Relacja z wycieczki do Lwowa i na Kresy Południowo-Wschodnie

27 czerwca – 9 lipca 2007 r.

 

Nareszcie jutro wyjeżdżamy na kolejną „wyprawę” na „Dzikie Pola”. Jest to nasza, czyli organizowana przez leszczyński oddział TML i KPW (Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich) wycieczka do Lwowa i na trasę liczącą około 1.500 km przebiegającą przez trzy dawne województwa: lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie.

            W skład uczestników tegorocznej wycieczki, „podróży sentymentalnej” jak ładnie to nazwał Marek, 26 osób jedzie do Lwowa i na Kresy po raz pierwszy, i jestem bardzo ciekaw jakie wrażenie odniosą z widoków tych ziem i samego miasta.

            Mam już za sobą całą logistykę składającą się rezerwacji noclegów, przewodników, biletów wstępu (teatr) itp. na terenie Zachodniej Ukrainy, jak obecnie brzmi urzędowa nazwa naszych dawnych polskich Kresów.

            Wszystko zapięte na przysłowiowy „ostatni guzik”, ale scenariusz będzie pisało życie, tym bardziej, że 11 dni z tej 13-to dniowej wycieczki spędzimy poza granicami naszego kraju, bo na Ukrainie, a tam jak wszem wiadomo, często „iнакше бувает” (różnie bywa).

 

Środa – 27 czerwca 2007.

            Jestem na stacji już o 10.45 i ku mojemu zdziwieniu, już ponad połowa uczestników  czeka na peronie I-szym. O 11.15 grupowi (Dorota, Marek i Teresa) zgłaszają mi, że już są wszyscy uczestnicy wsiadający w Lesznie.

            Są też osoby odprowadzające, w tym Marysia, Jurek i Wiesiek, którzy z przyczyn osobistych w naszej tegorocznej „wyprawie” nie biorą udziału.

            Jest też obecny „I-szy po Bogu” na naszej stacji - p. Janusz K. – naczelnik.

Punktualnie zajeżdża pociąg pośpieszny relacji Szczecin Gł. - Przemyśl, a „nasz” zarezerwowany wagon, zgodnie z zapewnieniem DOKP jest ostatni. Są już w nim cztery panie, po dwie z Koszalina i Kościana.

Żegnani okrzykami: „pozdrówcie Lwów i wracajcie zdrowo” – ruszamy.

W Rawiczu dosiada jeden uczestnik (Karol), we Wrocławiu trójka pozostałych (Elwira, Kazia i Jasiu) i licząc też moją „skromną osobę”, jest nas 49 osób, czyli komplet.

            Ponieważ w pociągach pośpiesznych nie ma już wagonów „Wars”, więc niektórzy z uczestników, którzy nie zabezpieczyli się w jedzenie (kanapki i napoje) jeszcze w Lesznie, korzystając z kilku minutowego postoju we Wrocławiu, „kłusem rwali” do kiosku na peronie wykupując kanapki i napoje chłodzące – a dobrze im tak!

            Podczas jazdy wszyscy uczestnicy otrzymują opracowany przeze mnie15-stronicowy „Rys historyczny” wszystkich miejscowości które będziemy zwiedzali z jednoczesnym podaniem obiektów godnych uwagi w tychże, a grupowi przekazują informacje o numerach pokoi we Lwowie i Stanisławowie, oraz nazwiska „gospodarzy” (kwatery prywatne) u których będziemy nocowali w Czortkowie i Krzemieńcu.

            Do Przemyśla dojeżdżamy planowo, czyli o 21.1o i zamiast „tarabanić” się z bagażami po schodach i tunelem aby dojść do dworca PKS, śladem lat ubiegłych, pod opieką funkcjonariuszy SOK-u przechodzimy przez tory.

            Autokar czeka, ale jego kierowca p. Zbyszek (jedzie z nami po raz trzeci) razem z mechanikami usiłują naprawić silnik, który na małych obrotach „chodzi”, ale po dodaniu „gazu” natychmiast milknie. Trwa to do 23.3o i trwałoby dalej, gdyby nie jedna z uczestniczek, która coś zapomniała w torbie i gdy kierowca otworzył bagażnik, stwierdziła, że jej torba podróżna jest obficie polana olejem napędowym.

            Okazało się, że w przewodzie paliwowym przechodzącym przez bagażnik jest mikroskopijny otwór przez który wyciekał olej, a pompa paliwowa zasysała olej z powietrzem. Założenie odpowiedniej opaski uszczelniającej trwało dosłownie 5 minut, doprowadzenie się kierowcy do odpowiedniego wyglądu kolejne15 minut i tuż przed północą ruszamy w stronę granicy, na przejście Medyka – Szeginia.

            Sam postój na dworcu PKS niektórzy wykorzystali na konsumpcję w czynnym 24 godzin barze oraz odwiedziny w „ustronnym pomieszczeniu”.

 

Czwartek - 28 czerwca 2007 r.

            Odprawa graniczna w Medyce sprowadziła się (bez konieczności wysiadania z autokaru) wyłącznie do porównania naszych oblicz (facjat) z fotką w paszporcie, natomiast już po stronie ukraińskiej musieliśmy każdy wypełnić małe kwestionariusze (2 x dane osobowe), które zabrała wraz z naszymi paszportami inspektor ichniej Służby Granicznej. Trochę długo trwało jej wpisywanie naszych danych do komputera, ale drobny prezent (хабар) znacznie przyśpieszył wykonywaną czynność.

            Paszporty „bogatsze” o pieczątkę (polska Służba Graniczna takowych nie stawia!) wraz z dolna część kwestionariuszy wracają do właścicieli i wjeżdżamy na Ukrainę. Przestawiamy nasze zegarki o godzinę do przodu (czas kijowski) i jak na komendę zaczynają popiskiwać telefony komórkowe, to polscy operatorzy żegnają się z nami sms'ami podając jednocześnie numery telefonów ambasady polskiej w Kijowie i konsulatu we Lwowie.

            Trochę martwi mnie kolejka ponad 20 ukraińskich autokarów kierujących się do Polski, bo kolejka TIR-ów i aut osobowych, licząca wiele kilometrów, w ogóle nas nie interesuje, a stójcie sobie do „u... śmierci!

            Dojeżdżamy do Lwowa, a kierowca, aby uniknąć jazdy przez centrum i po „kocich łbach” ul. Gródeckiej, kawałek za mostem na Bogdanówce skręca w prawo: Kulparkowską, potem w lewo Lwowskich Dzieci i dojeżdżamy do Leona Sapiehy, skręt w prawo, po lewej Politechnika, mijamy zapamiętany przez Lwowian kryminał na Łąckiego, w lewo, w dół Kopernika, na wysokości Poczty Głównej skręt w prawo w Ossolińskich, Fredrichów, plac Fredry, obok „Szkockiej”, ul. Fredry do Batorego. W lewo Batorego (obok gmachu Polskiego Radia Lwów pod nr.6) na plac Halicki, a ponieważ nie było przejazdu przez plac Bernardyński, więc Wałową do Podwala, w prawo Czarnieckiego i w lewo Łyczakowską do Szkoły Średniej i Internatu dla Głuchych Dzieci (nr 35), gdzie już od 2002 r. nocujemy.

            Pomimo tak późnej (wczesnej) godziny (4.00), czekały na nas dwie jedyne sprzątaczko-praczki (Marija i Janka) z kluczami od pokoi. Z zakwaterowaniem nie było jakiegokolwiek kłopotu czy zamieszania, gdyż każdy z uczestników wiedział w którym pokoju „pomieszkuje” i po godzinie całe  „bractwo” spało.

            Gdy wstałem około 9.00 okazało się, że większość uczestników poszła do miasta, a niektórzy nawet już wrócili z zakupami i w jadalni „śniadali”.

            Termin naszego przyjazdu do Lwowa i w ogóle na Ukrainę okazał się niezbyt fortunny, gdyż czwartek był „świętem konstytucji”, a piątek i sobota, to wydłużony „weekend” (skąd my to znamy). Naturalnie nikt nie pracuje, same zabawy, występy zespołów i tańce, a banki zamknięte przez 4 dni na przysłowiowe „cztery spusty”. Tylko jeden kantor był czynny (chyba przez zapomnienie) i tam udało mi się wymienić 100 dolarów na 500 hrywni.

            Zawsze pierwszej wymiany dokonywaliśmy u Jura (dyrektora szkoły i internatu), ale niestety przebywał na urlopie gdzieś 40 km na północ od Lwowa.

            Nasi wycieczkowicze jednak udowodnili, że „Polak potrafi”, w rozmaitych miejscach pół legalnie powymieniali sobie dolary na hrywnie po kursie 1:5, a w jednym miejscu nawet

i złotówki: 1:1,78 – tak więc mogli korzystać z tamtejszych barów (jedzenie) i spróbować wyrobów „Lwowskiego Browaru”, w myśl zasady, że „kto lwoski browar piji, ten sto lat żyji”!

            Najbardziej ciekawy byłem relacji osób, które po raz pierwszy przyjechały do Lwowa i zgodnie z moimi oczekiwaniami, wszyscy po powrocie ze spacerku byli pod wrażeniem śródmieścia, piękna jego starych domów i masy zieleni.

            Oj, żeby widzieli śródmieście przed wojną, to dopiero byliby zachwyceni, ale obecnie? Czas i „gospodarność” nowych włodarzy doprowadziły do istniejącego teraz wyglądu miasta, a różnicę widzą tylko starzy mieszkańcy tego najpiękniejszego Lwiego Grodu.

            Późnym wieczorem przychodzi p. Jan, aby upewnić się, że wraz z córką Izabellą (jak w ubiegłych latach) będą oprowadzali uczestników w dniach 5 – 7 lipca (czwartek – sobota). Sympatyczny, szczuplutki pan, posiadający kolosalną wiedzę o Lwowie, ale zbyt drobiazgowy i od początku (rok 2002) „zarobił” u nas na miano „Pinokio”.

O 19.00 zwołałem do jadalni uczestników, aby im przekazać moje uwagi odnośnie jutrzejszego wyjazdu, ze szczególnym podkreśleniem, aby zbędną odzież i wiktuały pozostawili na miejscu.

Część uczestników (starsi) idzie spać, a pozostali wybrali się na Hetmańskie Wały, gdzie od 23.00 będą obserwowali (przy lwowskim piwku) pokazy sztucznych ogni.

            Późnym wieczorem przyszedł Jura (dyrektor szkoły i internatu), pytał czy wszystko jest w porządku, że wyjeżdżając możemy spokojnie pozostawić część rzeczy, że wszystko będzie zamknięte i że nie przewiduje w tym czasie nocowania jakichkolwiek osób.

Ja idę spać, bo po trudach podróży i tylko kilku godzinach snu, jestem „chulernie” śpiący, a jutro trzeba wcześniej wstać, „oszkrabać pyszczydło”, coś zjeść, wszak o 9.00 ruszamy na „Dzikie Pola”.

 

Piątek – 29 czerwca 2007 r.

            O 6.45 pobudka, Janek (mój z-ca) z którym zajmujemy pokój nr 202 sobie robi herbatę, a dla mnie kawę. Doprowadzam się (golenie) do wyglądu osobnika ucywilizowanego, kawa, śniadanie + lekarstwa i schodzę przed blok. Kierowca (p. Zbyszek) już wywietrzył autokar i otworzył bagażniki. Powoli schodzą się uczestnicy z mniejszymi bagażami, gdyż część ubrań itp. pozostawili w pokojach. Będą zamknięte i nic nikomu nie zginie, podobnie jak przez nasze już sześciokrotne nocowanie w tym internacie (od 2002 r.).

            Godzina 9.00 – ruszamy w dół Łyczakowską potem przy pl. Bandurskiego w prawo Czarnieckiego i dalej J. Piłsudskiego, Jabłonowskich, Snopkowską i Stryjską, do Stryja. Podczas przejazdu przez miasto opowiadam o mijanych gmachach i związanych z nimi moich, i nie tylko moich wspomnień.

Od rogatki stryjskiej droga nawet nie najgorsza, tak, że o 11.3o jesteśmy w Stryju. Wszyscy idą zwiedzać miasto, a ja wysyłam dwa jednoosobowe „patrole” celem znalezienia jakiegoś czynnego banku, bo w przecież w Stanisławowie, w hotelu za dwa noclegi muszę płacić hrywniami (kasa fiskalna). Wraca Jasiu z wiadomością, że nieopodal jest czynny „Expressbank”, ale jest dużo interesantów. Wchodzimy („moja obstawa”), pytam się w kasie, czy mogę wymienić dolary na hrywnie i po uzyskaniu pozytywnej odpowiedzi od kasjerki (ładna bestia!) zapytałem obecnych, który jest ostatni, na co otrzymałem od wszystkich odpowiedź, że jako gość z Polski nie muszę stać w kolejce i jako pierwszy mogę załatwić swoje sprawy.   

Podałem kasjerce odliczone wcześniej 1.200 dolarów, a ta wypłaciła mi 6.024 hrywnie. Zabrałem te 6.000.- a na tą „końcówkę” lekko dmuchnąłem, wpadła do kasy, a ja stwierdziłem, że w tym banku są lekkie przeciągi (протягі), poprosiłem o rączkę, ucałowałem i szczęśliwy z posiadania odpowiedniej ilości ichnich hrywni, serdecznie pozdrawiany przez obecnych wyszedłem na ulicę.

Trochę posiedziałem na ławeczce, napiłem się wody mineralnej „Truskawianka” i ponieważ zbliżała się wcześniej ustalona godzina zbiórki więc moja „ochrona” poszła do autokaru, a ja poczekałem aż do mnie dojadą (ta po co hulać na piszki w takim guroncu).

Jedziemy do Drohobycza, rodzinnego miasta Bruno Schulza (1892 – 1942) pisarza awangardowego, którego proza bliska była ekspresjonizmowi i surrealizmowi. Autokar stawiam w zacienionej alejce, gdzie punktem orientacyjnym jest stojąca nieopodal nowa, duża cerkiew, ustalam godzinę zbiórki (1,5 godziny na zwiedzania) poczym wszyscy idą do centrum. Osobiście nie idę, bowiem byłem już trzy razy w Drohobyczu, a i upał raczej do spacerów nie zachęca. W ustalonym czasie wracają prawie wszyscy, ale brakuje 4 osób (dorośli z córkami), więc wszyscy czekamy, robiąc przy okazji drobne zakupy (lody, woda mineralna, ciasteczka). Po 45 minutach odzywa się moja komórka, telefonuje jeden z panów (numer mojego telefonu uzyskał telefonując do Elżbiety (moja „łatana” córka) sekretarza redakcji „Panoramy Leszczyńskiej) – że są przy pomniku T. Szewczenki i nikt z zapytanych mieszkańców, nie wie gdzie jest nowa cerkiew. Podałem nazwę ulicy przy której stoimy i po 15 minutach przychodzą „zagubieni”. Jest komplet, więc ruszamy do Stanisławowa (obecnie Iwanofrankiwśk).

            Przejeżdżamy przez Dolinę, Kałusz i tu na rondzie niezbyt miła niespodzianka, a mianowicie źle, a raczej w ogóle nie oznakowana szosa do Stanisławowa. Ponieważ mamy jechać w kierunku południowym, więc kierowca (wg swojej mapy) skręca w prawo i po ponad 50 km zorientowałem się po nazwach mijanych miejscowości (wg mojej ukraińskiej mapy), że droga ta prowadzi wprost do... Rumunii. Zawracamy więc i na rondzie okazuje się, że trzeba jechać na wschód w kierunku... Czerniowiec! Mówi się trudno, stracone 100 km i 1,5 godziny, ale wszak „errare humanum est” jak mawiali starzy Rzymianie.

W Stanisławowie czujemy się jak w legendarnym labiryncie z dodatkowymi (dla utrudnienia chyba?) rozmaitymi znakami zakazu i nakazu, a nasz hotel stoi w centrum miasta na placu Mickiewicza. Po 20 minutach krążenia po wąskich uliczkach, dojeżdżamy – „wysiadka”, bagaże w garść i do recepcji na I piętrze. Recepcjonistce (młoda i głupia służbistka), pomimo że miała przed sobą wykaz uczestników (po polsku i ukraińsku) i numery pokoi, trudność sprawiało odczytanie (druk), ale wszedłem za barierkę i zaraz wszystko ruszyło „z kopyta”.

Dlaczego nazwałem ją „głupią służbistką” – bo chciała aby 50 osób na kolanie wypełniło druczki zameldowania! Dopiero po mojej perswazji, wyraziła zgodę na to aby druczki wypełnić w pokojach.

Zjawił się zamówiony przewodnik, który zaraz na wstępie chciał zmienić nasz  program następnego dnia, a mianowicie najpierw zwiedzanie miasta, a dopiero potem jazda na Huculszczyznę. Powiedziałem mu, że ja płacę i ja wymagam, a swój plan to może sobie schować. Na dobitek przyniósł cała reklamówkę jakichś gazet i polecił mi, abym zaraz rozprowadził  pomiędzy uczestnikami po 2 PLN lub 3 hrywnie za 1 egzemplarz. Oświadczyłem mu, że nawet podczas wszystkich trzech okupacji Lwowa nie byłem gazeciarzem, więc i tym razem też nie będę. Poszedł jak zmytyI

O 19.3o zbiórka w holu na parterze i idziemy do restauracji mieszczącej się w budynku hotelu, ale wejście od ulicy. W dwóch eleganckich stylowych salkach otrzymujemy na obiado-kolację: barszcz ukraiński z chlebem, kotlet z piersi kurczaka, ziemniaki, surówki i kompot, wszystko smaczne i elegancko podane.

 Niektórzy jeszcze idą przejść się po mieście, zobaczyć występy zespołów muzycznych na estradach. Ja z Jankiem myjemy się i zmęczeni idziemy spać, jednak ten nasz podeszły wiek wymagają częstszych i dłuższych odpoczynków.

 

Sobota – 30 czerwca 2007 r.

            „Cholerna noc” – tapczan okazuje się tak wąski, że po zwinięciu kołdry w rulon, mało co pozostaje mi miejsca do spania, a do tego noc parna i upalna. Okno mamy jednak zamknięte, bo trwające na placu do 2-giej w nocy głośne granie zespołów (prawdziwe „szarpi-druty”) i śpiewy (ryki) publiczności, podnieconej zachodnią „muzyką” i... wyrobami miejscowego zakładu fermentacyjnego (світле пиво), nie pozwalałyby nam zasnąć.

            Kilka razy więc wstaję, idę do kuchni (była takowa dla mieszkańców hotelu na delegacji, którzy sami przygotowywali posiłki), tam okna otwarte, chłodzik i... możliwość zapalenia papierosa (jedyna moja używka).

            Rano (7.00) wstaję „jak z krzyża zdjęty”, bowiem ten chyba dziecięcy tapczanik (200 x 80 cm) okazał się 100% reklamą „madejowego łoża”. Kawa, lekarstwa + „dymek” i na 8.00 schodzimy do holu, poczym do restauracji gdzie serwują nam na śniadanie: pieczywo, masło, twarożek, pomidory, ogórki oraz ciepłe mleko. Niektórzy rezygnują z mleka (?) na rzecz herbaty – no cóż, są gusta i guściki. Po śniadaniu, niektórzy „pędem lecą” do sklepu, by zaopatrzyć się w napoje chłodzące i „inne”, podobno gaszące pragnienie (?).

            Plac imienia naszego Wieszcza dokładnie po imprezie posprzątany, kosze na śmiecie puste, jeszcze tylko trwają prace przy rozbiórce estrad.

            O 8.45 zbiórka przy autokarze, który kierowca po zjedzeniu śniadania przyprowadził z parkingu strzeżonego przy hotelu „Ukraina” (dawniej „Nadzieja”). Zjawia się też  przewodniczka p. Władysława z informacją, że jest do naszej dyspozycji na cały dzień. Okazało się, że ten wczorajszy przewodnik (od gazet) nagle się rozchorował – i dobrze mu tak!

            Punktualnie o 9.00 ruszamy w drogę, a naszym celem jest Ziemia Huculska i docelowa miejscowość leżącej na południe – Worochta z platformą widokową.

            Przewodniczka podczas przejazdu przez miasto opowiada o mijanych gmachach, a i podczas dalszej jazdy opowiada o mijanych miejscowościach: Nadwórnie i Delatynie. W tym ostatnim robimy krótki postój zaraz za mostem drogowym na rzece Prut, która będzie nam towarzyszyć raz po lewe, raz po prawej stronie szosy, aż do Worochty.

            Przed nami łańcuch Karpat z ich najwyższym w tym miejscu pasmem Czarnohory i... z przedniej części autokaru pada pytanie: a co to za góry? Elwira siedząca obok, bez chwili zastanowienia ripostuje: Himalaje! Mój dobry Panie Boże, żeby nie wiedzieć jakie góry ciągną się wzdłuż naszej południowej granicy, skandal!

Zaraz za Delatynem mijamy wybudowany jeszcze przed wojną duży wiadukt kolejowy, który w okresie niemieckiej okupacji tych terenów, sowiecka partyzantka pod dowództwem gen. Kowpaka (słynny „rajd karpacki”) poważnie uszkodziła. Obecnie, jak kiedyś jeżdżą pociągi osobowe i towarowe, pierwsze z turystami, a drugie wywożące tysiące „kubików” (m³) wspaniałego karpackiego drewna.

            Pierwszy dłuższy postój na zwiedzanie, to Jaremcze (Яремча), a raczej słynny jarmark w głębokiej kotlinie. Nasz kierowca dokonuje cudów, aby po tej prowadzącej w dół dróżce, gdyż drogą tego „coś” nazwać nie można. Zatrzymujemy się i wszyscy idą dalej około 1,5 km w dół, do miejscu gdzie rzeka Żonka (Жонка) wpada do Prutu i jest wyżej wspomniany plac targowy, gdzie na kupujących czekają bardzo liczne wyroby rękodzieła huculskiego: kilimy, koce, obrusy, stroje huculskie oraz masa drobnych rzeźb w drewnie.

            Dość miłym akcentem jest nazwa 5-cio gwiazdkowego hotelu: „Stanisławowski”, byłem w nim na kawie (mikroskopijna filiżaneczka – 8,50 hr.) i... okazja skorzystania z toalety.       Naprawdę imponująca, tak wyposażeniem, jak i czystością, co przy dotychczasowych doznaniach w „tej temacie” było ewenementem!

            Jedziemy dalej – przez Mikuliczyn, Tatarów do Worochty (byłem z moją Mamą w tych miejscowościach, podczas ferii w 1934 r.). Wtedy były to naprawdę ubogie wioski, turystyka na tym terenie dopiero raczkowała, prym bowiem wiodły: Zakopane, Rabka, Wisła i Krynica.

            W Worochcie znajdujemy miejsce na kilkugodzinny postój i większość uczestników dzielnie pomaszerowała (1,5 km) do wyciągu krzesełkowego na platformę widokową (1.203 metry npm), czas jazdy w jedną stronę około 19 minut. Pozostali wędrują po małym targowisku, gdzie oferowane towary są identyczne z tymi w Jaremczu, ale ceny są niższe. Kupiłem sobie kilka drobiazgów z drewna, aby mieć pamiątkę z tego „kurortu”.

            Powoli wracają nasi uczestnicy, lekko wychłodzeni, gdyż na platformie widokowej wiał silny, chłodny wiatr, natomiast tutaj na dole jest ciepło i bezwietrznie.

            Jest 14.3o – wracamy do Stanisławowa, tą samą drogą którą przyjechaliśmy. Ponieważ do obiado-kolacji jeszcze jest czas, więc uczestnicy idą z przewodniczką zwiedzić śród-mieście Grodu Rewery.

Jednym ze zwiedzanych obiektów jest cmentarz, na którym pod krzyżem znajduje się tablica z napisem w języku ukraińskim, o takiej treści: „Chwała bohaterskim żołnierzom UPA, wyzwolicielom Ziemi Iwanofrankiwśkiej spod polskiej, niemieckiej i sowieckiej okupacji”.

To dowód coraz bardziej wzrastającego na niepodległej Ukrainie kultu dla Stiepana Bandery przywódcy nacjonalistów ukraińskich i twórcy tej „armii”. Nic dodać, nic ująć!

O 20.00 posiłek: zupa jarzynowa (суп овочевий), kotlet z piersi kurczaka zapiekany z żółtym serem (pychota!), ziemniaki, surówka na liściu fioletowej sałaty i sok z czarnej porzeczki (смородина).

            Zmęczone, ale pełne wrażeń, „bractwo” idzie spać, wszak jutro (niedziela) i po śniadaniu dalsza realizacja planu wycieczki.

 

Niedziela – 1 lipca 2007 r.

            Rano (6.3o) wstaję niewyspany, bowiem w nocy przeżyłem horror. Ponieważ zespoły zakończyły swoje „występki” o 23.00, a noc była duszna i parna, Janek za moją zgodą uchylił okno i było to zaproszenie, jak potem stwierdziłem, dla parszywych komarzyc (samice), bo komary (samce) do życia krwi ssaków nie potrzebują.

            Aby zmieścić się na tapczaniku (wymiary powyżej) położyłem się na kołdrze, narażając tym samym moją powłokę doczesną na żer tych jednocentymetrowych „wampirzyc”. Wydawana przez nie melodyjka „zzzzzzz” doprowadzała mnie do szału, ale zaraz jako uzupełnienie tej „arii” ukazywały się dziesiątki miejsc na ciele, swędzących jak – nie znam jakiegokolwiek określenia oddającego ten stan mojej skóry.

            Co kwadrans szedłem do łazienki, aby przemyć zimną wodą liczne swędzące miejsca, a potem do kuchni, na papierosa aby się uspokoić. Nie będę tu wymieniał przekleństw którymi obdarzałem samice tego podgatunku (obiekt badań prof. Niesiołowskiego), gdyż wszystkie one należą do wyrazów ogólnie przyjętych jako wysoce wulgarne i częściowo nieparlamentarne (za wyjątkiem Sejmu IV RP).

            Dobrze, że około 4-tej zrobiło się jasno i stada tych „krwiopijczyn” udały się na zasłużony odpoczynek, pozostawiając mi na pamiątkę liczne „cholernie” swędzące bąble.

            Poranna toaleta (golenie) i długie polewanie miejsc swędzących zimną wodą jakoś mnie uspokoiły i po śniadaniu (8.00) o 9.00 ruszamy dalej.

Wprawdzie wg planu wycieczki powinniśmy być o tej godzinie w kościele rzym.-kat. na Mszy św., ale ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, dowiedzieliśmy się od pani Wandy R. (organizatorki naszego pobytu w Stanisławowie) która przyszła nas pożegnać, że o 12.00 jest msza po ukraińsku i dopiero o 14-tej po polsku, co wybitnie kolidowało z naszym dzisiejszym planem.

Jedziemy przez Monastyrzyska do Buczacza. Stajemy w tym samym miejscu co przed dwoma laty, w wąskiej zacienionej uliczce nad brzegiem rzeki Strypy, dopływu Dniestru. Woda czysta, a na brzegu wielu amatorów rybek  - „moczących kije”, mają też asystentów w postaci kilku kotów, czekających aż im jakaś mała płotka „spadnie na krzywy ryj”.        Od tamtejszych mieszkańców dowiadujemy się, że w kościele polskim (rzym.-kat.) pw. Wniebowzięcia NMP o 12.00 będzie odprawiona Msza św. po ukraińsku, a o 13.00 po polsku. Ponieważ jest 11.00, więc uczestnicy idą najpierw zwiedzić cerkiew prawosławną (zakon Bazylianów) pw. Podwyższenia Krzyża Świętego, stojącą na zboczu góry Fedora.

O 14.3o ruszamy w dalszą drogę do Jazłowca. Postój 2-godzinny, wszyscy idą zwiedzać ruiny zamku i klasztor SS. Niepokalanek w którym rolą przewodniczki pełni młoda i ładna zakonnica.

Ponieważ wszyscy wracają już o 16-tej, więc odjazd, kierunek Czortków, gdzie będziemy mieli dwa noclegi na kwaterach prywatnych + wyżywienie (śniadania i obiadokolacje).        Telefonuję do p. Haliny K. która już w ubiegłym roku załatwiła nam 3 noclegi i umawiam się, aby czekała na nas na przedmieściu i poprowadziła przez miasto na plac (parking Ośrodka Szkolenia Kierowców). Czekają oboje (z mężem Mirkiem) samochodem i nas pilotują. Na placu zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami (identycznie jak w roku ubiegłym) czekają już „nasi” gospodarze (7) z samochodami. Szybciutki rozdział uczestników na noclegi, gospodarze najpierw zabierają jedną osobę i bagaże, poczym przyjeżdżają po pozostałych.

Ja tym razem nocuję u p. Haliny wraz z 11 osobami: 4 pokoje dwu osobowe, jeden trzyosobowy i mój, licząc tak na oko około 30 m², kolosalny (chyba trzyosobowy) tapczan, 3 fotele, jednym słowem prawdziwe „lebensraum” (przestrzeń życiowa).

            O posiłkach raczej pisać nie będę, gdyż wszystkie potrawy za wyjątkiem barszczu ukraińskiego nie były nam znane. Jakieś fikuśne zapiekanki, wielowarstwowy naleśnik z kabaczków i grzybów, malutkie gołąbki zawijane w liście winogron, gulasz karpacki, jakieś obłędne sosy, jednym słowem bractwo jadło „aż im si ucha trzenśli”. Jak mi wiadomo z relacji osób, które mieszkały u pozostałych gospodarzy, warunki noclegowe i jadło też było wyśmienite, a gospodarze bardzo życzliwi. Po posiłku niektórzy (młodzi) idą do miasta, a ja po kąpieli (natrysk) idę dość wcześnie spać, aby odespać to „madejowe łoże” i „francowate komarzyce” w Stanisławowie.

 

Poniedziałek – 2 lipca 2007 r.

            Pobudka o 7.00, mycie zaspanego „kłapacza”, naprawdę obfite śniadanie + „kawusia”. O 8.45 p. Mirek mnie i dwie nasze panie (obie o kulach) odwozi na miejsce zbiórki (parking), wsiadamy do autokaru razem z przewodnikiem, który dwa lata temu oprowadzał nas po identycznej trasie opowiadając po drodze dowcipy o Czapajewie, w tym roku też opowiadał rozmaite, a nawet i żydowskie.

O 9.00 ruszamy na trasę: Skała Podolska, Chocim i Kamieniec Podolski.

Uczestnicy, którzy są na tych terenach po raz pierwszy, są zafascynowani ruinami i widokami, tym bardziej, że przewodnik naprawdę wyczerpująco opowiada o tych miejscach, a posiadacze cyfrowych aparatów fotograficznych (duża pojemność tzw. „pamięci”) prawie bez przerwy fotografują. W Chocimiu natrafiamy na zdjęcia do jakiegoś filmu, którego akcja odbywa się w XVII wieku, podczas wojny polsko-tureckiej, gdzie u boku polskich wojsk, walczyli i Kozacy(?)

            W Kamieńcu Podolskim, po zwiedzeniu fortyfikacji, dosyć umiejętnie odrestaurowanych, jedziemy do miasta przez most na Zbruczu, upamiętniony w III tomie trylogii H. Sienkiewicza, kiedy to Basia w towarzystwie O. Zagłoby przychodzi do twierdzy, aby odwiedzić swojego męża  - „Michałka”, dowódcę obrony, zwanego też „małym rycerzem” – płk. Jerzego Michała Wołodyjowskiego, zwanego po śmierci „Hektorem kamienieckim”. J.M. Wołodyjowski, to postać autentyczna o czym świadczy tablica pamiątkowa w katedrze kamienieckiej pw. św. św. Piotra i Pawła, natomiast pochowany jest w podziemiach kolegiaty pw. NMP oraz św. św. Andrzeja i Stanisława w Stanisławowie.

            Po zwiedzeniu Starego Miasta które jest pięknie restaurowane, wracamy do Czortkowa, krótkie zwiedzanie miasta i o 18.00 jesteśmy na parkingu. Niektórzy gospodarze już czekają samochodami, p. Mirek też. Mycie, chwila odpoczynku na małym tarasie i posiłek niczym nie odbiegający od wczorajszego, jedynie tylko potrawy są inne.

            Ponieważ byłem wyspany, trochę porozmawiałem z moimi 11 „współlokatorami”, ciekaw ich doznań i wrażeń na naszej wycieczce. Szczere (innych nie przyjmowałem) wypowiedzi utwierdziły mnie w przekonaniu, że są naprawdę zadowoleni nie tylko widokami i zwiedzaniem, ale też i organizacją imprezy, gdzie wszystko od A →Z jest dokładnie zaplanowane i dotychczasowy przebieg wycieczki nie odbiega od wcześniej ustalonego w kraju planu.

 

Wtorek – 3 lipca 2007 r.

            Wstaję o 6.3o, wszyscy jeszcze śpią, więc korzystam z łazienki, golę się, myję i jako pierwszy przychodzę do kuchni, gdzie p. Halinka podaje mi kawę. Śniadanie (pychota!) i jak poprzedniego dnia p. Mirek w trzech nawrotach odwozi nas i bagaże do autokaru. Są wszyscy, „załadunek”, a jeszcze idę zapłacić za dwie noce parkowania.

            9.15 ruszamy na północ trasą jak w planie wycieczki, przez Trembowlę, Tarnopol, Zbaraż i Wiśniowiec do Krzemieńca.

            Godny odnotowania jest przejazd przez Tarnopol. Na głównej trasie prowadzącej do Krzemieńca prowadzono prace drogowe, więc zgodnie ze znakiem drogowym kierujemy się na objazd i wjeżdżamy w istny harmider samochodów dostawczych, osobowych, oraz... stoisk z płodami ziemi: ogórki, pomidory, cebula, ziemniaki, stosy arbuzów i kawonów.

Tu nikt nie zwraca uwagi na znaki drogowe, nie ważne są przepisu. Tu się handluje! Po 40 minutach przepychanki  (5 km/godz.) nareszcie wydostajemy się z tego „bigosu” i jedziemy dalej.           

Zatrzymujemy się w Zbarażu, zwiedzamy zamek całkowicie odrestaurowany, ale śladów po obrońcach z 1649 r. kompletnie brak, są natomiast obecnie namalowane kicze rozmaitych atamanów i watażków kozackich.

            Po godzinie jedziemy dalej, aby zatrzymać się w siedzibie rodu Wiśniowieckich w Nowym Wiśniowcu i zwiedzić słynny pałac. Aktualnie przeprowadzany jest remont, nawet dość porządnie wykonywany. Wyjeżdżając po godzinie, spotykamy wycieczkę TML z Opola

(autokar z PKS Brzeg).

            Telefonuję do p. Jadwigi (załatwia nam noclegi i sama będzie naszą przewodniczką), ustalam miejsce spotkania i po 20 minutach jest już w naszym autobusie, prowadząc nas na parking w centrum miasta.

Opisywać tej osoby raczej nie będę, wystarczy jak powiem, że jest to 100% „mocherówka” (chociaż w słomkowym kapelusiku), a retoryki uczyła się chyba na KUL-u razem z arcybiskupem Życimskim. Zaraz zarobiła na przydomek św. Matylda.

Prawie wszyscy idą zwiedzać zabytki z tą panią, kilka osób zostaje aby fotografować budowle sakralne. W rozmowie z jednym z mieszkańców dowiaduję się, że w tym 25-tysięcz-nym mieście jest tylko 128 osób narodowości polskiej i są to albo osoby samotne w mocno podeszłym wieku, lub małżeństwa mieszane.

            Z Marianem (kolega ze szkoły oficerskiej i znamy się już 56 lat!) i Jankiem (z Wrocławia) idziemy do dość eleganckiego baru, siadamy na tarasie w ogródku pod parasolami, pijemy napoje, a Marian nawet skusił się na tutejsze pierogi, zwane warenikami i wtedy rozpętała się burza. I to nie taka jakie znamy z Leszna, to dwukrotnie następujące po sobie „oberwanie” chmury, a przy tym pioruny walą w miasto jak „w kaczy kuper”. Siedzimy prawie ogłuszeni od grzmotów pod tymi parasolami, które powoli zaczynają przemakać, na tarasie woda, a ulicą płynie rwąca rzeka. Trwa to raptem 15 – 20 minut, znowu przygrzewa słońce, woda odpłynęła i tylko jest bardziej parno.

            Wracamy do autokaru, po chwili wraca cała nasza grupa i jedziemy na górę królowej Bony, aby zwiedzić ruiny zamku. Dojeżdżamy jak tylko blisko do szczytu się da, ale tylko najbardziej wytrwali idą ścieżką na sam szczyt. Po 30 minutach wracają i jedziemy na parking, gdzie wg wcześniejszych ustaleń, winno czekać 12 „naszych” gospodarzy z samochodami.

Są wszyscy, ale niestety  tylko dwóch jest samochodami i jeden taksówką, bo... pozostali w ogóle nie mieli i nie mają samochodów!

Pani przewodniczka rozwiązała ten problem w ten sposób, że jechaliśmy przez miasto główną ulicą, kierowca zatrzymywał autokar wg wskazówek przewodniczki, otwierał bagażniki i poszczególni gospodarze zabierali swoich „gości” (naturalnie z bagażami), aby potem piechotą dojść do miejsc zakwaterowania.

Wg jej zapewnień, wszystkie kwatery znajdowały się tuż przy tejże ulicy! Nie wiem ile w Krzemieńcu wynosi w metrach „tuż”, ale moja kwatera była oddalona od tejże ulicy „tak na oko” około 300 metrów, więc targałem moją walizkę, bo pomimo posiadanych kółek (walizka, nie ja) „za jasny chulery” nie dało się jechać po tych kamieniach porośniętych chwastami. Tyle mojej wątpliwej satysfakcji, że razem ze mną „wlekło” się jeszcze troje: dwie miłe panie i Janek. Pokoje czyściutkie, tapczany wygodne, jedzenie skromne, a gospodyni (Polka), tak jak dla nas serdeczna, tak i niestety biedna. Po posiłku długo nam opowiadała o swoim obecnym życiu, które jej nie pieściło, oj, nie: pochowała męża (rak), syna i córkę (obydwoje popełnili samobójstwo).

Tak „z głupia frant” zapytałem ile p. Jadwiga płaci jej za nasze noclegi i wyżywienie?

Okazało się, że 11 dolarów od osoby, podczas gdy wg wcześniejszych ustaleń należność wynosi 15 dolarów tyle też nazajutrz p. Jadwiga ode mnie skasuje. Aż mnie poderwało, weźmie 750 dolarów, „gospodarzom” zapłaci tylko 550 dolary, czyli „czysty zysk” to 200 dolarów lub 1.000 hrywni.

            Widząc moją reakcję, błagała, aby nic p. Jadwidze nie mówić, bo jest bardzo mściwa („francowata mocherówka”) i jej spokojnie żyć nie da.

            Mocno zbulwersowany tym faktem poszedłem spać i długo nie mogłem zasnąć, gdyż nie mogłem się pogodzić z taką pazernością. Tylko 128 Polaków i takie „stosuneczki”!

 

Środa – 4 lipca 2007 r.

            Wstajemy o 6.45, poranna toaleta z goleniem włącznie i o pół do ósmej jemy śniadanie oraz pijemy pożegnalną kawę. Żegnamy się z gospodynią, dyskretnie włożyłem jej do kieszeni fartucha 50 złotych i idziemy do ulicy, wlokąc za sobą nasze bagaże, gdyż wg wczorajszych ustaleń, autokar będzie jechał od strony miasta około 9.00 zbierając uczestników.

            Czekaliśmy raptem 5 minut, jeszcze jeden przystanek dla zabrania kilkorga naszych uczestników i w komplecie ruszamy do Poczajowa.

„Św. Matylda” rozsiadła się na fotelu obok kierowcy (biedny p. Zbysiu) i naturalnie zaraz otworzyła swój dzióbek i zaczęło się...

            Wiadomości które płynęły z głośników była jednym sznurem szlachetnych perełek, słówka wypieszczone i wypolerowane. W jej mniemaniu nie byliśmy już „wycieczką” lecz pielgrzymką i tak nas traktowała.

            W Poczajowie zapowiedziałem przynajmniej 4 godzinny postój, aby wszyscy zainteresowaniu mogli zwiedzić wszystko co jest w Ławrze do zwiedzenia i zobaczyć wszystko, co jest godne obejrzenia. Okazało się że kilka osób, które już były w Ławrze w latach ubiegłych, wolało pochodzić po miasteczku, napić się dobrej kawy, a nawet i coś zjeść, ewentualnie znaleźć normalną toaletę, a nie relikt z okresu miłościwie panującego cesarza Franciszka Józefa. Jednak daremny był ich trud, wszędzie „austriackie” toalety, może i higieniczne, ale arcy niewygodne, zwłaszcza dla ludzi starszych, a głównie z takowych składała się nasza „ekipa”. Mówi się trudno i czeka się dalej!

            Ponieważ pani przewodniczka zażądała za przewodnictwo 40 €, to w międzyczasie kierowca obliczył mi, że jest to równowartość 50 dolarów. Gdy przyszło do płacenia, p. Jadwiga ze zbolałą miną oświadczyła, że należą się jej nie 50 tylko 54 dolary. Dla świętego spokoju dałem jej te 50 dolarów i 20 hrywni, ale jednocześnie zakomunikowałem, że miałem zamiar zapłacić jej po 40 dolarów za wczoraj i dzisiaj – ale miała głupią minę, a dobrze tak starej chytruśnicy!

            Jest godzina 15.3o i „z kopyta” ruszamy do Lwowa.

Czas jednak pokazał, że to „z kopyta” pozostało tylko w sferze naszych szczerych chęci, a rzeczywistość napisała scenariusz.

            Z chwilą wjazdu na tzw. szosę kijowską w okolicy Radziwiłłowa okazało się, że na szosie tej w ramach przygotowań do Euro 2012, trwa generalna przebudowa na sześciopasmową autostradę Lwów – Kijów. Setki pracowników i dziesiątki maszyn przerabiało istniejącą drogę, poszerzając wykopy i nasypy, walcując, utwardzając i kładąc trzy warstwy asfaltu. Naturalnie związane z tym utrudnienia dla poruszających się tym placem budowy, bo oprócz ograniczeń szybkości, liczne zwężenia i ruch wahadłowy, gdzie w jednym miejscu czekaliśmy 30 minut. Ponieważ autostrada ta ma przebiegać estakadami przez Brody, więc wyznaczono 25 km objazd omijający to miasto i to drogą chyba jeszcze z czasów późnego średniowiecza: kręta, wyboista, ze śladami że kiedyś tam istniał asfalt, a tak wąska, że nasz autokar z trudnością mijał się z licznymi TIR’ami.

            Do Lwowa przyjechaliśmy o godz. 20.00 – więc kolacja, mycie i spać – „nareszcie w domu” – jak twierdzili niektórzy.

 

Czwartek – 5 lipca 2007 r.

            Poranek budzi nas deszczem, ale zupełnie to nie odstrasza uczestników, zaopatrzeni w parasole, pelerynki i nieprzemakalne kurtki, już przed 9.00 stoją przed budynkiem. Zjawiają się punktualni przewodnicy, wspomniany już p. J. („Pinokio”) z córką Izabellą, daję im pieniądze na opłacenie wstępów w muzeach i galerii, oraz ustalam, że z p. Janem pójdą te osoby, które są we Lwowie po raz pierwszy, natomiast pozostali z p. Izabellą.

Ponieważ aura nie sprzyja wędrówkom po otwartej przestrzeni, uzgadniam z przewodnikami, że będą oprowadzali grupy po budowlach sakralnych, muzeach i wstąpią do Galerii Miejskiej przy ul. Ossolińskich (obecnie Stefanyka). Zakończenie zwiedzania planuję na 16.00 poczym „członkowie ekipy” pójdą sobie na obiad, kawę itd. i do wieczora mają czas wolny.

Ponieważ Olena (żona dyrektora) przyniosła mi już wcześnie rano bilety do Teatru Wielkiego na „Wesołą Wdówką” F. Lehara, więc spokojnie porozdzielałem, wpisując na odwrocie nazwiska uczestników. Powinni być zadowoleni, bo wszystkie bilety są na 1, 2 i 3 miejsce w 5 osobowych lożach na parterze i na I piętrze, oraz w pierwszym rzędzie na balkonie, również na I piętrze. Tylko dla jednej pary, zgodnie z ich prośbą (mają słaby słuch) Olena kupiła bilety na miejsca 11 i 12 w pierwszym rzędzie na parterze.

 Cena dosyć „słona” jak na tutejsze warunki, bo po 75 hrywni, czyli po 15 dolarów (około 41 złotych), ale wszak raz do roku jest się we Lwowie, a ponadto taką cenę ująłem we wcześniejszej kalkulacji kosztów imprezy.

Trochę się przejaśniło, więc wyszedłem kawałek na miasto. Zbyt dużych zmian nie zauważyłem, jedynie pozmieniała się branża sklepów. Obok nas, pod 33 były dwa małe sklepiki spożywcze, teraz w jednym sprzedają telefony komórkowe (мобільний), natomiast drugi jest w remoncie. Dawny „dom chleba” na rogu Hoffmana zamknięty, ale na rogu sąsiedniej przecznicy (Hołówki) elegancki sklep monopolowy. Przy przystanku tramwajowym (ul. Hoffmana) duży kiosk z napojami, słodyczami, piwem i papierosami – otwarty całą dobę.

Kupiłem kilka paczek „Cristal-silver” (lekkie) po 1,80 hr. (podrożały!) usiadłem na ławce i przyglądałem się obecnym mieszkańcom mojego miasta.

Widać mniej obszarpańców, ale elegancko ubranych obojga płci nie zauważyłem. Wnęka w której znajduje się przystanek dokładnie zaśmiecona, dwa kosze pełne papierów, butelek itp. Gdy tylko zapaliłem papierosa, zaraz znalazło się dwóch starszych mężczyzn z pytaniem (po polsku!), czy nie mógłbym poczęstować ich papierosem – mogłem i poczęstowałem. Potem siedząc na placach Bandurskiego i Mariackim (dawny Mickiewicza) potem na Wałach Hetmańskich w okolicy „kawiarni wiedeńskiej”, spotkałem się kilkakrotnie z prośbą o poczęstowanie papierosem.

Na rynku, pod parasolem w ogródku, zjadłem lody, napiłem się ichniej kawy i tramwajem „2” pojechałem do internatu.

Jak zawsze punktualny, p. Jan przychodzi o 16.3o, rozlicza się z otrzymanych pieniędzy (biletami wstępu) tak za swoją grupę, jak i córki. Omawiamy trasę i obiekty do zwiedzania w następnym dniu (piątek), tak jak jest zaplanowane – autokarem.

Rozbieżności nie mamy, z tym, że w związku z opadami, pod znakiem zapytania stoi sprawa odwiedzenia Kopca Unii lubelskiej. Ale i na to znalazłem radę, a mianowicie w sobotę od rana, jeżeli tylko pogoda dopisze, to chętni, a takich zapewne nie zbraknie, autokarem pojadą na ww. kopiec.

Otrzymuję kupione przez niego w ubiegłym roku znaczki dla mojego brata (okolicznościowe z okazji 750-lecia Lwowa) i prezent w postaci przedwojennych rachunków za usługi od rzemieślników (kominiarza, stolarza i blacharza), śmieciarza za wywóz śmieci itp. „szpargały” którymi zapewne ucieszę mojego kolegę z Wrocławia Zdzisia P. który takie coś kolekcjonuje.

Wieczorem przychodzi Jura (dyrektor) więc natychmiast reguluję należność za nasze noclegi.

 

Piątek – 6 lipca 2007 r.

            Rano zapowiedziałem poprzez grupowych, że o 19-tej w jadalni będę wydawał bilety do teatru, przewodnikom dałem pieniądze na ewentualne bilety wstępu i punktualnie o 9.00 uczestnicy wyjeżdżają, więc mam spokój i po śniadaniu (zupa pomidorowa z torebki + pajda chleba), i kawie, zasiadam do rozliczenia wydanych dolarów i hrywni. Po godzinnym liczeniu wszystko zgadzało się co do centa i kopiejki, a ponieważ trochę padało, więc postanowiłem „uciąć sobie drzemkę”, ale.. puk, puk, to przyszła Olena z termosem kawy i drożdżowym ciastkami (coś a’ la poznańskie „szneki”, ale z rodzynkami i marmoladą jabłkową), więc z mojej drzemki przysłowiowe „nici”.

            Ponieważ kawa lubi „dymek”, więc musiałem wysłuchać jej wykładu na temat szkodliwości tego nader zgubnego nałogu i proszę sobie wyobrazić, że papierosy w jej towarzystwie jeszcze bardziej mi smakowały. Na rozmowach czas nam szybko płynął i około 14-tej poszła, gdyż obowiązki domowe ją wzywały.

Jednak długo nie byłem sam, bo już o 15.3o przyszedł p. Jan z Izabellą, rozliczyli się z otrzymanych rano ode mnie pieniędzy, oraz policzyli z Jankiem pieniądze które nasi dali na naprawę krzyży i tablic cmentarnych, którą to pracą razem z murarzem, zajmuje się „tak cichcem” p. Jan. Ten ostatni miał łzy w oczach twierdząc, że jeszcze żadna grupa na przestrzeni lat tak dużej kwoty nie zebrała (dwoje naszych uczestników dało po 100 zł.).

            Zaczął zaraz nam pokazywać fotodokumentację wykonanych prac, ale przyszła Grażynka (Sekretarz Generalny Konsulatu RP we Lwowie), więc p. Jan szybko się „zmył”, została natomiast Izabella, potem doszła Teresa i Dorota, na stole „pokazał” się szampan i jak to bywa pośród pań – rozmowy o wszystkim i o niczym, tym bardziej, że kolejne butelki szampana sprzyjały przyjemnej atmosferze. Od Grażynki otrzymałem piękny album „Lwów na  fotografii 1860 - 2006” z przemiłą dedykacją : Batiarydze z Łyczakowskiej 79 z całego serca (lwowskiego oczywiście) – Grażyna Bassarabowicz – Lwów – 05.07.2007 r.”

            O 19-tej przeprosiłem to miłe towarzystwo, gdyż obowiązki prezesa, kierownika wycieczki i pilota (w jednej osobie) wzywały mnie do jadalni (na parterze), gdzie już byli prawie wszyscy uczestnicy, rozdałem bilety do teatru (dla siebie, Oleny i Janka loża nr 6 na parterze), oraz poinformowałem obecnych,  że w związku z poprawą pogody (przestało padać) jutro pojadą autokarem na Kopiec Unii Lubelskiej, potem zwiedzanie śródmieścia do 13.00

i o 17.00 zbiórka przed Teatrem Wielkim, zwiedzanie z przewodnikami, poczym o 18.00 spektakl.

Ustaliłem też, że w związku z brakiem odpowiedniego zespołu muzycznego (wszystkie porządne grały na sobotnich weselach, bo podobnie jak wszędzie na świecie 07.07.2007 – a więc „oczko” – to szczęśliwy dzień), spotkamy się w niedzielę wieczorem o 18.00 w świetlicy, pośpiewamy i o 21.00 wyjeżdżamy, bo nigdy nie jest wiadome, jak nas długo potrzymają na granicy, a pociąg z Przemyśla mamy o 5.1o. Wszyscy przyznali mi (jak z resztą zawsze od 19 lat) słuszną rację.

            Gdy wróciłem do pokoju, całe towarzystwo zaraz się „zmyło”, została tylko Grażynka, ale i Ona wkrótce się pożegnała, bo wcześnie rano musiała służbowo lecieć na Krym.

            Odprowadziłem Ją do auta (służbowy czarny „merc”), a sam posiedziałem trochę na ławeczce przed internatem, wdychając czyste, bo lwowskie powietrze.

 

Sobota – 7 lipca 2007 r.

            Rano (6.00) budzi mnie piękna słoneczna pogoda, poranna toaleta z goleniem włącznie, śniadanie, kawa i idę na ławeczkę. To już przedostatni dzień pobytu w moim rodzinnym mieście, więc tak jakby na zapas, pragnę „podładować akumulatory” jak to ładnie kiedyż powiedział jeden ze znanych polityków. Kierowca już jest przy autokarze, „ludziska” powolutku się zbierają, przed 9-tą przychodzą przewodnicy i punktualnie wg planu wszyscy wyjeżdżają na Kopiec Unii Lubelskiej, bo przy tak pięknej pogodzie jest okazja zobaczyć, a nawet i sfotografować wspaniałą panoramę Lwowa.

            Ja korzystam z „czasu wolnego”, telefonicznie proszę Olenę aby przyszła do internatu o 17.00, weźmiemy taksówkę i z jeszcze jedną panią (o kuli) pojedziemy do teatru.

            Idę na przystanek i tramwajem nr „2” jadę na plac Krakowski (za teatrem), aby powolutku przejść się ul. Legionów do miejsca gdzie kiedyś siadywała legenda przedwojennego Lwowa – ślepa Mińcia.

            Nie ma już ani Mińci, ani pomnika króla Jana i wielu detalów składających się na nazwę tego miejsca – „kawiarnia wideńska”, inne są też tramwaje, inni ludzie chodzą i zaraz obraz rzeczywistości mi podpowiada, że to całkiem inny Lwów, inni Jego „gospodarze”, że tego „mojego” Lwowa już nie ma i nigdy niestety nie będzie, a mnie, jak i setkom podobnych Lwowian, pozostała tylko tęsknota za tym co było i „co se uš ne vrati”.

            Idę ul. Kilińskiego, przez plac Kapitulny, wstępuję do katedry, aby poprosić Stwórcę, aby pozwolił mi jeszcze nie raz tu przyjechać, wszak jest Wszechmocny i Miłosierny, więc może moje prośby wysłucha?

            Powolutku idę Ruską, potem Podwalem, Czarnieckiego i „moją” Łyczakowską wracam do internatu, gdzie już prawie wszyscy uczestnicy są, a zwłaszcza panie, przygotowujące się do teatru.

            Zjadłem „obiad” – zupa ogórkowa z torebki + chleb. Niezbyt to wykwintny posiłek, ale za to nisko kaloryczny, a więc w sam raz dla mnie.

            Punktualnie o 17-tej przychodzi bardzo elegancko ubrana Olena i ja też ubrałem się nieco odświętnie, bo: jasna koszula, jasne spodnie, brązowa kamizelka i takież mokasyny, wszystko specjalnie „targane” z Leszna na ten jeden wieczór.

            Jest i taksówka, więc jazda do teatru po sporą dawkę kultury.

Przed teatrem spotykam część „naszych”, odróżniających się od „tutejszych” ubiorem i tym, że czysto mówią po polsku. Ci którzy po raz pierwszy zwiedzili budynek teatru, są zauroczeni i nie chcą wierzyć, że budowa tego gmachu trwała tylko 4 lata z dodatkowym utrudnieniem w postaci konieczności wbicia 10.000 jednometrowej średnicy pali dębowych w dno rzeki, gdyż  tam płynęła Pełtew (Pełtwia).

            Zbliża się 18-ta, zajmujemy miejsca we wspomnianej wcześniej loży, po przeciwnej stronie na dwóch poziomach (parter i I piętro) widzę roześmiane „pyszczydła” naszych, gong, światła gasną i rozpoczyna się „Wesoła Wdówka” Ferenca Lehara. Stroje i dekoracje wspaniałe, wykonawcy też, z tym, że niestety mówią i śpiewają w tutejszym języku, ale zrozumieć można.

            Po trzech aktach wszyscy wychodzimy przed teatr i stwierdzam, że nasi są zauroczeni spektaklem. Jest i p. Jan T. a ponieważ ma dzisiaj urodziny, to gremialnie śpiewamy mu „sto lat”!

Wszyscy spacerkiem idą do centrum, a my (Olena, Janek i ja) „marszrutką” wracamy na Łyczakowską, jeszcze kupuję papierosy i ciasteczka, bo wypadało zaprosić Olenę na wieczorną herbatę. Przychodzi też Jura i dostaję prezent w postaci III tomu wierszy Aleksandra Teofila Lenartowicza (wydanych w 1867 r. nakładem autora). Nigdy nie przypuszczałem, ż „Salve Regina” i „Stabat Mater” są jego autorstwa.

            Oboje idą do domu, a ja na „moją” ławeczkę, gdzie jest już kilka osób i dzielą się wrażeniami z dnia dzisiejszego. Negatywnych nie ma, a może to tylko tak przy mnie?

 

Niedziela – 8 lipca 2007 r.

            Wstajemy wcześniej, bo o 8.3o wyjeżdżamy autokarem na Mszę św. do nowo wybudowanego kościoła pw. Matki Boskiej Nieustającej Pomocy przy ul. Mazepy (przed wojną była to wioska Zboiska), obecnie jest to północna dzielnica Lwowa. Za każdym razem gdy jesteśmy we Lwowie, na mszę jedziemy to tego kościoła, gdzie budowniczym i proboszczem jest ks. Andrzej Jagiełka, rodem z Szamotuł. Przed kilku laty zawieźliśmy tam dość duży dzwon odlany w Lesznie (Fabryka Pomp) i który nosi imię „Antoni”.

            Ks. Jagiełki niestety nie było (wyjechał do Łucka), ale wikary stanął na wysokości zadania, ogłaszając że msza będzie odprawiona na intencję członków TML z Leszna i ich bliskich. To samo powiedział w trakcie mszy, dodając, „że pomódlmy się za dusze Wilhelma i Janiny, Henryka i Zofii oraz Elżbiety i Heleny Ragankiewiczów”.

Słysząc te słowa we Lwowie zrobiło mi się trochę „łyso” i „spociły” mi się oczy.

Po mszy, zrobiłem uczestnikom miłą „nispodziwankę” i pojechaliśmy do Żółkwi. Miasteczko czyste, pełne zieleni i wszystkie obiekty odremontowane. Była więc okazja narobić zdjęć, coś kupić, a nawet i zjeść. Zaproszony przez dwie przemiłe panie do malutkiej kafejki, a kobietom odmawiać to „sztemp” (wstyd), więc zjadłem bulionówkę smacznego barszczu ukraińskiego i talerzyk(!) „wareników”.

Wracając, zatrzymaliśmy się przy malutkiej cerkiewce, całej z drewna, więc była i okazja z bliska to-to utrwalić na kliszy, dla potomnych.

W drodze powrotnej, przejeżdżając przez Kulików, opowiedziałem wszystkim o tym słynnym chlebie tutaj kiedyś wypiekanym, którego sławę z racji niepowtarzalnego smaku i wyglądu utrwalił w wierszu Mariana Hemara pt. „Chlip kulikoski”, następnie dopisał melodię i piosenka ta weszła na zawsze do repertuaru Włady Majewskiej. Drugi wiersz napisał Kazimierz Wajda, słynny z „Wesołej Lwowskiej Fali” Szczepan Migacz, czyli Szczepciu z Gródeckiego, kompan Tońka Tytyłyty z Łyczakowa (Henryk Vogelfänger).

W Lesznie jest teraz wypiekany wg oryginalne receptury ww. chleb pod nazwą „lwowski” w piekarni p. Kaczmarka przy ul. Leszczyńskich (vis a’ vis fary) cieszący się dużym popytem.

Po powrocie do Lwowa, całe towarzystwo poszło do miasta, aby dokonać ostatecznych zakupów (pozbyć się hrywni) i coś zjeść. Ja z Jankiem spakowaliśmy nasze walizy, pozostałe wiktuały (serki topione, zupy w torebkach, kawę i „Cremonę”) daliśmy p. Maryji, bo należało to już do tradycji, tym bardziej, że gdy ktoś poprosił ją o wypranie czegokolwiek (w tym i ja), to nigdy nie odmówiła, oddając taki „ciuch” wyprany, wysuszony  i wyprasowany.

O 18-tej spotkaliśmy się wszyscy w świetlicy (mała aula), przypomniałem o paszportach i zachowaniu na granicy (nie wychodzić z autokaru), trochę pośpiewaliśmy przy akompaniamencie p. Janeczki, która na pianinie grała jak sam Chopin skrzyżowany z Geshwinem. Po kilku kwadransach „bractwo” poszło do swoich pokoi, aby spakować się i przygotować do podróży powrotnej (kanapki i napoje).

Punktualnie o 21.00 ruszyliśmy w drogę powrotną, w autobusie cisza, jednakby każdy przeżywał fakt odjazdu ze Lwowa, może przypomnieli sobie słowa piosenki: „... może uda się, że powrócę znów i zobaczę miasto Lwów”.

Dojeżdżamy do granicy, omijając kilku kilometrową kolejkę TIR-ów i równoległą samochodów osobowych. Nagle z naprzeciwka zajechał nam drogę rosyjski TIR, całkowicie blokując nam przejazd. Jego kierowca przybiegł do naszego p. Zbyszka z wrzaskiem, aby ten natychmiast  wycofał autobus (1,5 km tyłem!), bo on musi jechać. Na szczęście zjawili się funkcjonariusze DAJ (Державна Автомобільна Інспекція) i w kilka minut zrobili porządek, umożliwiając nam dalszą jazdę.

Po odstaniu „urzędowego czasu oczekiwania” wynoszącego pół godziny, podjechaliśmy do kontroli paszportowo-celnej. Wszyscy wyszliśmy z autobusu i dzierżąc w dłoniach nasze paszporty weszliśmy do dużej sali odpraw i „gęsiego” (ja jako pierwszy) podeszliśmy do oszklonego kiosku, gdzie urzędowały dwie młode, ale poważne z tytułu wykonywanych funkcji, blondynki, jedna w stopniu podporucznika (2 gwiazdki - лейтенант), a druga starszy sierżant (4 „belki” – старший сержант).

Dlaczego poświęcam tym paniom tyle miejsca w mojej relacji? Bowiem godne opisania jest ciąg dalszy naszej odprawy paszportowej, a mianowicie po ostemplowania mojego paszportu, zwróciłem się do tych pań z pytaniem, czy mogę tutaj zapalić papierosa, bo od wyjazdu ze Lwowa (blisko 3 godziny) nie paliłem. Otrzymałem odpowiedź, że nie i że palenie papierosów jest szkodliwe dla zdrowia, co wyraźnie jest napisane na paczce papierosów. Pokazałem tę paczkę i... naraz wybuch szczerego śmiechu, na paczce był napis: „Курiння викликае безплодовітіст” (Palenie wywołuje bezpłodność) – ja, 77 lat i jeszcze płodny?

Otrzymałem zezwolenie na zapalenie papierosa, a obie panie ciągle chichocąc, galopem ostemplowały nasze paszporty, które zabrałem, aby rozdać właścicielom. W tym czasie p. Zbyszek asystując przy „odprawie celnej” i po opłaceniu „podatku granicznego” odjechał kilkanaście metrów na koniec kolejki kilku autobusów ukraińskich oczekujących na wpuszczenie do Polski.

Poszedłem z nim do kiosku polskiej Służby Granicznej i poprosiłem będącego na służbie st. plutonowego o łaskawe połączenie z dowódcą zmiany. Przedstawiłem się i poprosiłem o pomoc w szybszym przekroczeniu granicy, poprosił o oddanie słuchawki dyżurnemu, co mu powiedział, tego nie wiem, ale skutek był taki, że powiedział kierowcy, aby ominął kolejkę autobusów i prosto jechał na polską odprawę celną.

Na odprawie celnej czekały w kolejce też ukraińskie autobusy, a z jednego pasażerowie z bagażami poszli na salę odpraw, gdzie poddawani byli szczegółowej kontroli. Podjechaliśmy i wyszedł do nas na czarno ubrany celnik („czarna” brygada z Warszawy, bo tutejszych celników w ilości 14, prokurator już „posadził”), na widok którego nasz kierowca aż jęknął. Ma bowiem opinię nieprzejednanego, jednym słowem: „świnia, nie człowiek”. Ręką wskazał kierowcy aby ominął wszystkie autobusy i pojechał do samej bramki (szlabanik). Wszedł do autokaru, kierowca mnie przedstawił, przywitał się ze mną pytając, czy mamy alkohol i papierosy w ilościach dozwolonych. Potwierdziłem, że część uczestników ma po

1 batonie papierosów (10 paczek) i po 1 l alkoholu, gatunkowego, w ładnych butelkach, głównie na prezenty. Przeszedł przez cały autobus, pożegnał się ze mną i wyszedł polecając kierowcy otworzyć bagażniki. Z bagażnika stojącego obok samochodu osobowego wyprowadził psa (owczarek), który po obwąchaniu naszych bagaży „kiwnął ogonem, że wszystko jest w porządku”. Kierowca zamknął bagażniki, barierka uniosła się i „sru” do Przemyśla!

            Wyładowujemy się przed wejściem na dworzec, dziękuję p. Zbyszkowi za 13-dniową jazdę z nami i podpisuję ogólną kartę drogową, mając przyznany limit w wysokości 1.550 km. przejechaliśmy ogółem 1.543 km. – to się nazywa planowanie.

Jest naszego czasu 2.15 i okazuje się, że dworzec jest zamknięty do 3.3o z powodu: „przerwy technologicznej”, jak głosiły odpowiednie wywieszki na wszystkich drzwiach, tak od frontu, jak i od strony peronów. Autobus odjechał do bazy, a my jak te „sieroty magistrackie” stoimy pod dworcem. Ponieważ na dworcu PKS jest całą dobę czynny bar, niektórzy poszli tunelem, aby coś zjeść i wypić. Terenia P. wspaniałomyślnie przyniosła mi gorącą kawę, co wybitnie poprawiło mi humor. Najbiedniejsi byli Marek i Karol (pracownicy PKP), którzy czuli się częściowo winni za istniejący stan rzeczy.

O 3.3o otworzyły się podwoje dworca, poczekalnię, gdzie można było usiąść udostępniono nam o 4.00, natomiast toalety były nadal zamknięte.

O 4.4o wyszliśmy na peron, wszak pociąg winien być podstawiony na 3o minut przed odjazdem, ale nie w Przemyślu. Dopiero o 5.00 wtoczył się majestatycznie, załadowaliśmy się z konieczności do 2 wagonów, bo wraz z nami wpakowała się hurma obywateli sąsiedniego kraju, wracających do pracy w Polsce.

Pierwsze kroki skierowałem do toalety, ręczniki i papier toaletowy były, w umywalce ciepła(!) woda, ale do spłukiwania w sedesie brak. Dobrze, że byłem pierwszy, bo po kilku godzinach podróży i „odwiedzin” tegoż przybytku przez naszych sąsiadów z za granicy, toaleta kompletnie nie nadawała się do „eksploatacji” i jak mnie informowali „poszukiwacze” znośnych warunków, tak wyglądały wszystkie toalety w całym pociągu.

W Jarosławiu wysiadła Kazia, aby odwiedzić swoją szkolną koleżankę Stasię. We Wrocławiu wysiedli Elwira i Jasiu, w Rawiczu Karol i jedno małżeństwo, a my dojeżdżamy do Leszna. Na stacji już jest Zbysiu, który załatwił nam u dyżurnego przejście po kładce, aby ominąć mozolne chodzenie z bagażami po schodach. Jest i Marysia z Jurkiem i Wieśkiem.

Ten ostatni przyprowadził redaktora „Głosu Wielkopolskiego”, który zrobił zdjęcie i ze mną bardzo krótki wywiad. Pakuję się do samochodu i o 15.15 jestem po 13 dniach nieobecności w domu.

* * *

Odpowiedź na zasadnicze pytanie, czy tegoroczna wycieczka była udana, to pozostawiam do oceny jej tak zdyscyplinowanym uczestnikom.

Podczas jej trwania ani razu nie zdenerwowałem się, w czym kolosalna zasługa mojego zastępcy Janka, oraz grupowych: Doroty, Elwiry, Tereni, Marka i Jasia – i w tym miejscu składam Im najserdeczniejsze słowa podziękowania wraz z naszym lwowskim „ta daj Wam Boży zdrowi”.          

Janusz Ragankiewicz (jot-er)