Copyright © 1994 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo - Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.


Marek Zakrzewski

Wspomnienia karmiciela wszy



Jesień roku 1941 wraz ze zmianą okupanta spowodowała we Lwowie automatycznie nowe dodatkowe zagrożenia dla bytu jego ludności. Dotyczyły one szczególnie inteligencji - zwłaszcza młodzieży - wobec wymogu przymusu pracy i niebezpieczeństwa pracy przymusowej w Niemczech, oraz tej części inteligencji, która swój byt łączyła z humanistycznym wydziałem Uniwersytetu Jana Kazimierza zawieszonym przez okupanta. Przez ten pryzmat dopiero należy patrzeć na ówczesną działalność Instytutu Weigla.

A czas dla Instytutu był wówczas specjalnie sprzyjający. Niemcom zależało na posiadaniu szczepionki przeciwdurowej z racji ekspansji na wschód, gdzie spodziewali się zetknąć z tą chorobą, a dodatkowo wykazywali szczególną obawę przed zachorowaniem na tyfus. Stąd Instytut podlegał Oberkomando des Heeres, a jego legitymacja z tej racji, i z racji samej nazwy "Fleckfieberinstitut", była specjalnie honorowana.

Dla mnie zatrudnienie w Instytucie było szczególnie cenne. Będąc jedynie karmicielem wszy traciłem na to zajęcie nie więcej niż godzinę dziennie, co umożliwiało mi studiowanie na Politechnice i inne działania bez zbytniego ryzyka zgarnięcia w przypadku jakiejś łapanki ulicznej. Zarówno zarobki jak i dodatkowe przydziały chleba, jakiejś marmolady z buraków i ziółek na herbatę nie stanowiły w tym przypadku istotnego celu - jakkolwiek i one nie były do pogardzenia. Ale uzyskać takie lukratywne zajęcie nie było łatwo. Ja otrzymałem je na drodze handlu wymiennego: otóż rozwijający się wówczas Instytut cierpiał na brak sprzętu. Ja zostałem zatrudniony Jako "ekwiwalent" za wypożyczenie Instytutowi bin-okularu potrzebnego do prac w preparatom i w końcowej fazie obróbki wszy na szczepionkę.

Moja kariera karmiciela wszy rozpoczęła się na ul. św. Mikołaja pod okiem pani prof. Pokornej. Pierwsze próby były niezachęcające: pod klatkami w miejscu żerowania tych uroczych zwierzątek dostawałem pęcherzy, co stawiało pod znakiem zapytania moją przydatność do tego lukratywnego na owe czasy zajęcia. Ale po zresorbowaniu się tych pęcherzy na odwrót byłem na te ugryzienia całkowicie uodporniony - bez jakiejkolwiek reakcji.

Wtedy to zostałem skierowany do hodowli prowadzonej przez panią Stefanię Skwarczyńską asystentkę Kleinera, która po wojnie profesorowała na Uniwersytecie Łódzkim, a wówczas była piękną blondyną z długim, grubym warkoczem. Ta hodowla była z racji swego składu unikatem w Instytucie. Oprócz jakichś dwu paniuś jeszcze z tych czasów, gdy karmieniem wszy zajmowały się ubogie panie z sąsiedniej parafii św. Mikołaja, to reszta należała niewątpliwie do śmietanki intelektualnej Uniwerku. Wystarczy wpomnieć, że miałem zaszczyt "kolegować" ze Stefanam Banachem, Bronisławem Knastrem, prof. Orliczem - to z matematyki - dalej karmili ze mną prof. Kreutz, Kosiba, Krukowski (ten, to z Warszawy parający się archeologią), inż. Nycz. W tej hodowli młodzież to byłem Ja, młody Kuryłowicz syn znakomitego humanisty i dwu Zierchoferów, synów geografa.

Karmienie wszy odbywało się o określonej porze i wtedy spotykaliśmy się wszyscy razem. Czas karmienia nie był czasem przyjemnym; konieczność cierpliwego znoszenia uporczywego świądu nie łatwa była do wytrzymania, stąd naturalna była chęć do odwrócenia uwagi od tej czynności. Znakomicie do tego nadawała się rozmowa - tu jednak wytworzyła się naturalna hierarchia. Do głosu dopuszczani byli jedynie panowie profesorowie - my młodzież partycypowaliśmy jako audytorium dopuszczane do głosu w przypadku wyraźnego zapytania.

Tematy tych rozmów były najrozmaitsze - przeważnie całkowicie oderwane od realiów tamtych dni. I tak prof. Kosiba opowiadał nam swoje wrażenia z pobytu na Grenlandii nie pomijając interesujących szczegółów anatomicznych tamtejszych eskimosek. Prof. Krukowski badający prehistoryczne kopalnie rudy w Górach Świętokrzyskich konsultował z prof. Knastrem, który w tym przypadku występował jako językoznawca, czy określenie wysokości ówczesnych chodników górniczych jako "wysokość kuczna" Jest poprawna.

Jednak do najznakomitszych animatorów takich dysput należał prof. Kreutz. Raz zimą zwrócił się do Banacha i Knastra, Jako najbliższych problematyce fizycznej, z takim zagadnieniem: "Bo to jest jakiś paradoks proszę panów. Gdy moja żona kręci lody, to wlewa jakąś ciecz do maszynki do lodów, obkłada to lodem, sypie sól i kręci. Ja się pytam: po co ty sypiesz sól, a ona na to, że po to, aby lody zamarzły. Dziś natomast idąc tu widzę, że ten co wajchę przestawia w szynach tramwajowych coś na nią sypie. Ja się pytam co on sypie, a on, że sól. A po co? - że po to, aby wajcha nie zamarzła. Więc jak to jest? Raz się sypie, aby zamarzło, a drugi raz, aby nie zamarzło. To jest jakiś paradoks". Rozgorzała namiętna dyskusja tym zagorzalsza, że żaden z dyskutantów nie miał zielonego pojęcia o roztworach, więc nie udało się im znaleść rozwiązania tej zagadki i postanowiono poszukać w literaturze. Pieprzykiem jednak tej historii było to, że będąc wówczas na 2 roku Politechniki i mając za sobą już wykład z metaloznawstwa mogłem to wyjaśnić - jednak nie pytany nie ośmieliłem się zabrać głosu. I tak problem pozostał nierozwiązany w tym gronie, gdyż do niego już nigdy nie powrócono.

Prof. Knaster zabawiał nas łamigłówkami językowymi budując zdania w których nie tracąc sensu miała się powtarzać możliwie dużo razy bezpośrednio po sobie ta sama sylaba- Pamiętam jego 7 sylabowy wynik: imama mama ma mamałygę. Mnie udłao się zbudować również podobny 7-sylabowiec: utulili-li Liii liliputa?, ale 8-sylabowca nie potrafiliśmy zbudować.

Odwiedzał nas czasami prof. Czekanowski pod pozorem odwiedzin kolegów, ale właściwie aby emablować panią Skwarczyńską, gdyż był wyraźnie wrażliwy na wdzięki kobiece. Ten współczując nam opowiadał szczegółowo jak go żarły pluskwy na kwaterach w czasie badań w Małej Azji.

A pluskwy były i w Instytucie - Już prywatnie, nie służbowo. Z nimi i wyraźnie agresywnymi pchłami mieliśmy kontakt na pryczach w czasie nocnych dyżurów przeciwlotniczych tzw. "Luftschutzdienstu", który okresowo wypadał na nas młodszych. A temat tych nocnych dyżurów jest tematem samym w sobie, gdyż nudząc się grono bezczynnych młodzianów urządzało niekiedy dzikie brewerie kończące się nawet interwencją mieszkających w tym gmachu pani Herzig i prof. Weigla.

Do negatywnych zjawisk łączących się z karmieniem wszy należy zaliczyć dodatkowe występujące niekiedy infekcje. Jakieś takie poronne formy tyfusu w postaci tzw. zakładówki, kwitany, czy gorączki wołyńskiej. Objawiało się to napadami gorączki występującymi co parę dni i dosłownie zwalającymi z nóg. Gorączka - gorączką, ale najgorsze to było osłabienie jakie temu towarzyszyło. Pamiętam, że raz jak mnie to świństwo dopadło, to ledwo się do domu dowlokłem.

To było jedno oblicze Instytutu. Podskórnie płynęło w nim równolegle życie konspiracyjne, w które zamieszani byli prawie wszyscy młodzi pracownicy, czy to we właściwych pracach Instytutu na rzecz podziemia, czy też wykorzystujący ten Instytut jako skrzynkę kontaktową. Przecież zorganizowane wykonywanie specjalnych szczepionek dla tych z lasu, czy getta było niemal półjawne. Ta działalność była niejednokrotnie tak słabo zakamuflowana, że do cudów należy zaliczyć, że jakichś poważniejszych wpadek nie było. Być może, że dla Niemców sama nazwa Fleckfieberinstitut była dość odstraszająca, aby z nim nie wchodzić w kontakty.

I jeszcze: Instytut był miejscem gdzie koncentrowały się liczne kontakty ówczesnego życia towarzyskiego, a i sprawy gospodarcze nie był obce. Jakiś handelek, Jakieś interesy. Gdzieś wygrzebuję z pamięci jakąś panią, która przychodziła tam czasem w tygodniu z wiadrem w którym były wonne i kuszące wyglądem gorące krwawe kiszki, czy też inną ze znakomitymi marcepanami wykonanymi z fasoli "Jasiek". Takie to były luksusy owych trudnych i głodnych czasów.

7 kwietnia 1992 r.
  • O profesorze Weiglu i "Weiglowcach" - wspomnienia długoletniego przedwojennego współpracownika prof. Weigla - Władysława Wolffa
  • Fotografie z Instytutu prof. Weigla ze strony p.Andrzeja Loeschla


    Copyright © 1994 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
    Wrocław.
    Wszystkie prawa zastrzeżone.

    Powrót

    Powrót
    Licznik