aż póki starość albo choroba sił jego od wewnątrz nie podkopie. Kończąc ten rozdział o dobrobycie, Lwowa w drugiej połowie XVI i pierwszej XVII wieku, nie możemy pominąć tego, co dobrobytowi daje dopiero pewien polor szlachetniejszy: t. j. dzieł sztuki i książek, i w tym kierunku nie powstydzi się Lwów ówczesny. Prawie każdy mieszczanin zamożniejszy w inwentarzu swojego testamentu zostawia pokaźną ilość obrazów olejnych i książek. Rzadko się wprawdzie spotykamy z obrazami mistrzów włoskich, ale zato bardzo często z dziełami niderlandzkiej szkoły malarskiej. Zostawił Erazm Syxt obrazów kilkadziesiąt, tak samo Ormianin Mikołaj Bernatowicz i Grek Konstanty Mezapeta, Walerjan Alembek nawet 102. Bibijoteczka zaś domowa niejednego patrycjusza dochodziła do poważnej na owe czasy liczby kilkuset książek. Miał ich np. Erazm Syxt nie mniej jak 800. Bartłomiej Zimorowicz w akcie ostatniej woli nazwał bibijotekę swoją „sprzętem królewskim", a dr. Stanisław Dybowicki, rajca lwowski, tak w testamencie swoim napisał, polecając pozostałą biblioteczkę szczególniejszej pieczy spadkobierców: „Ruchome dobra moje różne są, a najprzedniejsze są drogie klejnoty uczciwości i powołania mego, księgi, na których się ja ucząc, z woli i błogosławieństwa Pańskiego temem był, czem byłem". Rzecz naturalna to poszanowanie książek, bo było u mieszczaństwa lwowskiego naówczas nietylko dużo pieniędzy ale i wiele rozumu. Prawie każdy wybitniejszy kupiec bywał doktorem filozofii, inny mieszczanin doktorem prawa, inny doktorem medycyny, a niejeden wszystkich trzech naraz wydziałów. Słuchać filozofii w Krakowie, medycyny w Padwie, prawa w Bolonji — to był ideał młodego patrycjusza. Miał też Lwów, jak naówczas w Warszawie mówiono „najmędrszą radę w Polsce", miał sądy,do których się z zaufaniem udawali senatorowie a nawet panujący książęta, miał prawników zdolnych i lekarzy szeroko słynących, takich Oczków, Syxtów, Kampianów i Boimów. Nie brakło także mężów światłych wśród duchowieństwa; imiona dwóch największych w Polsce kaznodziejów łączą się ściśle z naszym grodem. Tutaj w kościele N. P. Marji na Krakowskiem Piotr Skarga pierwsze swoje wygłaszał natchnione kazania, tu się urodził i wychował Fabjan Birkowski. Przebywał w naszem mieście także wcale poważny zastęp uczonych. Gdy Jan Zamojski zakładał akademję w Zamościu, to ją urządzał Lwowianin Szymonowicz i kilku ze Lwowa mężów powołał na profesorów. Na zakończenie tego pięknego pocztu godzi się głośnych w naszej literaturze poetów wymienić. Tutaj jeśli się Klonowicza nie policzy, który więcej przebywał w Lublinie niźli we Lwowie, to pozostają jeszcze imiona takie, jak ów przyjaciel Zamojskiego Szymon Szymonowicz, jak Szymon Zimorowicz i brat jego Józef Bartłomiej — znany zarazem jako naszego miasta pierwszy dziejopis. Bartłomiej Zimorowicz, kiedy się poza mury, miejskie wychyli, ze szczególniejszem upodobaniem opisuje Gliniańskie t. j. dzisiejsze Łyczakowskie przedmieście, nietylko jako swoje miejsce urodzenia, lecz także dla innych przymiotów. Osadzona w drugiej połowie XV wieku ulica, przedstawiała się już za czasów Zimorowicza jako „licznych mająca mieszkańców, dla chłodników ogrodowych przyjemna, bardzo wiele domów zajezdnych dla kupców z Besarabji i z całego wschodu posiadająca, a co jest najważniejszą rzeczą, trzema klasztorami ozdobiona". Ten opis daje się mniej więcej zastosować do wszystkich przedmieść lwowskich: dużo zieleni i ogrodów, wiele zajazdów, a wśród tego rozrzucone małe domki, najczęściej z drzewa albo z pruskiego muru — jedyne okazalsze gmachy to kościoły. Inaczej być nie mogło na tych przedmieściach otwartych na każdy zapęd nieprzyjacielski. Nawet kościoły musiały być drewniane, aby się za nimi nie mógł ukrywać najeźdźca; a jeśli któremu rada miejska pozwoliła wznieść się z kamienia i cegły, to musiał warownym otoczyć się murem. Te więc warowne kościoły były jedyną przedmieść ozdobą — aż nich największą stojący właśnie na czele Gliniańskiego przedmieścia kościół Bernardynów.
Pierwszych Bernardynów, czyli Franciszkanów ściślejszej reguły, zakon, który dopiero w XV powstał wieku, sprowadził do Lwowa starosta Andrzej Odrowąż, ten sam, przeciw któremu cała ziemia lwowska wraz z miastem zawiązała konfederację. A chociaż Bernardyni lwowscy już wkrótce po założeniu swojem posiedli skarb nieoceniony w błogosławionym Janie z Dukli, który u nich działał za życia a po śmierci zasłynął cudami, to przecież długo musieli poprzestawać na drewnianym tylko kościółku i klasztorze. Dopiero po upływie całego stulecia znaleźli nowego dobroczyńcę w osobie Jerzego Mniszcha, ojca carowej Maryny (a także lwowskiego starosty), który im do wzniesienia okazalszego przybytku dopomógł. Przy Mniszcha i innych przyjaciół pomocy wznieśli 00. Bernardyni w latach 1600—1622 swe gmachy w takiej postaci, w jakiej je dzisiaj widzimy. Stanęły już na przedmieściu, lecz jednym bokiem o warownie miejskie oparte, z dwu innych tak silne rozwinęły mury i baszty, że „możnaby dłużej ich bronić, niżeli zamku lub miasta". Wśród tego warownego trójkąta wzniósł się kościół ciosowy i ciężki, jak na forteczną budowę przystało, ale rozległy i okazały, z pięknie rozłożonym frontonem i wyniosłym szczytem. Fronton, w stylu włoskiego renesansu skomponowany, jest dziełem Pawła Rzymianina, szczyt, który Zygmunt III, dobry znawca sztuki uznał jako zbyt wysoki, wydaje się pochodzić od mistrzów niemieckich, którym się jeszcze „piramidalne" zaostrzenia gotyku przypominają. "Widnieją na szczycie herby polskie Zygmunta III i herby dobroczyńców klasztoru, których portrety w zakrystii kościelnej oglądać można: chudą, wyrazistą twarz Odrowąża i ponure oblicze Mniszcha. "W kaplicy św. Jana z Dukli za głównym ołtarzem znajdują się pięknie rzeźbione ławki (stalle) dla zakonników, a przed głównym ołtarzem obrazki przedstawiające cuda św. Jana, nie świetnie malowane, ale ciekawe dlatego, że z nich poznajesz dobrze ubiory i sprzęty minionych wieków. Kościół Bernardynów, od patrona pierwszego swego założyciela św. Andrzejowi poświęcony, Jako warownia szczególnie był ulubiony przez żołnierzy; tu mieli swoje bractwo, tutaj niejeden po życiu peł1nem przygód do klasztoru wstępował. Zapyta może jeszcze czytelnik, jakie to zresztą dwa kościoły Łyczakowskiej ulicy na myśli miał Zimorowicz? Jeden Bernardynek (Klarysek), nie bardzo pokaźny, choć także niegdyś warowny — dzisiaj kościół młodzieży gimnazjalnej ozdobiony wizerunkiem N. Panny Niepokalanie Poczętej, który Stan. Batowski w Madrycie skopiował z obrazu Murilla; drugi św. Wawrzyńca — dzisiaj wojskowy szpital. W pierwszej połowie XVI wieku miał tam ogród pewien przedmieszczanin, kilku pięknymi ocieniony dębami, z których jeden mieścił na swoim pniu wizerunek jego patrona św. Wawrzyńca. Kiedy, na wieść o pomocy jakiej niejeden doznał od tego Świętego, coraz się tutaj wiecej ludu zaczęło schodzić na modlitwę, wystawił urząd miejski z tych drzew kościół, „aby się nie zdawało, że pospólstwo pogańskim zwyczajem czci dęba". Później zbudowany został ze składek kościół ceglany, który za czasów Zimorowicza oddano Bonifratrom czyli miłosiernym braciom. Był więc już w XVII wieku szpital na tem miejscu, ale służył szczególnie jako przytułek dla ludzi, których w podróży jaka spotka przygoda. O przygodę w drodze naówczas nie było trudno, a szczególnie na Łyczakowskim gościńcu niejeden z rozbójnikami spotkał się podróżny. Były tam bowiem jeszcze wielkie pustki — na kościele św. Wawrzyńca kończyło się właściwe przedmieście „Gliniańskie". Potem już się zaczynał przysiółek „Łyczaków", więcej pól niźli zagród mający, dalej szła jeszcze mniej zaludniona Wulka Kampianów (w okolicy św. Piotra i Pawła), aż się i las otwierał, w którym tylko niektórzy mieszczanie miewali swoje pasieki. Opuszczając przedmieście Łyczakowskie, ledwie kilkaset kroków ujdziemy wzdłuż Wałów, napotykamy znowu na kościół, który i położeniem swojem i budową klasztoru zdradza dawną warownię — nie mówiąc już o tem, że patronowi ludzi wojskowych św. Michałowi jest poświęcony. To kościół i klasztor OO. Karmelitów na górce. Zakonnicy ci przybyli do Lwowa jeszcze przed Bernardynami, ale ich raz pożoga tatarska, a drugi raz morowa zaraza rozprószyła na nowo po świecie. Wreszcie na początku XVII wieku osiedlili się u nas i to aż w dwóch klasztorach: na miejscu gadzie, dzisiaj gimnazjum IIP) Karmelici trzewiczkowi, a na wzgórku Karmelici bosi. Pierwszych fundatorem był garncarz lwowski Wojciech Makuch (1614), drugich książę Aleksander na Ostrogu Zasławski (1634). Dla ułatwienia pobożnym z miasta przystępu do kościoła Karmelitów bosych otworzono w murach miejskich obok wołoskiej cerkwi nowe wyjście, zwane furtą "bosacką**). Dzisiaj niema już we Lwowie Karmelitów bosych, tylko owi z Halickiego przeniesieni są na górkę, gdzie się obecnie reszta karmelickich pamiątek gromadzi. *) Przy obecnej ulicy Batorego. **) Już przedtem na przeciwległym końcu otworzono furta ze względu na jezuitów, o których później będzie obszerniej mowa. Były wiec odtąd we Lwowie dwie bramy: krakowska i halicka, tudzież dwie furty jezuicka i bosacka. Poza pagórkiem „Bosaków" rozciągały się wówczas puste parowy, które już od miejsca, gdzie dzisiaj Franciszkański kościół pokrywały zamiejskie winnice. Tylko pod samym wysokim zamkiem widniała drobna osada od właścicieli swoich „Sobieszczyzną" nazwana. Miała i ta osada swój własny kościółek, św. Wojciechowi poświęcony. W tem miejscu niegdyś przedmieszczanin lwowski Piotr Moskalik pochował dziatki swoje, które utracił w czasie zarazy. Gdy z biegiem czasu coraz tam więcej usypano mogiłek dziecinnych, powstał (r. 1607) ze składek rodziców ów kościółek św. Wojciecha, który w dzień św. patrona, z pierwszem obudzeniem się wiosny, liczne odwiedzały orszaki. Nie tak smutne, ale także zajmujące wspomnienie łączy się z drugim kościołem u stoków Wysokiego Zamku położonym — z kościołem zakonu Benedyktynek (pod wezwaniem Wszystkich Świętych). Zdarzyło się, że aż trzy panny Saporowskie, córki szlacheckie, przyjęły welon zakonny. Ojciec więc kupił im naprzód dworek pod zamkiem dla tymczasowej klauzury, a potem wszystkie posagi obrócił na budowę murowanego klasztoru i kościoła, który arcybiskup Sulikowski w r. 1597 poświęcił. I ten klasztor musiał być niegdyś obronnym, jak to widać po zachowanej do dnia dzisiejszego baszcie. Baszta ta zbudowana w stylu renesansowym, piękną attyką i posągami Świętych uwieńczona, prawdziwą tego klasztoru stanowi ozdobę; uwagi godne są także przedsionek klasztoru i sala obok refektarza, której całe misterne sklepienie na jednym słupie spoczywa. I przy tej budowie spotykamy się znowu z nazwiskiem Pawła Rzymianina, „któremu zawdzięczamy" — jak się pewien znawca wyraził *) „prawie wszystko co jest ładniejszego z epoki renesansowej we Lwowie". *) W. Łoziński: Patrycjat i mieszczaństwo lwowskie. Lwów 1892, Przed nami rozściela się teraz przedmieście Zółkiewskie ze swemi licznemi cerkwiami. Prastare to wprawdzie cerkwie, ale także dopiero wówczas oblokły się w mury; dotychczas były drewniane. Najpierw bazyijański monaster św. Onufrego przy końcu XVI wieku, potem cerkiew św. Mikołaja na początku XVII, wreszcie św. Paraskiewia (Piatnycia) w połowie XVII wieku. Cerkiew św. Mikołaja posiada kilka starych obrazów, zresztą uboga jest i wszelkiego pozbawiona wdzięku, u Bazyijanów chyba starożytne nagrobki*) zatrzymają na chwilę badacza przeszłości, a tylko jedna cerkiew św. Paraskiewji do wszystkich przemawia oryginalną swą i pomnikową architekturą. Cała wznosi się z ciosu, wewnątrz zdobią ją piękne carskie wrota z XVII wieku, a zewnątrz herby z napisem: „Sonce, misiac i korona to jest nasza oborona". Tą „obroną" Rusinów na Krakowskiem przedmieściu był znowu hospodar wołoski: Szymon Bernawski — a słońce, księżyc i mitra książęca ponad wołową głową, to ziemi mołdawskiej herby. Inna znowu właściwość odznaczała domy Boże zbudowane na drugiej części krakowskiego przedmieścia, na tej, która się ciągnie od Pełtwi ku św. Jurowi. Tam stała przeważna część kościołów cechowych. *) Jeden nagrobek Stefana Tomży, nieprawego hospodara Mołdawji, który schwytany w Polsce, ścięty został we Lwowie na rozkaz Zygmunta Augusta — drugi nagrobek Heleny Poniatowskiej, córki innego przywłaszczyciela mołdawskiego Jankuły, którego stracono także w naszem mieście z polecenia Stefana Batorego. Jużto Lwów wogóle nieszczęśliwy był dla tych wołoskich awanturników, bo jeszcze trzeci z nich Iwan Podkowa oddał tu głowę pod miecz katowski, na kilka lat przed Jankułą. Królowie polscy zmuszeni byli do takie; surowości ze względu na spokój i bezpieczeństwo Rusi Czerw., której tacy awanturnicy nietylko swoją własną osobą zagrażali, ale także i przez to, że mogli spowodować wmieszanie się Turcji, jako zwierzchniczki Wołoszczyzny. Jak wielkie rody miejskie miały swoje kaplice albo ołtarze w katedrze, tak też i cechy, w których skupiali się rzemieślnicy, miały kilka swej pieczy powierzonych kościołów. Ów piękny gotycki kościółek św. Stanisława należał do tkaczy, kościół św. Anny na Grodeckiem do krawców; kościół Znalezienia św. Krzyża na dzisiejszym trakcie janowskim do szewców*). Zresztą był jeszcze we Lwowie kościół Podwyższenia św. Krzyża na Halickiem, w miejscu gdzie dzisiaj budynek sądowy — tam gromadzili się kowale, ślusarze, kotlarze i igielnicy, zaś w kościele św. Wawrzyńca na Łyczakowie garncarze i powroźnicy. Kościół św. Anny na Grodeckiem, jedyny istniejący po dziś dzień z tych wszystkich pięciu, skromny jest w swojej budowie i tylko godna pamięci historja jego powstania. Zdarzyło się w pierwszych latach XVI wieku, że czeladź krawiecka zmówiła się przeciw majstrom i postanowiła nocną porą opuścić miasto. Na miejscu, gadzie dzisiaj kościół św. Anny. zabiegli jej drogę pachołkowie miejscy, zbrojni w cepy żelazem okute i dlatego cepakami nazwani, usiłując zatrzymać wychodźców. Stąd przyszło do walki, w której kilku czeladników zabito i na tem miejscu pogrzebano. Ocaleni zostawszy później sami majstrami wznieśli na pamiątkę kościół, który był zrazu drewniany, a po kilku przeróbkach dopiero na początku XVIII wieku otrzyał tę postać, w jakiej go dzisiaj widzimy. Poza kościołem św. Anny aż do ówczesnej drogi sokolnickiej, czyli dzisiejszej ulicy Kopernika, cała ta wielka zachodnia połać Lwowa, przedstawiała jeszcze i wówczas wielką w osadnictwie lukę. Zajmowały ją tylko moczary, stawy i łąki, zrzadka kępkami drzew i drożynami polnemi. Odległość tego kościoła od krakowskiej bramy wynosiła tyle ile odległość Golgoty od jerozolimskiej bramy; po drodze urządzane były stacje Męki Pańskiej, szczególnie w wielki piątek licznie odwiedzane; przerywane. Dopiero na początku XVII wieku ożywiła się i zabudowała nieco w tej okolicy pod wpływem Jezuitów owa droga, która od furty ich do folwarku — dzisiaj ogrodu — jezuickiego prowadziła. Z tego powstała później Jezuicka, obecnie Jagiellońska, ulica. W górnej zaś części dzisiejszej ulicy Sykstuskiej założyli Syxtowie folwark od swego imienia Syxtówką nazwany. Na pagórku ponad tym folwarkiem wznieśli wśród drzew kamienny posąg - przedstawiający mękę Chrystusa Pana w płaskorzeźbie. Otóż obok tego posągu, który się aż do naszych czasów dochował, zbudowała kapliczkę, później kościół, św. Marji Magdaleny (1600) szlachcianka Anna Pstrokońska. Widać w kościele św. Marji Magdaleny dwie części składowe: przód kościoła nowszy i tył kościoła dawniejszy. Tylko ta ostatnia część, służąca dzisiaj za kaplicę więzienia kobiet stanowiła ówczesny kościół. Znajduje się tam ołtarz główny cały od góry do dołu sztukaterją pokryty, w której sceny z życia św. Marji Magdaleny są przedstawione. Nie jest to dzieło wyższego artyzmu, ale też rylec nie całkiem pośledni — zapewne jednego z tych domorosłych rzeźbiarzy, których tak wiele było wówczas we Lwowie. Patrząc na ten ołtarz przypominamy sobie mimowoli słowa Zimorowicza: „Praca ojca mego wiele kamieni na Świętych przerobiła, wielka część miasta wewnętrznego na azbestową*) przemieniona, a wyryte na -marmurach publiczne napisy tu i ówdzie czytamy". Jeden z takich napisów, a obok niego ciekawą płaskorzeźbę, można zaraz na przeciwległym kościołowi św. Marji Magdaleny pagórku oglądać. Rzeźba przedstawia patrona ubogich św. Łazarza, a wprawiona jest w murze otaczającym niewielki kościółek i należące do niego zabudowania. To dobroczynna fundacja mieszczan lwowskich: dom*) ubogich miasta Lwowa. Ma. być pewnie: na alabastrową Po św. Duchu i św. Stanisławie trzeci to już we Lwowie przytułek dla ubogich i chorych, który obecnie majątek wszystkich trzech w sobie jednoczy. Założono go w latach 1618—1621 staraniem bractwa różańcowego przy kościele OO. Dominikanów, a szczególnie członka tego bractwa Marka Ostrogórskiego. Kościółek tututejszy budował własnym kosztem Włoch Ambroży z Engadinu, znany we Lwowie pod nazwiskiem „Przychylnego". Rzeczywiście, po czystości renesansu poznać w tym skromnym kościółku włoską rękę. Szkoda tylko, że od tej budowy harmonijnej odbija tak bardzo ubóstwo wewnętrznego urządzenia, któremu jeszcze pewien ponury koloryt dodają obrazy szczególnie srogie męczeństwa przedstawiające. Od miejskiego domu ubogich zaczyna się już okolica Kaleczej (dziś Cytadelnej) góry, do której wówczas zaliczano także przestrzenie zajęte obecnie przez stary uniwersytet. Już wówczas ulubiona to była przez budujących wille okolica. W pobliżu św. Łazarza, stała willa Boimów i ów dworek Tołoczków, w którym „dla zdrowszego powietrza i odprawowania lekarstw" przebywały „różne osoby senatorskiego stanu", a nawet sam król Jan Kazimierz. Z drugiej znowu strony góry Kaleczej (bliżej uniwersytetu) mieli swe letnie dworki Kampianowie, Ostrogórscy i Zimorowicz. Tu nawet wdowa po Marku Ostrogórskim postawiła jakby domową kaplicę mały kościółek patronowi swego męża poświęcony*). Cała ta część zwana „górą Kaleczą" daleko się znaczniej wówczas niż dzisiaj od miasta oddzielała, bo na miejscu placu przy ul. Chorążczyzny połyskiwał się jeszcze stawek, a ponad Pełtwią przy dzisiejszej Akademickiej ulicy ciągnęły się tylko liche domki garbarzy. *) Kościółek św. Marka stał na miejscu, gdzie dzisiaj szkoła lasowa. Inna znowu mieszczanka lwowska Zofia Hanlowa założyła w tym samym czasie kościółek pod wezwaniem swojej patronki na Zofiówce. Wzdłuż tych „Garbarów" zbliżamy się do owego mostu ozdobionego figurą Pana Jezusa na krzyżu, który stał z tej lub z tamtej strony ogrodu Fredrów, a wówczas nosił nazwę „wołoskiego mostu". W średnich wiekach kończyło się tutaj przedmieście Lwowa — a nawet w XVII wieku nie wiele jeszcze domów zbudowano „Na Rurach" (ul. Kochanowskiego) i na „Sichowskiej" (Zielonej) drodze. Kresem ich ostatecznym były grunta dziś Szumanówką zwane, na których nie wolno było osadzać mieszkańców, ze względu na to, iż tam już odbywały się ćwiczenia w strzelaniu z armat. Po wschodniej stronie rzeczki Pasieki nie dochodziły osady ludzkie dalej jak do stawu Sakramentek, który się wówczas „Wróblęcym" stawem nazywał. Cała ta okolica od stawu Wróblęcego aż do dzisiejszej ulicy Pańskiej (to znaczy teraźniejsza ulica Sakramentek i Piekarska) nosiła wówczas nie bardzo ozdobne miano „psiego rynku". Pierwszych osadników sprowadził już na początku XV wieku mieszczanin lwowski Piotr Eisenhüttel, ale wówczas była to jeszcze odrębna osada zamiejska, podobnie jak Zamarstynów *). Dopiero w pierwszej połowie XVII wieku rozwinęła się bardziej ta okolica i połączyła z przedmieściem Halickiem. Już wówczas najliczniej ze wszystkich rękodzieł było tu zastąpione piekarstwo. *) Porównaj str. 62. Obeszliśmy w ten sposób naokoło całą przestrzeń zajętą przez lwowskie przedmieścia i przekonaliśmy się, że już one znacznie powiększyły się i podniosły. Wiele tam mieszkało ludzi zamożniejszych, wielu rzemieślników wyrobionych. Nietylko zwyczajniejsze zajęcia, jak furmaństwo, garncarstwo, garbarstwo, miały tu swoich przedstawicieli, ale także i szlachetniejsze rękodzieła jak kamieniarstwo, malarstwo, złotnictwo. Kłuło więc to w oczy przedmieszczan, że nie mają tych samych praw, co miasto, lecz raczej są jego poddanymi. Siedzieli bowiem na gruntach miejskich, na owych stu łanach nadanych miastu przez królów; musieli za to czynsz opłacać i dostarczać szarwarków dla utrzymania warowni lwowskich w dobrym stanie. Nie mieli żadnego udziału w prawach handlowych i propinacyinych, nie mogli być do urzędów miejskich wybierani. Nie przyniosły żadnego skutku starania o pozbycie się choćby tylko ciężarów — więc wpadli przedmieszczanie nasi na pomysł szeroko zakrojony. Otoczyć się wkoło linją fortyfikacyjną i uzyskać dla objętego tą linją obszaru prawo udzielnego miasta — oto był projekt, który uwalniał od zawisłości wobec śródmieścia i zapewniał zarazem bezpieczny od zagonów nieprzyjacielskich rozwój.
Projekt ten przedłożyli w r. 1607 Zygmuntowi III mieszkańcy Halickiego przedmieścia. Król okazał się przychylnym ich myśli i przysłał nawet swego inżyniera Aurelego Passarotti dla zakreślenia planu. Linja fortyfikacyjna poczynać się miała od wilczej góry, gdzie dzisiaj strzelnica, iść dalej przez Łyczaków, Rury, Zielone, przez górę Kaleczą i górę św. Marji Magdaleny poza Jezuicki ogród aż do krakowskiej bramy. Wkrótce spostrzeżono się, że jest to obszar za wielki i odcięto od niego znaczny kawał zwłaszcza od strony Łyczakowa i ulicy „Na Rurach". Ale i tak uznała komisja z hetmanem Żółkiewskim na czele plan ten za niewykonalny, ponieważ wymagałby dwóch miljonów kosztu i kilkunastutysięcznej załogi (1617). Jednak nie dali przedmieszczanie za wygraną i kiedy Władysław IV przybył do Lwowa (1634), odnowili znowu swój projekt, na jeszcze większą skalę. Dawniej tytko Halickie, teraz też i Krakowskie przedmieście objęte być miało wałami: od Wysokiego Zamku aż do góry Katowskiej, a stąd aż do św. Jura. Przez bastjony i reduty wzmocnić zamierzono na wynioślejszych punktach wały. Lecz wielki bywa w rzeczach ludzkich odstęp między zamiarem a wykonaniem, tem większy, im dalej zamiar sięga. Król i Rzeczpospolita nie przyczynili się niczem do wykonania nowej myśli, patrycjusze miejscy prócz słów zachęty, ofiarowali tylko nieco robotnika ze swoich wiosek, a przedmieszczanie sami nie mieli więcej do rozporządzenia prócz swoich rąk i swoich nie bardzo zasobnych funduszów. Wzięto się zrazu do roboty, lecz wkrótce ludność przedmiejska i płacić i robić nie chciała, widząc, że praca w ten sposób prowadzona mogłaby trwać i pół wieku. Skończyło się więc wszystko na lichych wałach, słabemi osłoniętych palisadami, które nazywano „szlakami". Dzisiaj z owej budowy nowego miasta, które raz Władysławją, raz Kazimierzem (od Władysława IV i Jana Kazimierza) nazywać się miało, zostały tylko resztki nasypów w ogrodzie b. namiestnictwa od strony ulicy Franciszkańskiej, w ogrodzie jeneralnej komendy i w pewnej prywatnej realności blisko Kręconych Słupów. Całe przedsiębiorstwo w zupełności się nie powiodło, a to niepowodzenie pociągnęło za sobą bardzo szkodliwe skutki. Najbliższem następstwem było, że wzmogła się jeszcze niechęć do miasta ze strony przedmieszczan a zwłaszcza chłopów lwowskich, których robociznę wówczas (nie na ich korzyść) uregulowano. Ale nie mówiąc nawet o tych następstwach to już rzecz sama — to nieudanie się obwarowania przedmieść — nie dobrze dla Lwowa wróżyła. W dawnych czasach, kiedy tak często zdarzały się zagony nieprzyjacielskie, tylko w ten sposób powiększały się miasta, że do jednej twierdzy dostawiano drugą i trzecią. W ten sposób powiększył się Kraków Kleparzem i Kazimierzem — Lwów dawny nie miał się więcej rozszerzyć. I oto w dobie największego rozwoju naszego miasta, pokazuje się już jakby we mgle widnokręgu granica i zapowiada: tu dotąd i już nie dalej. Krwawe a długoletnie wojny, które zapełniły wiek XVII od początku do końca i podkopały siły całej Rzeczypospolitej Polskiej, zgasiły także i świetność Lwowa. Prawda, że długiego potrzeba było szeregu nieszczęść, aby wyczerpać owe bogate zasoby, które we Lwowie zgromadził wiek złoty, ale ich los zawistny nie poskąpił naszemu miastu. Jeszcze Lwów jaśniał w całym blasku sławy i zamożności, kiedy już dotkliwe spadły na niego ciosy, jak gdyby pierwsze gromy, które przygotowują do nadchodzących z dali coraz straszliwszych orkanów. Od czasu zwycięstwa obertyńskiego (1531) nastąpił dla naszych stron czerwonoruskich długi szereg spokojnych lat. Wprawdzie król Zygmunt I zgromadził na polach pod Zboiskami jeszcze raz przeciw Wołochom pospolite ruszenie szlachty, ale na swarach i na zjedzeniu wszystkich kur lwowskich do jaja i do pisklęcia skończyła się ta wyprawa, słusznie „kokoszą wojną" nazwana (1537). Później znowu było dosyć spokojnie na Rusi. Nawet napady tatarskie o wiele stały się rzadszymi, skutkiem mądrej polityki Zygmuntów i Batorego, którzy jak najściślej przestrzegali pokoju z Turcją. Polska tylko w jedną stronę skupiła wówczas swe siły — do walki przeciw Moskwie. Ale to pole wojenne odległe było od Lwowa; do nas przychodziły tylko z daleka zwycięskie wieści, albo wracali zasłużeni w chlubnych bojach wojacy Batorego — między nimi tutejszy kotlarczyk Walenty Wąs, za podpalenie zamku połockiego odznaczony szlachectwem. Dopiero czasy Zygmunta III przyniosły wojny ponad siły Polski, których brzemię także nad Lwowem zaciążyło srodze. Nietylko wojny zewnętrzne były niezwykle częste, ale prócz tego pojawiło się jeszcze straszne i nieznane oddawna w Polsce widmo wojny domowej — tej wojny, po której rany tak trudno się zabliźniają*). Już sam wybór Zygmunta stał się hasłem wojny domowej, gdy jedni się za nim, a drudzy za Maksymilianem, arcyksięciem austriackim, oświadczyli. Lwów stanął po stronie Zygmunta tak jak i szlachta tutejsza, i musiał zato wytrzymać oblężenie ze strony maksymilianowego stronnika Mikołaja Jazłowieckiego, śniatyńskiego starosty (1588). Później wybuchła leszcze smutniejsza wojna domowa, bo podniesiona przeciw raz już uznanemu i koronowanemu królowi. Był nią rokosz Zebrzydowskiego przeciw Zygmuntowi III wznieciony. Szlachta Rusi i jej stolica zachowały wierność prawowitemu władcy, wojna też toczyła się aż nad Wisłą, ale i tak przerzuciła zarzewie swoje na Ruś. W tem nieszczęsnem rozprzężeniu ogólnem, wywołanem przez rokosz, doszło do tego, że jeden magnat przeciw drugiemu na własną rękę wojnę toczył. Herburtowie i Stadniccy, chociaż jedni i drudzy rokoszanie, zwalczali się wzajemnie. Otóż gdy jeden z Herburtów schronił się na Zamek Niski we Lwowie, było miasto nasze narażone ponownie na kilkunastudniowe oblężenie ze strony Stadnickich, chociaż go cała sprawa nic a nic nie obchodziła (1606 r.). *) Były wprawdzie pomniejsze zaburzenia w Polsce już za Zygmuntów, ale nie doszły jeszcze do rozmiarów wojny domowej. Z tych wypadków najbardziej dało się uczuć naszemu miastu zaburzenie wywołane sprawą Halszki z Ostroga. Halszka z Ostroga była to najbogatsza za czasów Zygmunta Augusta na całą Polskę i Litwę dziedziczka, o której rękę starało się wielu znakomitych panów. Otrzymał ją za wpływem króla Łukasz z Górki, wojewoda brzesko-kujawski, jednakże tak matka jak i córka byty temu panu niechętne i uciekły przed nim do lwowskiego klasztoru Dominikanów. Tutaj przekradł się w ubraniu żebraka książę Semen Słucki i poślubił potajemnie Halszkę. Król jednak uznał to małżeństwo za nieważne i kazał staroście lwowskiemu oddać Halszkę Łukaszowi. Rozpoczęło się tedy formalne oblężenie pań Ostrogskich, w czasie którego nawet z dział uderzano. Nareszcie musiały się poddać, a starosta lwowski wydał na Niskim Zamku Halszkę Łukaszowi (1559). Nieszczęśliwa po takich przejściach wkrótce umarła w obłąkaniu Skończyły się wreszcie te wojny domowe, ale pozostawiły po sobie bardzo smutne następstwo: ducha niezgody i niesforności w narodzie a szczególnie w wojsku. Podkopało to nietylko wewnętrzny rozwój Polski, ale osłabiło też odporność jej wobec nieprzyjaciół. Jak już wspomniano powyżej, były za króla Zygmunta III liczne wojny zewnętrzne: dwie wojny szwedzkie, wojna moskiewska i turecka. Nieraz przy tem zabrakło pieniędzy na żołd dla wojska; wtedy niesforny żołnierz, niepomny ani na obowiązek ani na honor, rzucał się do obdzierania własnej ojczyzny. Szczególnie wybrało sobie żołnierstwo miasto Lwów jakby na pastwę swoich niecnych sprzysiężeń — a kontrybucje wyciśnięte przez własnych żołnierzy podkopały już znacznie dobrobyt miasta, zanim go do reszty zniszczył nieprzyjaciel. Już w czasie pierwszej wojny szwedzkiej, którą Zygmunt III rozpoczął nie w interesie Polski, ale w obronie własnych praw swoich do korony szwedzkiej, musiał Lwów znaczne sumy składać na żołd dla wojska (r. 1603). Ale do niebywałych rozmiarów doszły te kontrybucje żołnierskie podczas moskiewskiej wojny, kiedy to Mniszech i inni Polacy popierali na własną rękę Dymitra Samozwańca i wciągnęli przez to cały naród do wojny z Moskwą. Wówczas świetne zwycięstwa Żółkiewskiego, zdobycie Moskwy, wybór królewicza Władysława na cara — wszystko to zmarnowało się nie tyle przez chwiejność Zygmunta III, ile właśnie przez owe bunty żołnierskie. Wojsko nie otrzymawszy na czas żołdu, opuściło kraje moskiewskie i wkroczyło do ziem Rusi Czerw., by je objadać. W Krośnie rezydował marszałek związku wojskowego Józef Ciekliński, a do Lwowa posłano na kwaterę Maszkiewicza i Grabiankę (1613). Lwowianie mogli się byli oprzeć żądaniom żołnierskim, zwłaszcza że sam hetman Żółkiewski na sejmie do surowych kroków doradzał, ale okazali w tym wypadku wielką słabość. Pozamykali wprawdzie bramy przed żołnierzami i tylko furtą jezuicką sprowadzali żywność do miasta, ale dziesięciu pachołków Maszkiewicza, postawionych u furty, wystarczyło do odcięcia miastu wszelkiego dowozu. Doszło do tego, że trzeba było mięso na sznurze przez mur przeciągać, a na ogień pod kuchnię rąbać niecki i inne sprzęty domowe. Zamiast stawić opór okupywali się tylko mieszczanie przy każdej sposobności. To ośmieliło żołnierzy nietylko na teraz lecz raz na zawsze do uważania Lwowa jakby za swoją warownię. Weszli do miasta z całym taborem i tutaj gotowali się do obrony na wypadek, gdyby ich Rzeczpospolita orężem ścigać zamierzała. Ale Rzeczpospolita taką samą okazała słabość jak nasze miasto i zapłaciła im we Lwowie co tylko chcieli (1614). Tylko przeciwko tym, którzy po zapłacie jeszcze plądrować nie poprzestali, wystąpił Żółkiewski z całą surowością i pochwytawszy łupieżców, dwudziestukilku w naszem mieście śmiercią ukarał. Nastąpiła wojna turecka, owa sławna wyprawa chocimska, w której Polska odparła czterykroć liczniejszą potęgę Osmanów — i oto zaledwie po jej ukończeniu nowa pojawia się (pod laską Aleks. Nowińskiego) konfederacja wojskowa. Żołnierze szli już teraz do Lwowa, jakby do swojej zwyczajnej kwatery i tak długo trapili miasto, póki im Rzeczpospolita przy pomocy mieszczan lwowskich nie wypłaciła żołdu (r. 1622). Jeszcze raz powtórzyła się taka konfederacja, z podobnym jak poprzedzające przebiegiem, po drugiej szwedzkiej wojnie (r. 1630). A tak w krótkim przeciągu czasu lat 27-miu Lwów musiał złożyć na rzecz własnych żołnierzy aż 4 okupy. Kiedy po długich a niezbyt szczęśliwych rządach Zygmunta III, nadeszły wreszcie lepsze czasy Władysława, skończyły się owe okupy wojenne dla Lwowa, ale nie powróciła owa swoboda, którą daje poczucie zabezpieczonego na dłuższy czas pokoju. Władysław IV zakończył wprawdzie bardzo prędko a szczęśliwie rachunki nasze ze Szwecją, z Turcją i z Moskwą, ale nie spoczął przeto na laurach. Przewidywał konieczność zmierzenia się stanowczego prędzej czy później z potęgą turecką i czynił w tym kierunku usilne przygotowania. W tych okolicznościach musiała i Lwów zaprzątać ustawiczna troska o przyszłą wojnę — o wojnę, której gromy już nie z daleka i pośrednio, ale z bliska i prosto weń godzićby miały. Pamiętał więc o należytem uzbrojeniu Lwowa król Władysław, nie mogli też zasypiać sprawy i sami Lwowianie. Już samo popieranie myśli dążącej do obwarowania przedmieść nie w innej jak w tej właśnie czynione było sntencji(?...SK...?). Prócz tego zaopatrzył Władysław Lwów w arsenał państwowy czyli królewski, który odtąd był główną kwaterą posyłanych do Lwowa załóg- wojskowych. Arsenał ten, przypierający do gmachów Dominikańskich, daleko miał dawniej okazalszą postać niż dzisiaj. Szczyt jego od strony wałów zdobił spiżowy posąg św. Michała, opatrzony napisem: „Książę oręża Michale tobie pioruny wojny poświęca król Władysław". Posąg ten, znajdujący się obecnie w muzeum historycznem miasta Lwowa, jest cennym zabytkiem istniejącej niegdyś przy arsenale królewskim odlewami armat, która nietylko Lwów, ale też niejeden obóz wojenny zaopatrzyła w działa. A teraz poznajmy bliżej przygotowania wojenne samych Lwowian. Mury i baszty były w należytym stanie. Arsenał miejski — ów drugi stojący na rogu dzisiejszej ulicy Sobieskiego*)— był dobrze zaopatrzony, stała milicja miejska znajdowała się w pogotowiu. Odkąd z powodu wybierania królów trafiały się długie i burzliwe bezkrólewia, zmuszone było miasto dla swego bezpieczeństwa przyjmować na żołd wojskowych. W czasie pierwszego bezkrólewia ugodzono 50 żołnierzy, po śmierci Stefana Batorego było ich w służbie miasta Lwowa dwustukilkudziesięciu. Nosili barwę białą z błękitnemi przepaskami. Z początku rozpuszczano ich po koronacji nowego króla, później zawsze jakiś stały oddział bywał na żołdzie we Lwowie. Jednakże oddział taki byłby nigdy nie wystarczył, gdyby nie ciągłe pogotowie wojenne wszystkich wogóle mieszczan lwowskich. W tym zaś kierunku dawne towarzystwo strzeleckie we Lwowie główną i niezaprzeczoną położyło zasługę. W czasach średniowiecznych zatknięta była na górze, gdzie dzisiaj seminarjum łacińskie, wysoka żerdź, na której umieszczano drewnianego kurka (koguta), jako cel dla strzelających z łuków i z kusz. Kto go strącił otrzymywał nagrodę od rady miejskiej i nazwany był królem kurkowym. Jeszcze za czasów Zygmunta Augusta strzelanie królewskie odbywało się z łuków, chociaż już od 150 lat broń palna była w użyciu. Dopiero Henryk Walezy zarządził, aby o nagrodę królewską wolno się było ubiegać także bronią palną. Odtąd broń palna wzięła w ćwiczeniach przewagę, ale nie strzelba—tylko działo —a dawny król kurkowy przezwany został królem dzielnym. Ponieważ na dawniejszej górze strzeleckiej zamało było już miejsca, więc rada miejska, zamiast rocznej wypłaty nagrody, ofiarowała strzelcom W kamieniczkę przy bramie krakowskiej i obok niej grunt przy wałach (gdzie dzisiaj plac Strzelecki). *) Arsenał ten zaczęto budować w r. 1554, na miejscu dawnego mniejszego, który istniał już za jagiellońskich czasów. Wówczas użyto gruzów z owego starego arsenaliku do wzniesienia wojennego szpichlerza miejskiego, który dotychczas istnieje na wałach naprzeciw Karmelitów. Tu odbywały się ćwiczenia z mniejszych dział, z większych zaś (jak już wyżej wspomniano) na gruntach zwanych obecnie Szumanówką. Grunta te otrzymało bractwo strzeleckie od miasta w zamian za górę strzelecką, którą odstąpiono pod budowę kościoła Karmelitanek bosych, dziś arcybiskupiej kaplicy. Gdy król Zygmunt III nadał strzelcom t. zw. spaśne, t. j. opłatę z pastwisk w 8-mio-milowym promieniu wkoło Lwowa (którą składali kupcy pędzący woły na jarmark), było bractwo w możności ustanowić aż cztery premje strzeleckie. Pierwszą (najniższą) był baran o pozłacanych rogach i runie złotym piaskiem przesypanem, drugą wół o rogach posrebrzanych, trzecią postaw sukna, czwartą (królewską) puhar srebrny obficie pozłacany. Każdy mieszczanin miał prawo brać udział w strzelaniu królewskiem, a obowiązek stawić się co niedzieli popołudniu przez całe lato do ćwiczeń. Stąd owa wprawność dawnych mieszczan lwowskich w strzelaniu z armat, która naszemu miastu w najbliższym czasie nieocenioną miała oddać przysługę. Takie były doświadczenia i takie przygotowania wojenne dawnych mieszczan lwowskich w przededniu owych czasów, w których siła odporna Lwowa wobec nieprzyjacielskiego najazdu prawdziwie ogniową miała wytrzymać próbę. 14. CHMIELNICKI Z TATARAMI POD LWOWEM Kiedy Władysław IV zamknął oczy, przedwczesną z tego świata zabrany śmiercią (w maju r. 1648), cała już Polska stała w płomieniach. Nie wybuchła wprawdzie wojna turecka, ale zawrzała stokroć od wszystkich straszniejsza wojna domowa. Kozacy, stanowiący dotychczas nieregularną siłę zbrojną Polski na kresach tatarskich nad Dnieprem, podnieśli bunt przeciwko Rzeczypospolitej pod wodzą Bohdana Chmielnickieg-o. Przyczyna leżała głęboko w ogólnem już osłabieniu siły państwowej polskiej, która ani zdołała swawolnej natury kozackiej ująć w należne karby, ani z drugiej strony zasłonić jej od nadużyć potężnych magnatów. Jakie tylko mogły być wówczas w ojczyźnie naszej przeciwieństwa te wszystkie podniosły głowę: przeciwieństwo kościoła wschodniego przeciw zachodniemu, Rusina przeciw Polakowi, ubogich przeciw bogatym. Szedł Chmielnicki w przymierzu z Tatarstwem jakgdyby chmura gniewu Bożego na Polskę, mierząc na samą Warszawę. Pod Żółtemi Wodami, pod Korsuniem, pod Pilawcami ulegli Polacy; nie było króla, ni ładu, ani pieniędzy, ni wojska. Cała straszna nawała, która się groźnie toczyła w głąb Polski, musiała najprzód uderzyć o Lwów, który tylko na swoje własne mógł się oglądać siły. Rankiem dnia 26 września 1648 równo z otwarciem bram rozeszła się po Lwowie wieść o pogromie pilawieckim. Haniebna to była klęska. Obóz polski, złożony z 34.000 rycerstwa i 2OO.000 pachołków, za samem zbliżeniem się nieprzyjaciela poszedł w zupełną rozsypkę; wodzowie pierwsi uciekli. Nie chciano z początku wierzyć we Lwowie przygnębiającej wieści, ale ją potwierdzili coraz to liczniej nadbiegający wojskowi. Przybyli za nimi i wodzowie tej hańby, unikając ze wstydu wzroku ludzkiego; witał ich płacz pospólstwa i głośne szemranie żołnierzy. Jeden z tych wodzów, Zasławski, popasał tylko we Lwowie, drugi, Ostroróg, zatrzymał się dłużej. Skoro się tylko Lwowianie dowiedzieli, że Ostroróg zostaje w ich mieście, zaraz się doń zgłosili z prośbą, by w tak okropnej chwili nie opuszczał Lwowa. Ostroróg odrzekł, że wszystko stracone, że trzeba się poddać, bo niema ani pieniędzy ani broni dla wojska. Wówczas powtórna deputacja mieszczan oświadczyła, że Lwowianie pragną siebie i skołataną Rzeczpospolitę ratować życiem i mieniem, że pieniędzy pożyczą i dostarczą broni. Zdumiał się Ostroróg i postanowił zostać. Jakoż zaraz rozesłał zaproszenia na radę wojenną, naznaczając jako miejsce zebrania kościół OO. Franciszkanów pod Niskim Zamkiem. Kiedy zasiedli wojskowi na radę, zjawia się w kościele zacna Ormianka, Katarzyna Słoniowska i złożywszy srebro u panien Karmelitanek zebrane u stóp księcia Wiśniowieckiego, zaklina z płaczem, aby stanął na czele wojska i ratował ojczyznę. Wszystkich obecnych prośby łączą się z jej głosem; tylko Jeremi Wiśniowiecki posiadał zaufanie wojska i obywateli. Wzbrania się książę Jeremi, przekłada, że sejm nie jemu tylko Ostrorogowi powierzył dowództwo, wreszcie zmiękczony prośbami przyjmuje ciężar na swoje barki, by dzielić go z Ostrorogiem. Wtedy zapał powszechny ogarnął mieszkańców, wszystko znosi swoje dostatki na obronę ojczyzny i miasta. Owa rada wojenna w kościele OO. Franciszkanów odbyła się w poniedziałek bezpośrednio przed św. Michałem (28/9), a do drugiego poniedziałku (5/10) zebrano we Lwowie w pieniądzach i kosztownościach 1,3OO.000 zł. pol. ówczesnych, czyli około ćwierć miijona dukatów. Naówczas stało się coś nadzwyczajnego. Książę Jeremi Wiśniowiecki, zabrawszy pieniądze i wojsko - w chwili kiedy się właśnie już nieprzyjaciel pokazał pod Lwowem - zniknął tajemnie z miasta... Być może, że potrzeba całej ojczyzny wymagała, aby nie zamykać resztki zasobów wojennych w niepewnej fortecy, ale w takim razie powinien był książę Jeremi i poza Lwowem będąc lepiej o Lwowie pamiętać, niźli to wówczas uczynił. Na wiadomość o odjeździe wojskowych i o zbliżeniu się nieprzyjaciela uderzono z dział miejskich na alarm i kto tylko czuł się na siłach, ten biegł na obronę watów. Było we Lwowie nie więcej jak 250 żołnierzy (koronnych i miejskich) i około 1500 uzbrojonych mieszczan*). Naczelne kierownictwo obrony spoczywało w ręku Krzysztofa Arciszewskiego, doświadczonego w służbie holenderskiej wojownika; mieszczanami dowodził burmistrz Groswaier. Przeciwko garstce obrońców Lwowa, która razem nawet do dwóch tysięcy nie dochodziła, nadciągała ćma niezmierna Kozaków, Tatarów i zbuntowanej czerni chłopskiej. Opowiadano, że było w tej nawale do 2OO.000 ludzi! Lecz choćby nawet strach tę liczbę o całą połowę przesadził - i choćbyśmy wzięli na uwagę, że tylko Kozacy sami mieli porządne uzbrojenie, to i tak była to więcej niż przemoc - był to prawdziwy zalew nieprzyjacielski. Skoro tylko ranek zaświtał nazajutrz po ucieczce wodzów (6/10), ujrzano od strony Zboisk i Kleparowa nieprzeliczone tłumy czerni tatarskiej. Tatarzy uderzyli zaraz na szlaki, t. j. na owe usypane za czasów Władysława IV przedmiejskie szańce. Ale przedmieszczanie, posiłkowani skutecznie przez działa miejskie i zamkowe, dwa dni stawili dzielny opór. Trzeciego dnia nadciągnęli Kozacy i ci nad wieczorem szlaki zdobyli (8/10). Nieprzyjaciel pokrył przedmieścia jakby wszystko pogrążająca fala; tu i ówdzie sterczały tylko, jak wyspy z wody, warowne kościoły przedmiejskie, do których się były schroniły uciekające rzesze.
*) Według Zimorowicza ludność Lwowa wynosiła wówczas więcej niż 30.000 mieszkańców - z czego wynika, że prawie co dwudziesty człowiek stanął do obrony. Kamienic (przeważnie dwupiętrowych) było naówczas w śródmieściu przeszło 400, domów na przedmieściu około 15OO. Otóż licząc po 10 osób na każdy dom i na każde piętro w kamienicy, a dodawszy do tego zaludnienie klasztorów i gmachów publicznych a wreszcie chroniących się we Lwowie obcych ludzi, otrzymamy w przybliżeniu tę samą cyfrę. Przenocowawszy w zajętem przedmieściu rzucili się Kozacy do zdobywania owych warownych kościołów (9/10). Wśród strasznych mordów zdobyto cerkiew św. Jura; wiele też ludzi zginęło w szpitalu św. Łazarza, przy kościele św. Marji Magdaleny i św. Stanisława. Prócz tych kościołów opanował nieprzyjaciel także Kaleczą górę. Od miejsc zajętych podsuwali się Kozacy coraz bliżej ku miejskim wałom i nasz tom, a kryjąc się po przedmiejskich domach i dworkach, gęsto z nich obrońców Lwowa kulami razili. Niebezpieczeństwo zawisło już nad samem miastem w całej grozie. Widząc to mieszczanie powzięli rozpaczliwe postanowienie spalenia przedmieść. Obwołano sowitą nagrodę temu, ktoby się na to odważył. Gdy tylko zapadł zmierzch wieczorny zapłonęły wokoło przedmieścia, obejmując miasto jakby ognistym pierścieniem. Ogień szalał przez całą noc i jeszcze przez dzień następny, rzucając w nocy snopy światła, a gasząc dzień kłębami dymu. Sypały się iskry i głownie do środka miasta, pośród okrzyków przerażonych mieszkańców. Tylko ciągła baczność ocaliła śródmieście, któremu na pomoc deszcz rzęsisty zesłały nieba łaskawe. Wrażenie jednak, jakiem to podłożenie ognia sprawiło na nieprzyjacielu, było niemałe. Nietylko że ustąpić musiał z płonących przedmieść, ale poznał też, że obrońcy Lwowa są na wszystko gotowi. Patrzał Chmielnicki zdumiony przez jakiś czas na straszne widowisko, a potem wystał swój pierwszy list do Lwowian (10/10). List pisany w języku ruskim groził miastu zniszczeniem i rabunkiem, jeśli natychmiast wodzów i wojowników z pod Pilawiec nie wyda. Dla poparcia swej groźby kazał Chmielnicki od strony góry Katowskiej do miasta i zamku szturmem uderzyć. Miasto odpowiedziało na list z godnością, że zbiegów z pod Pilawiec wydać nie może, bo ich już niema we Lwowie - ale silniejsze niźli ta odpowiedź wrażenie wywarło dzielne odparcie szturmu, w którem się rajca Ubaldyni odznaczył celnem strzelaniem. Wkrótce bowiem (11/10) nadeszło drugie pismo Chmielnickiego, już teraz w języku polskim wystosowane, gdzie nie wspominając więcej o wojskowych, żąda tylko wydania Żydów, których Kozacy zawsze mocno nienawidzili. I tym razem szturm do miasta tudzież do Wysokiego Zamku przypuszczony, miał poprzeć żądanie wodza Kozaków. Mieszczanie znowu odpowiedzieli odmownie oświadczając, że Żydzi "równo z nimi wszystkie nakłady i niewczasy ponoszą" - i znowu z wielkiem męstwem odparli napastników. "Niech Pan Bóg- za to pochwaleń będzie" - pisze współczesny sprawozdawca Kuszewicz - "iż naszym dawać raczył takowe serce, że lubo pod gardłem zakazywano, z wałów skakali, w przedmieścia wpadali, Kozaków strzelali, bili, a zabitych obnażali, z wielkiem podziwieniem nietylko nieprzyjaciela ale i nas samych, którzyśmy się o tych śmiałków bardzo obawiali". Tylko do kościoła Karmelitów na Halickiem przedmieściu dostali się wówczas Kozacy, ale i stamtąd (wyprawiwszy tylko srogą rzeź bezbronnych) wkrótce ustąpić musieli. Następstwem dzielnego odparcia ponownego szturmu był trzeci list Chmielnickiego, przez kapelana jego osobiście przyniesiony, w którym, nie kładąc już żadnych ubliżających warunków, proponuje okup w wysokości 2OO.000 dukatów. Było to w poniedziałek 12 października, właśnie w tydzień po rozpoczęciu oblężenia. Teraz już mieszczanie postanowili przystąpić do układów, oceniając należycie ogromną przemoc nieprzyjaciela a swoje słabe siły, podkopywane nadto niejednokrotnie przez zdradę ze strony pewnej części Rusinów. Zażądali tylko listu bezpieczeństwa, a gdy im ten został wydany, wysłali pięciu pełnomocników swoich do Chmiełnickiego. Jechali tedy (13/10) posłowie miejscy jakby przez morze nieprzyjaciół aż do taborów kozackich, które stały między Krzywczycami a Lesienicami. Tu ich Chmielnicki częstował gorzałką, którą sam nad miarę lubił i przytem rozgadał się szeroko o krzywdach, przez panów polskich mu wyrządzonych. Na usilne prośby mieszczan o zniżenie okupu, odkładał postanowienie swoje do rady wojennej. Wkrótce też odbyła się w głównej kwaterze na Pasiekach owa rada wojenna, w której wódz .Tatarów Tohaj-bej na pierwszem zasiadał miejscu. Tohaj-bej okazał się jeszcze bardziej twardym wobec posłów niżeli Chmielnicki; gniewał się, że mu mołojców jego "nadwerężono" i groził, że Lwowian "szukać i dobywać będzie, choćby się jak najgłębiej w ziemię zakopali". Nie można było uzyskać ani szeląga opustu. Tyle tylko wyprosili sobie posłowie miejscy, że wyznaczono dwóch pełnomocników, którzy sami mieli w mieście pieniądze i towary odbierać i być świadkami, jako Lwów wszelkich wysiłków dołoży dla zebrania żądanej sumy. Jakkolwiek natychmiast po zawarciu ugody rozpoczęło się składanie okupu, to jednak kroki nieprzyjacielskie nie ustały. Były one wprawdzie skierowane głównie przeciw zamkowi, jako należącemu do starostwa a przeto nie objętemu ugodą z miastem, ale przy tej sposobności i miasto samo ucierpiało wiele. Zamek był źle zaopatrzony, ale bronił się dzielnie przez cztery dni, dopiero piątego dnia 14 paźdz.) uległ wskutek zdrady Rusinów, którzy wyłamali bramę i most zwodzony spuścili. Myśleli, że się za tę przysługę ocalą, jednak Kozacy wymordowali na zamku wszystkich bez różnicy płci, wieku i wyznania - garstka tylko wojskowych z komendantem Janem Bratkowskim na czele przebiła się do miasta. Zdobywca zamku, pułkownik Maksym Krzywonos, przypłacił swoje zwycięstwo życiem: ranny od kuli zamkowej umarł po kilku dniach. Szczęściem to było dla miasta, że zdobycie zamku nastąpiło już po zawarciu ugody, bo wątpić należy, czyby się Lwów mógł dalej bronić, gdyby go chcieli Kozacy od Wysokiego Zamka szturmować. Tymczasem w mieście odbywało się ciągłe znoszenie pieniędzy i towarów na okup - przez całych dni 10. Nareszcie pełnomocnicy nieprzyjacielscy, ubłagani prośbami i darami, uznali, że więcej wycisnąć się nieda i poprzestali na sumie 365.000 złp., które do dnia 23 października złożono. Wynosiło to na dukaty nie 200 ale wszystkiego 65 tysięcy. Sumy tej użył Chmielnicki na zapłacenie Tohaj-Bejowi za udzieloną pomoc. Reszty poszukiwali sobie sami Tatarzy, plądrując w czasie składania okupu po całej okolicy aż do Przemyśla. Nadto musiało miasto dostarczać nieprzyjacielowi żywności i napojów, co prawie drugie tyle wynosiło, ile sam okup. Nie wspomina się już o głodzie i chorobach, które później we Lwowie wybuchły. Mimo wszystkiego szczęśliwa to była dla miasta naszego chwila, gdy się nareszcie zaczęty zwijać nieprzyjacielskie obozy. Najprzód ruszyli się Tatarzy, po nich dopiero Chmielnicki. Trwały te ruchy przez dni kilka, aż znowu zaświtał poniedziałek (26/10) - tym razem szczęśliwy dla Lwowa, bo ostatni dzień oblężenia. Do wszystkich kościołów śpieszono dziękować Bogu za ocalenie, ale najliczniej do kościoła Franciszkanów, gdzie się odbyła pierwsza rada wojenna, a potem także do Bernardyńskiego kościoła. Wierzono bowiem powszechnie, że opieka św. Jana z Dukli najbardziej się do ocalenia Lwowa przyczyniła, a było wielu takich, którzy opowiadali, jako w chwilach największego niebezpieczeństwa widzieli świętego zakonnika unoszącego się ponad Lwowem z podniesiónemi do modlitwy rękami. I w tej same) postaci widzimy go jeszcze po dzień dzisiejszy na owym posągu przed kościołem Bernardyńskim, który na tę pamiątkę w rok po oblężeniu wzniesiono. Utrzymują niektórzy historycy, że Chmielnicki mógł zdobyć Lwów, gdyby był bardziej wytężył swe siły, lecz tego uczynić nie chciał. Byłaby bowiem czerń chłopska rozszarpała skarby Lwowa w ogólnym rabunku i nicby mu nie zostało na opłacenie Tatarów. Być może; lecz gdyby nawet tak było, w niczem to nie umniejsza zasługi Lwowian, którzy o zamysłach nieprzyjacielskich wiedzieć nie mogli, a nie oglądając się na nic, bronili swego miasta z całą odwagą i z całem poświęceniem. 15. CHMIELNICKI Z MOSKALAMI POD LWOWEM Ciężkie zapasy musiała jeszcze toczyć Polska z Kozaczyzną przez kilka lat następnych. Wybrany królem brat Władysława IV, Jan Kazimierz, świetne odniósł wprawdzie nad Chmielnickim zwycięstwo pod Beresteczkiem, ale potęgi jego złamać nie zdołał. Z drugiej strony Chmielnicki, widząc, że jako udzielny książę Ukrainy utrzymać się nie potrafi, poddał siebie i Ukrainę całą pod panowanie cara. Wkroczyły tedy wojska moskiewskie do Polski i rozpoczęła się wojna na nowo. Lecz byłaby Polska nawet obu tym połączonym siłom podołać mogła, gdyby się nie zwaliły na nią równocześnie inne nieszczęścia. W najbardziej niedogodną porę odżyła na nowo wojna szwedzka; chodziło po dawnemu o pretensje naszych Wazów do korony szwedzkiej i o panowanie nad Bałtykiem. Już uległa Szwedom Warszawa i oczekiwał podobnego losu Kraków; już Moskwa zajęła Wilno, a z drugiej strony przy pomocy Kozaków przez Ukrainę i Podole coraz dalej i dalej kroczyła naprzód - słowem, zdawało się, że jakiś istny "potop" wojenny pogrąży wkrótce we falach swoich całą ojczyznę. W takiej to chwili okropnej - we wrześniu roku 1655 nadeszła do nas wiadomość, że Chmielnicki i rosyjski dowódzca Buturlin na czele 60.000 wojska zdążają prosto na Lwów. Wiadomość tę potwierdził wkrótce sam hetman Stanisław Potocki, który z małą garstką żołnierzy swoich zmuszony był z pod Glinian ustąpić aż pod Gródek. Szczęściem to było dla Lwowa, że posiadał wśród murów swoich takiego wodza jak Krzysztof Grodzicki, w Belgji i na Ukrainie osiwiały w bojach artylerzysta, który zawczasu poczynił należyte do obrony przygotowania. Kazał spalić przedmieścia, wyciąć winnice i sady, poprawił wały i pogłębił fosy, baszty działami poobsadzał, na Wysokim Zamku potrzebne naprawki zarządził i studnię zrestaurował, a klasztor Bernardyński należycie zaopatrzył. Żywności i amunicji było pod dostatkiem. Niewiadome bliżej, ile naówczas siły Lwowa wynosiły; to jednak pewna, że były większe i daleko lepiej przysposobione niżeli za pierwszym razem. Grodzicki sam przyprowadził 600 dobrych żołnierzy. Dnia 25 września pojawiły się pod Lwowem pierwsze oddziały nieprzyjacielskie, ale trwało to przesuwanie wojsk blisko przez cały tydzień, tem bardziej, że w tym czasie uczynił nieprzyjaciel wycieczkę przeciw hetmanowi pod Gródek. Pobił hetmana, ale sił jego nie zniszczył. Powróciwszy pod Lwów, tak się ostatecznie rozłożył nieprzyjaciel, że Chmielnicki cerkiew św. Jura obrał za główną kwaterę, a Buturlin kościół św. Krzyża na Krakowskiem przedmieściu, przy Janowskiej drodze. Teraz zaczęły się już na dobre strzelania i próby podejścia pod mury miejskie. Jednak Lwowianie dzielnie nieprzyjaciela kulami razili, tak teraz jak już w czasie przesuwania się wojsk, a raz nawet z Wysokiego Zamku szczęśliwą uczynili wycieczkę. Widząc Chmielnicki tę gotowość oblężonych do obrony, posyła dnia 3 października swój pierwszy list, w którym żąda, aby się zdali na jego łaskę, jeżeli życie pragną zachować. Takim listem czując się słusznie obrażeni mieszczanie, nietylko żadnej nie dali odpowiedzi, lecz owszem przez całą noc z dział i ręcznej broni gęste do obozu nieprzyjacielskiego posyłali pociski. Zgłaszający się następnego dnia (4/10) po list trębacz kozacki poniósł swemu wodzowi odpowiedź odmowną. Wówczas Chmielnicki wśród straszliwego grzmotu dział gradem kuł zarzucił nasze miasto; rwały się warownie i trzęsły kamienice w posadach. Ale i "nasz lew - pisze naoczny świadek - z równym hukiem oddawał wet za wet, sprawiedliwy gniew okazując i wszędzie się broniąc", tak, że nieprzyjaciel, poznawszy bezskuteczność swoich usiłowań, drugi, już łagodniejszy, list wyprawia do miasta. Wzywał w nim do przysłania kilku pełnomocników celem bliższego porozumienia. Mieszczanie oświadczyli gotowość do układów, żądali jednak przystania nawzajem zakładników do miasta dla zapewnienia bezpieczeństwa swoim posłom. Nie chciał się na to zgodzić Chmielnicki, przypominając, że w czasie pierwszego oblężenia zaufano samemu jego listowi. Były więc wskutek tego długie narady na ratuszu; nareszcie postanowiono zaufać Chmielnickiemu na słowo. Jednakże wybrani do poselstwa mieszczanie wahali się przez czas jakiś, czy mają przyjąć niebezpieczne zlecenie. Dopiero kiedy im chciano ofiarować zapłatę, poczuli się dotkniętymi w swojej ambicji i oświadczyli szlachetnie, że żadnej nie pragną za swą odwagę nagrody, że nie na to zostali w mieście, aby z nieszczęścia korzystać, lecz aby stać przy ojczyźnie, chociażby przyszło życie narazić. Kiedy więc dnia 6 października zbliżył się znowu trębacz kozacki z kilkoma oficerami pod mury, wyszli zaraz do nich przez furtę jezuicką owi wybrani do poselstwa mężowie, i drogą Sykstowską ruszono do głównej kwatery Chmielnickiego. Dzień ten jednak upłynął na powitaniach i przyjęciach i dopiero dnia następnego (7/10) nadeszła chwila próby dla naszych posłów. Część z nich udała się na życzenie wodzów kozackich do Buturlina, a tymczasem Chmielnicki przedkładał pozostałym, że Jan Kazimierz już kraj opuścił, że Kraków zajęty, że w całej Rzeczypospolitej żadnego już wojska polskiego niema. Czynił zaś to wszystko dla rzucenia postrachu. Tymczasem wrócili owi posłani do Buturlina mieszczanie i ku zdumieniu kolegów swoich donieśli, że wódz moskiewski żąda poddania miasta na imię cara. "Tak jest" - dodał Chmielnicki, przybrawszy nagle ton surowy - "tak koniecznie być musi", a Wyhowski, pułkownik kozacki uderzając z gniewu pięścią w stół, mówił z szyderstwem, że już chyba sam Pan Bóg Polskę opuścił. Wyczekali spokojnie końca tego wybuchu posłowie miejscy, a potem poprosiwszy Chmielnickiego o wolność mówienia, powstali z miejsc swoich i imieniem wszystkich Samuel Kuszewicz te wiecznej pamięci godne powiedział słowa: "Miłościwy panie hetmanie, zdrowia nasze, którzy tu jesteśmy, w twoich są rękach... ale żebyśmy na imię cara moskiewskiego przysięgę i miasto oddawać mieli, tego nigdy nie uczynimy. Przysięgliśmy raz królowi panu naszemu miłościwemu Janowi Kazimierzowi i jemu w jakiemkolwiek go szczęściu los zachowa, wiary naszej dotrzymać chcemy, a mamy nadzieję, że za łaską Bożą znowu powróci do swoich". Zdumiał się na tę mowę Chmielnicki, ale Wyhowski jeszcze dalej usiłował nakłaniać posłów. Ci jednak, kończąc rozmowę, odrzekli stanowczo: "Szkoda czasu tracić więcej miłościwy panie hetmanie, nic już innego nie powiemy, tylko to po tysiąc razy powtarzamy, że my, póki żyje król jegomość pan nasz miłościwy Jan Kazimierz, komu innemu przysięgać nie będziemy". Słuchał tej mowy z prawdziwem zadowoleniem poseł Jana Kazimierza, a z uznaniem poseł tatarski, obecni przypadkowo przy układach. Nawet na nieprzyjaciołach zrobiła odwaga mieszczan wielkie wrażenie, bo już nie wracali więcej do swego przedmiotu, a jeden z pułkowników kozackich, przysunąwszy się bliżej do Lwowian, szepnął półgłosem po łacinie: "wytrwajcie w swojej szlachetności" Kiedy posłowie miejscy wrócili do swoich i przynieśli ze sobą na piśmie to samo żądanie Chmielnickiego, miasto z oburzeniem zerwało układy. Na drugi dzień (8 października) nadaremnie przychodził oficer kozacki pod wały po naszych posłów; otrzymał tylko list, w którym mieszczanie ponownie oświadczają, iż "przy wierze, którą królowi swemu oddali, umierać są gotowi". Przez ten, dzień i następny krzyżowały się tylko kule działowe i listy; dopiero na dwukrotne zaproszenia Chmielnickiego, w których już ani słowa nie było o poddaniu miasta carowi, w dniu 10 października, podjęto na nowo układy. Teraz już sam Chmiemicki dał do poznania posłom, że zadowolni się okupem i to mniejszym znacznie niżeli za pierwszym razem. Po dłuższych rozmowach przynieśli nareszcie (dnia 13 października) posłowie do miasta ułożone na piśmie żądania Chmielnickiego, które się dadzą zebrać w następujące cztery punkta:
Odpowiedź miasta na te przedłożenia była pełna godności. Pierwszy punkt przyjmują mieszczanie pod warunkiem, że także ich jeńcy będą uwolnieni. Na okup przystają, ale nie mogą więcej jak 20.000 w pieniądzach i towarach (z wyłączeniem ołowiu) ofiarować. Trzeci i czwarty punkt odrzucają w zupełności. Żydów wydać nie mogą, bo są to poddam nie ich, tylko Rzeczypospolitej, mając zaś w mieście załogę J. Król. Mości, żadnej już innej nie potrzebują. Odpowiedź tę zanieśli pełnomocnicy miejscy Chmielnickiemu dnia 14 października, a odtąd jeszcze przez cały tydzień toczyły się rokowania. Dla większej powagi wyprawiono do Chmielnickiego na jego żądanie wielkie poselstwo, t. j. do dawniejszych posłów mieszczańskich dodano jeszcze przedstawicieli duchowieństwa i szlachty. Pomiędzy nimi znajdował się także tutejszy biskup ruski Arsenjusz Zeliborski, który z prawdziwie braterską i kapłańską gorliwością wpływu, jaki u Chmielnickiego posiadał, na korzyść miasta używał. Nareszcie dnia 20 października przyszła do skutku ugoda na podstawie warunków miejskich i z tą tylko różnicą, że przyjęto 60.000 złp. jako kwotę okupu. *) Wartość wszystkich żądanych towarów mogła wynosić 100 do 200 tysięcy złp. A tak żądał Chmieimcki razem przeszło poi miliona złotych polskich (ok. 1OO.000 dukatów) t. j. zaledwie połowę tego co podczas pierwszego oblężenia. Teraz dopiero ustała obustronna strzelanina, której nawet w czasie układów nie przerywano, tak, że nieraz posłowie wracali do miasta wśród latających kul zaprawdę nietylko w słowach ale i w czynach pełni nieustraszonej odwagi mężowie. Zawitało znowu kozackie poselstwo do miasta dla odebrania okupu, który do tygodnia został złożony. Mimo to, ku wielkiemu zdziwieniu mieszczan, jeszcze więcej niż tydzień po odebraniu okupu nie ruszał się nieprzyjaciel z miejsca, a Moskale nawet czasami strzelali. Podniecało to ochotę wojenną nieprzyjaciół, że się dowiedzieli o zajęciu Lublina na imię cara moskiewskiego, ale tymczasem inna, niekorzystna dla nich, wiadomość o napadzie Tatarów na Ukrainę, uwolniła miasto od oblężenia. Dnia 8 listopada zwinął swój obóz Chmielnicki, a we dwa dni potem Buturlin; obaj oddawali przy swoim wymarszu dowódzcy załogi i całemu miastu honory wojskowe. Nazajutrz wesoły dzień zabłysnął dla Lwowian. Była to uroczystość św. Marcina; po raz pierwszy od dni 47 ozwały się znowu we wszystkich kościołach dzwony, aby zgromadzić wiernych na dziękczynną za szczęśliwe ocalenie modlitwę. Było czego się cieszyć i dziękować Bogu, bo Lwów nietylko wyszedł zwycięsko z tej toni, ale jeszcze z takim honorem i z taką chwałą, jak nigdy ni przedtem ni potem - w całej staropolskiej epoce. Wszystkie inne główniejsze naszej ojczyzny miasta choćby na chwilę zajął nieprzyjaciel, tylko to jedno "przedmurze" urągało falom potopu. Ułatwiła, co prawda, położenie Lwowa niezgoda wodzów nieprzyjacielskich, bo Buturlin pragnął szturmować, a Chmielnicki się temu sprzeciwiał - nie bardzo skory do poświecenia swoich Kozaków dla cudzego dobra. W kilka miesięcy potem, na początku roku 1656, przybył Jan Kazimierz do swego dzielnego i wiernego miasta, które go z uniesieniem witało. Już zaświtała Polsce jutrzenka lepszej przyszłości, wrócił król z wygnania, obroniła się Częstochowa, po wszystkich ziemiach zrywał się naród do walki. Wówczas we Lwowie, którego nie przestąpiła noga żadnego nieprzyjaciela, była jakby stolica Polski; tu obmyślano środki dalszej obrony, tutaj w kościele katedralnym oddawał król całą ojczyznę pod opiekę Najświętszej Panny. (Śluby Jana Kazimierza). I rzeczywiście nie odwróciło się już więcej szczęście wojenne od Polski *), po kilkuletnich zapasach uwolnioną została ojczyzna od najezdników i przyszedł do skutku pokój w Oliwie pod Gdańskiem (1660). Lecz jeszcze przed zupełnem uspokojeniem kraju doczekała się chwalebna zasługa Lwowa należytego uznania. Król Jan Kazimierz, oddając w podniosłych wyrazach najpiękniejszą naszemu miastu za jego dzielność pochwałę, porównał je za zgodą sejmu we wszystkich prawach z Krakowem i Wilnem i podniósł mieszczan lwowskich do stanu szlacheckiego (1658). Było to wówczas najwyższe odznaczenie, na jakie Polska zdobyć się mogła. 16. LWÓW W CZASIE TURECKIEJ WOJNY Pokój oliwski, uwalniając Polskę od głównego nieprzyjaciela, Szweda, rozwiązał jej ręce do zaczepnego działania przeciwko Moskwie i Kozaczyźnie. Oręż polski w krótkim czasie uzyskał nad temi potęgami przewagę. *) Szczęście wojenne sprzyjało odtąd Polsce, chociaż chwilowo nowy jeszcze do boju wystąpił napastnik: Jerzy Rakoczy, książę Siedmiogrodu, który i koło Lwowa groźnie się przesunął (1657), usiłując go bezskutecznie do poddania się nakłonić. Widząc przeto Kozacy, że im nie wystarczy pomoc Moskwy, postanowili silniejszego jeszcze wyszukać sobie pana. W tej myśli hetman kozacki Piotr Doroszenko poddał się groźnej naówczas wszystkim chrześcijańskim państwom Turcji. A tak jeszcze raz nowego ściągnęła Kozaczyzna na Polskę nieprzyjaciela. Było to w r. 1665 i odtąd aż do końca XVII stulecia, z małemi tylko przerwami, ciężyło nad Polską brzemię tureckiej wojny. I byłaby może pod niem uległa nasza ojczyzna, gdyby jej nie zesłała Opatrzność w takiej epoce stanowczej bohatera, obrońcę i mściciela - którego imię Jan Sobieski. Nie było w tym długim ciągu wojennych lat straszniejszej chwili jak rok 1672. Na tronie polskim zasiadał niedołężny król Michał, niezgoda kraj rozrywała - a tu z potężnem wojskiem wkraczał do Polski turecki sułtan. Muhammed IV. Dążył on wprost na Kamieniec podolski, potężną fortecę, po której zdobyciu miałby do całej Polski otwartą drogę. Sam Sobieski (będący wówczas hetmanem), gdy przybył do Lwowa w drugiej połowie sierpnia, mówił otwarcie, że Rzeczpospolita jest w największem niebezpieczeństwie i że trudno aby mogła podołać Kserksesowym zastępom nieprzyjacielskim. Zostawił 500 żołnierzy pod dowództwem Eljasza Łąckiego i kazał bronić się wytrwale aż do odsieczy albo rozejmu, ale radził Lwowianom, aby żony i dzieci w bezpieczne uwięził miejsce. To rzuciło szkodliwy postrach na tutejszych mieszkańców, tem bardziej, gdy na początku września nadeszła wiadomość, że uległ Kamieniec i że sułtan przeznacza Lwów na rabunek jańczarom, w nagrodę za wzięcie Kamieńca. Najzamożniejsi i najświatlejsi obywatele wyjeżdżali ze Lwowa. Już ledwie trzecia część mieszkańców została na miejscu - i nie wiadomo do czego byłoby doszło, gdyby nie dzielne wystąpienie Bartłomieja Zimorowicza, znanego nam już dziejopisarza i poety, który wówczas urząd burmistrza piastował. Bartłomiej Zimorowicz, widząc powszechną ucieczkę, kazał zamknąć bramy, a potem zwołał* w porozumieniu z komendantem Lwowa Eljaszem Łąckim, całe zdolne do broni obywatelstwo przed ratusz (14 wrzesień). Tu przemówili obaj, burmistrz i komendant, gorąco do zgromadzonych, a potem wezwał Zimorowicz wszystkich, którzy pragną ocalenia ojczyzny, aby przeszli na prawą stronę i złożyli przysięgę, że nie opuszczą miasta. Natenczas nie został nikt po stronie lewej; przysięgli wszyscy. Wzięto się do naprawy warowni, które niestety nie były w dobrym stanie i obliczono swoje siły. Pokazało się, że Lwów ma na obronę swoją 500 żołnierzy, przeszło 1000 uzbrojonych mieszczan, i tyleż licho zbrojnych chłopów - razem około 3000 ludzi. Siły nadciągającego nieprzyjaciela wynosiły: 30.000 Turków wraz z Wołochami, 15.000 Tatarów i kilka tysięcy Kozaków - a zatem ogółem przynajmniej 50.000 wojska. Około 50 dział wiodła ze sobą ta armja, którą dowodził Kapudan basza, mając przy boku swoim hetmana Kozaków Doroszenkę. ' Już dnia 20 września pokazała się na przedmieściach orda tatarska, którą strzałami z dział trzymano w przyzwoitem od murów oddaleniu. Tak snuli się Tatarzy przez cztery dni, założywszy swą główną kwaterę na Grodeckiem; dopiero piątego dnia (24 wrzesień) pokazały się także chorągwie krzyżem znaczone Kozaków i Wołochów. Zastali na przedmieściach ogień, który komendant poprzedzającej nocy, a zatem właśnie w sam czas, podłożyć kazał. Kozacy obsadzili wzgórze św. Jura, św. Marji Magdaleny i górę Kaleczą działami, poza któremi rozciągał się ich obóz. Dalej na prawo, w południowej stronie Lwowa, stanęli Wołosi. Na samym końcu pojawiły się od strony Łyczakowskiego gościńca zastępy tureckie. Rozpoczynały pochód chorągwie janczarów doskonale uzbrojone i lśniące od złota. Dalej szli artylerzyści przy ciężkich działach przez bawoły ciągnionych, a obok nich saperzy, przeznaczeni do robienia podkopów. Za nimi pędzono liczne trzody wielbłądów, mułów i osłów, które dźwigały sprzęty i zapasy obozu. Wreszcie na czele zamykającego pochód oddziału jańczarów jechał wódz turecki w bogatym stroju i na pysznym koniu. Obok niego niesiono zieloną chorągiew i dwa buńczuki białe, przed nim wielbłąd w złocistym czapraku dźwigał na grzbiecie księgę koranu. Przez cały dzień 25 września rozpinano po wschodnich wzgórzach Lwowa różnobarwne namioty i ustawiano do późnej nocy działa*). Turcy z całą usilnością przygotowali oblężenie, ponieważ na wezwanie do poddania miasta otrzymali odpowiedź odmowną. Dzielny Łącki, gdy się nieprzyjacielski poseł zuchwale domawiał, by jutro na obiad zaprosił chana Tatarów, odrzekł hardo, że "żadnych niema traktamentów, tylko jako żołnierz prochy i kule". Zagrały tedy zaraz nazajutrz działa i rozpoczęło się oblężenie na dobre (26 września). Jańczarzy mimo gradu kuł zajęli klasztor Bernardynek (Klarysek), i stamtąd, zwłaszcza z wieży klasztornej, dotkliwie obrońców męskiego klasztoru Bernardyńskiego razili. Dopiero granaty wymierzone przez komendanta od baszty przy arsenale zachwiały wieżą Bernardynek i zmusiły jańczarów do ustąpienia. Jednakże w nocy ponownie zajęli dawne stanowisko. Huk dział także i w nocy nie ustawał, latały kule 25-cio funtowe, a jedna z nich, ta sama, która do dzisiaj wisi na katedrze, wpadła od strony wschodniej do kościoła i potoczyła się, niczego nie uszkadzając, przed ołtarz ukrzyżowanego Zbawiciela. Następnego dnia (27 września) jeszcze straszniejszy huk wstrząsał powietrzem, z obu stron uderzono z dział może półtora tysiąca razy. Nasi byli zmuszeni ustąpić z Wysokiego Zamku i z klasztoru Karmelitów na Halickiem. *) Namiot Kapudana baszy stał pierwotnie na miejscu, gdzie dzisiaj klasztor Sakramentek, dopiero kiedy miejskie kule ostrzegły Turków, że to za bliskie miejsce, przeniesiono główną kwaterę wodza na Pohulanke. Od Bernardynek do Bernardynów kopali miny saperzy tureccy, aby część murów wysadzić prochem w powietrze. Wysłańców rady miejskiej, którzy przynieśli w darze chleb, miód i cukier odprawił basza pogardliwie, oświadczając, że nie potrzebuje łakotek a tylko kluczów miasta. Komendant podnosił ducha przygnębionych mieszczan. Pomyślniejszym był trzeci dzień oblężenia, wigilja św. Michała (28 września). Już nad ranem Wysoki Zamek był odzyskany, potem jeden z puszkarzy miejskich celnem strzelaniem zmusił do milczenia działa kozackie na górze Kaleczej ustawione, a w nocy urządzono szczęśliwą wycieczkę. Dzielny oficer miejski Fryderyk Megelin przepędził jańczarów skradających się pod klasztor Karmelitów bosych i tych, którzy koło min od strony Bernardynek pracowali. Zalewano też miny wodą, w czem samo niebo było pomocne, zesławszy burzę i deszcz nawalny wkrótce po wycieczce Megelina. W sam dzień św. Michała (29 września) Turcy, usypawszy szaniec na miejscu, gdzie później powstał "Czerwony klasztor" Teatynów, tak silnie stąd w stronę Dominikanów z dział bili, że już dość znaczny wśród murów miejskich uczynili wyłom. Z drugiej strony od Bernardynek ponowiono podkopy. Wszystko już było przygotowane do walnego szturmu; zdawało się, że już są chwile naszego miasta policzone. Już prawie zwątpili o swojem ocaleniu Lwowianie - gdy wtem z obozu nieprzyjacielskiego nadchodzi zbawcza wiadomość, że jeden z trzech posłów królewskich, przeznaczonych do -zawarcia pokoju z Turcją, przybył nareszcie. Był nim Franciszek Lubowicki, kasztelan wołyński. Zaraz ustało strzelanie i na tem skończyło się to czterodniowe tylko, ale najgroźniejsze ze wszystkich dotychczasowych oblężenie. Wprawdzie jeden poseł nie miał pełnomocnictwa zawierania układu, tylko przynajmniej dwóch, ale ponieważ przybycie drugiego było już zapowiedziane, przeto zezwolił Kapudan basza na zawieszenie kroków nieprzyjacielskich na dwa dni. I rzeczywiście 30 września nadjechał drugi poseł, Jan Szumowski, podskarbi nadworny. Teraz przystąpiono do rokowań i wezwano miasto, aby także swoich nadesłało pełnomocników. Turcy zażądali od Lwowa sto tysięcy talarów, i zaledwie na usilne wstawienie się posłów królewskich 20.000 z tego opuścili. Układ zawarty został dnia l października, a następnego dnia (była to właśnie niedziela) zgłosiło się dwóch brodatych baszów do miasta po odebranie owych 80-ciu tysięcy. Mimo jednak największego nacisku nie zdołało podupadłe już i przez najmajętniejszych opuszczone miasto zebrać więcej niż 5.000! Jako poręczenie za późniejszą spłatę reszty, trzeba było dostawić 10 zakładników. Trudno było zrazu nakłonić kogokolwiek do tak ciężkiej dla dobra miasta usługi, dopiero znowu piękny przykład burmistrza, który sam gotów był siwą pod jarzmo tureckie skłonić głowę, zachęcił młodszych. Nie przyjęto ofiary burmistrza, znaleźli się inni - 4 Polacy, 2 Ormianie, 2 Rusini i 2 Żydzi. Po żałośnem pożegnaniu z rodzinami swemi stawili się zakładnicy 4 października w obozie tureckim, a we dwa dni potem (6 października) odstąpił z pod Lwowa nieprzyjaciel *). *) Los zakładników oddanych w niewolę turecką nie był zazdrości godnym. Wycierpieli dużo, zanim Rzeczpospolita złożyła za nich dłużną sumę - po latach siedmiu (1679). Wówczas powrócili czterej pozostali do Lwowa; dwóch umarło w niewoli, a czterech już wcześniej uwolniło się własnymi zabiegami. Por. Rolle: Opowiadania hist. t. VII str. 175-210. Posłowie królewscy udali się teraz do obozu sułtańskiego pod Buczaczem i tu przyszedł do skutku ów pokój z Turcją, jeden z najhaniebniejszch, jaki kiedykolwiek Polska zawarła. Odstępowano Ukrainę Doroszence, Podole sułtanowi, a prócz tego zobowiązała się Rzeczpospolita do płacenia Turcji rocznego haraczu. Podole zmieniło się na całą ćwierć wieku w paszalik turecki; jeszcze do dzisiaj widoczne są ślady panowania tureckiego w Kamieńcu i w Jazłowcu. Układ buczacki był jednak zbyt haniebnym, aby go mógł sejm zatwierdzić, już zaraz pierwszego roku nie wypłacono Turcji haraczu, a gdy wskutek tego wkroczyły wojska sułtańskie do Polski, odniósł Jan Sobieski świetne nad niemi pod Chocimem zwycięstwo. Było to 10 listopada r. 1673, a właśnie w ten sam dzień król Michał zakończył życie w naszem mieście. Umarł w domu rynkowym (pod l. 9), który dzisiaj opatrzony jest odpowiednią tablicą pamiątkową. Naród wyniósł teraz na tron bohatera chocimskiego, który podjął zwycięsko dalszą walkę z półksiężycem. W roku 1674 toczyła się walka na Ukrainie, ale już następnego roku nieprzyjaciel znowu wymierzył główny cios swój przeciwko naszej ziemi i jej stolicy. Pod Jeziorną stały tureckie i tatarskie wojska, a stąd wyprawiono doborowy 10-tysięczny oddział tatarski przeciwko królowi pod Lwów. Dowodził nim sam stryj chana Nureddyn. Król przeciw temu miał tylko 4.000 wojska, ale umiał go użyć znakomicie. Przecięto drogę Tatarom na gliniańskim gościńcu, w tem miejscu, gdzie stoi lesienicka karczma. Jest tam wyżyna, która się ciągnie od wschodu na zachód, a przecięta jest w środku poprzecznym wąwozem. Tę wyżynę zajęła artyleria i piechota, której liczbę pozornie powiększali ciurowie przebrani za rycerzy; sam Sobieski z jazdą stanął zasadzką w wąwozie. Tatarzy musieli przechodzić wzdłuż tej wyżyny i koło zasadzki, bo równolegle do wyżyny o jaki kilometr na północ rozciągał się las dębowy, który im szerzej rozwinąć się nie dał. Weszli tedy jakby w pułapkę między wyżyną i lasem; tu z siłą Jan III na nich uderzył i w pół godziny rozgromił*). Nie stawili silnego oporu, bo znając już dobrze Sobieskiego nie mieli wogóle do tej wyprawy ochoty. O całą milę ich ścigano i późno dopiero w noc powrócili zwycięzcy do uszczęśliwionego miasta, gdzie królowa z paniami klęczała u stopni ołtarzy w katedrze, a mężczyźni czuwali na wałach. Okolica lwowska i cały kraj na zachód od Lwowa był od pożogi tatarskiej ocalony. Jeszcze w tym samym roku dał Sobieski odsiecz bronionej przez Chrzanowskich Trembowli, a- w następnym zawarł tymczasowy pokój pod Żórawnem, wytrzymawszy tam zwycięsko kilkutygodniowe oblężenie. Jednakże nie mógł na tem poprzestać bohater krzyża, wszakże Podole pozostawało jeszcze w ręku tureckim. Stąd przymierze Jana III z Austrją przeciwko Turcji, stąd wiekopomna jego pod Wiedeń wyprawa i walka do końca życia z półksiężycem. W tej walce jeszcze po raz trzeci groźne nad Lwowem zawisło niebezpieczeństwo. Zimą na początku roku 1695 nadeszły do Lwowa zatrważające wieści, że nadciąga ogromna horda tatarska, którą conajmniej na 40.000 głów obliczano. Bawił naówczas w naszem mieście sam hetman, Stanisław Jabłonowski, ale udało mu się wszystkiego 4.000 żołnierza ściągnąć do obrony Lwowa. Warownie miejskie były w lichym stanie, prochu i kuł zapas posiadano niewielki. Nadto przygotowano się głównie do obrony od strony gliniańskiego gościńca, którędy zwykle Tatarzy napadali, a oni tymczasem korzystając z zamarznięcia bagien przeszli pod Zboiska i uderzyli na Krakowskie przedmieście. *)Miejsce bitwy widać z Wysokiego Zamku, na prawo od Zniesienia na końcu widnokręgu. Tutaj przy kościele św. Marcina rozstawił hetman swoje zastępy, aby bronić Wąwozu, prowadzącego do Lwowa pomiędzy górą Zamkową a Katowską. Zawrzał bój srogi dnia 11 lutego już od 8 godziny zrana. Po trzygodzinnej zaciętej walce przełamali Tatarzy hufce naszego rycerstwa. Hetman zmuszony był przez Sieniawszczyznę cofnąć się aż pod kościół św. Kazimierza. Tutaj wśród wąskiej ulicy była nadzieja nowego oporu, gdy wtem od strony św. Wojciecha nadbiega nowy oddział tatarski i zajmuje tył wojsku polskiemu. Jabłonowski z dwóch stron ściśnięty ustępuje ku murom miejskim, skąd obywatele witają wrogów strzałami. Szczególnie celne kule posyłał Stanisław Zywert, ławnik i poczmistrz lwowski. Pod ochroną tych pocisków szykuje hetman jeszcze raz wojsko swoje tuż przed samą bramą Krakowską. Wobec otwartej bramy miejskiej, którą zapchały uciekające wozy, stoczono ostatni bój rozpaczliwy na placu przed kościołem N. P. Marji. Obok rycerzy walczyli, tutaj mieszczanie i chłopi z dzidami a nawet z cepami; z baszt i murów miejskich huczały działa. Była to godzina czwarta popołudniu; kończył się krótki, zamiecią śniegową zaćmiony dzień zimowy - Tatarzy musieli ustąpić. Straszny był widok nazajutrz na placu P. Marji; leżały zamarznięte wśród śniegu trupy z wyrazem dzikiej walki na twarzy. Ale Tatarów już więcej nie było pod Lwowem. Zrażeni rozpaczliwym oporem ustąpili w stronę Drohowyża. Był to już ostatni większy napad Tatarów. Nie doczekał się wprawdzie bohaterski król Jan końca zapasów z półksiężycem, ale zaledwie w kilka lat po jego zgonie, Turcja złamana zwycięstwami Sobieskiego i wodzów cesarskich, musiała prosić o pokój. W Karłowicach nad Dunajem odstąpiła cesarzowi Węgry, które niegdyś za swoich lepszych czasów była zajęła, a Polsce Podole (1699 r.). Odtąd niebezpieczeństwo tureckie i plaga tatarska przestały istnieć dla Polski i dla Europy. Skończył się napełniony wrzawą wojenną wiek XVII, ale epoka wojen nie dobiegła jeszcze do kresu. Jeszcze jedno nadeszło przenikające całą ojczyznę od końca do końca wstrząśnienie, zanim nastąpił spokój — chociaż już martwy spokój wycieńczenia. Wstrząśnieniem tem, które zakończyło epokę niszczących bojów, była nowa wojna szwedzka, zwana w historji powszechnej wojną północną, ponieważ nie tylko Polskę, lecz całą północne Europę zajęła. Był to także dla Lwowa koniec wojennej epoki —lecz koniec równie jak i dla całej ojczyzny nieszczęsny. Następca Jana III na tronie polskim, August 11, elektor saski, złączył się z carem Piotrem Wielkim przeciwko Szwedom, by im odebrać niektóre ziemie. Wybrzeża Bałtyckiego morza od Rygi aż do Finlandji (włącznie) należały wówczas do Szwecji; otóż te kraje miano zająć i między siebie rozdzielić. Ale król Szwedów, który naówczas panował, Karol XII, choć bardzo młody, był to bohater prawdziwy. W pośpiesznych ruchach pobił on najprzód Moskali, a potem zwyciężył także i wojska Augusta II. W krótkim czasie znowu cała Polska znalazła się w mocy Szweda. Aby do reszty zgnębić Augusta, nakłonił Karol XII część Polaków do złożenia Sasa z tronu i wyboru nowego króla w osobie Stanisława Leszczyńskiego, poznańskiego wojewody. Toruń, Warszawa, Kraków były już w ręku króla szwedzkiego; czas już był Karolowi zwrócić się przeciw tym ziemiom, które dotychczas wytrwały po stronie Augusta. W połowie sierpnia r. 1704, stanął Karol XII pod Jarosławiem i wysłał do Lwowian rozkaz, aby dla wojska szwedzkiego dostarczali piwa i mąki przez całych 10 tygodni. Za radą komendanta, którym był wówczas Zygmunt Gałecki, wojewoda kaliski, zostawili Lwowianie pismo króla szwedzkiego bez odpowiedzi, a natomiast udali się do Augusta z prośbą o pomoc. August II, stojący z wojskiem pod Sokalem, obiecał przysłać znaczne posiłki; zaczęto się zatem w mieście z otuchą gotować do obrony. Było kilkaset żołnierzy we Lwowie i około tysiąca mieszczan zdolnych do boju, strzelb i amunicji miano pod dostatkiem, nawet granatów ręcznych nie brakło w arsenale. Ale mury i baszty były w wielu miejscach uszkodzone, a Wysoki Zamek, który od czasu przeminięcia trwogi tureckiej w zupełności zaniedbano, przedstawiał się wprost jako opuszczona rudera. Rozkład sił uczyniono następujący. Pułk pierwszy mieszczan zajął przestrzeń od narożnika dominikańskiego do bramy krakowskiej, pułk drugi stąd aż do jezuickiej furty, dalej aż do halickiej bramy pułk trzeci, a wreszcie od bramy halickiej do bosackiej furty pułk czwarty. Ważniejsze wśród tego obwodu punkta obsadzono regularnem wojskiem. Był oddział żołnierzy na Krakowskiej Bramie, drugi niedaleko jezuickiej furty, a dwa oddziały zajmowały bardzo ważną przy obronie Lwowa linję od narożnika dominikańskiego aż do bosackiej furty. Tutaj też sam komendant założył sobie główną kwaterę w arsenale królewskim Władysława IV. Trzy najbardziej obronne klasztory przedmiejskie otrzymały także załogę wojskową: Bernardyni, Karmelici trzewiczkowi na Halickiem i Karmelici bosi na wzgórku. Nareszcie na odwachu w Rynku stał odwodowy oddział piechoty. Wszystko było dobrze przygotowane i pełne ochoty do boju, szczególnie sami mieszczanie, dla których oblężenie nie było wcale nowiną. Ledwie ranek zaświtał dnia 5 września 1704 r., pojawiły- się od zachodniej strony wojska szwedzkie w dwóch oddziałach. Jeden od Rzęsny nadciągał janowskim gościńcem, drugi sokolnicką drogą (ul. Kopernika) do miasta się zbliżał. Była to sama jazda w liczbie 17.000 koni; piechota i artylerja zostały pod Jarosławiem. Tem większa napełniła mieszczan nadzieja ocalenia Lwowa. Jedno tylko było niepokojącem: pod Lwowem znajdował się sam król szwedzki, wojownik niezrównany, i pałał żądzą szybkiego zdobycia miasta. Skoro się tylko Szwedzi pojawili, wysłano przeciw nim mały oddział konnicy miejskiej z 200 dragonów złożony. Ci jednak widząc tak przeważające siły, zemknęli szybko ku Sokolnikom. Natomiast z wałów i baszt miejskich przywitano Szwedów celnymi strzałami. Nie była jeszcze zamknięta furta jezuicka, ponieważ się do niej cisnęli przedmieszczanie. Z tej więc strony nasamprzód uderzyła dragonja szwedzka, ale gęsty grad kuł zaraz ją do ustąpienia przymusił. Teraz ukrył się poza przedmiejskie dworki nieprzyjaciel, by stąd bezpiecznie ostrzeliwać wały. Ale wnet, doświadczonym już tylekrotnie sposobem, zapłonęły przedmieścia jasnym płomieniem; ogień niejednego w śmiertelnem objęciu zdusił najezdnika, innych daleko odpędził. Nie tylko z miasta, lecz także z klasztoru Karmelitów bosych celnie strzelano; dzielny komendant tamtejszej załogi Henig nigdy prawie daremnie lontu nie przyłożył. Stracili tego dnia Szwedzi do 400 ludzi. Nawet koło ich króla gęsto kule świstały, kiedy ze szczytu Wysokiego Zamku miasto oglądał. Ale opuszczenie Wysokiego Zamku stało się dla Lwowa przyczyną klęski, bo z tego wzgórza król szwedzki położenie miasta jak na dłoni przejrzał, i tam sobie ułożył swój plan, zgubny dla Lwowa. Niestety zaś powodzenia dnia pierwszego ukołysały czujność lwowskiego komendanta. Nie spodziewał się tak rychło szturmu. Tymczasem Karol XII nie zwykł był odpoczywać przed czasem. Jeszcze tej samej nocy walny szturm przygotował. Trzy pułki dragonów odkomenderował przeciw klasztorowi Karmelitów na wzgórku, a resztę wojska ustawił w pogotowiu, na wypadek gdyby miała nadejść obiecana mieszczanom odsiecz. Dragoni, była to jazda uzbrojona w strzelby i sposobna także do walki pieszej. Zsiedli z koni i wziąwszy granaty do rąk uderzyli z mocą na klasztor. Bronił się mężnie Henig ze swoją garstką, lecz wkrótce uległ przemocy; sam na sześć szpad wzięty na stanowisku ducha wyzionął. Działa miejskie nie mogły ostrzeliwać Szwedów, gdyż napad klasztoru nastąpił od tyłu, a komendant niczego nie przedsięwziął, ponieważ niestety zaspał sprawę... Zaledwie się go dobudził dzielny dowódca pierwszego pułku mieszczan, ławnik Józefowicz —ale już było zapóźno. Od karmelickiego wzgórza zdobyć miasto było już rzeczą nietrudną. Wraz też skoczyli Szwedzi ku wałom, zachęceni obecnością króla, który sam ich ruchami kierował, ze szpadą w ręku. Piechota komendanta data ognia i zmieszała na chwilę nieprzyjaciół, ale przy ówczesnem powolnem nabijaniu nie było już czasu na strzał drugi. Szwedzi w ponownym zapędzie skoczyli naprzód — i stanęli na wałach... Miasto było zdobyte. Główny hufiec dragonów przez Ruską ulicę wkraczał do środka, na prawo i na lewo -od niego pchnięto po jednym oddziale na wały. Jeden oddział oczyścić miał wały od strony krakowskiej, drugi od strony halickiej bramy, oba złączyć się miały przy jezuickiej furcie. Wojska załogowe ustępowały przed Szwedami, komendant zniknął w jednej z kamienic — najdłużej wytrwali na stanowiskach mieszczanie. Od strony Krakowskiej Bramy gęste strzały padały na zdobywców; mieszczanie wzywali przechodzący tamtędy oddział wojska polskiego na pomoc, przyrzekając wytrwać do końca. Daremnie — dowódca oddziału pokiwał tylko smutno głową i kazał żołnierzom broń złożyć. Wówczas dopiero rozbiegli się nieszczęśliwi obrońcy Lwowa od młota i igły. Ale piętnastu kuśnierzy wytrwało aż do ostatka; zginęli wszyscy na swojej baszcie, przy swoich działach. Tymczasem na lewem skrzydle dotarli Szwedzi do Bernardynów, potem do Karmelitów na Halickiem przedmieściu. W obu klasztorach dowódcy chcieli się bronić, ale na prośby zakonników, którzy przedstawiali, że już wszelka obrona daremną, musieli się poddać. Także środkowy oddział Szwedów, wkraczający przez Ruską ulicę do Rynku, nie znalazł silnego oporu. Żołnierze z odwachu strzelili kilka razy, lecz widząc swoją nierówność, złożyli broń. Według źródeł szwedzkich miało zginąć z ich strony przy tym szturmie 40 ludzi, z polskiej 50—60, jeńców wzięli 530. Szwedzi na Rynku powyciągali wino z piwnic radzieckich i przypijając wołali do siebie: „mości panie witam cię w ruskim Lwowie". Ranek zaledwie świtał dnia 6 września 1704. W sali radzieckiej na Ratuszu zasiadł generał szwedzki Stenbock, przy nim kanclerz Pipper i inni dygnitarze. Burmistrz miasta Dominik Wilczek i rajcy stali smutno przy ścianie, oczekując swego losu. „Dlaczegoście broń przeciw nam podnieśli?" — zawołał groźnie generał. — „Ponieważ taki otrzymaliśmy rozkaz" — odpowiedzieli rajcy. Byli przy tem obecni także kanonicy katedralni, więc jeden z nich, ksiądz Tomasz Józefowicz*), przemówił do kanclerza w te słowa: „Zostajemy tu w nadziei, że otrzymamy łaskę od ciebie Jaśnie Oświecony Panie, nie wiedząc co się z nami stanie. Tymczasem żołnierz zbrojny łupi domy nasze i kościoły, zabiera tak własność prywatną jak publiczną. *) Ten ksiądz Józefowicz napisał drugą po Zimorowiczu kronikę Lwowa, która obejmuje czas od roku 1634 do 1704. Cóż w końcu mieć będziemy, jeżeli zwycięski i rozwścieklony żołdak wszystko zabierze? Całe więc miasto zalane wojskiem, zbroczone krwią swych mieszkańców, pełne trupów, w pokorze błaga o miłosierdzie" I zmiarkował się kanclerz, że nie będzie z czego wycisnąć kontrybucji, więc "porozumiawszy się z jakimś wojskowym, wydał rozkaz zaprzestania dalszego rabunku. Potem oświadczono rajcom, że mają w przeciągu 24 godzin złożyć 400.000 talarów okupu — w przeciwnym razie miasto będzie z dymem puszczone. Zaledwie wyproszono zniżenie do 300.000, a później przedłużenie terminu do dni sześciu. Nastąpiły teraz smutne dni, w których wyciskano ostatki mienia od Lwowian. Jednakże mimo największego wysiłku zebrano w mieście niewiele więcej jak 130.000 talarów*). Na szczęście przybył do Lwowa świeżo obrany królem Stanisław Leszczyński i ten uprosił Karola, że na tej sumie poprzestał. Trzeba jednak było żywić jeszcze Szwedów aż do dnia 24 września. Wtedy dopiero odeszli, zabierając ze sobą prawie wszystkie działa, których jeszcze było we Lwowie 171. Za miastem rozsadzili je prochem. Siła obronna Lwowa była raz na zawsze złamaną. Rozwiał się urok niezdobytej fortecy, który dotychczas otaczał nasze miasto- A przecież mimo wszystkiego tyle przynajmniej przyznać należy, że chociaż mniej szczęśliwie niż dawniej, to jednak bronili Lwowianie i tym razem z honorem rodzinnych kątów. Dłużej wytrwał na stanowisku mieszczanin niż zawodowy żołnierz i baczniej czuwał ławnik Józefowicz niźli komendant Gałecki. *) Zatem o wiele więcej niż przy drugim i trzecim okupie. Za czasów Sobieskiego jeszcze raz się miasto nieco podniosło — był to ostatni pokwit staropolskiego Lwowa. 18. UPADEK STAROPOLSKIEGO LWOWA Po tylu i takich przejściach, po owych szeregach wypłat żołnierskich i nieprzyjacielskich okupów, cóż dziwnego, że tak bogate niegdyś zasoby były aż do samego dna wyczerpane, że przez to pełne życia miasto przeszło widmo nędzy i powiał chłód ruiny? A jednak, same wojny nie są jeszcze w stanie wytłumaczyć trwałego upadku pewnego społeczeństwa. Upadają wprawdzie chwilowo narody i miasta pod ciężarem wojen, ale się zwykle w dość krótkim czasie znowu podnoszą, jeśli mają w sobie dosyć wewnętrznej siły — podobnie jak się człowiek rychło podnosi choćby po ciężkiej chorobie, jeśli organizm jego silny i zdrowy. Tymczasem nam właśnie tych sił wewnętrznych wówczas zabrakło. Nie w samym jednak Lwowie tkwiło źródło owej bezsilności, która Lwów coraz bardziej i bardziej trawiła — przyczyna leżała głębiej w ogólnym upadku mieszczaństwa polskiego, i jeszcze głębiej w ogólnym upadku całego narodu naszego,którego to mieszczaństwo i ten Lwów byli nierozdzielną częścią składową. Mieliśmy sposobność już w średniowiecznej epoce zauważyć, jak obok nieograniczonej pierwotnie władzy monarszej zaczęły powoli urastać w siłę i znaczenie poszczególne stany: najprzód duchowieństwo, potem szlachta, nareszcie mieszczaństwo. Władza królewska z nieograniczonej "ojcowskiej władzy nad małoletnimi, stała się opiekuńczą tylko nad podrastającymi, baczną jedynie na to, aby zachowaną była między nimi pewna równowaga. Tymczasem owa równowaga w bardzo się krótkim czasie zachwiała; jeden nad wszystkimi innymi uzyskał stanowczą przewagę stan szlachecki. On nietylko inne stany uczynił od siebie zawisłymi, ale i władzę królewską z biegiem czasu sprowadził prawie do zera. Zamiast króla rządził właściwie odtąd w Polsce sejm, ale sejm z posłów wyłącznie szlacheckich złożony. A gdy tak losy całej ojczyzny spoczywały w ręku jednego tylko stanu, to póki on kwitnął, kwitnęła także Polska, a kiedy on upadł i rwało się jego sejmowanie, musiał nastąpić upadek całego narodu. Poza stanem szlacheckim nie było bowiem już więcej niczego w Polsce — ani władzy monarszej, ani innego zdolnego do samodzielnego życia stanu. Nie należy to do historji jednego miasta rozważać, w jaki sposób się stało, że wszystkie stany w Polsce popadły w zawisłość od szlachty — nam chodzić może tutaj o jeden tylko stan mieszczański. Mieszczaństwo nasze w XV wieku bardzo poważne zajmowało stanowisko, miało nawet w sprawach publicznych znaczący udział. Jednakże mieszczanie nasi sami zaniedbali sprawę tego udziału w rzeczach publicznych; nawet na sejmy przestali mimo zachęty ku temu posyłać posłów. Tak więc przyszło do tego, że na sejmach załatwiano sprawy miejskie bez mieszczan. Jużto więc z nieznajomości stosunków miejskich, jużto z przestrzegania własnego przedewszystkiem interesu, wydała szlachta na sejmach wiele praw szkodliwych dla mieszczaństwa polskiego. Niejedno znowu utarło się bez żadnego wcale prawa, a tylko skutkiem istniejącej przewag-i szlachty - dość, że nastąpiły zczasem ograniczenia sądownictwa miejskiego, zarządu miejskiego, a nawet ograniczenia przemysłu i handlu. W czasach dawniejszych, kto chciał zaskarżyć mieszczanina, chociażby nawet był szlachcicem, mógł się udawać tylko do sądu miejskiego. W niektórych wypadkach nawet szlachcic sam bywał przez władze miejskie sądzony, a to, jeśli schwytany został na jakim wybryku w mieście. Później mieszczanin oskarżony przez szlachcica stawać musiał zawsze przed sądem szlacheckim na zamku, a szlachcic nawet w razie popełnienia największego gwałtu w mieście, nie mógł być sądzony bez udziału starosty*). Cóż się więc działo, jeśli starosta swego udziału odmówił? Udawano się do sądów nadwornych królewskich. Lecz tutaj, w dalekiej Warszawie, przeciągały się sprawy bez końca, wymagając niezmiernych kosztów, a gdy nareszcie wyrok zapadł, to wykonanie jego — wobec bezsilności władzy królewskiej — zależało znowu tylko od dobrej lub od złej woli starosty. Można więc sobie łatwo wyobrazić ile gwałtów uchodziło bezkarnie i zrozumiałą jest gorycz, z jaką się o tych stosunkach wyraża Sebastjan Cichnowicz rejent miejski we Lwowie (1659). „Naszego lwa i jego pazurów" — pisze Cichnowicz — „kiedyś takim swawolnikom strasznych i wielce ostrych zawsze się strachano. Teraz opak biją tego lwa, żal się Boże, i szczenięta jego". Różni w różnych czasach ludzie ze swej swawoli po miastach do smutnej doszli sławy, ale najbardziej ze wszystkich Mikołaj Potocki, starosta kaniowski. Popełnił on i we Lwowie ze swoją kompanją bezkarnie wiele wybryków i gwałtów (1738), i potrzeba było aż osobnego rozkazu ze strony samego króla, do którego się bezsilne miasto z prośbą o ratunek udało, aby go skłonić do opuszczenia Lwowa. Inne znów osłabienie powagi władz miejskich, które jednak dało się odczuć nietylko w sądownictwie, ale także w zarządzie miasta, wynikło skutkiem powstania tak zwanych jurydyk. Szlachta i duchowieństwo zakupowały nie tylko coraz więcej kamienic, ale i coraz więcej gruntów po miastach. Dawniej nikt w mieście nie był wolnym od obowiązków miejskich — później usunęły się od nich wyższe stany. Usunęły się nietylko z pod sądownictwa i z pod Zarządu miejskiego, ale i od płacenia podatków miejskich. *) Statut toruński z r. 1519 Osadnicy na takich wykupionych gruntach tylko dla swego pana mieli obowiązki i daniny i tworzyli pod jego naczelnictwem osobne zarządy, które się właśnie jurydykami nazywały. Jak dawniej mieszczańskie Wólki tak teraz powstawały tylko szlacheckie albo klasztorne jurydyki. Takiemi były ze szlacheckich we Lwowie: Sieniawszczyzna, Sobieszczyzna, Jabłonowszczyzna, Chorążczyzna, Zborowszczyzna, Komorowszczyzna (ul. Zborowska i Czarnieckiego) i wiele innych - razem kilkadziesiąt. Dodajmy do tego jeszcze wszystkie klasztory, których właśnie w XVII i XVIII wieku niebywała ilość powstała we Lwowie, a które także od ciężarów miejskich się usunęły. Mieli wtedy Dominikanie cztery, Franciszkanie dwa, a Karmelici aż pięć kościołów i klasztorów we Lwowie. Prócz tego przybyli jeszcze wówczas do naszego miasta Reformaci, Paulini, Augustyni, Kapucyni, Trynitarze, Misjonarze, Pijarzy — a z zakonnic Brygidki, Kanoniczki de Saxia i Sakramentki*). Zważywszy to wszystko, poznamy łatwo, jak bardzo uszczupliła się wówczas władza miasta i jego dochody. *) Wkrótce po założeniu przeszedł w posiadanie Dominikanów kościół św. Marji Magdaleny; prócz tego należał do nich obecny kościół luterski (1685), a do zakonnic tejże reguły obecna cerkiew seminarium ruskiego (1729). Franciszkanie posiadali, oprócz swego dawnego kościoła pod Niskim Zamkiem, jeszcze kościół św. Antoniego na Łyczakowie (1718); Karmelici, oprócz trzech już powyżej wspomnianych kościołów (str. 107 i 123), jeszcze jeden klasztor męski św. Marcina (1736) i jeden żeński, w tem miejscu gdzie dzisiaj bibijoteka Ossolińskich (1677). Do Reformatów należał kościół św. Kazimierza (1667), do Paulinów kościół, obecnie cerkiew św. Piotra i Pawła na Łyczakowie (1668), do Augustynów kościół św. Anny na Gródeckiem, do Kapucynów dzisiejszy kościół Franciszkański (1707), do Trynitarzy aż dwa kościoły: jeden ten, który obecnie przerobiono na cerkiew w pobliżu Narodnego domu, a drugi kościół św. Mikołaja (1745). Misjonarskie budynki na Zółkiewskiem (1744) obrócono na koszary, Pijarskie (1751) na szpital, Brygidzkie (1614) na więzienie. Kanoniczki (1763), które były na dzisiejszej ulicy Mickiewicza, zniknęły bez śladu, Sakramentki (1743) pozostały na dawnem miejscu. Cyfry podane w klamrach oznaczają daty założenia stojących do dnia dzisiejszego murowanych kościołów lub gmachów pokościelnych —nie zaś daty przybycia zakonników, które są zwykle wcześniejsze. Jednakże nietylko fundusze gminy doznały znacznego uszczuplenia — odczuwał je na samym sobie każdy ówczesny mieszczanin. Skoro już na sejmach zakazano mieszczanom kupować dobra ziemskie, to należało przynajmniej zostawić im nienaruszony ich właściwy zakres działania : przemysł i handel. Tymczasem i tutaj nastąpiły bardzo dotkliwe ograniczenia. Poddano cechy pod nadzór starosty, przyznając mu znaczny wpływ na stanowienie cen za wyroby rękodzielnicze; zamknięto granice dla wywozu krajowych, a otwarto dla przywozu towarów obcych. Nawet prawo składowe uległo znacznemu ograniczeniu. Przez takie postanowienia chciano zapewnić taniość potrzeb życiowych, a tymczasem pognębiono tylko przemysł i handel krajowy na korzyść zagranicznego. Wyrób krajowy nie mógł wytrzymać współzawodnictwa z wyrobem zagranicznym, kupiec polski znalazł się w mniej korzystnem od kupca obcego położeniu. W takich warunkach potrafili utrzymać się tylko żydzi, mieszczanie podupadli zupełnie. Mamy przerażające dowody zubożenia mieszczaństwa lwowskiego w ciągu XVIII stulecia. Zdarzył się w tym okresie czasu kilkakrotnie ten niesłychany wypadek, że kilkanaście, a czasem-aż do trzydziestu kamienic stanęło pustką. Właściciele pouciekali i nikt się nie chciał przyznać do spadku, bo więcej wynosił ciężar podatków i reparacyj, niżeli dochód z domu. Zniknął dawny dostatek przy stole, w urządzeniu i ubiorze: w skromnej czarnej kapocie, z ręką już nie na pałaszu, lecz tylko na lasce opartą, przesuwał się „łyk" lwowski cicho po tych ulicach i placach, na których się niegdyś dumnie rozpierał. Cóż dziwnego, że wobec takiego zubożenia podupadła także oświata u naszych mieszczan? Nie było za co posyłać synów zagranicę —- ba nawet do szkół miejscowych. Gdy dawniej w szkole katedralnej kształciła się przeważnie młodzież miejska — wówczas w szkołach jezuickich, które bądź co bądź do większego od katedralnej doszły rozkwitu, znajdowała się prawie wyłącznie młodzież szlachecka. Nawet w aktach miejskich ówczesnych, pisanych niedbale i chaotycznie, odbija się ten upadek oświaty w mieszczaństwie. Kiedy się rozpatruje w ten sposób, jakeśmy to powyżej uczynili, wszystkie po kolei objawy upadku mieszczaństwa polskiego wogóle, a lwowskiego w szczególności, jedno spostrzega się wszędzie dziwne napozór zjawisko. Oto ogólne pogorszenie stosunków miejskich w Polsce nastąpiło już na początku XVI stulecia — we Lwowie zaś odbiło się ono dopiero w drugiej połowie XVII wieku. Ta dość wielka różnica czasu nie jest jednak trudną do wytłumaczenia. Zwykle to się tak dzieje, że dopiero po upływie pewnego czasu pokazują się skutki jakiegoś nowego urządzenia. Tak i w tych stosunkach, im które miasto było potężniejsze, tem dłużej zasłaniało się dawnymi przywilejami swoimi. Nareszcie zjawiał się przecież jakiś powód, który sprowadzał przełom, który dawno już istniejącym przyczynom otwierał całą siłę działania. Takim powodem było we Lwowie owo palenie przedmieść w czasie oblężeń, które rujnując jurydyki i dworki szlacheckie, wywołało żywą niechęć szlachty tutejszej przeciwko naszemu miastu i popchnęło ją do zastosowania przeciw niemu tych wszystkich środków, jakie już oddawna spoczywały w jej ręku. W ciągu XVIII wieku mieszczaństwa już prawie nie widać we Lwowie. Wszystko, co się odnosi do życia publicznego, tak religijnego, jak politycznego, towarzyskiego i artystycznego, wychodzi od szlachty. Był jeszcze naówczas wielki dobrobyt w stanie szlacheckim, ale już go trawił moralny upadek. Na domiar złego, prądy które przychodziły z zagranicy nie mogły działać ożywczo, bo czas ten najgorszy dla Polski był także czasem upadku dobrego smaku w życiu obyczajowem, w piśmiennictwie i w sztuce na całym świecie. Jakaś nienaturalna przesada ogarnęła wszystko. Objawiło się to w życiu obyczajowem przez nieumiarkowaną wystawność, w literaturze przez dziwną czczość treści a napuszystość wyrażeń (panegiryzm), a w sztuce przez styl nazwany barokiem. I w naszym Lwowie sypały się wówczas dziwaczne mowy pochwalne przy każdej do tego sposobności i drukowały się jeszcze dziwaczniejsze, a jednak bardzo rozowszechnione książki np. „Nowe Ateny, czyli akademja wszelkiej wiedzy pełna" przez Benedykta Chmielowskiego — prawdziwy zbiór niedorzeczności. Różne uroczystości publiczne i rodzinne odbywały się z nadzwyczajną wystawnością, które nawet zastosowano do nabożeństwa. W razie przywiezienia jakich relikwij, albo ogłoszenia nowego Świętego, albo wprowadzenia nowego zakonu czy bractwa, były przedstawienia sceniczne, iluminacje, transparenty, salwy działowe i korowody muzyczne w użyciu. A cóż dopiero mówić o uroczystościach urządzanych przez ludzi świeckich, zwłaszcza magnatów. Kiedy w roku 1724 wydawał hetman Sieniawski córkę swą za mąż na Niskim Zamku we Lwowie, to lało się wino strumieniem z rynien zamkowych na ulicę, wojsko nadworne dawało ustawicznie ognia, a miasto siliło się na oświetlenie i ognie sztuczne. A kiedy znowu w dwa lata później ten sam dygnitarz także na Niskim Zamku zakończył życie, to wszystkie ceremonie pogrzebowe od śmierci aż do ostatecznego pochowania na Zamku brzeżańskim zajęły nie mniej czasu jak sześć miesięcy. Łatwiej było naówczas w Polsce o pieniądz a nawet o wojsko dla czczej okazałości, niż na istotną potrzebę ojczyzny. Najbardziej widoczne pamiątki swojego smaku zostawia jednak każda epoka w dziełach sztuki, a zwłaszcza budownictwa. Piękny styl odrodzenia, którego główną zasadą była miara we wszystkiem, w ciągu XVII wieku zaczął się coraz bardziej i bardziej wypaczać. I tutaj gonienie za wystawnością doprowadziło do zepsucia stylu. Powzięto jakiś szczególny wstręt do skromnej linji prostej, wszystko musiało się uginać, falować, wykręcać. Nawet ściany zakreślały faliste wygięcia i odgięcia, jak np. u nas u Dominikanów lub u św. Jura. Wówczas to weszły w użycie kręcone słupy, wówczas muszla i ślimak do szczególnie ulubionych należały ozdób. W ogóle szafował wiek ówczesny ozdobami aż ponad miarę suto, tak w zewnętrznem, jak jeszcze bardziej w wewnętrznem urządzeniu gmachów. To wypaczenie renesansu, powstałe jak cały ówczesny kierunek smaku we Francji, a panujące wszędzie w XVII wieku, nazywa się stylem baroko, zaś doprowadzony już do skrajnej ozdobności barok w XVIII wieku rokoko. Najwybitniejszym okazem pierwszego stylu jest u nas kościół Jezuicki, drugiego kościół Dominikański i katedra św. Jura. Zakon Jezuicki, założony w XVI wieku przez św. Ignacego Lojolę, głównie w celu nawracania innowierców i pogan, przybył do Lwowa już przy końcu tegoż stulecia, ale kościół swój tutejszy wybudowali Jezuici dopiero na początku wieku XVII (1610—1630). Jeszcze wówczas styl odrodzenia był mało zepsuty, renesans dopiero zaczął przechodzić w barok — to też w budowie swojej nasz kościół Jezuicki niejedną posiada zaletę. Fasada jego, chociaż już w silnych wygięciach, ma jednak piękne gzymsy obramienia i figury. Całość podnosiła dawniej (ukończona w r. 1701) wieża, niegdyś najwyższa we Lwowie, dziś całkiem prawie ucięta. Dopiero w wewnętrznem urządzeniu kościoła, które po roku 1630 nastąpiło, roztoczył barok cały blask sobie właściwy. Kronikarz jezuicki współczesny unosi się szczególnie nad przyozdobieniem sklepienia w nawie środkowej. Były na niem „misternie w gipsie rzeźbione, w rzeźbach osadzone obrazy Świętych, bogato złocone, tak, że błyszcząc cudownie porywało to umysł i zachwycało. Niczego podobnego minione wieki nie widziały we Lwowie, a nasz wiek ani się mógł tego spodziewać". Jeszcze większą staranność obrócono na ozdobienie bocznych kaplic, których było po cztery z każdej strony, zamiast naw bocznych. Bardzo często w ten sposób kościoły jezuickie budowano, chociaż się przez to przyciemniało wnętrze gmachu. Otóż w tych kaplicach oglądać było można mosiężne balustrady i balaski, srebrne obłoki i lustra, złociste i kamieniami drogimi wysadzane sukienki na obrazach, tudzież inne jaskrawe ozdoby, jak tego gust owych czasów wymagał. Dopiero w połowie XVIII wieku przekształcono owe rzędy kaplic (przez usunięcie przegradzających ścianek) na boczne nawy, przyczem zastąpiono przesadną ozdobność sklepień i ścian dość udatnemi freskami, które wykonali sprowadzeni z morawskiego Berna malarze, dwaj Egsteinowie, ojciec i syn. Przypierający do kościoła od strony prawej wielki gmach, na przyczółku datą r. 1723 oznaczony, który dziś jest siedzibą urzędów, mieścił dawniej klasztor i szkoły OO. Jezuitów*). *) Głównymi dobrodziejami Jezuitów lwowskich byli: najprzód Sieniawscy, a później Jabłonowscy i Dzieduszyccy, których pomniki w -tym kościele widzimy. Poznawszy bliżej znamienne cechy kościoła jezuickiego, łatwo już zrozumiemy rozkład i urządzenie dwu najważniejszych u nas w stylu rokoko kościołów, ponieważ styl ten jest tylko odmianą baroku. Tak katedra św. Jura jak i kościół OO. Dominikanów w swojej teraźniejszej postaci pochodzą z połowy XVIII wieku; pierwszy 2 tych gmachów stanął ofiarnością metropolitów Szeptyckich, drugi nakładem Potockich (Józefa i Mikołaja), a pod artystycznem kierownictwem Jana de Witte, późniejszego komendanta kamienieckiej twierdzy. Oba te kościoły mają też, układ kaplicowy, tylko że zasklepienie kopułowe otwiera w nich bardziej przestrzeń i dodaje światła. W szczegółach natomiast nie trudno odnaleźć i tutaj dziwactwa baroku, np. kręcone słupy u Dominikanów, albo owe kamienne latarnie na szczytach ruskiej katedry. Bądź co bądź jednakże kościół św. Jura należy do najpiękniejszych okazów stylu rokoko na całej przestrzeni ziem polskich. Jest on i w tem szczęśliwszym od innych kościołów lwowskich, że w urządzeniu wewnętrznem umknął właściwej swemu stylowi przesady, ponieważ urządzeniem tem głównie już wiek obecny się zajął. W wewnętrznem zaś urządzeniu wszystkich innych kościołów lwowskich barok się nad miarę rozgościł, usuwając zabytki innych stylów. Wyjątkowo tylko znaleźć można we Lwowie ołtarz dawniejszej konstrukcji. Najbardziej jednak, jaskrawo ze wszystkich odbija od poważnego stylu budowy urządzenie wewnętrzne u Bernardynów, którego autorem jest prowincjał Wdziekoński, w połowie XVIII wieku żyjący. Nawet gotycki korpus katedry i jej renesansowe kaplice nie uniknęły gipsowych firanek i innych ozdób barokowych. Dzisiejszy kształt swój zawdzięcza katedra Wacławowi Sierakowskiemu, który był arcybiskupem w czasie pierwszego rozbioru Polski. Żaden z arcybiskupów lwowskich ani przedtem ni potem nie poświęcił swojej katedrze tyle trudów i tyle grosza — nawet własne futro sobolowe ofiarował 70-letni starzec na cel fabryki — ale niestety restaurację przeprowadził w guście swojego wieku — nawet z usuwaniem pamiątek dawniejszych.
A więc w sztuce tak samo jak i w innych kierunkach życia publicznego stwierdzić można we Lwowie w XVIII wieku to nienaturalne zjawisko, że mieszczaństwa prawie nie widać w mieście. Tylko wyższe stany wypływają na powierzchnię publicznego życia, tylko one budują kościoły i pałacyki na Jurydykach; tylko kościelne obchody lub uroczystości rodzinne magnatów przerywają ciszę codziennego życia. Lecz choć mieszczaństwo w tak wielkiem już znalazło się poniżeniu, ubóstwie i ciemnocie, to jednak rządzące warstwy w narodzie nie pomyślały o zastąpieniu go w utrzymywaniu ładu miejskiego. W innych krajach podkopano także w tym czasie stanowisko mieszczan i ograniczono samorząd miejski, ale natomiast przynajmniej obowiązek utrzymania porządku w mieście poruczono urzędnikowi monarchy. U nas odebrano mieszczanom środki, ale nie uwolniono ich od obowiązków zarządu. W takim stanie rzeczy nic dziwnego, że obowiązkom podołać nie mogli. Lwów w XVIII wieku przygnębiający przedstawiał widok. Baszty walące się, mury w wielu miejscach poprzerywane, pozbawione ganków i schodów. Uzbrojenie w takim stanie, że kiedy w r. 1757 trzeba było strzelać na wiwat z powodu przyjazdu nowego arcybiskupa, nie było ani ziarnka prochu w zapasie i ani jednego szeląga na jego kupienie i Ratusz w zaniedbaniu, kamienice nawet prywatne tu i ówdzie na poły w ruinie. Cóż dopiero powiedzieć o utrzymaniu ulic i gościńców? Na ulicach i placach leżały sterty nawozu i śmiecia, którego już od niepamiętnych czasów żadna nie dotknęła miotła. Bruki rozpłynęły się prawie w błocie. Nie było ich za co utrzymywać, więc polecono właścicielom domów opiekę nad częściami chodników, które przed ich domami przechodziły. Ale jakżeż mogli podołać temu zadaniu ci, których nie stać było nawet na utrzymanie w całości własnych domów. Na drogach i na gościńcach napotykali podróżni odwieczne kałuże i wyboje, tak że przy każdym powozie musiało iść po kilku hajduków i co chwila go barkami swojemi to z jednej to z drugiej strony podpierać albo wyciągać z błota. Słowem wszędzie ruina i najokropniejsze zaniedbanie. Zaczęto uznawać że stan ten już dalej trwać nie może. Od czasu pierwszego upomnienia królewskiego, które przy końcu rządów Zygmunta III nastąpiło, odzywały się nieraz głosy wzywające do lepszego porządku; nawet jeszcze August IIIrozkazywał staroście i magistratowi, aby zbadali przyczyny upadku miasta i myśleli o środkach zaradczych. Ale dopiero za czasów Stanisława Augusta zjawiła się pierwsza komisja królewska dla bliższego zajęcia się tą sprawą. Równocześnie zapowiedziano otwarcie nowego trybunału we Lwowie, jako wyższego sądu miejskiego dla całej Rusi. Byty to pierwsze we Lwowie znaki zapowiadające tę poprawę wszystkich stosunków w narodzie, a stosunków miejskich w szczególności, która się ostatecznie w konstytucji 3-maja dokonała. Wprawdzie Lwów nie doczekał się już tej konstytucji, a konstytucja nie ocaliła Polski od rozbioru, ale uratowała przynajmniej społeczeństwo polskie od rozbicia, nadając mu jeszcze w ostatniej chwili samoistnego bytu przez zbratanie stanów nowy program i niespożytą wytrzymałość na przyszłość. |