Starszy pan pyta, gdzie idziemy i wskazuje inna droge, ja probuje polegac na swojej pamieci, ktora kaze mi isc swoja droga - w koncu nie znajdujemy grobowca tego znanego polskiego malarza zmarlego w Paryzu, pochowanego we Lwowie. Opowiadam mlodziezy, ze tu blisko prawie kazdy grob nalezy do postaci zasluzonej dla Lwowa i Polski. Mijamy grobowiec tworcy Teatru Wielkiego - Zygmunta Gorgolewskiego, profesorow Uniwersytetu i Politechniki, lekarzy, lotnikow, literatow...
Kolejnym etapem naszej wedrowki jest malowniczo polozona kwatera powstancow styczniowych. Jest ona polozona na jednym ze wzgorz, na ktorych polozony jest cmentarz, wiec znajduje ja bez trudu. Pomnik powstancow jest odnowiony, charakterystyczne zelazne, z polkolista oslona, krzyze na grobach lwowskich uczestnikow powstania 1863 roku jak pokrzywiony i polamany las otaczaja pomnik. Blisko pomnika - granitowy - z ukrainskim napisem - grob Benedykta Dybowskiego, zeslanego przez carat na Sybir, znakomitego badacza Bajkalu, po powrocie z zeslania mieszkajacego we Lwowie, profesora UJK, zmarlego w 1930 roku (ur. 1833!).
Jestesmy juz blisko Cmentarza Orlat, wiec ostroznie schodzimy z mokrej gory i miedzy grobami zmierzamy ku alejce, prowadzacej do Orlat. Juz widac mur okalajacy cmentarz i ... konsternacja, bo tuz przed wejsciem na Cmentarz Obroncow Lwowa trafiamy na budowany wlasnie cmentarz Strzelcow Siczowych z kolumna na ktorej miala stanac rzezba Michala Archaniola, ale chyba zabraklo na nia funduszy. W latach 70-tych byly tu skromne groby zwyczajnych obywateli Lwowa, wiec ten widok stanowi dla mnie pelne zaskoczenie.
Wchodzimy na Cmentarz Orlat, jakze rozny od tego, ktory kiedys w latach 70-tych odkrylem wedrujac po Łyczakowie. Wowczas wchodzilo sie tu przez dziure w betonowym ogrodzeniu, napotykajac chaszcze, zniszczone katakumby i tylko gorujace nad cmentarzem ogromne pylony, postrzelane i upstrzone wyrytymi w betonie napisami miejscowej chuliganerii z napisem, ktory tez probowano usunac, ale byl zbyt solidny, by poddac sie tak latwo.
Pamietam doskonale smutne swieta zmarlych, kiedy wedrowalem w pojedynke po Łyczakowie, zapalajac przywiezione z kraju znicze na grobach wybitnych rodakow. Grob Konopnickiej jasnial z daleka mnostwem swiatelek, nieliczne ogniki tlily sie na innych grobach - wszak nieliczni miejscowi Polacy nie byli w stanie zapewnic opieki nad tyloma grobami. Na Cmentarzu Orlat zas ogniki jasnialy na grobie Nieznanego Żolnierza. Inne groby byly przysypane gruba warstwa gruzu, krzyze z tabliczkami nie ostaly sie nigdzie, wiec nawet uklad alejek nie byl do poznania. Niedaleko kaplicy staly wowczas maszyny do przemialu gruzu, jakis silos z cementem, baraki robotnikow - obraz kompletnego zniszczenia.
Nie sadzilem wowczas, ze dane mi bedzie kiedys zobaczyc ponownie Cmentarz Orlat odbudowany. Wiem, ze ciagle nie jest on taki, jak przed zniszczeniem, ze pewnie jednak nie wroci do tego stanu ani nie uzyska pelnej, zaprojektowanej przez Rudolfa Indrucha formy. Tym niemniej jest to dla mnie niesamowite przezycie.
Podchodzimy wiec do Grobu Nieznanego Żolnierza. Deszcz pada coraz bardziej. Wygladamy wszyscy jak zmokniete kury, nawet kedzierzawemu Tomkowi wyprostowaly sie loki. Przechodzimy do kaplicy, gdzie dyzuruje starszy pan - czlonek Polskiego Towarzystwa Kulturalnego Ziemi Lwowskiej. Opowiada nam historie Orlat, losy cmentarza, pokazuje ksiege pamiatkowa, prosi o wsparcie finansowe - kupno "cegielki" na odbudowe cmentarza.
Wpisujemy sie wszyscy do ksiegi pamiatkowej, niedaleko za marszalkiem Sejmu RP Maciejem Plazynskim, kupujemy cegielke i idziemy obejrzec katakumby. Dowiadujemy sie, ze nawet tak apolityczne detale, jak glowki aniolow w naroznikach katakumb nie zyskaly aprobaty wladz ukrainskich i po raz kolejny trzeba bylo czekac na negocjacje na szczeblu rzadowym.
Pracownicy dokonujacy odbudowy cmentarza byli jednak obecni caly czas i nie przerywali robot nawet podczas deszczu. Obok katakumb zaczepia nas jeszcze jeden starszy pan - miejscowy Polak, ktory ma do wyslania list do brata mieszkajacego w okolicach Wroclawia. Obiecujemy, ze wyslemy list z Przemysla - dotrze na miejsce znacznie szybciej niz ze Lwowa.
Wracamy ta sama droga, co weszlismy, bo byla dziura w plocie jest teraz calkiem porzadnym wejsciem. Chwila zadumy nad niedokonczonym cmentarzem Strzelcow Siczowych, ktory stanal tak blisko naszych Orlat pewnie po to, by stanowic przeciwwage... Polityka, polityka...
Swoja droga pamiec o zmarlych towarzyszy nam rowniez w mniej "politycznych" miejscach niz Cmentarz Orlat. Nasze cmentarze w roznych miejscowosciach: malych i duzych z reguly sa bardzo zadbane, wiec ani swieze kwiaty ani zapalone znicze nie sa atrybutem wylacznie Świeta Zmarlych, ale rowniez zwyklych szarych dni.
Tu zas, w miejscu pamieci tysiecy mlodych bohaterow poleglych za Ojczyzne, troska o nalezyte upamietnienie ma niewatpliwie jeszcze inny wymiar.
Wracamy przez cmentarz Łyczakowski glowna aleja. Mijamy grobowce arcybiskupow ormianskich - wspaniale rzezbione, pozniej ekspresyjny grobowiec poety ukrainskiego Iwana Franko - "Kamieniara", wiec i heros na jego grobie z kilofem w dloni wykuwa w kamieniu ukrainska swiadomosc narodowa...
Skrecamy w lewo, aby odnalezc kwatere powstancow listopadowych, ktora zazwyczaj udawalo mi sie bez trudu zlokalizowac w gaszczu bogatej zieleni cmentarnej. W centrum tej kwatery na duzym grobowcu stal kamienny orzel z utracona glowa. Tym razem jednak okazalo sie, ze 25 lat zrobilo swoje i nie moge tej kwatery odnalezc.
Tymczasem na koniec naszej wedrowki deszcz przestal padac, ogladamy wiec jeszcze czesciowo zniszczone ogromne grobowce (m. in. Baczewskich), podchodzimy do pomnika Seweryna Goszczynskiego i ruszamy do tramwaju.
Wysiadamy na Ruskiej i wedrujemy w kierunku placu Bernardynskiego. Zawsze marzylo mi sie, aby wejsc do zamknietego w latach 70-tych kosciola Bernardynow. Podobno krol Zygmunt III Waza, gdy zobaczyl nowo zbudowany kosciol, skrytykowal nieprawidlowe proporcje barokowej fasady. Wspominal o tym profesor Mieczyslaw Gebarowicz, wojenny kustosz Ossolineum, ktory nigdy Lwowa nie opuscil, a ktorego mialem zaszczyt na krotko odwiedzic w latach moich studiow, zaprowadzony tam przez mlodego lwowskiego grafika, Wladka Szczepanskiego.
W kosciele Bernardynow odbyla sie m.in. msza zalobna po smierci Marii Konopnickiej, po ktorej trumne z cialem poetki caly Lwow w 1910 roku odprowadzal uroczyscie na Cmentarz Łyczakowski.
Kosciol rzeczywiscie jest wspanialy: bogate rzezby, piekne stalle z ciemnego, rzezbionego drewna. Nie mozemy go jednak obejrzec zbyt dokladnie, bo jest to teraz cerkiew unicka pod wezwaniem swietego Andrzeja, a ze Unici swietuja tego dnia Piotra i Pawla, wiec kosciol jest pelen wiernych.
Idziemy na rynek halicki - miejsce, gdzie niegdys zaopatrywalem sie w swieze warzywa i owoce, jakze inne od tych oferowanych w sklepach (gdzie zapach nadgnitych warzyw odstraszal klientow z daleka), a takze swiezego twarogu czy smakowitych wedzonek. Mozna tam bylo kupic normalnie (od Gruzinow, po rublu za sztuke)niedostepne cytryny czy granaty (owoce). Na ulicach Lwowa widywalo sie w latach 70-tych ludzi z siatkami owocow cytrusowych, ale prawie wylacznie byli to pracownicy wiekszych fabryk, ktore byly zaopatrywane w towary deficytowe oddzielnym trybem. Mnie zdarzylo sie kupic cytrusy poza rynkiem halickim tylko w Operze (!), dokladniej w pieknym bufecie Teatru Wielkiego.
Teraz rynek jest jeszcze pelniejszy niz kiedys: sprzedajacy i kupujacy zwartym tlumem wypelniaja nie tylko niewielka przestrzen rynku, ale wylewaja sie w jego okolice. Kupujemy tylko troche rodzynek dla polasuchowania i idziemy dalej w kierunku Placu Mariackiego. Naprzeciw pomnika Mickiewicza, tuz obok hotelu Georgea byl kiedys sklep z wyrobami sztuki ludowej, ktory chcialem odwiedzic, lecz teraz branza sie zmienila.
Idziemy wiec dalej. Tlumy ludzi, jak to zwykle na ulicach Lwowa bywalo, pora obiadowa - czesc sklepow jak za czasow sowieckich ma godzinna przerwe. Idziemy na Sukstuska, wstepujemy do malego baru na pielmienie - male pierozki z miesem, ktore czasami uzupelnialy moje studenckie menu. Pielmienie sa takie, jak kiedys, wiec cala siodemka zjadamy je ze smakiem. Wypatruje w jadlospisie kawe z lodami, o ktorej to kombinacji wspominalem dzieciom nie raz. Zazwyczaj chodzilem na nia do jeszcze mniejszej kafejki przy placu sw. Jura, naprzeciwko nowej biblioteki Politechniki. Kawa byla mocna - z ekspresu, podawana w malej filizance, do niej wkladalo sie pyszne lody z prawdziwej smietanki, ktore rozpuszczaly sie stopniowo, tworzac biala, puchowa, slodka warstwe, a czasami zamawialo sie dodatkowo kawalek tortu (torty zas we Lwowie byly naprawde bombowe).
Zamawiamy wiec dla wszystkich kawe z lodami i odpoczywamy przy tym chwile przed dalsza wedrowka. Bar ma tylko kilka stolikow, sciany udekorowane sa malowidlami lwowskich zabytkow, za oknem codzienny ruch duzego miasta. Przy sasiednim stoliku siadaja mlodzi, dostatnio wygladajacy lwowianie: dwoch mezczyzn i kobieta. Butelka wodki, trzy szklaneczki - widok nas troche szokujacy, ale we Lwowie to normalka.
Idziemy na chwile do swoich gospodyn, aby zmienic mokre ubrania. Po chwili spotykamy sie znowu i ruszamy w kierunku Politechniki.
Najpierw zachodzimy do polozonego nieopodal domu, wlasciwie palacyku, gdzie mieszkaja trzy znajome bardzo mile osoby: Pani Jasia, Halinka i Pani Nela, kazda nalezaca do innego pokolenia. W tym domu, jakze polskim, goscinnym i zawsze otwartym dla gosci, spedzalem w studenckich czasach niejedna Wigilie i Wielkanocne uroczyste sniadanie. Pani Nela - wowczas staruszka, cerowala moje podarte spodnie, Pani Jasia - troszczaca sie jak Matka, rozumna, madra i taktowna, Halinka - zyczliwa i goscinna ta prawdziwa kresowa goscinnoscia. Polacy lwowscy byli jakby z innego swiata: szczerzy, goscinni, ufni wobec rodakow, w przeciwienstwie do nas - czesto skazonych upadajaca w czasch gierkowskich moralnoscia. Tam po raz pierwszy jadlem wspaniala prawdziwa kutie, tam tez czulo sie, ze enklawy polskosci we Lwowie mimo szykan i represji sa i trwaja wbrew wszystkiemu.
Kontakty z gospodyniami urwaly sie co prawda jakis czas temu, teraz okazuje sie, ze takze nikogo nie ma w domu. Pani Jasia jest w kraju, Halinka wroci wieczorem, a Pani Nela ma juz ponad 90 lat i watpliwe, czy by mnie poznala po tylu latach. Obiecujemy sobie powrocic tu wieczorem, ale znow za malo na to czasu.
Idziemy wiec dalej w kierunku kosciola Marii Magdaleny, gdzie jest od lat 60-tych sala koncertowa (organowa) filharmonii, a msze swiete odbywaja sie tylko kilka razy do roku. Czytajac niedawno relacje Rzeczpospolitej z przygotowan do wizyty Papieza we Lwowie dowiedzialem sie, ze Pani Jasia walczy o zwrot tego kosciola katolikom. Oby Jej sie udalo!
Politechnika wita nas gwarem i tlumem mlodych ludzi. I tutaj, podobnie jak na Uniwersytecie trwaja egzaminy wstepne, ale na szczescie jest pora popoludniowa i mozna wejsc do gmachu glownego. Napis przy wejsciu informuje, ze konieczne sa przepustki, ale udajemy stalych bywalcow i nikt nas nie powstrzymuje. Przy wejsciu budka portiera - przechodzimy obok i po szerokich schodach wedrujemy na I pietro.
Gmach glowny Politechniki nie zmienil sie prawie wcale od moich czasow, no moze poza tym, ze procz lacinskiego napisu "LITTERIS ET ARTIBUS" (naukom i sztukom), ktory cel tego budynku okreslal niezaleznie od historycznych zakretow Lwowa, ponizej widnieje po ukrainsku zamiast sowieckiej: "LVIVŚKYJ ORDENA LENINA POLITECHNICZNYJ INSTYTUT" wspolczesna: "DERŻAWNYJ UNIWERSYTET "LVIVŚKA POLYTECHNIKA"".
Dla mnie pozostanie on i tak Politechnika Lwowska. W gmachu glownym mielismy tylko niekiedy zajecia - glownie z przedmiotow ogolnych - miedzy innymi ekonomii politycznej socjalizmu. Wyklady i cwiczenia z tego przedmiotu mial na naszym roku byly partyzant, inwalida wojenny (pozbawiony jednej nogi) Krutikow, ktory juz na pierwszym wykladzie oznajmil, ze mimo iz uczelnia jest ukrainska, zmuszony jest wykladac po rosyjsku ze wzgledu na to, ze wsrod sluchaczy sa obcokrajowcy. Byl to wykladowca budzacy powszechny strach wsrod studentow. Jako kombatant bywal czesto na Zachodzie i znae bylo jego powiedzonko, ze kapitalizm (w przeciwienstwie do socjalizmu) gnije, ale jak pieknie...
Do dzis nie wiem, czy krytykujac kapitalizm, robil to szczerze, czy nie? Mnie zas na cwiczeniach z ekonomii, jako jedynego Polaka w grupie studenckiej, skladajacej sie po polowie z Wegrow i Ukraincow, z dodatkowo jednym Rumunem i jednym Rosjaninem, upominal srodze sie marszczac, kiedyz to wreszcie Polacy uporaja sie z tym nieekonomicznym prywatnym rolnictwem.
(Juz w roku 1989 okazalo sie, ze to nasze nieekonomiczne rolnictwo spokojnie zaopatruje caly krajowy rynek, ale produkuje tez nadwyzki, zas kolektywne radzieckie zadaniu takiemu sprostac nie bylo w stanie!). Pamietam tez, jakim szokiem bylo dla mnie zachowanie tego wykladowcy, ktory nie baczac na obecnosc calej grupy wykladowej w jednym z audytoriow w gmachu glownym, w sposob glosny i "tresciwy" oczyscil swoja krtan, otworzyl okno i wyplul "to" przez okno. No, ale to stare dzieje...
Kieruje wycieczke do miejsca, gdzie za moich studenckich czasow byl dziekanat dla obcokrajowcow, w ktorym zalatwialo sie dosc czesto rozne oficjalne sprawy. Pracowala w nim bardzo zyczliwa nam, Polakom, pani Maria, ktora rozmawiala z nami zawsze po polsku i nie czulo sie u niej dystansu czy niecheci, jak u innych oficjalnych osob.
Teraz dziekanat przeniesiono pietro wyzej, na druga strone gmachu, ale pozostal tam dzial wspolpracy z zagranica, gdzie poprosilem o pomoc w sprawie mozliwosci obejrzenia przez nas auli ze slynnymi obrazami wg projektu Matejki, wykonanymi przez jego uczniow. Nie bylo z tym zadnego problemu, zas pani strzegaca auli po prostu pozwolila nam wejsc tam i pozostac jak dlugo zechcemy.
Obejrzelismy wiec piekna aule, posiedzielismy w okazalych krzeslach, ktore zazwyczaj sluza radzie naukowej Politechniki, zas my z zona, juz po obronie pracy dyplomowej, podczas uroczystego wreczania dyplomow mielismy okazje byc tam przed ponad 20 laty. Mlodziez byla "cala uroczysta", bo aula rzeczywiscie robi niesamowite wrazenie. Bedaca wsrod nas trojka studentow Politechniki Gdanskiej, ktora miala okazje porownac gmach glowny tej uczelni, troche mlodszy co prawda od lwowskiego, musiala przyznac, ze gdanska aula do piet nie dorownuje lwowskiej. Podziekowalismy pani i wyszlismy na korytarz, aby zrobic pare zdjec przy wspanialych rzezbach dekorujacych wnetrze gmachu. Szkoda, ze minely czasy, gdy tak wielkie i funkcjonalne do dzis gmachy budowalo sie nie tylko bardzo szybko, ale na dodatek piekne architektonicznie, udekorowane wpanialymi rzezbami i malowidlami, wyposazone w sluzace do dzis sprzety i meble.
Jakze smutno wiec bylo nam na V pietrze naszego gmachu Wydzialu Automatyki, ktory zostal zbudowany 100 lat pozniej, a dominujacym akcentem przy wejsciu byly zniszczona elewacja, niesprawne windy i won niesprzatanej toalety obok dziekanatu. Kierownikiem katedry byl w moich czasach profesor Bencjon Josifowicz Szwecki, czlowiek madry i zyczliwy - dosc poblazliwie traktujacy pedagogiczne zadania. Kiedys, w ramach obowiazkowych inspekcji akademika, zauwazyl u mnie ksiazke z techniki cyfrowej prof. Sowinskiego. Szybko odszukal bibliografie i upewniwszy sie, ze i on tam figuruje, poprosil o sprezentowanie mu tej ksiazki w zamian za jego autorskie dzielo. Dostalem wiec je z dedykacja autora, ktory wspominal w rozmowie, ze w 1944 roku, gdy przybyl na Politechnike, korzystal z bogatej literatury polskiej i oprzyrzadowania pozostawionego przez Polakow we Lwowie. Kilka egzaminow i zaliczen zdawalem zreszta podczas studiow po polsku, bo wielu wykladowcow - Ukraincow - doskonale znalo jezyk polski, ze wspomne chocby wspanialego, niezwykle skromnego i madrego doc. Wiszenczuka czy tez Jaroslawa Gnatiwa - promotora mojej pracy dyplomowej.
Po drodze z uczelni zaszlismy jeszcze do soboru sw. Jura - wspanialej poznobarokowej katedry Unitow, z sasiadujacym z Katedra palacem zwierzchnika kosciola unickiego na Ukrainie. Weszlismy na chwile do swiatyni, gdzie modlili sie nieliczni wierni, palily sie cieniutkie wysokie swiece, ktore mozna zapalic w intencji modlitewnej. Światynia jest niezwykle okazala, az kapiaca zlotymi zdobieniami, z pieknymi rzezbami i obrazami.
W drodze powrotnej zahaczamy o kafejke naprzeciw nowej biblioteki, ale i tu sa zmiany - jest to raczej bar alkoholowy, wiec nic tu nie zdzialamy. Szybko opuscilismy wiec to miejsce i powedrowalismy swoja stara trasa ku akademikowi na Wzgorzach Wuleckich. Probowalismy odnalezc stare miejsca: knajpke ze smacznymi drozdzowkami naprzeciwko gmachu glownego (ale teraz jest tam bar alkoholowy) czy bar koktajlowy (z pysznymi mlecznymi koktajlami, gdzie kiedys - wracajac z zajec siedzialem przy stoliku z Zocha, dyskutujac po polsku na jakis temat, gdy podeszla do nas pani z obslugi przynoszac dla nas obojga koktajl ufundowany przez nieznanego osobnika. Bylo to mile i zaskakujace) za fryzjerem, ktorego witryna udekorowana byla kiedys duzym zdjeciem nieowlosionego przeciez zbyt obficie Wodza Rewolucji, co nas bardzo radowalo. I tam jednak nie bylo tego samego, lecz jakis sklep spozywczy.
Na rogu Glebokiej i Nowego Światu jest dalej sklep z pieczywem, gdzie zazwyczaj kupowalem smaczny foremkowy chleb, a chleba w latach 70-tych bylo - i to roznego: ciemnego, jasnego, pod dostatkiem. I teraz jest tam sklep, ale ogolnospozywczy. Kupujemy w nim - wbrew protestom Grazynki - kawalek tortu "Wiosna". Bialy, bezowy, z orzechami i pysznym kremem. Czestuje cala wycieczke i tak raczymy sie (wyciagajac - o zgrozo! - smaczne, oblepione kremem okruchy z woreczka!), idac dalej Potockiego, Chodkiewicza i Żmurki ku Wuleckiej. Schodki po drodze jak byly dwadziescia lat temu dziurawe, tak i pozostaly, wydeptywane przez kolejne roczniki studenterii Politechniki.
Na Wuleckiej konsternacja: chcielismy przejsc stara, najszybsza do akademikow drozka, obok miejsca kazni Profesorow, ale niestety ta droga juz sie nie chodzi, bo przecina ja trasa szybkiego tramwaju wzdluz Wuleckiej. Oficjalna droga z akademikow wiodla po przerazliwie dlugich schodach ze Wzgorz Wuleckich w dol. Chodzilismy tamtedy bardzo rzadko - tylko wtedy, kiedy w zaden sposob nie dalo sie pokonac blotnistego odcinka obok pomnika pomordowanych Profesorow. Ilez to razy wracalem z uczelni z kolegami z grupy, z ktorych jeden: Mykola, Ukrainiec ktorego rodzice byli wywiezieni na Sybir jako nacjonalisci ukrainscy, czego konsekwencja bylo pozbawienie mozliwosci zdobycia przez ich syna stopnia oficerskiego podczas studiow, jak sie to normalnie dzialo. Mykola zaproponowal mi kiedys, zebysmy nie uzywali rosyjskiego rozmawiajac z soba: on rozumial jezyk polski, ja stopniowo coraz lepiej ukrainski. I tak bylo. Po studiach Mykola musial odbyc normalna sluzbe wojskowa - poszedl w rekruty.
Musimy wiec zmienic trase. Szkoda! Idziemy wiec dalej Wulecka, wchodzimy do sklepu, ktory kiedys, za siermieznego sowieckiego socjalizmu oferowal nader skromne artykuly spozywcze i troche wiekszy wybor alkoholi, teraz zas wystrojem, zaopatrzeniem i cenami zupelnie nie rozni sie od naszych, polskich sklepow.
Czasy sie jednak zmienily... Przechodzimy przez Wulecka i po schodkach wedrujemy ku ulicy Widok (za naszych czasow Bieriezina), gdzie znajdowal sie nasz akademik. Tyle razy wedrowalo sie tedy, nogi prowadza wiec same. Nie spotkalismy juz tam stalego wowczas "elementu krajobrazu" - nieco zwariowanego wlasciciela dwoch psow, ktory codziennie chodzil z nimi na spacer w okolice akademika; psy wyrywaly sie i ujadaly, a studenci krzyczeli z okien: "Salvadore, ubieri sobaku".
Naprzeciwko naszego 10-pietrowego akademika stal stary, przedwojenny - wydzialu radiotechniki, wiec czasami trwala walka na decybele - kto ma lepszy sprzet naglasniajacy. Zdenerwowani mieszkancy naszego - wyzszego obrzucali przeciwnikow surowymi jajkami. Wszyscy (jak w "Mikolajku") bawili sie swietnie.
Akademik stoi na swoim miejscu, tylko jakby zmalal, bo drzewa, ktorymi byla obsadzona ulica, zdazyly jednak przez cwierc wieku mocno wyrosnac i zupelnie zmienily krajobraz. Wchodzimy do akademika nr 11, gdzie mieszkali studenci architektury i automatyki, a wsrod nich cala miedzynarodowa czereda z duza grupa Polakow, Wegrow, Niemcow, Czechow, Kubanczykow, Marokanczykow, Algierczykow i wielu innych nacji.
Gdy pierwsza grupa studentow z Polski zamieszkala w akademiku, bardzo popularne wsrod obcokrajowcow stalo sie nasze powitanie: "czesc", ktorym pozdrawiali sie, wymawiajac je z niejakim trudem i z roznymi efektami czarnoskorzy studenci,a takze Niemcy, Wegrzy...
Akademik ten byl wowczas nowy, wyposazony calkiem niezle, wiec mieszkalo sie tam dobrze. Teraz kryzys ekonomiczny na Ukrainie, brak funduszy na oswiate spowodowal, ze akademik nie byl remontowany i wygladal dosc mizernie. Portierki, ktore siedzialy w swoim kantorku przy wejsciu, bardzo chetnie wspominaly wraz z nami minione dzieje. Jedna z nich pracowala tam tez za naszych czasow i pamietala nas. Z ciekawosci zapytalismy o mozliwosc zanocowania w akademiku - oczywiscie nie bylo z tym problemow, a cena w porownaniu z hotelami byla nader zachecajaca - 8 hrywien od osoby.
Idziemy dalej trasa wzdluz akademika, przecinamy poworze sasiedniej posesji, wchodzimy na Malachowskiego, w "gastronomie" na rogu kupujemy szampana na wieczorne spotkanie w Teatrze. Wspomniany "gastronom" byl w moich czasach duzym sklepem spozywczym niezle zaopatrzonym, gdzie kupowalo sie najczesciej podstawowe artykuly. Do dzis pamietam widok z miesnej lady chlodniczej, gdzie po mielonym miesie lazily biale robale, ale z reguly bylo tam calkiem przyzwoicie.
Wedrujemy dalej ku bursie Abrahamowiczow, gdzie przed Niemcy zgromadzili aresztowanych Profesorow, ktorych tejze nocy rozstrzelali nieopodal. Schodzimy w dol ku Peowiakow.
Odnajduje bez trudu kamienice, w ktorej mieszkal Naczelnik Pilsudski w latach 1908-1914, o czym informuje pamiatkowa przedwojenna tablica, ktora uchowala sie nawet za Sowietow (odkrylem ja niegdys przypadkiem zaintrygowany pieknie rzezbionymi orlami nad drzwiami, a drzwi w swojej dolnej czesci pokrywala dekorowana w mosiezne orly blacha).
Nieco nizej, przy skrzyzowaniu z Pelczynska, po drugiej stronie ulicy stal nowoczesny przedwojenny gmach zarzadu elektrowni, ktory za okupacji rozpoczal swoja niechlubna karte: tu o ile sie nie myle, byla siedziba Gestapo, a pozniej NKWD, wreszcie po wojnie KGB. Mowilo sie o nim, ze jest tak wysoki (lub gleboki), ze widac z niego Syberie, choc ma nie wiecej niz trzy-cztery kondygnacje. Wiec kiedy wracalismy z Teatru (Polskiego) poznym wieczorem, czasami troche podochoceni, a wracalismy zazwyczaj z "Sokolami" na ustach, przezywalismy male emocje w tym miejscu. Mlodziencza przekora i niefrasobliwosc...
Nam nie zrobiono nic, ale za to w roku 1980, kilka lat po moim wyjezdzie ze Lwowa, gdy w kraju wybuchla "Solidarnosc", inna demonstracja polskosci pod pomnikiem Wieszcza w dzien Jego urodzin - 24 grudnia, z kwiatami i wierszami w wykonaniu naszych studentow i zespolu Teatru, zakonczyla sie natychmiastowym relegowaniem z uczelni i Lwowa kilkorga naszych studentow, zamknieciem Teatru, pozbawieniem pracy prowadzacego Teatr "Szefa" - Zbyszka Chrzanowskiego (Telewizja) i jego siostry - Lidki (archiwum panstwowe). Bestia pokazala swoje pazury... Gdy w 1982 roku jechalem z dusza na ramieniu na kolejny zjazd absolwentow, Teatr prowadzony byl przez ukrainska rezyser, repertuar polski byl skasowany, Szef wyemigrowal do kraju i dopiero w polowie lat 80-tych Walery Bortiakow, ktory przejal kierownictwo Teatru, stopniowo przywracal polski repertuar Teatru.
Wrocilismy do swoich kwater na posilek, a ze bylo juz po 18-tej i w kranach pojawila sie woda, odswiezylismy sie i poszlismy na spotkanie do Teatru, zaproszeni poprzedniego dnia przez Jadzie w Konsulacie. Czas jakby sie cofnal o 25 lat! Znowu jestesmy w niewielkim palacyku Bielskich, ktory wcale sie nie zmienil, tylko ogromny portret Lenina zniknal z jego fasady. Wchodzimy do malenkiej garderoby i wsrod okrzykow radosci witamy sie z prawie calym gronem dobrych znajomych: Walerym, Jola, Luba, Jadzia, Marysia, Zosia, Alosza (ktorego nie moglem poznac, bo owlosienie na glowie troche przesunelo mu sie w dol, a ktory byl "nadwornym" fotografem zespolu).
Salka, w ktorej wystepuje zespol jest akurat w remoncie, ale garderoba jest do naszej dyspozycji. Znajduja sie w niej przerozne rekwizyty, stroje do roznych sztuk z bogatego repertuaru Teatru, pamiatki, zdjecia, ale my wspominamy minione lata, cieszymy sie wspolnie z tego, ze Teatr tak czesto wyjezdza do kraju i na Zachod, ze zyskal nalezne uznanie i moze swobodnie sie rozwijac. Tyle roznych wspomnien, tyle osob przewinelo sie przez to malenkie pomieszczenie. Jurek Glybin wyjechal do Krakowa i po studiach w PWST zawodowo para sie aktorstwem.
Nastepne pokolenie - dzieci czlonkow zespolu - wyjezdzaja juz na studia do kraju - na szczescie Polacy ze Lwowa moga juz wyjechac do kraju, jezeli tylko finanse na to pozwalaja. Walery jak zwykle ma w zanadrzu mnostwo anegdot, wiec co chwila wybuchamy radosnym smiechem. Mlodziez slucha, pije "Niedzwiedzia krew" i szampana, pewnie troche sie dziwi, ze "starsi", czyli pokolenie ich rodzicow, tez potrafi (-la) sie bawic. Wychodzimy stamtad poznym wieczorem, bo przeciez goni nas czas: nastepnego dnia znow musimy pobiec w Lwow...