Lwowskie Spotkania
Społeczno-kulturalny miesięcznik polski na Ukrainie
m.Lwów

Redaktor naczelny - Bożena Rafalska,
Opr. graficzne - Sergiusz Krochmal-Szachwerdrow
współpraca:
Lwów - Krystyna Taran, Janina Ogonowska, Teresa Kulikowicz-Dutkiewicz,
Stryj - Tatiana Bojko,
Polska - Urszula i Marisz Olbromscy, Leszek Wątróbski

Adres korespondencyjny: 79-014 Lwów 14
skr. poczt. 465

Tel.(+380 32) 98-20-11


W 60-TĄ ROCZNICĘ AKCJI „BURZA" WE LWOWIE
I NA KRESACH POŁUDNIOWO-WSCHODNICH
II RZECZYPOSPOLITEJ

SPIS TREŚCI

WSTECZ

MIECZYSŁAW DIAKUN (Anglia)

Legalizacja dokumentów AK

W TV Polonia nadano niegdyś program "Sekrety Armii", w którym omawiano sprawę podrabiania dokumentów dla członków AK na terenie Krakowa. Po obejrzeniu tego programu doszedłem do wniosku, że mógłbym dorzucić trochę więcej szczegółów na ten temat, ponieważ byłem wykonawcą dokumentów takich jak: kennkarty, legitymacje i zaświadczenia meldunkowe na terenie Lwowa.

W okresie od 1941 do 1944 pracowałem w magistracie we Lwowie, w urzędzie ogólnym, którego kierownikiem był mgr Cyganik, ja zaś zatrudniony byłem jako buchalter-kasjer. Po pewnym czasie Niemcy utworzyli wydziały dzielnicowe i mój naczelnik z ogólnego wydziału, został naczelnikiem VI wydziału dzielnicowego przy ul. Janowskiej, natomiast kasjerem-buchalterem zostałem ja. Zastępcą naczelnika był Ukrainiec, który bardzo słabo orientował się w pracach biurowych, ale taka była ówczesna polityka władz magistrackich. Prezydentem miasta był Ukrainiec przedwojenny adwokat Biłyk i trzeba zaznaczyć, że nawet był dość układny dla polskich urzędników. Rozmawiałem z nim po polsku, co znowu nie podobało się zatrudnionym Ukraińcom. Urzędującym magistratem rządził Niemiec ze swoim personelem. Wróćmy jednak do tematu. Będąc zatrudnionym w urzędzie dzielnicowym powierzono mi wydawanie kennkart dla ludności polskiej, ukraińskiej i dla Cyganów. Dla lepszej orientacji podam, że Polacy otrzymywali karty szare, Ukraińcy niebieskie z literą U w prawym I rogu, a Cyganie żółte z literą Z.

W moim wydziale Cyganów nie było i takich kart nie mieliśmy. Byłem członkiem AK, dlatego dowództwo Obszaru korzystało z moich możliwości wydawania bez podrabiania (kennkart) dla członków konspiracji. Materiał dowodowy otrzymywałem od kuriera: tj. dane osobiste wraz z fotografią. Reszta należała do mnie. Kennkartę wraz z odcinkiem zameldowania oraz metryką urodzenia i zaświadczeniem pochodzenia zanosiłem na Komendę policji na pl. Smolki i tam mając zaufanego urzędnika-Polaka, który jeszcze raz sprawdzał wszystkie załączone dokumenty podsuwał niemieckiemu komendantowi o nazwisku Müller, do podpisu.

Müller od czasu do czasu przeglądał niektóre dokumenty - wpadki nie było. Byłem cierpliwy i spokojny czekając na odbiór podpisanych kennkart. Długi czas udawało mi się wydawać podwójne karty bez podrabiania pieczątek, dokumenty były autentyczne, ale tylko do czasu wpadki kol. Tadeusz Turgi. Miał przy sobie, gdy go aresztowali, dwie kennkarty, na dwa różne nazwiska. Zbity i załamany, podał moje nazwisko i adres. Zostałem aresztowany, torturowany, a w konfrontacji kol. Tadzio Turga prosił bym się przyznał, że jemu wystawiłem kennkartę. Choć bity, nie załamałem się, nie wydałem nikogo i nie przyznałem się do wydawania kennkart. Gestapo przeprowadziło bardzo dokładną rewizję w moim domu, lecz nie znaleźli nic, co by mnie obciążyło. Siedziałem na Łąckiego w celi śmierci czekając na swoją kolejkę na rozstrzelanie. Żona moja, Danusia, wspólnie z członkami AK podpłacili gestapowców i przerzucono mnie na plac Mariacki, gdzie mieściła się polska policja kryminalna. Z tego miejsca uciekłem do Krakowa. Nie zahaczałem ani o mój dom, ani o dom mojej matki, i dobrze, bo te obiekty były obstawione przez gestapo.

Dodam, że podczas mojej pracy w wydziale dzielnicowym nawiązałem kontakt z administratorem domów kolejowych przy ul. Gródeckiej, a nawiasem mówiąc, był to nasz rejon, uratowałem tam życie kilku Żydom, którzy otrzymali ode mnie kennkarty i legitymacje pracy w urzędzie magistrackim, więc mogli wyruszyć bezpiecznie w świat i może nawet żyją, bo byli to młodzi ludzie.

Dodam, że w roku 1941 nim dostałem pracę w magistracie, pracowałem w komunalnym banku (Kasa Oszczędności), a dokładnie - w kasie nr 12 -wymiany dla Żydów przy ul. Słonecznej. Był to okres wymiany banknotów Banku Polskiego na banknoty Banku Emisyjnego. Żydzi posiadali dużą gotówkę, a ilość do wymiany była ograniczona. Podkładałem więcej egzemplarzy do podpisu na różne nazwiska i tym samym zwiększałem kwotę do wymiany. Czas był ograniczony, postój przed kasą bardzo niebezpieczny, ataki gestapowców lub milicji ukraińskiej na porządku dziennym, bo była to dzielnica żydowska. Robiłem co mogłem, aby tym ludziom pomóc i trochę się udawało.

To, co opisałem, to krótkie epizody mego życia podczas okupacji sowieckiej i niemieckiej. W innym artykule podałem obszerniej nasze życie we Lwowie. Opisałem walki naszej kompanii harcerskiej w 1939 r. i późniejsze życie konspiracyjne podczas okupacji niemieckiej. Nie jestem pisarzem, to nie mój zawód, a podałem jedynie znane mi fakty.

LWÓW jest w mojej pamięci kochanym miastem - tam się urodziłem, wychowałem, tam u oo. Bernardynów w 1944 r. brałem ślub. Lwów znam jak własny palec, każde miejsce: Pohulankę, Kwiatkówkę, Filipówkę. cmentarz Łyczakowski czy rogatkę gródecką. Pamiętam nawet kina: "Wandę", "Glorię" na Zamarstynówie i wiele innych lwowskich miejsc.

UŁANI JAZŁOWIECCY W WALCE

Zorganizowany jesienią 1943 r. w dzielnicy Wschodniej Inspektoratu Lwów-Miasto, na Górnym Łyczakowie, zmotoryzowany pułk Ułanów Jazłowieckich miał za zadanie ochronę ludności polskiej przed bandami UPA, ubezpieczenie radiostacji nadawczych, przyjmowanie „spalonych akowców", likwidację agentów Gestapo oraz przygotowanie oddziałów do walki z Niemcami w ostatniej fazie wojny i opanowanie Lwowa przed wejściem wojsk sowieckich. Ich działalnością miały być wschodnie dzielnice miasta oraz okolice Lwowa: Winniki, Podhorce, Biłka Królewska, Biłka Szlachecka, Czyszki, Winniki, Ganczary.

Wobec braku we Lwowie oficerów jazłowieckich do pułku werbowano kawalerzystów z pułków znajdujących się w mieście. Do końca 1943 r. zakończono prace organizacyjne w dzielnicy. Stan liczbowy sztabów i oddziałów wynosił ok. 1.400 żołnierzy wraz z Wojskową Służbą Ochrony Powstania oraz, ok. 250 ochotniczek w Wojskowej Służbie Kobiet. W kwietniu 1944 r, w rejonie wsi Krzywczyce-Czartowska Skała-Winniki rozlokowano trzy pierwsze oddziały leśne 14 Pułku, wkrótce oddziały rozrosły się do stanów szwadronów. Dowódcą mianowano zbiegłego z niewoli niemieckiej kapitana armii jugosłowiańskiej, Dragana Sotirovića ps. „Draża". Dalsze funkcje objęli: 1 szwadron - dca por. Henryk Koziński - „Florian" w Kopiatynie, zca por. Józef Szajda, ps. „Belabes" (z Legii Cudzoziemskiej) w Winnikach. 2 szwadron - dca ppor. Jerzy Węgierski ps. „Antek" w Wólkach, zca wachm. Władysław Choroba, ps. „Józek". 3 szwadron - dca por. Roman Madurowicz, ps. „Osa" w Pasiekach Lwowskich, zca wachm. Jan Wacek ps. „Czarny", 4 szwadron - dca por. Marcin Moslinger, ps. „Asesor" w Krzywczycach, 5 szwadron - dca por Bolesław Czajkowski, ps. „Tomasz" w Biłce Królewskiej, 6 szwadron - dca por. Bolesław Czajkowski, ps. „Tomasz" w Biłce Szlacheckiej, zca por. Emile Louis Légé, ps. „Emil" (por. wojsk francuskich).

Cztery szwadrony: 1, 2, 3, i 6 sformowano w marcu 1944 r. a 4 i 5 zmobilizowano 22 lipca. Przez cały czas do oddziałów leśnych napływali akowcy spaleni w działalności w mieście oraz zagrożeni poborem do Baudienstu.

Słabe uzbrojenie oddziałów zostało zasilone nocą z 17 na 18 marca zrzutem alianckiej broni. Oddziały leśne ułanów otrzymały ręczne karabiny maszynowe, granatniki, piąty i steny oraz kupowane od Ślązaków i Węgrów, służących w armii niemieckiej, różne rodzaje broni krótkiej. Od lutego 1944 r. w rejonie Dawidowa-Winniki oddziały UPA napadały na wsie polskie, mordując mieszkańców, a domy ich paląc. Ułani przeprowadzili akcje ostrzegawczo-odwetowe i spaliły ukraińską wieś Szołomyje, w której stacjonował batalion SS Ukraińców. Akcję wykonały oddziały 14. Pułku Ułanów pod dowództwem „Draży" bez strat własnych. Na jakiś czas napady ukraińskie ustały.

Na krótko przed Akcją Burza oddziały leśne 14 Pułku Ułanów liczyły ok. 850 żołnierzy. We Lwowie „Burza" rozpoczęła się 22 lipca. Oddziały „Draży", stacjonujące w lasach winnickich, otrzymały zadanie przechwycenia głównej niemieckiej linii obronnej na wschód od Lwowa, od wielu miesięcy umacnianej przez Niemców.

„Draża" rozkazał rozpoczęcie akcji w chwili, gdy szosą do Lwowa od strony lasów winnickich zbliżały się jednostki 129 Brygady Zmotoryzowanej Piechoty Gwardii płk. Jefimowa, które od południa odcięły jednostki niemieckie. Cztery szwadrony oddziałów leśnych 14. Pułku Ułanów znalazły się na prawym skrzydle wojsk sowieckich, które wtargnęły ulicą Zieloną do Lwowa. Tym sposobem wojska niemieckie znalazły się w kotle na przedpolu linii obronnej, zostały bowiem odcięte od strony Kopiatyna do Krzywczyc przez oddziały „Osy", „Antka" i „Floriana". Miały miejsce pierwsze straty. Patrol „Czarnego" na drodze z Kopiatyna do Winnik wpadł w zasadzkę zastawioną przez Niemców. "Czarny", ranny w głowę, cudem uniknął śmierci, lecz stracił oko.

Trzeci szwadron „Osy" wsparty przez sowieckie samochody pancerne, przypuścił natarcie na pozycje niemieckie na północ od ulicy Zielonej w kierunku Pasiek. Odrzucono Niemców z ich pozycji, a następnie z całego Górnego Łyczakowa. Ranny został kpt. „Draża", lecz nie opuścił oddziału. Szwadrony, pierwszy i drugi, skoncentrowały się w Kopiatynie, spodziewając się natarcia niemieckiego od wschodu. Kpt. „Draża" dalsze działania uzgodnił ze sztabem sowieckim.

Do końca walk o Lwów, do 27 lipca, szwadrony pierwszy i drugi, stały na wschodnich przedpolach miasta, gdzie zgrupowane zostały jednostki niemieckie. Obawiano się prób ich przebicia, co spowodowałoby walki uliczne i zniszczenie miasta, a czego chciano uniknąć. Pozostałe szwadrony 14. Pułku Ułanów odpierały w okolicach Lwowa wojska niemieckie, usiłujące przebić kocioł sowiecki.

23 lipca doszło do pierwszej, większej bitwy w Biłkach. Straty były obustronne. Mimo wprowadzenia przez npla moździerzy, oddział por. Czajkowskiego wytrwał na stanowiskach do momentu zluzowania przez jednostki sowieckie, co nastąpiło rankiem następnego dnia.

W Akcji Burza i dniach ją poprzedzających, 14. Pułk Ułanów w walce z UPA i Niemcami stracił ok. 30 poległych, pomordowanych i zmarłych z ran, nie licząc rannych ułanów.

Za walkę z Niemcami w czasie Akcji Burza, Krzyżem Virtuti Militari zostali odznaczeni: mjr „Draża", por. Bolesław Czajkowski „Tomasz". Krzyż Walecznych otrzymali: kpr. Michał Mazan -"Gałek", ułan Zygmunt Wadowski - „Longinus", sanitariuszka „Rysia", ułan „Stal". Ci ostatni nieznanego nazwiska.

30 lipca 1944 r., gen. NKWD Gruszko oświadczył gen. Władysławowi Filipkowskiemu, że Lwów jest „radziecki i ukraiński", a Polacy będą mogli wstępować do wojska sowieckiego lub armii Berlinga.

Wobec takiej sytuacji Komendant Obszaru wydał rozkaz rozwiązania wszystkich oddziałów AK sobie podległych, jednocześnie rozkazał na terenie podokręgu AK-Rzeszów utworzenie leśnych oddziałów pod kryptonimem „Warta". Dowódcą został płk. Franciszek Rekucki, ps. „Topór".

Następnego dnia aresztowano podstępnie zwabionych na „odprawę" 33 oficerów ze sztabu Armii Krajowej.

Relacjonuje mjr „Draża": (...) „Dwóch pułkowników rosyjskich zaprasza nas do budynku szkolnego, tłumacząc, że w sztabie nie ma dość miejsca, ani też materiału kancelaryjnego. Jest nas 28 oficerów oraz 4 kobiety, co najlepsze było we Lwowie. Pierwszy raz wtedy głośno protestujemy, okazując podejrzenie. Na to jeden z pułkowników rosyjskich zwraca się do nas: "Co panowie nie chcą walczyć przeciwko Niemcom?"
- Co robić? - zwraca się do mnie „Szofer" (Feliks Maziarski).
- Nie mam wyboru, albo pójść, albo tutaj walczyć. Uważam jednak, że lepiej tutaj zostać. Mamy przynajmniej pod ręką swoich ludzi. Po chwili wahania „Szofer" domaga się od pułkownika sowieckiego słowa honoru, że nic nam się złego nie stanie. Pułkownik daje słowo honoru. (...) Decyzja zapada. Wsiadamy do samochodów rosyjskich. Przyjeżdżamy na miejsce. Wchodzimy na pierwsze piętro do sali, gdzie rzeczywiście znajdują się stoły z materiałem kancelaryjnym. Na chwilę łudzimy się. Po 10 minutach jednak jakiś major zaprasza nas o piętro wyżej - do generała. Na schodach żołnierz przy żołnierzu z automatami. Złudzenie zupełnie znika. Jest całkiem jawna sytuacja.

Wchodzimy do jednej z sal, gdzie przyjmuje nas jakiś pułkownik, prosząc byśmy siadali według starszeństwa. W trzech oddzielnych krzesłach siadamy, dawny szef sztabu, ja i mój zastępca kpt. Łodyga" (Andrzej Chołoniewski). Naraz, gdy siadamy, pułkownik rosyjski, Szyrokoj wydobył pistolet i krzyknął „Ruki w wierch!". W tej samej chwili runęli do sali uzbrojeni Rosjanie.

Taki był koniec polskich rycerzy, którzy od 6 lat prowadzili bohaterską walkę przeciw okupantowi. Nie padli i nie cofnęli się przed przemocą nieprzyjaciela, zniewoleni zostali perfidią azjatycką, popartą przez fikcyjną pomoc Churchilla." (...)

Za działalność w szeregach Armii Krajowej, mjr „Draża" otrzymał podziękowanie od Naczelnego Wodza, gen. dyw. Tadeusza Bora-Komorowskiego. W październiku 1981 r. na wniosek żołnierzy AK Okręgu Lwowskiego, ostatni żyjący członek Kapituły Krzyża Obrony Lwowa z 1918 r., gen. Mieczysław Boruta-Spiechowicz, komendant 1 Załogi Szkoły Sienkiewicza, zatwierdził Krzyż Obrońców Lwowa 1939-1944.

Ustanowienie tego Krzyża zostało przychylnie przyjęte przez ostatniego Prezydenta Lwowa i Prezydenta RP na Obczyźnie, żołnierza Szkoły Sienkiewicza, prof. dr Stanisława Ostrowskiego.


Mjr Dragan M. Sotirović „Draża", „Michał", „X". Kapitan armii jugosłowiańskiej, adiutant gen. Mihajlovića, Serb; zbiegł z obozu jenieckiego w Stryju. Po nawiązaniu kontaktu z AK został zastępcą dowódcy oddziałów leśnych 14 p. uł., którymi faktycznie dowodził. Za męstwo w czasie akcji „Burza" odznaczony Orderem Virtuti Militari V klasy. Aresztowany przez NKWD 31 lipca 1944 r. wraz z innymi oficerami Okręgu AK Lwów, zbiegi z więzienia, przedostał się za San na Rzeszowszczyznę, do oddziałów „Warta" Obszaru Lwowskiego. Dowodził kompanią „D14", nawiązującą do tradycji oddziałów leśnych 14 p. ul. AK. 5 marca 1945 r. przypadkowo ujęty przez NKWD pod Dynowem, w czasie próby ucieczki wyskoczył z drugiego piętra łamiąc kości w stopie. Nierozpoznany - podawał się za oficera francuskiego nazwiskiem Jacques Roman, powracającego z obozu w Odessie. Odwieziony do Rzeszowa i umieszczony w szpitalu, stamtąd uwolniony przez „Nie". Na przełomie kwietnia i maja 1945 r. dołączył ponownie do oddziału. 29 maja 1945 r. podpisał w Siedliskach „pakt o nieagresji" z UPA uznając, że Sowieci są wspólnym wrogiem obu stron. Do zawarcia trwałego porozumienia jednak nie doszło. 25 czerwca 1945 r. oddział „Draży" wykonał ostatnią akcję - na drodze pomiędzy Jasienicą a Domaradzem zlikwidował oddział sowiecki z taborem, odbierając mu zrabowane konie i krowy. Awansowany w AK do stopnia majora. Latem 1945 r. przedostał się do Francji, przyjął obywatelstwo francuskie i zmienił nazwisko na Jacques Roman.


Opracowanie na podstawie książki "Dzieje Ułanów Jazłowieckich", Londyn 1988. (Danuta B. Łomaczewska
Artykuł został przedrukowany z Biuletynu Stołecznego Oddziału TMLiKPW

Ryszard Orzechowski

RATUSZ LWOWSKI ZDOBYTY

23 LIPCA 1944

Plany polityczne i wojskowe akcji zbrojnej Armii Krajowej kryptonim „Burza" miały na celu opanowanie Lwowa własnymi siłami zbrojnymi przed wkroczeniem wojsk sowieckich, aby w ten sposób wystąpić w roli gospodarza terenu i zająć stanowisko liczącego się partnera w rozmowach dotyczących organizowania administracji na terenach opuszczonych przez hitlerowskiego okupanta. W dniach 1 i 2 maja 1944 roku spadły na Lwów sowieckie bomby. Tajne pismo „Na straży Grodów Czerwieńskich" numer 10 redagowane przez Stanisława Ropuszyńskiego, Franciszka Maurera i księdza z kościoła św. Elżbiety - Michała Banacha w dniu 13 maja 1944 roku zamieściło artykuł pod tytułem „Quo vadis?", mający uspokoić mieszkańców przestraszonych zbliżającym się sowieckim frontem i powstrzymać masową falę opuszczania Lwowa przez polską ludność, szukającą schronienia na Ziemi Krakowskiej. Nie można dzisiaj z całą pewnością podać autora tego artykułu. Prawdopodobnie był nim ksiądz Michał Banach. Artykuł został napisany z dużym talentem literackim i wielkim poczuciem odpowiedzialności za losy miasta. W artykule tym czytamy:

„Każdy lwowianin jest dumny z tego, że Lwów to miasto nieustraszonych Orląt, że Leopolis Semper Fidelis. Semper? Zawsze? A cóż znaczą wyładowane toboły, wystraszone twarze od początku maja 1944r.? Czy to Orlęta? Czy spłoszone stado gęsi?...
Bombardowania Lwowa w dniach 1 i 2 maja, choć dokuczliwe, choć wyrządziły nieco szkody, nie wyrządziły jednak zbyt wielkich ofiar w ludziach. Wystarczył dobrze zaopatrzony schron i nieco ostrożności. Wylazły jednak urojone zmory, które do niedawna nie były straszne... Myślicie, że gdy we Lwowie pękły na kilka dni szykany administracyjne to wszędzie jest tak samo? Spotka was rozczarowanie, bo już od Przemyśla zaczynają się druty kolczaste obozów koncentracyjnych... Skoro już chcecie koniecznie opuścić miasto i osłabić we Lwowie żywioł polski to przynajmniej nie zapomnijcie przed odjazdem pójść na Cmentarz Obrońców, aby stamtąd zabrać choćby grudkę ziemi na pamiątkę
".

Ileż pobożności i miłości do Lwowa w słowach autora artykułu, który pisze dalej: „Wstąpcie do Katedry Lwowskiej i pomódlcie się przed cudownym obrazem Matki Boskiej Łaskawej, stańcie przed prastarą kaplicą Boimów, zaglądnijcie do katedry ormiańskiej, popatrzcie na Ratusz lwowski, na Plac Wystawowy, wspomnijcie na Targi Wschodnie, na Panoramę Racławicką, spójrzcie na Kopiec Unii Lubelskiej, zatrzymajcie wzrok na kopułach kościoła oo. Dominikanów, uczcie się od wież kościoła św. Elżbiety, co znaczy trwać..."

Wyjazdy Polaków ze Lwowa nie osłabiły żywiołu polskiego, a Armia Krajowa zwiększała swoje szeregi nieustannie. W dniu 18 lipca niemieckie władze administracyjne opuściły miasto. Około południa ulicą Gródecką ruszyła na zachód furmankami, rowerami i pieszo policja ukraińska. W dniu 19 lipca miasto opuściły formacje Wehrmachtu, co stworzyło korzystny, na sytuację opanowania Lwowa przez Armię Krajową. Jednak dowódca Okręgu Lwowskiego Armii Krajowej ppłk dypl. Stefan Czerwiński takiego rozkazu nie wydał, prawdopodobnie z powodu pojawienia się w rejonie Lwowa cofających się pod naporem wojsk sowieckich kilku dywizji niemieckich. W tym czasie najsilniejsze oddziały Armii Krajowej znajdowały się na terenie miasta, które zostało podzielone na dzielnice. Dzielnica Śródmieście wystawiła kompanię i dwa plutony 19. pułku piechoty w sile około 200 ludzi. Ponadto umieszczono tam odwody 5 dywizji piechoty, kompanię saperów, około 150 żołnierzy Okręgu Kedywu, kompanię specjalną, sformowaną z żołnierzy służby wywiadu i kontrwywiadu Okręgu oraz oddział por. pilota Mieczysława Borysewicza w sile około 200 żołnierzy. Razem Dzielnica Śródmieście liczyła łącznie około 600 ludzi. Dowódcą Dzielnicy Śródmieście był kpt. Edward Sidorowicz ps. „Burak".

Dowódcą pierwszego rejonu był ppor. Stanisław Datka ps. „Rybak", który otrzymał rozkaz opanowania Rynku i zawieszenia flag na wieży lwowskiego Ratusza. Dokonał tego pluton pchor. Stanisława Ropuszyńskiego, redaktora tajnego pisma „Na straży Grodów Czerwieńskich". O tym piśmie już wspomniałem na wstępie artykułu. Żołnierzami tego plutonu byli między innymi współredaktor i autor szaty graficznej tego pisma Franciszek Maurer ps. „Zyndram", kolporterzy tego pisma Franciszek Orzechowski ps. „Oksza", „Grzesio" oraz Ryszard Orzechowski ps. „Jan"; autor niniejszego artykułu. Wydarzenie związane z przygotowaniem flag i zawieszeniem ich na wieży Ratusza oraz na kamienicy Schprechera przy ul. Akademickiej, gdzie mieściła się Komenda Dzielnicy Śródmieście jest jeszcze mało znane historykom Lwowskiej Armii Krajowej, o czym świadczą pomyłki występujące w ich książkach dotyczących tego tematu.

Z tego powodu w oparciu o materiały dostarczone przez mojego przyjaciela docenta dr. inż. Franciszka Stefana Maurera wieloletniego pracownika naukowego Politechniki Śląskiej w Gliwicach, a w czasie okupacji Lwowa żołnierza Armii Krajowej, z którym służyłem w plutonie pchor. Stanisława Ropuszyńskiego i wspólnie zawieszaliśmy flagi na wieży lwowskiego Ratusza, wyjaśniam i przedstawiam całą historię tej akcji.

Miejscem kontaktów organizacyjnych Armii Krajowej Lwów-Śródmieście stało się mieszkanie Państwa Maurerów, znajdujące się przy ulicy 3 Maja nr. 17, gdzie dowódca rejonu ppor. Stanisław Datka ps. „Rybak" (obecnie profesor dr hab. inżynier wyższej uczelni) organizował odprawy, odbierał przysięgę wojskową od żołnierzy nowoorganizowanych plutonów i prowadził osobiście szkolenie żołnierzy na kursach dywersji. Dowódca rejonu ppor. inż. Stanisław Datka zaproponował również zaangażowanym w pracach konspiracyjnych członkom rodziny Maurerów wykonanie flag. Flagi zostały zrobione z wielkim zaangażowaniem i artystyczną umiejętnością przez Panią Stefanię, matkę mojego przyjaciela Franciszka Maurera i Jego siostrę Panią Zofię, które z wielką odwagą przyczyniły się do zdobycia potrzebnych materiałów, a później z narażeniem życia uszyły i przechowywały te flagi do czasu walk ulicznych na terenie Lwowa w czasie akcji zbrojnej Armii Krajowej, „Burza". Flagi te o gigantycznych rozmiarach: około 6 metrów długości każda, zostały w dniu 22 lipca przeniesione przez dowódcę plutonu Stanisława Ropuszyńskiego i towarzyszących mu żołnierzy plutonu -Franciszka Maurera ps. „Zyndram" oraz Franciszka Orzechowskiego ps. „Oksza", „Grzesio" z mieszkania przy ulicy 3 Maja 17, do domu nr 24 w Rynku, gdzie znajdował się lokal konspiracyjny, mieszczący się w mieszkaniu znanych lwowskich cukierników, Michotków, wywiezionych w roku 1940 na Sybir.

Na drugi dzień, 23 lipca 1944 roku (data historyczna dla historii Lwowa) po przenocowaniu w mieszkaniu Państwa Michotków dowódca plutonu podciągnął swój pluton z rejonu ulicy Akademickiej - do Rynku i w czasie walk ulicznych na tym terenie wydał rozkaz Franciszkowi Maurerowi i mnie. autorowi tych wspomnień, wejście na szczyt wieży Ratusza i zawieszenia tam flag.

Po latach Franciszek Maurer tak opisał to historyczne wydarzenie: „My, żołnierze AK, byliśmy pierwsi, którzy po opuszczeniu Ratusza przez Niemców, dostaliśmy się do wnętrza przez wybity dolny kwadratowy filunek bramy wejściowej. Rozwiesiliśmy na szczycie Ratusza z czterech stron wieży flagi czterech aliantów: Polski, Stanów Zjednoczonych Ameryki, Anglii i Związku Radzieckiego. Od strony Wysokiego Zamku umieściłem flagę ZSRR, co rozwścieczyło snajperów ukraińskich, będących na służbie niemieckiej, którzy coraz silniej nas ostrzeliwali. Po przeciwnej stronie wieży zawisła flaga polska, na pozostałych ścianach wieży - od wschodu - flaga Stanów Zjednoczonych Ameryki, a od zachodu - flaga Anglii. Flagi zostały zamocowane do żelaznej bariery i luźno zwisały, ku dołowi powiewając na wietrze."

Pamiętam dokładnie, że w pewnym momencie silny podmuch wiatru podniósł flagę i zawinął ją na barierze. Musieliśmy ponownie przy nasilających się wybuchach pocisków wspinać się na wieżę i obciążać końce flagi „ciężarkami", aby uczynić je mniej podatnymi na podmuchy wiatru. Tymczasem pod Ratuszem obok żołnierzy Armii Krajowej gromadzili się mieszkańcy okolicznych domów, którzy mimo strzałów snajperów ukraińskich i niemieckich cieszyli się i witali żołnierzy Armii Podziemnej, dając świadectwo, że Lwów jest w polskich rękach, wyzwalany przez Polskie Wojsko. Do Rynku wjechał sowiecki czołg. Wysiadł z niego radziecki czołgista i zwrócił się do nas po rosyjsku: - Witajcie polscy partyzanci! Wyciągnął z czołgu małą, prowizorycznie sporządzoną, w kolorze bordowym flagę i witając się z dowódcą, pchor. Stanisławom Ropuszyńskim, powiedział: - Ja również chcę zawiesić flagę, dostałem taki rozkaz od dowódcy. Dowódca powiedział do mnie:
- Idź z nim i zawieś flagę. Pierwszy wszedłem do Ratusza. Zaproponowałem wejście na dach budynku, ale on zatrzymał się na pierwszym piętrze przy oknie i powiedział:
- Wystarczy tutaj. Wetknęliśmy drążek flagi we framugę okna na pierwszym piętrze. Czołgista uścisnął mi rękę i zszedłem z nim na Rynek, gdzie stał jego czołg.
Wkrótce czołg ruszył i odjechał. Historycy ukraińscy wymieniają czołgistę Marczenkę jako pierwszego i jedynego żołnierza armii Czerwonej, który zawiesił na lwowskim Ratuszu flagę radziecką. Przemilczają udział Armii Krajowej w akcji wieszania flag, które pojawiły się nie tylko na wieży ratuszowej, ale i na budynku Schprechera, na gmachu Politechniki, zdobytej po ciężkich walkach przez Kedyw AK Okręgu Lwów i na wielu innych domach w całym Lwowie. Stanisław Pempel tak opisuje ostatnie dni Akcji „Burza": „Władze sowieckie nakazały zdjąć wszystkie flagi z budynków pod pretekstem wskazywania celów artylerii niemieckiej, a także zakazały używać do walki żołnierzy AK, tłumacząc to brakiem wyszkolenia". Wkrótce nastąpiły masowe aresztowania żołnierzy Armii Krajowej.

Pluton Stanisława Ropuszyńskiego otrzymał rozkaz zakwaterowania się w dawnym Gmachu Gestapo przy pl. Smolki, a po następnych kilku dniach przyszedł rozkaz złożenia broni przy ulicy Lelewela. Ale większość żołnierzy nie wykonała tego rozkazu i powróciła do domu z krótką bronią. Później broń ta została niejednokrotnie użyta do walki z nowym sowieckim okupantem. Ale to już inna historia polskiego podziemia pod okupacją sowiecką. Dla mnie i dla moich kolegów, którzy jeszcze żyją pozostaje obowiązek utrwalenia historii Lwowskiej Armii Krajowej oraz zachowanie pamięci o tych kolegach, którzy polegli w walce z hitlerowskim i sowieckim okupantem. 


Ppłk dypl. Stefan Czerwiński „Karabin", „Stefan", „Zamkowski", oficer zawodowy WP, w wojnie obronnej 1939 r. dowódca artylerii dywizyjnej, dostał się do niewoli niemieckiej, z której zbiegi. Od października 1939 r. w konspiracji (SZP). 31 stycznia 1944 został skierowany na stanowisko zastępcy Komendanta Okręgu Lwów AK, a od 16 lutego objął stanowisko Komendanta Okręgu. 30 czerwca 1944 r. objął dowództwo Podokręgu Lwów i odtwarzanej 5 Dywizji Piechoty AK. 31 lipca 1944 r. udał się z gen. W. J. Filipkowskim do Żytomierza i dzielił jego losy do listopada 1947 r. Zmarł w 1971 r.

 

NIEZŁOMNY OJCIEC RAFAŁ

Aby przedstawić losy jednego z niezłomnych żołnierzy AK o. Rafała Kiernickiego, duszpasterza kościoła rzymskokatolickiego zwracamy się do fragmentów z zeszytu nr.ll STUDIÓW I MATERIAŁÓW WYDZIAŁU TEOLOGICZNEGO UNIWERSYTETU ŚLĄSKIEGO W KATOWICACH zatytułowanego KATEDRA OBRZĄDKU ŁACIŃSKIEGO WE LWOWIE I JEJ PROBOSZCZ o. RAFAŁ KIERNICKI OFM CONV W LATACH 1948-1991 autorstwa ks. Józefa Krętosza (Księgarnia św. Jacka, Katowice 2003).

Za pozwolenie na skorzystanie z materiałów serdecznie dziękujemy. Redakcja.


Pragnę powitać najpierw seniora, któż go nie zna - ojciec Rafał! Przez tyle lat, dziesięciolecia, przez tyle cierpień i upokorzeń wierny stróż tego skarbu, tego znaku tożsamości Kościoła jakim jest prastara lwowska katedra łacińska". 
Jan Paweł II, Lubaczów 3 VI 1991 r.


(...) „Kiedy z woli Ojca Świętego obejmowałem w 1991 r. w katedrze lwowskiej obrządku łacińskiego posługę arcypasterza urzekł mnie widok pięknej liturgii, tłumów wiernych w niej uczestniczących i przystępujących do sakramentów, ich przywiązanie do Kościoła i księdza to wszystko zawdzięczamy proboszczowi, ojcu biskupowi Rafałowi i współpracującym z nim w czasach powojennych księżom".

Fragment Słowa Wstępnego księdza Mariana Kardynała Jaworskiego, Arcybiskupa Metropolity Lwowskiego obrządku łacińskiego


Członek zakonu franciszkańskiego i duszpasterz trzech okupacji Lwowa

Władysław Kiernicki urodził się 3 V 1912 r. w polskiej wielodzietnej (jedenaścioro rodzeństwa), rzemieślniczo-rolniczej rodzinie Adama i Michaliny z d. Światłowskiej w Kułaczkowcach. Miejscowość ta należała do parafii Niepokalanego Poczęcia NMP w Gwożdżcu, prowadzonej przez franciszkanów konwentualnych na terenie ówczesnego dekanatu Horodenka. W gminie Kułaczkowce, położonej na pograniczu łacińsko-bizantyjskim, mieszkało pod koniec XIX w. 2300 mieszkańców, z których w 1904 r, 931 było katolikami obrządku łacińskiego. Po ukończeniu szkoły powszechnej (1920-1927) w Kułaczkowcach i Gwożdżcu W. Kiernicki naukę kontynuował w Niższym Seminarium Franciszkanów Konwentualnych w Łodzi (1927-1930). Zgłosiwszy się 25.V.1930 r. do zakonu franciszkanów konwentualnych, gdzie otrzymał imię Rafał, 3 IX 1930 r. Kiernicki rozpoczął nowicjat w Łagiewnikach k. Łodzi. Po jego zakończeniu, 4 IX 1931 r. złożył w zakonie pierwsze śluby czasowe (profesję sympliczną). Następnie uzupełniał edukację w zakresie szkoły średniej w lwowskim Studium Domesticum, gdzie również w późniejszym okresie rozpoczął studia filozoficzne. W 1934 r. zdobył maturę w X Państwowym Gimnazjum im., H. Sienkiewicza we Lwowie, a 4 X 1934 r złożył wieczyste śluby zakonne (profesję solemną). W latach 1935-1938 studiował teologię w Seminarium Duchownym Franciszkanów w Krakowie, następnie w latach 1937-1939 kontynuował studia na Wydziale Teologicznym UJK we Lwowie. W 1939 r. zdobył tytuł magistra teologii ze specjalizacji teologia moralna. W czasie studiów w Krakowie o. R. Kiernicki angażował się w redagowanie seminaryjnego pisemka "Bratni Zew", a we Lwowie przez pewien okres malował afisze dla prowadzonego przez franciszkanów kina "PAX" . Potem dodatkowo studiował na UJK psychologię. Święcenia kapłańskie otrzymał 25 VI 1939 r. we Lwowie z rąk arcybiskupa lwowskiego obrządku łacińskiego Bolesława Twardowskiego.

Początki kapłaństwa o. Rafała Kiernickiego przypadły na trudne czasy II wojny światowej, w tym kilka kolejnych okupacji Lwowa: radziecką, niemiecką i powtórnie radziecką. Lwowski klasztor w 1940 r. liczył 6 ojców, 2 braci i 16 kleryków, natomiast w 1944 r. 19 ojców, 8 kleryków i 9 braci. Gwardian lwowskiego klasztoru o. Albert Wojtczak zastał wybrany komisarzem generalnym na wszystkie klasztory będące pod radziecką okupacją. Pomimo radzieckiej okupacji, od 21 XI 1939 r. we lwowskim klasztorze Franciszkanów kontynuowano studia filozoficzno-teologiczne. Ich organizatorem był o. Albert Wojtczak, z kolei historię filozofii oraz od 1940 r. teologię moralną i prawo kanoniczne. W roku akademickim 1941/1942 kontynuował wszystkie powierzone mu wykłady oprócz prawa kanonicznego, które przejął po nim o. Dr Hadrian Ledóchowski OFM Conv. Funkcję magistra o. Rafał pełnił do 1942 r. W tym roku powołany został również na stanowisko wikariusza lwowskiego konwentu, odpowiedzialnego za jego aprowizację.

Na rzeczywistość okupacji radzieckiej składało się wiele niedogodności dla klasztoru i seminarium, m.in. braki w zaopatrzeniu studentów w towary przemysłowe oraz produkty spożywcze. Należy wspomnieć, iż jest to okres, kiedy można było kupić tylko pół bochenka chleba na sobotę i konieczne było wystawanie przed sklepami w niekończących się kolejkach. Dodatkowo w styczniu 1940 r. ukraińscy chłopi splądrowali i zniszczyli będący własnością klasztoru ostatnim źródłem wyżywienia. W związku z pierwszą wywózką Polaków na Syberię, w środku mroźnej zimy 10 II 1940 r., podjęto rozpaczliwe próby ucieczki mężczyzn do lasu. W odpowiedzi na zaistniałą sytuację władze ogłaszały naloty i urządzały łapanki uciekinierów. W tym czasie kilkakrotnie podejmowano również próby penetracji życia seminaryjnego.

21 VI 1941 r. wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Po pierwszych dniach "bezkrólewia" ukraińskie konspiracyjne i paramilitarne formacje rozpoczęły 24 VI 1941 r. ostrzał wycofującej się ze Lwowa Armii Czerwonej. W związku z tym wydano rozporządzenie, iż wszystkie frontowe okna miały być zamknięte i zakazane było przebywanie przy nich. Po tajemniczym wystrzale tego samego dnia z ogrodu klasztornego w kierunku przejeżdżającego radzieckiego czołgu wojsko i milicja przeprowadziły w seminarium brutalną rewizję. Aresztowano na kilkanaście godzin wszystkich zakonników, kleryków i osoby świeckie zatrudnione w klasztorze. Po kilku godzinach zostali oni zwolnieni, z wyjątkiem magistra kleryków o. R. Kiernickiego, który na pytanie o przełożonego klasztoru wskazał na siebie. Posadzony w więzieniu w "Brygidkach", zdążył z niego uciec po trzech dniach w czasie pożaru wznieconego przez uciekających ze Lwowa przed Niemcami funkcjonariuszy NKWD więźniów . O. R. Kiernicki jako więzień był świadkiem tej rzezi. Cudem wydostawszy się w czasie pożaru z więzienia, jako ocalony powtarzał później: "Nie wiem, kto mnie wyprowadził, ale ktoś mnie prowadził".

W nowej rzeczywistości niemieckiej okupacji definitorium lwowskiego komisariatu zakonu 2 VIII 1941 r. mianowano magistrem kleryków o. Wiktora Błaża, a o. Rafał skierowany został do innych funkcji. Ze względu na jego zapobiegliwość został wikariuszem lwowskiego klasztoru i przeniósł się do duszpasterstwa w poświęconym w 1942 r. kościele w Kozielnikach. Równocześnie kontynuował wykłady w seminarium duchownym, nauczał konspiracyjnie religii i łaciny w mieście, opiekował się tajnymi organizacjami skupiającymi młodzież: harcerstwem i Krucjatą Eucharystyczną. Po aresztowaniu opiekuna ks. Bogdanowicza, przejmując od niego na wiosnę 1940 r. opiekę, został kuratorem lwowskiego koła studenckiej organizacji katolickiej "Juventus Christiana". W tym okresie był jednocześnie spowiednikiem sióstr, a takie działał w konspiracji, mimo wyraźnego zakazu władzy radzieckiej. W czasie okupacji niemieckiej pełnił posługę kapelana lwowskiej Armii Krajowej. W związku z angażowaniem się w duszpasterstwo i konspirację jego funkcja magistra kleryków była nominalna. Po przejściu do Kozielnik został z niej zwolniony. Klerycy tamtych czasów wspominają, że o. Rafał Kiernicki był zawsze zajęty, udzielał się dużo, zwłaszcza poza klasztorem: w duszpasterstwie, pracy charytatywnej i działalności konspiracyjnej. O swojej aktywności z nikim w klasztorze nie rozmawiał.

Uczestnik konspiracji Armii Krajowej i więzień łagru

Kontakty o. R. Kiernickiego ze zbrojnym i cywilnym podziemiem polskim zaczęły się już w październiku 1939 r. Kiedy przełożeni zakonu w 1942 r. zamierzali go przenieść na placówkę w Czyszkach, dowództwo lwowskiej AK interweniowało, aby pozostał na placówce w pobliżu miasta. W czasie okupacji niemieckiej pełnił wiele funkcji. Oprócz duszpasterstwa i pracy dla zakonu zaangażował się w struktury konspiracji w Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) AK. Jako członek konspiracyjnych formacji był znany pod pseudonimem „Dziunio". W początkowej fazie był dowódcą wywiadu V/ K (łączność konspiracyjna) inspektoratu Lwów miasto. Pracując w duszpasterstwie w Kozielnikach, organizował i kierował siecią łączniczek, wywodzących się głównie z przedwojennego harcerstwa. Na przełomie marca i kwietnia 1944 r., w ramach zmian organizacyjnych zbrojnej konspiracji, połączono komendę miasta z komendą okręgu Lwów. W związku z tym zastąpiono dotychczasowego szefa oddziału Va sztabu komendy okręgu, nieznanego z nazwiska majora rezerwy ps. „Lilia", kierownikiem łączności konspiracyjnej miasta, którym był o. R. Kiernicki. Dlatego w marcu 1944 r. przeniesiono go na stanowisko dowódcy wywiadu V/K okręgu Lwów. Jako kierownik tej komórki odpowiedzialny za łączność konspiracyjną zorganizował wśród młodych ludzi sprawną sieć łączników, którzy na terenie miasta i w okolicach Lwowa przenosili informaqe oraz rozkazy dowództwa do poszczególnych oddziałów. Utworzona przez niego sieć kurierów zapewniła sprawną łączność między poszczególnymi oddziałami, zwłaszcza w czasie akcji „Burza". Zdążywszy w 1944 r. ostrzec poszczególnych członków dowództwa lwowskiej AK, przyczynił się m.in. do uniknięcia aresztowania przez „Smiersz" 40 osób, które zdążyły w porę uciec ze sztabu na ul. Kochanowskiego i nie przybyć 31 VII 1944 r. na spotkanie z marszałkiem Kaniewem. Oprócz tej funkcji o. R. Kiernicki był równocześnie kasjerem inspektoratu AK Lwów.

Armia Krajowa, licząca we Lwowie 20 000 żołnierzy, przeprowadziła w mieście od 22 do 27 VII 1944 r. akcję „Burza", wspólnie z Armią Czerwoną usuwając Niemców z miasta. 22 VII 1944 r. manewrem oskrzydlającym Armia Czerwona, przy udziale wspierającej Armii Krajowej, wtargnęła do miasta od południowego wschodu. Śródmieście zostało opanowane 23 VII, a w zachodnich i północnych dzielnicach walki trwały do 28 VII 1944 r. Skrupulatnie przygotowując się do niej, odłożono nawet na dalszy plan obronę przed napadami UPA polskiej ludności cywilnej z okolicznych wiosek. Następnie kwaterę główną obszaru lwowskiego, zgodnie z rozkazem z Londynu, przeniesiono 22 VII na ul. Kochanowskiego 27, by następnie ujawnić się przed Sowietami. W celu zachowania bezpieczeństwa dokumentację sztabu zdeponowano w innych lokalach. Kontakt z radzieckim dowództwem nawiązano 26 VII, kiedy dowództwo lwowskiej AK z gen. Władysławem Filipkowskim udało się do kwatery sztabu I Frontu Ukraińskiego. Tam zgłoszono gotowość dalszej wspólnej walki z Niemcami w formie Piątej Dywizji Piechoty utworzonej z żołnierzy AK, podlegającej rządowi polskiemu w Londynie. Delegacja ta była przyjęta przez gen. Iwanowa. Następnego dnia odbyła się na ul. Kochanowskiego odprawa oficerów okręgu lwowskiego, na której gen. Iwanów poinformował, że Armia Czerwona nie jest zainteresowana utworzeniem takiej dywizji. Oświadczając, że Lwów jest miastem radzieckim, dano do wyboru wstąpienie do Armii Czerwonej lub do walczącej na wschodnim froncie armii polskiej pod dowództwem gen. Berlinga. Dla uniknięcia rozlewu krwi gen. W. Filipkowski wydał rozkaz złożenia broni. O. Rafał, który był odpowiedzialny za łączność, nawiązał poprzez łączników kontakt z poszczególnymi oddziałami AK, walczącymi jeszcze na terenie miasta i przekazał im ten rozkaz. W nocy 28/29 VII, podczas posiedzenia Okręgowej Rady Jedności Narodowej pod kierownictwem mgr. Adama Ostrowskiego, zaaprobowano plan udania się do Żytomierza na rozmowy z gen. Berlingiem. Decyzja wyjazdu podjęta została bez konsultacji z dowódcą AK gen. Borem Komorowskim. Równocześnie marszałek Koniew, dla omówienia taktyki dalszej wspólnej walki z Niemcami, zaprosił do siebie na odprawę sztab oficerski AK. W międzyczasie ulica, gdzie znajdował się sztab AK, została okrążona przez uzbrojone radzieckie warty. W obliczu wyczuwanego zagrożenia z 60 osób należących do ścisłego dowództwa, a czterdziestu ostrzeżonych przez szefa łączności, ratując się ucieczką z „kotła" przy ul. Kochanowskiego, uniknęło aresztowania. Na spotkanie udało się 20 oficerów należących do sztabu okręgu, w tym szef łączności o. R. Kiernicki. Wszyscy pojechali na miejsce spotkania z marszałkiem podstawionymi przez Sowietów samochodami. Tam zostali rozbrojeni i aresztowani przez radziecki kontrwywiad „Smiersz". Najpierw sprowadzono ich do podziemi budynku, następnie przetransportowano do więzienia na ul. Łąckiego. „Kocioł" na ul. Kochanowskiego trwał jeszcze do 2 VIII 1944 r., do którego, pomimo ostrzeżeń ludzi na ulicy, wpadło dalszych 30 osób. Oficerowie: komendant obszaru Lwów gen. W. Filipkowski, jego zastępca F. Studziński, p. o. szefa sztabu pułkownik H. Pohoski oraz komendant okręgu Lwów pułkownik S. Czerwiński, którzy wylecieli ze Lwowa samolotem do Żytomierza na rozmowy z gen. Z. Berlingiem, w nocy 2/3 VIII 1944 r. również zostali aresztowani i osadzeni w obozach. O. R. Kiernicki więziony był od września 1944 r. w Charkowie, od marca 1945 r. w Riazaniu Diagilewie (skąd usiłował bezskutecznie zbiec), następnie od 1947 r. w Czerepowcu i Griazowcu . Jak głęboką tajemnicą był jego udział w konspiracji wojskowej AK, świadczy treść kroniki lwowskiego klasztoru z czasów wojny. Jej autor dowiedział się w kilka dni później o aresztowaniu i jego zdaniem niepotrzebnej wpadce o. Rafała. Domyślał się również, że pełnił w niej jakąś ważną funkcję, jednak nie wiedział jaką.

Pobyt w obozach o. R. Kiemickiego okazał się twórczym dla niego jako członka więzionej konspiracji wojskowej, a także jako księdza. W Riazaniu zgromadzonych było 3000 polskich oficerów. Po nieudanej ucieczce z obozu (16 VIII 1947 r.) o. „Dziunio" włączył się w nurt jego życia. Dla koordynacji duchowej opieki nad zgromadzonymi w nim polskimi oficerami i żołnierzami wszedł w kontakt z więzionymi tam innymi księżmi, m.in. kapelanami okręgów wileńskiego, podhorskiego i lubelskiego. Mszę św., do której służyli starsi wiekiem i stopniem wojskowi, odprawiał przed pobudką w umywalni, bądź w jednym z baraków. Zachowały się przybory liturgiczne o. R. Kiernickiego wykonane przez obozowiczów, m.in.: kielichy, ornat uszyty z płaszcza oficerskiego, na którym wykonany był haft z drucików pochodzących z przewodów elektrycznych. Wszystkie sprzęty liturgiczne o. R. Kiernicki oddał w 1990 r. do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. W ramach obozowego konspiracyjnego duszpasterstwa pośród trzech tysięcy wiernych-współwięźniów, o. Rafał pełnił posługę spowiednika. Zorganizował bractwo różańcowe, opiekował się uwięzionymi członkami lwowskiej „Juventus Christiana", urządzał kursy wiedzy religijnej, jednał poddających się frustracji i skłóconych najczęściej na tle różnic poglądów politycznych. W tej trudnej rzeczywistości podnosił na duchu wiele osób, ratując ich przed załamaniem i próbami samobójstwa. W ramach gotowości służenia spowiedzią oraz radą potrzebującym pomocy duchowej czy materialnej o. Rafał usadawiał się w baraku na górnej pryczy naprzeciw drzwi wejściowych. W atmosferze gorączki uczenia się gromadzili się wokół niego współwięźniowie, aby słuchać wykładów oraz dyskutować na teologiczne i duchowe tematy. Pełniąc duchową opiekę nad więźniami, pomagał wielu z nich odnaleźć się w obozowej rzeczywistości. Przyczynił się m.in. do zmiany „zawodu" przez kapitana Mariana Waltera, który po wyjściu z obozu wstąpił do zakonu franciszkanów bernardynów, gdzie spędził resztę życia jako brat zakonny. Raz nawet wygłosił na życzenie obozowiczów tygodniowe wielkopostne rekolekcje. Dla personelu obozowego praca z o. Rafałem była korzystna. By nie doprowadzić do buntu, którego obawiano się szczególnie wśród Polaków, władze obozowe względnie tolerowały te praktyki religijne, żądając jedynie przedłożenia do cenzury przygotowanego tekstu kazań, co w praktyce nie było przez o. R. Kiernickiego realizowane. Mimo to, w związku z panującymi w obozie nieludzkimi warunkami bytowymi, wybuchł 29 VI 1947 r. bunt w postaci siedmiodniowej głodówki, której organizatorem był o. R. Kiernicki.

Owocem buntu była likwidacja obozu, wyjazd niektórych uwięzionych do Polski i rozparcelowanie reszty do innych obozów. O. R. Kiernickiego z oficerami wyższej rangi wysłano do Griazowca, a niższej rangi oficerów do Czerepowca. Szczególnie cenna była jego obecność wśród reszty uwięzionych, którzy jeszcze nie wyszli na wolność, grupy 27 osób (oficerów łączności, wywiadu, kontrwywiadu). W atmosferze niebezpieczeństwa, załamania się psychicznego i prób targnięcia się na własne życie o. R. Kiernicki ratował współwięźniów przed zwątpieniem. W marcu 1948 r. obóz z Griazowca został rozwiązany. Część uwięzionych wyjechała do Polski. O. R. Kiernicki wrócił w kwietniu 1948 r. do Lwowa i natychmiast rozpoczął pracę w katedrze obrządku łacińskiego.

Wspomnienia ojca Rafała Kiernickiego spisane przez Kazimierza Micińskiego
(tekst nieautoryzowany)

Miałem wtedy 32 lata i pełniłem funkcję szefa łączności przy sztabie okręgu AK miasta Lwowa w randze kapitana czasu wojny. Mieszkałem przy teraźniejszej ulicy Zielonej, w samym końcu, 3 km za wodociągami, niegdyś ul. Dębina, w małym domku z poddaszem i ogrodem z dwoma księżmi i bratem duchownym. W ogrodzie był zamaskowany schron pod stosem siana i nawozu, na wypadek różnych nieprzewidzianych sytuacji lub nalotu. Schron był budowany po wypadkach maja '44, kiedy to bandy ukraińskie przy pomocy „SS Galicja" koło Starego Sioła wymordowały dużo Polaków. Nieopodal mego miejsca zamieszkania był kościół, w którym odprawiałem. Po wojnie kościół ten przebudowali na budynek fabryczny. Odprawiałem też w kościele ss. sakramentek. Ludzie mieszkający w sąsiedztwie i „baby" na placu św. Antoniego wiedzieli, czym się zajmuję. Księża, z którymi mieszkałem, też. Nazywali mnie „politycznym księdzem". Wieczorem, 20 czerwca, poszedłem na spotkanie z dowódcą okręgu płk. Czerwińskim. Rozmawialiśmy o codziennych sprawach. Mówiliśmy między innymi o spodziewanym ataku wojsk sowieckich od strony ulicy Łyczakowskiej. Niemcy także spodziewali się ataku z tej strony i zgrupowali na tym odcinku od strony Kurowic aż do Lwowa silne oddziały. Atak nastąpił, ku zaskoczeniu nas i Niemców, jednak od strony Bóbrki, to znaczy ulicy Zielonej.

Od dowódcy okręgu wyszedłem przed godziną policyjną, to znaczy przed 21.00. Kiedy dochodziłem już do domu, zauważyłem jakiś dziwny ruch w domostwach i zagrodach. Na pewno coś się stało - pomyślałem. Od strony peryferii ujrzałem człowieka poruszającego się konno. Zatrzymałem go i spytałem co tam się stało. Powiedział mi, że od strony pól słychać potężną strzelaninę, że zaatakowały bandy ukraińskie. Pośpieszyłem, żeby nie zostać zaskoczonym.

Tymczasem na ulicach zrobiło się tak cicho i bezludnie, jakby wszyscy wymarli. W domu nie zastałem nikogo. Wszyscy poszli do schronu. Napiłem się wody z cebrzyka i poszedłem do kościoła. Wdrapałem się na słup przy bramie i zacząłem obserwować, co się dzieje. Po krótkiej chwili zaczął się ostrzał. Wtedy dopiero zrozumiałem, że to sowieci zaczęli atak.

Ponieważ ściemniło się, zszedłem na dół i poszedłem do domu. Ostrzał artyleryjski nie wywarł na mnie żadnego wrażenia, więc po modlitwie położyłem się spać. Moi współlokatorzy nadal pozostawali w schronie. Nad ranem obudził mnie silny ostrzał, który za jakąś chwilę osłabł. Więc wstałem i poszedłem na poddasze, gdzie było okno. Zacząłem obserwować rozległe pola za domkiem, porośnięte z rzadka drzewami. Było pusto. Nade mną od czasu do czasu przelatywały pociski wystrzeliwane gdzieś z dalekich pozycji, a skierowane bliżej do centrum miasta.

Nagle w niedużej odległości od domów zawarczały motory i ukazali się trzej niemieccy oficerowie na motocyklach. Zsiedli i zaczęli o czymś żywo rozmawiać. Z ich gestów domyśliłem się, że wybierają pozycje obronne. Za jakiś czas, pod wtór lecących ze świstem pocisków zjawiły się pierwsze niemieckie oddziały i obsadziły w równej tyralierze dość znaczny teren między domostwami, zajmując kawałek pola.

Za jakiś czas na polu ukazała się ciężarówka, wysypała z siebie garść żołnierzy i odjechała. Za nią druga, trzecia, dziesiąta, dwudziesta. I tak oba krańce pola zapełniły się wojującymi przeciwko sobie stronami. Powstał mały odcinek frontu. Żołnierzy sowieckich wciąż przybywało i przybywało pod akompaniament kanonady, która się teraz wzmogła. Dało się widzieć, że Niemcy są zaniepokojeni sytuacją. To tu, to tam jakaś postać w szarozielonym mundurze odłączała się od drzewa, za którym stała i podcięta padała na ziemię. Dały się słyszeć wyraźne komendy niemieckie do odwrotu. Z odwrotem wojsk kojarzy się zawsze panika. Zaszokowało mnie to, że podczas nieustającej strzelaniny i coraz większej ilości ginących żołnierzy tyraliera niemiecka we wzorowym ładzie, na komendy zaczęła się metr po metrze wycofywać. Gdy już prawie przecinali linię, gdzie się znajdowałem, ostrzał tak się wzmógł, że postanowiłem zejść do schronu. Ledwo zszedłem na dół, jak usłyszałem za sobą przerażający gwizd i następujący po nim wybuch. Oglądnąłem się. Ze strzechy i okna, gdzie przed niespełna dwoma minutami obserwowałem zdarzenia, zostało parę spalonych belek i tląca się stoma. Przeżegnałem się. Widocznie jakiś obserwator sowiecki zobaczył głowę durnego Rafała i myśląc, że to obserwator niemiecki skierował w to miejsce ogień z działa małego kalibru.

W schronie znajdowali się księża, moi współlokatorzy i parę cywilnych osób. Byli zaniepokojeni moją długą nieobecnością. Wyglądaliśmy wszyscy chyłkiem, co się dalej będzie działo. Niemcy odeszli już daleko w tył. Zjawili się pierwsi żołnierze sowieccy. Wygląd ich był wręcz zniechęcający - motłochy. Jeden poszedł do sąsiedniej zagrody i poprosił o wodę. Gdy wypił, odwrócił się w zupełnie inną stronę do kierunku natarcia i powłócząc nogami zaczął pomału iść. Zza domu wyszedł inny żołnierz i spytał tego, dokąd idzie. Ten odpowiedział, że „na Berlin"; - „ Doroga eta nie w tu storonu" - odpowiedział ten drugi i razem zaczęli iść „na Berlin" to znaczy w kierunku Lwowa. Za nimi pojawili się inni żołnierze. Było ich coraz więcej. Wyglądali bardzo brudni i obszarpani. Zastanawiałem się, co robić. Trzeba było w tej sytuacji nawiązać kontakt ze sztabem okręgu. Wyskoczyłem ze schronu i zacząłem podążać w stronę centrum. Celowo omijałem główne ulice, ponieważ na nich gdzie niegdzie toczyły się jeszcze potyczki. Poszedłem więc Pasiekami3 i nie dochodząc do Łyczakowskiej4 skręciłem na Pohulankę5 i niebawem znalazłem się na ulicy Ochronek. Ostrzał, chociaż rzadki, ale trwał nadal. Zrozumiałem teraz, że atak był przeprowadzony w bezładzie. Dwóch żołnierzy sowieckich pukało do parterowych okien budynku zajętego już przez stanowiska sowieckie i krzyczało: „nie strelajtie, tam uże naszi".

Postanowiłem iść do komendanta miasta, który leżał chory na mieszkaniu u jednej z łączniczek na ul. Heninga. Na Zielonej stał spalony niemiecki tygrys. 
Ul. Kochanowskiego7 była chwilowo niczyja. Panowało kompletne zamieszanie. Oddziały sowieckie i niemieckie tak się pomieszały, ze nie można było ustalić, gdzie się znajduje jako taka granica między dwoma walczącymi stronami.

Musiałem bardzo kluczyć po mieście. Przeciąłem ul. Piekarską, gdzie byli jeszcze Niemcy, przeszedłem ul. Pijarów i teraz musiałem przejść przez Łyczakowską. Z tym manewrem wiązała się pewna trudność. Na ulicy było pusto, tylko od czasu do czasu było słychać pojedyncze strzały i widziałem pojedynczo przejeżdżających konno Niemców. Wybrałem odpowiedni moment i korzystając z niedużej odległości przebiegłem między Niemcami na drugą stronę ulicy. Bałem się, żeby nie dostać kulą w plecy, ale nim oni się zorientowali, byłem już daleko w bocznej uliczce. Do pościgu za mną nie mieli na szczęście głowy.

Bocznicami dostałem się na Heninga. U komendanta nic nie załatwiłem, bo już długo leżał chory i nie orientował się w sytuacji. Postanowiłem, dopóki sytuacja się nie wyjaśni, pójść do domu szefa naszej konspiracyjnej poczty, mojej zastępczyni, pani profesorowej Zofii Orlicz na ul. Kopcową. Póki było jasno, postanowiłem jeszcze poszukać komendanta całego obwodu. Było to trudne zadanie, ponieważ nikt dokładnie nie wiedział, gdzie się znajduje. Byt to warunek pracy konspiracyjnej. Tego dnia go nie znalazłem. Kluczyłem po ulicach, chowając się od kuł, chodząc po znajomych. Nigdzie go nie było. Znalazłem się na Wzgórzach Wuleckich. Trzeba było już wracać. Droga na Kopcową była dość długa i niebezpieczna. Od strony atakowali sowieci. Ul. Sykstuską zszedłem na dół i znalazłem się na ul. Wólki Furmańskiej. Sowieci atakowali od strony ul. Akademickiej i bezustannie walili na teatr. W każdej bocznej ulicy, podobnej do Furmańskiej, w bramach czatowali Niemcy i ostrzeliwali Wały Hetmańskie. Na Kaźmierzowskiej walki nie było. Przesuwałem się Furmańską między Niemcami w stronę teatru. Nikt mnie nie zaczepiał. Stanąłem tuż za rogiem. Nagle, poderwany jakąś siłą, zerwałem się i biegłem na drugą stronę Wałów za teatr. Parę kul świsnęło mi koło ucha. Dziwiłem się, że mnie nie zastrzelili. Stanąłem pod tylną ścianą teatru i odsapnąłem. Teraz było już lżej. Długimi susami przeciąłem Kaźmierzowską za teatrem i Plac Krakowski. Wkrótce znalazłem się na ul. Teatralnej i doszedłem na Kopcową. Państwo Orliczowie byli w domu. Było już późno, więc zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.

Nazajutrz, według moich przypuszczeń, ul. Kochanowskiego była już wolna od Niemców. Postanowiłem tam iść. Było omówione, że tylko po zwolnieniu od Niemców ul. Kochanowskiego cały nasz sztab ma się przenieść pod 25 numer i według rozkazu z Londynu ujawnić całą naszą armię przed sowietami. W tym okresie lwowskie AK liczyło około 20 000 żołnierzy. Na ul. Kochanowskiego dostałem się bez żadnych przygód. W domu tym podczas okupacji mieszkali niemieccy oficerowie. Teraz był sztab AK. Przed budynkiem i w bramach były wystawione czujki. Wszyscy już byli. Żołnierze z biało-czerwonymi opaskami z napisem "AK" i w hełmach. Nasi wysłali parlamentariusza do sztabu wojsk sowieckich, w zamian i z tamtej strony miał przybyć do nas oficer sowiecki.

Wszedłem do środka. Tak wyszło, że w tym dniu byłem oficerem dyżurnym. Trzeba było nawiązać kontakt z oddziałami AK "Południe", "Północ", "Wschód" i "Zachód", więc rozesłałem łączników kanałami do tych dzielnic. W tym dniu front zatrzymał się na linii Teatru Wielkiego i pół teatru należało do Niemców, a pół do sowietów. Tym czasem przybył oficer sowieckiego sztabu. Był to kapitan zwiadu. Siedział u nas i przyglądał się z ciekawością naszym poczynaniom. Na mieście było już biało-czerwono od opasek z napisem „AK".

Dowództwo I armii Wojska Polskiego przystało rozkaz, aby przedstawiciele AK pojechali do Żytomierza, gdzie się znajdował główny sztab na czele z Berlingiem, w celu połączenia AK z armią WP. Pojechali dowódca okręgu płk. Czerwiński oraz gen. Filipkowski. W sztabie znajdowałem się na pierwszym piętrze. Wieczorem zebrałem swoich łączników na naradę, a miałem ich kilkanaście. Ponieważ sowiecki kapitan był bardzo ciekawski, wywindowałem się z nimi na poddasze i zabroniłem bez określonego zadania schodzić z góry. W nocy rozesłałem zwiadowcze patrole po mieście dla spenetrowania terenu. Ponieważ z zastępcą szefa sztabu łączyły mnie przyjazne stosunki, często wymienialiśmy poglądy na różne sprawy. Tak było i teraz. Obaj zauważyliśmy, że zaczyna dziać się coś niedobrego. Więc postanowiliśmy rano nie iść do sztabu, a spotkać się w umówionym miejscu przy pl. Bernardyńskim.

Kiedy nazajutrz spotkaliśmy się, mój kolega słusznie zauważył, że wszyscy są w sztabie i nas będą uważać za dezerterów. W tej sytuacji trzeba było jednak wrócić. Gdy przyszliśmy na miejsce, zobaczyliśmy taki oto obraz: odcinek ul. Kochanowskiego, gdzie znajdował się sztab, był obstawiony sowietami. Nie przeszkadzali w niczym, tylko pilnowali. Zażartowaliśmy, że nas tak pilnują, aby nam się nic złego nie stało. Weszliśmy.

W sztabie powiedziano nam, że marszałek Koniew prosił wszystkich oficerów zebrać się na następny dzień w sztabie, bo osobiście przyjedzie do nas na odprawę. Znaleźliśmy się w dziwnej sytuacji. Dowództwo w Żytomierzu u Berlinga, a tu ni w pięć ni w dziesięć odprawa z Koniewem i jeszcze ta obstawa na ulicy. Robiło się „gorąco".

Wszyscy już przypuszczali na co się zanosi i zaczęli wynosić ze sztabu różne rzeczy po prywatnych mieszkaniach: dokumenty, papiery, .maszyny do pisania itp. Sowietów to nie obchodziło. Ponieważ byłem szefem łączności i wiedziałem, kto gdzie mieszka, zebrałem naradę łączników i rozesłałem ich po mieście. Wkrótce zaczęli się schodzić oficerowie liniowi i ze służby. Zebrało się około 60 osób. Komendant miasta był nadal chory i wkrótce zmarł. Przyszedł do sztabu również Jugosłowianin Draża. Był to dzielny kapitan, który miał swój oddział partyzancki w pobliskich lasach. Bardzo równy chłop. Więc siedzimy i czekamy. W końcu przyjechało dwóch sowieckich oficerów i oznajmiło nam, że marszałek jest bardzo zajęty i prosi, byśmy przyjechali do niego. Wyjrzeliśmy przez okno. Na dole stały „gaziki" i czekały na nas. Teraz wszystko było jasne. Akurat w tym dniu znów byłem oficerem dyżurnym. W jeden moment dałem znać łącznikom. Małymi grupkami zaczęli wyprowadzać naszych oficerów przez tylne wyjście budynku na ul Domagaliczów. Takim sposobem uciekło około 40 oficerów, przeważnie liniowych.

Zostało 20 osób wraz ze mną. Był z nami i Draża. Zaczęliśmy dawać propozycję, żeby pojechali tylko zastępca szefa sztabu i jeszcze parę osób. Ale zastępca wstał i powiedział: „Ja jadę, a kto ma ,pietra' - niech zostaje". Ruszyliśmy wszyscy do wyjścia. Jak tylko wsiedliśmy do gazików, te zerwały się z miejsca jak konie, które mocno dostały ostrogami i popędziły w dół do Kochanowskiego. Skręciliśmy w prawo i z gwizdem opon przejechaliśmy koło Halickiego placu i wjechaliśmy w podwórze pałacu Biesiadeckich. Poprosili grzecznie, abyśmy wysiedli. Cały plac był obstawiony żołnierzami celującymi do nas z "pepesz".

Zaprowadzili nas na parter i kazali czekać. Wkrótce zjawił się oficer i zapytał, kto jest z liniowych. Zgłosiło się parę osób. Poprosił ich, aby poszli z nim. Za niespełna 10 min przyszedł znów i wszystkich pozostałych też poprosił. Wyszliśmy. Poprowadził nas do głównego wejścia. Na schodach i korytarzach jedna przy drugiej „pepesze". Obstawa na sto dwa. Weszliśmy na pierwsze piętro do ogromnej sali. Pośrodku stały stoły, ustawione literą „T". W końcu stołów siedzieli wyżsi oficerowie, było ich może z ośmiu. Poprosili grzecznie, abyśmy usiedli, że zaraz będzie narada. Kolegów, których przedtem wyprowadzili, nie było. Zaczęliśmy odsuwać krzesła i siadać. Nie zdążyłem sobie dobrze usiąść, jak wyżsi oficerowie poderwali się na równe nogi i jak na komendę wyszarpnęli z pochew pistolety i w tejże chwili dał się słyszeć w tej ogromnej sali przerażający szczęk repetowanej broni i dziki okrzyk „wstati" odbił się głuchym echem o puste ściany.

Momentalnie do każdego z nas doskoczyły po dwie „pepesze" i każdy z nas poczuł na swoich plecach po dwie przystawione lufy. Natychmiast zaczęła się rewizja. Tylko Draża, który jedyny z nas był w mundurze, miał pistolet, który mu od razu zabrano. Niektórym kolegom pozabierali nawet rzeczy osobiste. Znów grzecznie, jakby nic się nie stało, poprowadzili nas do piwnicy. Drzwi się za nami zamknęły. W piwnicy byli już nasi koledzy. Scenariusz był identyczny. Usiedliśmy na żelaznych łóżkach, które tam stały, i milczeliśmy.

Szczęknął zamek. Do piwnicy wszedł kapitan z dwoma „pepeszami", ten sam, który byt łącznikiem u nas w sztabie, i wybrał parę osób. Chciał mnie zabrać, lecz się rozmyślił. W milczeniu wszyscy wyszli. Za jakieś pół godziny przyszedł ten sam i usilnie wzrokiem zaczął kogoś szukać. I wzrok zatrzymał się na mnie. Zaprowadzili mnie do gazika i kazali siąść na podłogę. Dwóch żołnierzy siadło przy mnie. W jednej ręce trzymali przewieszone przez ramię „pepesze", a drugie ich ręce spoczęły na moich ramionach. Zrobiło mi się śmiesznie. Tak się mną opiekowali, jakbym był „chińskim carem". Teraz już wiedziałem, że uważają mnie za jakąś „rybę" z „dwójki", to znaczy z kontrwywiadu.

Po niedługiej jeździe, pędziliśmy jak zwariowani, kazali wysiadać. Byliśmy na górnej ul. św. Zofii. Wprowadzili mnie w podwórze wilii „U Wiery". Okazało się, że mieści się tam kwatera kontrwywiadu frontu.

Wprowadzili mnie do piwnicy. Zasnąłem, bo ostatnie dwie noce nie spałem. Teraz się sam sobie dziwię, jak człowiek w takim nerwowym napięciu mógł zasnąć. Dwa dni nie dostawałem nic jeść, potem tylko „suchoj pajok". Na trzeci dzień przyszedł starszy oficer, nie pamiętam już w jakiej randze, i zaprowadził mnie do gabinetu. Nic mnie nie pytał, tylko sam gadał i gadał. Widać było, że chce mnie przeciągnąć na swoją stronę. Mówił, żebym się zastanowił, że jeżeli pójdzie wszystko dobrze, to załatwiam miejsce w tworzącym się wtedy rządzie PKWN itd. Ja milczałem. Potem nikt się mną nie ciekawił przez cały miesiąc. Po prostu przynosili mi jedzenie i nic poza tym. Siedziałem w piwnicy i wegetowałem.

Za miesiąc zjawił się ten sam i kazał mi napisać swoje „Credo". A więc napisałem, co myślałem. Że walczyłem z Niemcami tak jak i oni, że nie chcę, żeby oni rządzili moim krajem, co już się zresztą robi, że są prawdziwymi najeźdźcami i zaborcami i że gdybym był na wolności, to bym z nimi walczył.

Po przeczytaniu tego oficerowi zrzedła mina, odprawił mnie do piwnicy i więcej nie wzywał. Siedziałem dalej w piwnicy. Kiedy poprowadzili mnie na formalne zapisy co do mojej osoby, to on na mój widok aż się odwracał z obrzydzeniem. Widocznie musiał dostać od przełożonych porządną wcirę. Pewno zapewniał ich, że już jestem przeciągnięty i że sprawa pomyślnie się posuwa, a tu moje „Credo". Siedziałem tam jeszcze miesiąc. Później przewieźli mnie i parę osób z naszego sztabu (z początku nie wiedziałem, kto to był, ponieważ byliśmy izolowani) na ul. Pochyłą-boczną 15 ul. Kadeckiej 16. Mieściła się tam kwatera kontrwywiadu okręgu. Zamknięto nas w prowizorycznych drewnianych barakach. Wydostanie się z nich po wybiciu deski nie przedstawiało żadnej trudności, toteż postawili naokoło baraków 4 wartowników. Przez szpary w deskach obserwowaliśmy, co się dzieje na zewnątrz. Po paru dniach zobaczyliśmy „Drażę". Spacerował po podwórku w swojej panterce, podczas przysługującej więźniom 10-minutowej przechadzki. Wzywali nas na krótkie przesłuchania i nic więcej. Siedzieliśmy tam też około miesiąca.

Później dowiedzieliśmy się o „Draży" i jeszcze dwudziestu aresztowanych. „Draża" po krótkim pobycie w więzieniu, podczas przechadzki ogłuszył wartownika i zbiegł. Był to bardzo mocno zbudowany mężczyzna. Dwa razy jak ja. Po wojnie był krótki czas w Jugosławii i za rządów Broz Tito uciekł za granicę. Naszych kolegów po przewiezieniu i krótkim pobycie na Łąckiego wysłali do łagrów w głąb Rosji. Ja i paru kolegów siedzieliśmy przy ul. Pochyłej do połowy lutego. Potem wywieźli nas do specjalnego obozu odosobnienia w Charkowie.

Osobiste wspomnienie Stanisława Adamskiego o o. Rafale Kiernickim

Na wiadomość, że zbiera ktoś materiały do opracowania szerszej monografii tej ogólnie znanej, nie tylko lwowiakom, postaci, bez zastanowienia wyraziłem gotowość napisania swoich o nim wspomnień. Zapytałem tylko, czy mają to być wspomnienia wspólnego pobytu w sowieckich lagrach, bo to można by właściwie zamknąć w parunastu zdaniach, co zresztą zrobiłem, pisząc nekrolog umieszczony po jego śmierci w nr 22 „Gazety Lwowskiej" z 1995 r.

Po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że moje już nie z ks. Dziuniem, tak go nazywali wszyscy, a ojcem Rafałem kontakty konspiracyjne trwały daleko dłużej poza obóz, bo właściwie przez cały okres drugiej okupacji sowieckiej, gdyż nadal się bowiem coś konspirowało, od łacińskiego słowa „conspiratio" - spiskowanie. O jego działalności w lwowskiej konspiracji dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, dość późno, bo chyba w maju 1944 r., gdy idąc z szefem Wydziału V łączności konspiracyjnej, inżynierem Mieczysławem Laskowskim (przybrane nazwisko Stanisław Sypniewicz), u wylotu ul. Torosiewicza i Kochanowskiego omal nie zostaliśmy potrąceni przez rowerzystę hamującego po łobuzersku nogą przednie koło roweru. Zwróciłem uwagę, że mimo niezbyt ciepłego dnia był w sandałach na bosych nogach w podwiniętej sutannie. Łobuzerski uśmiech na twarzy, spoza dużych okularów nabożnie wyglądały na nas wesołe oczy. A nam daleko było do radości. Po przywitaniu Mieczysław zdziwił się, że się nie znamy, bo jak mówił: „to przecież twój obecny szef, a mój następca na stanowisku szefa Wydziału V" i ze zwykłym sobie humorem dodał, że najbogatszy członek żebraczego zakonu, jakiego znam. Później się od Mieczysława dowiedziałem, że jego aluzja dotyczyła sprawowanej równocześnie przez ks. Dziunia funkcji skarbnika okręgu AK. Wyjaśniłem wówczas, że nie możemy się znad, bo ostatnio w Inspektoracie Lwów pełniłem już tylko funkcję szefa II Wydziału, od kwietnia zostałem przeniesiony do dzielnicy wschodniej miasta.

Moja nowa funkcja zetknęła się wkrótce powtórnie z ks. Dziuniem, gdyż w ramach przygotowań do „Burzy", mającej już wyznaczony odcinek działań w budynku VI Gimnazjum przy ul. Łyczakowskiej, musiałem rozpoznać swój teren, zapoznać się z klasztorem i ogrodem zakonu franciszkanów, po których mnie oprowadzał właśnie ks. Dziunio. Jeszcze raz na wolności spotkaliśmy się na odprawie w komendzie okręgu AK na ul. Kochanowskiego w czasie „Burzy", skąd 31 VII wraz z całym sztabem okręgu ks. Dziunio został aresztowany. Mnie na razie udało się uniknąć aresztowania, a nawiązany z klasztorem kontakt pozwalał mi korzystać z ich pomieszczenia, gdzie nadal prowadziłem prace likwidacyjne po „Burzy" aż do kwietnia 1945 r., kiedy zostałem aresztowany przez organa sowieckiego kontrwywiadu „Smiersz" i osadzony w ich więzieniu przy ul. Kadeckiej. Gdy w pierwszych dniach stycznia 1946 r. przewieziono nas, grupę więźniów kontrwywiadu, do obozu w Riazaniu-Diagilewie, zastaliśmy już tam przywiezionych parę dni wcześniej kolegów z komendy okręgu AK, aresztowanych 31 VII 1944 r., wiezionych dotąd w Charkowie w baraku oficerskim, tzw. lwowskim; zastałem już tam rozlokowanych: ks. Dziunia, wspomnianego już kpt. Mieczysława Karola (Lola), szefa wydziału organizacyjnego okręgu, adiutanta dowódcy 19 pp., kpt. Mariana Waltera, wprawdzie nie z lwowskiego AK, ale też starszego kolegę z wojska z 19 pp., wielu kolegów z wojska, konspiracji, z którymi zacząłem dzielić miejsce na twardych deskach. Tzn. od samego początku pobytu, z uwagi na dalej toczące się śledztwo, nie przyznawałem się do znajomości z wieloma kolegami, zachowałem ostrożność, by się niczym nie wyróżniać, nie brałem żywego udziału w życiu obozu. Natomiast ks. Dziunio wkrótce wszedł w kontakt z pozostałymi w obozie księżmi kapelanami z okręgów wileńskiego, podhorskiego, lubelskiego, którzy wkrótce roztoczyli opiekę duchową nad liczną, bo przeszło 3-tysięczną rzeszą internowanych oficerów i żołnierzy AK. Ks. Dziunio od pierwszych dni pobytu w obozie przygotowywał się do ucieczki. Gdy ta się nie udała, włączył się w nurt życia obozu, nie przestając walczyć dalej o ludzkie traktowanie. Wcześnie rano, przed pobudką odprawiał codziennie w umywalni barakowej Mszę św., do której służyło kilku ministrantów z grona starszych wiekiem i stopniem wojskowych kolegów, m.in. wspomniany już kapitan 19 pp. Marian Walter, którego Dziunio uczył łaciny i przygotowywał do zmiany zawodu. Dziś już nie żyje śp. "Marjanciu", tak my, jemu najbliżsi nazywaliśmy go. Miał zamiar po szczęśliwym przetrwaniu i przeżyciu obozu zmienić mundur wojskowy na habit zakonny, co mu się częściowo udało. Mimo, że święceń kapłańskich nie uzyskał (z uwagi na podeszły wiek), zmarł po powrocie do kraju jako brat zakonny w zakonie ojców bernardynów.

Ks. Dziunio w nowym baraku mieszkał na górnej pryczy naprzeciw drzwi, aby być do dyspozycji w każdej chwili dla penitentów czy też poszukujących rad, pomocy duchowej, a nawet materialnej. W obozie panowała gorączka uczenia się. Więc i wokół ks. Dziunia gromadziła się liczna grupa kolegów, rozważająca i roztrząsająca rozmaite kwestie teologiczne, filozoficzne. Skupiła się wokół niego grupa mu najbliższych znajomych jeszcze z okresu jego działalności w katolickiej młodzieżowej organizacji „Juventus Christiana", m.in. „Lila", „Litka" (Paulina Stachowicz), występująca pod nazwiskiem Krystyna Wójcik, szef Kancelarii Sztabu Komendy Okręgu początkowo mjr „Roch", inż. Stanisław Turowicz, szef. Wydziału Operacyjnego Łączności Okręgu, w obozie kierownik, dyrygent i dobry solista chóru. Ks. Dziunio pozostawał w stałym kontakcie z kolegami z Komendy Okręgu, z jego komendantem płk. dypl. Stefanem Czerwińskim, ale również z młodymi chłopcami z Kedywu, przeważnie mieszkańcami tzw. baraku roboczego, którym szczególnie była potrzebna jego opieka duchowa: zawsze pogodny, uśmiechnięty, pełen optymizmu podtrzymywał ich na duchu, pomagał przeżyć ten ciężki czas. A nie było to łatwe ani fizycznie, ani duchowo. Jedzenie było niewystarczające, niskokaloryczne, mimo, że otrzymywaliśmy tzw. oficerski „pajok", niepewni jutra, odpowiednia propaganda, agitacje, całkowita izolacja od świata ludzi bliskich, z którymi kontakt nawet korespondencyjny był zakazany, podkopywało to i zdrowie, i nerwy ludzi wprawdzie zahartowanych w ciężkich czasach okupacji, ale zniszczonych przez pobyt w więzieniach, obozach jenieckich tak niemieckich, jak sowieckich. A tu ks. Dziunio był zawsze pomocą, pomagał przetrwać, podtrzymując na duchu załamujących się. Ale pomagał i przetrwać fizycznie, bo dzielił się nawet swą skromną porcją cukru, jak również palaczom ofiarował swój przydział tytoniu, chód był to najlepszy środek płatniczy, za który kupował się najdroższy towar w obozie - chleb, chód sam nieraz głodował, chód zapadał dość często na chroniczny skręt kiszek.

Był duszą i inicjatorem głodówki w obozie, trwającej 7 dni, szeroko potem wśród innych obozów komentowanej, która spowodowała częściowe przyspieszenie likwidacji riazańskiego obozu i powrót większości skazanych kolegów do kraju już w drugiej połowie 1947 r., gdzie niestety na niektórych czekało i polskie więzienie. Ale o tym dowiedzieliśmy się dość późno już, kiedy sami byliśmy na wolności. Władzom chodziło o rozbicie solidarności w obozie i chyba w tym kryła się tajemnica, na jakiej zasadzie przeprowadzono selekcję. Przeważnie jednak oficerowie młodsi z lwowskiego AK znaleźli się z kolei w obozie w Czerepowcu, w którym jednak nie przebywaliśmy długo, bo niecałe 3 miesiące od lipca do września 1947 r., skąd na zimę, już w bardzo małej grupie, około 30 osób, przewieziono nas do Griazowca. Obóz griazowski znany z tragedii latyńskiej, był to jeniecki obóz niemiecki. Przebywali tu wyżsi oficerowie niemieccy i państw sprzymierzonych z Niemcami, ale również żołnierze; ci ostatni najwyraźniej przeznaczeni do likwidacji przez wycieńczająca pracę przy wyrębie lasu, w warunkach bardzo ciężkiej zimy. Dla tak nielicznej grupy nasz polski barak, który normalnie mógł pomieścić dziesięć razy więcej internowanych, był w warunkach tej ciężkiej zimy nie do ogrzania. Cieplej się w nim zrobiło wtedy, gdy obfite śniegi pokryły go z dachem grubą pierzyną śniegu. Dla pesymistów, a tych niestety była większość w naszej małej grupie, nawet intensywne odkarmianie po głodówce i takim samym głodującym obozie w Czerepowcu, było też niepomyślnym znakiem według porzekadła, że gęsi też przed zabiciem dokarmiają. Gdy jeszcze rozszyfrowaliśmy sekret selekcji, to okazało się, że ta nieliczna grupa, to oficerowie szczególnie „niebezpiecznej" specjalności, wywiadu, łączności, Kedywu, wymiaru sprawiedliwości. Wszystkie te aspekty wpłynęły fatalnie na samopoczucie, także zaczęły się szerzyć usiłowania targnięcia się na życie. I tu znowu obecność ks. Dziunia wśród nas najwyraźniej wpłynęła na to, że większość z nas przetrwała i szczęśliwie w kwietniu 1948 r. doczekała się powrotu do Lwowa. Chód los pozostałych kolegów w obozie zdawał się nam przesądzony, przypuszczaliśmy, że czekają ich procesy i niemałe wyroki, to jednak wrócili oni do kraju, w jakimś nawet niedługim czasie.

Po powrocie do Lwowa ks. Dziunio, teraz już częściej nazywany ojcem Rafałem, od razu podjął pracę w katedrze, mając zdecydowany zamiar pozostać we Lwowie. Podczas gdy ja czyniłem starania, jak i większość kolegów, wyjazdu do nowej Polski. Dopiero moje powtórne aresztowanie, ciężkie więzienie, z którego zostałem zwolniony późną wiosną 1949 r., zbliżyły nas. Ojciec Rafał, znając moje niejakie zdolności manualne i fatalne warunki życiowe (brak mieszkania, środków do życia), zlecił mi rozmaite prace remontowo-restauracyjne w katedrze. Z czasem, gdy zawiodły próby nawet nielegalnego przekroczenia granicy, przyjąłem na koniec paszport sowiecki, ustabilizowałem swoje życie, zawarłem związek małżeński, ślubu udzielał nam o. Rafał, chrzcił kolejne nasze dzieci, uczestniczył w naszych rodzinnych uroczystościach, jubileuszach, ostatnim z okazji 40-lecia małżeństwa w 1992 r. już jako biskup. Przez długi ten czas byliśmy stale w kontakcie, nie afiszując się z tego powodu. Przez o. Rafała utrzymywałem kontakt z księżmi na zazbruczańskim Podolu, Kazachstanie i na odwrót przez nasz dom przewijali się księża z kraju, którzy incognito wyjeżdżali na misje rozmaite do Rosji Sowieckiej, uzyskując odpowiednie informacje i skierowania do o. Rafała.

O. Rafał zawsze żywo interesował się imprezami organizowanymi przez nas w naszym domu dla dzieci i młodzieży, przedstawieniami, jasełkami, rozdzielaniem darów przez św. Mikołaja, wspierając niejednokrotnie te akcje finansowo. Gdy w latach 1958-1965 władze odebrały mu pozwolenie na działalność duszpasterską, pracował niemniej intensywnie nielegalnie. Ms/c św. codziennie odprawiał w porach, gdy szpicle i donosiciele albo jeszcze spali, albo nie mieli dostępu do kościołów, w których odprawiał nabożeństwa dla grona wtajemniczonych, przy zamkniętych drzwiach, przy dobrej obstawie, która na czas mogła go ostrzec przed grożącą dekonspiracją. Odprawiał też Msze w domach prywatnych (m.in. u nas, w pomieszczeniach służbowych, po szpitalach, dokąd często był wzywany do chorych czy też pożegnania zmarłych, których na miejsce wiecznego spoczynku nie mógł oficjalnie odprowadzić).

Miał do dyspozycji zawsze gotowych i dyskretnych kierowców i samochody, do jego częstych wypadów nawet na daleką prowincję, gdzie na każde wezwanie śpieszył z posługą, o której nie wiedzieli nawet usadowieni w katedrze donosiciele, gdyż zawsze ostatni opuszczał kościół i pierwszy rano się w nim zjawiał. Cieszył się wielkim szacunkiem i autorytetom nawet wśród tych, którzy go prześladowali. Dlatego w mieście naszpikowanym szpiclami i donosicielami jego nielegalna działalność mogła trwać długi czas nie ujawniona.

W katedrze zawsze był dostępny dla wszystkich. Mając tak ustalony tryb życia, by stale byd do dyspozycji potrzebujących go, całe swe życie wypełnił posługą dla innych, do której został prawdziwie powołany, nie znajdując czasu dla siebie, ani na odpoczynek, urlop czy nawet konieczny pobyt w szpitalu. A przecież, odkąd go znałem, tj. przez pół wieku, zawsze miał kłopoty ze zdrowiem.


  WSTECZ...

DALEJ...


Powrót
Licznik