Stanisław Ciesielski

Kazachstańskiej zsyłki dni pierwsze

(Fragmenty książki pt. POLACY W KAZACHSTANIE 1940-1946. ZESŁAŃCY LAT WOJNY, przygotowanej do druku we wrocławskiej oficynie wydawniczej w "KOLORACH TĘCZY")

W Latach 1940-1941 władze radzieckie na okupowanych ziemiach II Rzeczypospolitej przeprowadziły cztery wielkie operacje deportacyjne. Przymusowo wysiedlonych bydlęcymi wagonami powieziono na północne tereny Rosji europejskiej, na Syberię oraz na Kazachstan.

Na tym ostatnim obszarze zesłańcy z Polski znaleźli się w większości w wyniku deportacji z kwietnia 1940 roku. Polskie szacunki wskazywały, iż wywózka ta objęła ok. 300 tys. osób.

Na początku 1942 r., a więc już w trakcie dokonujących się po tzw. amnestii masowych przemieszczeń ludności polskiej, w ambasadzie polskiej w ZSRR szacowano liczebność zbiorowości obywateli polskich w Kazachstanie na ok. 113 tys. Natomiast z ujawnionych ostatnio dokumentów NKWD wynika, iż w kwietniu 1940 roku wywieziono do Kazachstanu 60-61 tys. osób. Stosunkowo mniej liczne grupy polskich zesłańców znalazły się tam w wyniku deportacji przeprowadzonych w lutym 1940 roku (ok. 5 tys. osób) oraz późną wiosną 1941 roku (ok. 15 tys. osób).

Ogromna większość deportowanych do Kazachstanu trafiła na wieś. A były to przeważnie kobiety, dzieci i osoby w podeszłym wieku, w większości pochodzące z ośrodków miejskich i środowisk inteligenckich, nie mające przygotowania do ciężkiej pracy fizycznej i do życia w prymitywnych warunkach, w dodatku w surowym kontynentalnym klimacie. Ponurą perspektywę i zarazem poczucie bezprzykładnego poniżenia przyniosły już chwile wyładunku z kolejowych wagonów po parotygodniowej, odbytej w bardzo ciężkich warunkach podróży. Bywało, że natychmiast postawione były ciężarówki, bądź konne podwody, którymi deportowani rozwożeni byli do miejsc przeznaczenia. Bywało jednak, że musieli nawet 2-3 dni oczekiwać na transport na rampie kolejowej, na jakimś placu czy też wprost w polu. Odjazd do miejsc przeznaczenia był często poprzedzany upokarzającą procedurą wybierania poszczególnych osób i rodzin przez przedstawicieli kołchozów i sowchozów. "Czułem się jak na targu niewolników"' - napisze później we wspomnieniach niejeden z zesłańców.

Ze wspomnień zesłańców wyłaniają się jakby dwa modele postępowania z nimi po dowiezieniu do miejsca osiedlenia. Bardzo często, zwłaszcza w kołchozach, wyładowywano ich wraz z dobytkiem i pozostawiano samym sobie na środku drogi czy placu. Czasem i 2-3 dni koczowali pod gołym niebem nim udało się im znaleźć jakiś dach nad głową u miejscowej ludności, odpłacając się odzieżą, pościelą czy drobnymi sprzętami przywiezionymi z kraju, lub składając obietnicę pomocy w pracach gospodarczych. Ludzie nie dysponując odpowiednimi dobrami, nie nadający się do pracy czy też obarczeni licznymi dziećmi mieli na ogól kłopoty ze znalezieniem mieszkania.

Drugi model postępowania, występujący najczęściej w sowchozach, ale także w wielu kołchozach polegał na umieszczeniu zesłańców w jakimś pomieszczeniu pozostającym w dyspozycji przedsiębiorstwa rolnego lub na urzędowym przydzieleniu ich na kwaterę do miejscowych rodzin.

W tym pierwszym wypadku rodziny polskie trafiły do szop, do często nie oczyszczonych z nawozu stajni i obór, opuszczonych i rozpadających się ziemianek. Zdarzało się, że w pustej izbie o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, bez drzwi i okien, z rozbitym paleniskiem, umieszczano nawet po kilka rodzin. Administracyjne skierowanie do domu miejscowej rodziny niekiedy nie pozostawało bez negatywnego wpływu na jej stosunek do zesłańców, choć pamiętniki poświadczają wiele zrozumienia ze strony kołchoźników i robotników sowchozowych.

Gdy zesłańcy trafiali do względnie bogatego kołchozu zamieszkanego przez Rosjan czy Ukraińców, mieli niekiedy szansę na zakwaterowanie nawet w drewnianej chacie z oddzielna kuchnią i pokojem, czasem nawet z drewnianą podłogą. Gorzej było w kołchozach czy sowchozach młodych, zamieszkałych przez niedawno tu zesłaną ludność. Tam domy były prymitywniejsze i gorzej wyposażone - najczęściej lepianki z darni lub niewypalanej cegły. Najgorzej jednak było w kołchozach kazachskich, na ogól biednych i zaniedbanych, gdzie dominowały nędzne ziemianki.

W jednej z relacji czytamy: "Budynki małe - lepianki, wilgotne, brudne (auły kazachskie) bez podłóg - rodziny polskie mieściły się po kilka w jednym pokoiku lub kuchni - same czy też z tubylcami, a z braku mieszkań w tzw "prigonach" (dobudówkach przeznaczonych dla zwierząt hodowlanych - przyp. S.C.), w których gnój od kilku lat nie "był ruszany, a zasłany sianem lub trzciną służył na legowisko dla Polaków".

Nieodłącznym atrybutem owych prymitywnych mieszkań było zatrzęsienie rozmaitych insektów. Polacy, znalazłszy się w takich warunkach, przeżywali wstrząs. Otwierająca się przepaść cywilizacyjna byia tak głęboka, że wielu nie potrafiło znaleźć się w nowej sytuacji. Niejednokrotnie szok wywoływało także pierwsze zetknięcie z miejscową ludnością Obok Rosjan i zesłanych w latach trzydziestych Ukraińców w wielu kołchozach mieszkali także Kazachowie, a część Polaków trafiła do kołchozów czysto kazachskich.

Miejscowi byli najczęściej wcześniej przygotowywani przez władze na przyjazd deportowanych z Polski, których zapowiadano jako "panów", "krwiopijców", "burżujów", "wrogów władzy radzieckiej". Starsi, zwłaszcza jeśli sami doświadczyli zesłańcze) tragedii- podchodzili często do tych zapowiedzi ze sceptycyzmem, jednakże młodzież dawała im wiarę, a czasem uważała za SWÓJ obowiązek okazać niechęć przybyłym Polakom.

Egzotyka nowo przybyłych wywoływała wielkie zainteresowanie tubylców, zwłaszcza Kazachów. Niekiedy tłum witający przybyłych napawał Polaków wręcz strachem, gdy wysiadając z ciężarówek czy furmanek spostrzegli ludzi o mongolskich rysach twarzy, posługujących się niezrozumiałym, gardłowym językiem, dziwnie ubranych i nie zawsze demonstrujących zadowolenie. Bywało wszakże, że Polacy stykali się z oznakami współczucia i zrozumienia ich trudnej sytuacji, z próbami udzielenia im pomocy i takiego zorganizowania pobytu, by po prostu mogli przeżyć. Aktem wsparcia było np. znalezienie zesłańcom możliwie najlepszych kwater i pracy.

Wielkie zainteresowanie przybyszami z Polski owocowało sytuacjami opisanymi przez wielu pamiętnikarzy. Stali się oni obiektem bezceremonialnych i często natarczywych "oględzin". Polacy czuli się niekiedy jak zwierzęta wystawiane na pokaz. "Scena, która się rozegrała zaraz potem przypominała raczej ogród zoologiczny" - czytamy w jednej z relacji. - "To nasz pokoik był rodzajem klatki, w której mama i inne panie okrywając się kołdrami (bo były w nocnych koszulach) stały boso na swoich posłaniach, naprzeciw drzwi dwuskrzydłowe otwarte na całą szerokość były wypełnione szczelnie głowami mężczyzn o mongoidalnych rysach. [...] ludzie ci patrzyli na nas jak byśmy byli małpami w klatce".

Pierwszy lub drugi dzień pobytu na zesłaniu przynosił też rozstrzygnięcie innego ważnego problemu - zatrudnienia. Szczególnie głęboko w pamięci zesłańców zapadły jakże często właśnie wtedy słyszane słowa: "kto nie pracuje, ten nie je". Ta zasada miała określać warunki ich bytowania. Rzeczywistość pod tym względem była jednak złożona. W wielu rejonach Kazachstanu występował wówczas - co paradoksalne - brak pracy. Egzekwowanie jej obowiązku w stosunku do osób uznanych za zdolne do jej wykonywania było więc przynajmniej początkowo zróżnicowane w zależności od lokalnych sytuacji. Część zesłańców zetknęła się wręcz odmową zatrudnienia w kołchozach. Sytuacja nie była najgorsza, jeśli mogli znaleźć pracę w obejściach i na działkach przyzagrodowych kołchoźników. Ale zwłaszcza zimą i wczesną wiosną były z tym często problemy. Bez pracy zaś nie było środków do życia. W relacjach najczęściej jednak potwierdzany jest przymus pracy stosowany już wobec kilkunastoletniej młodzieży, czasem nawet wobec 8-12 letnich dzieci. Oczywiste było, że zesłańcy przyjmowali takie sytuacje jako kolejną formę represji. Jednakże podejście do perspektywy zatrudnienia było bardziej złożone. Ci, którzy przywieźli ze sobą znaczniejsze zapasy żywności, bądź dysponowali dużą ilością atrakcyjnych artykułów na wymianę za żywność, byli przynajmniej początkowo zdecydowanie niechętnie nastawieni do podejmowania pracy, widząc w niej wyłącznie element zniewolenia. Długo łudzono się przy tym nadziejami na rychłą zmianę położenia i powrót do rodzinnych stron. Odmiennie musieli zapatrywać się na to zagadnienie zesłańcy, którzy pozostali bez znaczniejszych zasobów. Im praca jawiła się nie tylko jako represja i forma udręki, ale jako źródło środków do życia.

Pierwsze dni na zesłaniu były dla wielu Polaków szokiem. Trafiali w świat zupełnie obcy nie tylko w sensie geograficznym, ale przede wszystkim kulturowym. Zrozumienie panujących w nim reguł i znalezienie sposobów przetrwania było podstawowym zadaniem zesłańców.


Copyright (c) 1996 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót

Powrót
Licznik