Zofia Lewartowska

POLSKIE PRZESIEDLENIA - HISTORIA NIEZNANA

Przedstawiamy tekst ciekawy, choć miejscami kontrowersyjny. Nie wiemy, kiedy został napisany - na pewno przed kilkudziesięciu laty - ani czy był gdzieś publikowany. Autorka nie żyje od wielu lat.Jej notkę biograficzną zamieściliśmy w CL 4/01


Wiadomości o konferencji jałtańskiej, która toczyła się w pierwszych dniach lutego 1945 r. dotarły bardzo szybko do Polaków, niezależnie od miejsca ich zamieszkania. Oczywiście bez szczegółów, jedynie w informacyjnym skrócie, głównie radiowym. Ogólny zarys reakcji był jednoznacznie optymistyczny. Nad wszystkim górowało potwierdzenie niezachwianej wiary, że sprawiedliwości dość szybko staje się zadość: zwycięska wojna kończy się, dobro wygrywa, złe przegrywa, hitlerowskie Niemcy zapłacą sowicie za swoje zbrodnie.

Na podstawie wspomnień z kontaktów między ludźmi i pamięci własnych odczuć, gotowa jestem przypuszczać, że na sporym obszarze przedwojennej Polski nikt nie kojarzył swych bliskich losów z dyskusjami przywódców mocarstw. Publikowane zdanie o zarysie powojennych granic kraju nie było traktowane zbyt serio. Polacy nie od dziś lubią wierzyć w to, co chcą, a już najmniej w rzeczy dla siebie nieprzyjemne. Obywatelowi X, Y, Z, z Wileńszczyzny, Polesia, Wołynia i Wschodniej Małopolski do głowy nie przychodziło, że tam już za niego zadecydowano gdzie spędzi resztę życia osiadłego, że na fakt skontrowania uprzejmej wobec sojusznika wątpliwości Churchilla, czy aby polska gęś nie udławi się nadmiarem terytoriów na zachodnich rubieżach, determinuje być może - jego zameldowanie się na bliższych Odrze obszarach, niż by to niektórzy chcieli.

W uczuciu spełnionych nadziei świętowano więc Dzień Zwycięstwa aż do chwili, gdy jałtańskie słowa zmieniły się w realia. Rozpoczynała się operacja przemieszczania bez precedensu w polskich dziejach, miejmy nadzieję jedyna: repatriacja zza Buga i Sanu, wyrywająca z korzeniami setki tysięcy ludzi. To już nie była wojna, nie towarzyszyli też ewakuacji korespondenci frontowi, a jednak była tej wojny epilogiem. Szła z marszu, w tempie nieprawdopodobnym, w czasie kilku miesięcy roku 1945 po 15 czerwca 1946.

Jej szczegóły, przebieg i problemy pozostają do dziś kartą mało znaną, zwłaszcza dla pokolenia powojennego. Czy temat był delikatny, czy autorów brakło, trudno przesądzić. W sumie strzępy tego exodusu pojawiły się w kilku w filmach, z których najpopularniejszy Sami swoi ujmował rzecz w konwencji komediowej. Dokumenty Polskiego Urzędu Repatriacyjnego czyli tzw. PUR-u były mało ciekawe dla dziennikarzy, a i tak - podobnie jak kroniki filmowe - dotyczyły jedynie „odbioru” repatriantów już w kraju. W literaturze może najbardziej Ptasi gościniec Auderskiej przekazuje coś z prawdy tamtych lat. To właściwie wszystko.

W sumie wygląda na to, że z aktywnych uczestników operacji nikt się do pisania nie kwapi. Jestem wię prawdopodobnie jedynym polskim dziennikarzem, który zna zagadnienie bliżej i szerzej z racji mej pracy w Pełnomocnictwie Rządu Tymczasowego RP d/s ewakuacji Polaków ze Lwowa i z tej perspektywy mogę spierać się o pewne rzeczy nawet z historykami współczesności.

A czas już chyba na przypomnienie pewnych prawd, gdyż teoretycy dochodzą już niekiedy do wniosków, które oby nie stały się źródłowymi. W naukowym piśmie natknęłam się na wywód, iż przyczyną fatalnego dla Krakowa złego wyniku referendum był fakt, że ludność miasta w 1/3 składała się z zakompleksionych politycznie lwowiaków. Nie składała się. Kardynalnym założeniem strony polskiej przy ewakuacji było kierowanie repatriantów wyłącznie na ziemie zachodnie, nie wydano ani jednej karty na centrum, pociągi szły tędy tylko tranzytem. Później w obrębie kraju nastąpiły oczywiście przemieszczenia, ale w całej masie osadnicy szli na zachód trzema liniami: z południa na Bytom, Opole, Wrocław, Kłodzko itp.; środkową, jak z łuku strzelił, na drugą stronę Polski; północną na Szczecin, Pomorze i Mazury.

Wracajmy jednak ab ovo.

TRZY STRONY MEDALU

Akurat tym razem było ich wyjątkowo trzy: państwowa - radziecka, państwowa - polska jako realizatorzy, oraz masa zainteresowanych obiektów biernych, poddawanych ewakuacji. Dążenia i motywy każdej były różne i dziwić się temu zbytnio nie należy.

Stronie radzieckiej zależało na maksymalnie szybkim zakończeniu sprawy przesądzonej - wiązały się z tym metody działania. Odbiegały one jednak od znanych z lat 1939-41 - sprawa dotyczyła teraz obcokrajowców. Pamiętajmy, że Polacy z tych ziem po wrześniu [1939 r.] otrzymali paszporty jako obywatele radzieccy, ze wszystkimi tego aktu konsekwencjami, włącznie do objęcia poborem do armii radzieckiej w obliczu starcia z Niemcami. Obywatelstwo polskie zostało nam zwrócone w czasie wojny, po rozmowach Sikorski-Stalin, co dopiero umożliwiło tworzenie armii. Cywile, którzy przeżyli na miejscu w dystrykcie Galizien , dopiero po wyzwoleniu otrzymując dokumenty z rąk radzieckich, dowiedzieli się o powrocie do swojego obywatelstwa. Sposób traktowania był również reperkusją tej zmiany: nikogo nie zatrzymywano, nacisku na wyjazd nie zastosowano, oddziaływanie miało raczej charakter psychologiczny: gdy ociąganie się zarejestrowanych z wyjazdem stało się ewidentne, zastosowano legitymowanie uliczne. Kto miał zaświadczenie o rejestracji na wyjazd, otrzymywał polecenie zgłoszenia się w komisji dla realizacji dalszego ciągu. Wystarczyło, odtąd ewakuacja nabrała tempa.

Stronie polskiej śpieszyło się z innego powodu. Chodziło o maksymalnie szybkie zasiedlenie opustoszałych, a zarazem nękanych przez szabrowników ziem odzyskanych . Stąd wytyczne głównego pełnomocnika zalecały pośpiech. Tylko pusty zachód dawał też szansę ekwiwalentu za mienie pozostawione, który wziął na siebie rząd polski. Wobec tych, którzy nie zdążyli, kołacze się ta sprawa do dziś, z coraz bardziej biurokratycznym skutkiem. [...]

Reakcja trzeciej strony, czyli ewakuowanych, zależał od etapu. Początkowo nikomu się nie śpieszyło - a nuż da się przeczekać? Nikt chętnie nie żegna się z domem rodzinnym, dorobkiem życia i bliskimi na cmentarzach. Później coraz częstsze stało się rejestrowanie w komisji na wszelki wypadek. W miarę, gdy dotarła jednak do świadomości nieuchronność decyzji i zaistniała obawa wyznaczenia terminów prekluzywnych, po których zamkną się granice - masy runęły na podwoje komisji ewakuacyjnych. Wtedy to wzdłuż całej ulicy przedzieraliśmy się rano do pracy, skacząc po wojskowych ciężarówkach [autorka pracowała w biurze repatriacyjnym we Lwowie], a w budynku nie ostały się ani drzwi, ani okna, a wejście za biurko oznaczało, że nie zdołamy się stąd ruszyć do wieczora.

Znajdująca się w oku cyklonu dwustronna komisja - czym była i jakie miała warunki?

Był to zaiste fenomen pod wieloma względami. Twór efemeryczny, o strukturze najprostszej, bez majątku trwałego, wydziałów, gabinetów, a nawet telefonu, czyli bez niczego. Siedziba była wypożyczona, skład personalny sformowany ad hoc, głównie z młodych, bez przeszkolenia. Przy tym wzór antybiurokratyzmu. Było nas w sumie - jeśli pamiętam - 12 po stronie polskiej i tyleż po radzieckiej, do wspólnego urzędowania, bok w bok, przy wspólnych biurkach. Na tę „imponującą” liczbę załogi składali się: pełnomocnik polski i jego zastępca (pp. Sławiński i Zaleski), radziecki (tt. Bułhakow, b. podobny do Chruszczowa, i człowiek bez uśmiechu, mjr Zapłatin). W hierarchii niższej szło po czterech polskich i radzieckich pracowników, odpowiadających za ewakuację z dzielnic miasta. Zadaniem ich było wypisanie kart na podstawie metryk (przy czym likwidowano Kennkarty), dokonanie opisów majątku pozostawianego, rotacyjne uczestnictwo na rampach przy odprawie transportów i dyżury nocne. Te miejsca pracy uchodziły za niezłe, na górze było cicho, można się było poruszać swobodnie, czasami wyjść w teren. Niskie piętra „Hadesu” reprezentował za to parter, zwłaszcza w czasie runu na komisję. Tu wydawano karty ewakuacyjne i wyznaczano warunki wyjazdu. Po czterech następnych referentów wystawianych było na najsilniejszą presję zdesperowanego tłumu, walczącego o wszystko: wybrany transport, więcej miejsca w wagonie, dogodną datę i punkt docelowy. W zasadzie pracownicy mieli się tu zmieniać co 2 tygodnie, bo nerwy odmawiały posłuszeństwa, ale to tylko teoria. Sama wysiedziałam w tym piekle parę miesięcy, gdyż mój radziecki odpowiednik dla czerwonoarmiejskiego rejonu, czyli Śródmieścia, był alergiczny na kolegów polskich, a mnie jakoś znosił. Działaliśmy odtąd razem aż do końca ewakuacji. Pozostałe 2x2 etaty to dział transportu. Też mieli co robić: całokształt pertraktacji z koleją, formowanie transportów i ich pilotaż, na zmianę co drugi dzień, do granicy w Medyce. Możliwości przebierania w taborze równały się zeru. Do wyczynów zaliczyć można wyszperanie gdzieś komuś tak zwanej szumnie „salonki”, czyli czegoś pamiętającego młodego Franz Josefa. Nią właśnie z transportem Kurii wyjechał arcybiskup Baziak. Towarzysze radzieccy przypatrywali się tym naszym zabiegom zwykle bez uwag, choć nie kryli lekkiego zdziwienia. Drugi transport miał dla nas wymiar historyczny: odprawialiśmy w drogę tym razem nie ludzi, a dzieło - panoramę racławicką. Starania przy zdobywaniu platform znalazły zrozumienie drugiej strony. O ile mi wiadomo - a w komisji słyszało się wiele - oporów w przekazaniu nie było. Krajowe długie ........... panoramy były już raczej tworem rodzimych gorliwców.

Tyle o ludziach komisji. Jeśli chodzi o oprzyrządowanie tej międzynarodowej instytucji, to składało się ono z biurek-gratów, leciwych kas pancernych na karty ewakuacyjne (będące drukami ścisłego zarachowania), kuchni, pod którą czasem udało się rozpalić, dziurawej siatki, na której „wypoczywaliśmy”, czuwając nocą nad nienaruszalnością tych dokumentów, za które odpowiadało się wolnością. Był też element nowoczesnej techniki: samochód-antyk z demobilu, do dyspozycji pełnomocników. Raz, gdy nie normowany i tak czas pracy przekroczył granice przyzwoitości, tj. godzinę duchów, rozwieźli nim „damy” po domach - piekielnie warczał. Z odpraw na rampach wracało się oczywiście per pedes, bo było wcześnie - ok. 22-giej czasu miejscowego.

[...] Niezwykły twór, jakim była komisja, załatwił w parę miesięcy i dowiózł do granicy sto kilkadziesiąt tysięcy petentów, napewno nie ku ich zadowoleniu, ale zawsze. Po wykonaniu gigantycznego zadania komisja rozpłynęła się bez śladu. Nie wybielam jej obrazu - nie składała się z aniołów. Przedstawiam tylko osobliwość tej drugiej strony medalu.

Na pewno najwięcej należałoby napisać o masach repatrianckich. Dla nich był to czas ciężkiej próby, który wrył się w pamięć milionów uciążliwością, prymitywem i ograniczeniami. Faktów nic nie zmieni. Wykonawców, z racji warunków, zasięgu i narzuconego tempa, sytuacja zmuszała do działań maksymalnie uproszczonych i zdecydowanych. Są chwile - jak na froncie - gdy muszą zamilknąć delikatności, a rodzi się nie zawiniona brutalność. Ostatnia polska część komisji była w sytuacji analogicznej: mieliśmy przekraczać granicę tylko w parę miesięcy później po zdaniu materiałów do centrali w Łucku.

CO KOMU WOLNO?

Jak wyglądała operacja ewakuacyjna od strony technicznej, jakie uprawnienia przysługiwały repatriantom, jak wyglądały dokumenty imienne?

W chwili rejestracji, po stwierdzeniu autentyczności obywatelstwa polskiego, delikwent otrzymywał zaświadczenie o złożeniu papierów. Sytuację miał nadal otwartą: istniała jeszcze możliwość zmiany decyzji i pozostania. Tracił ją po odbiorze karty ewakuacyjnej, opiewającej na to, co zabiera ze sobą. Był to arkusik formatu zeszytowego, dwujęzyczny, polsko-ukraiński, zawierający podstawowe wiadomości o właścicielu karty, członkach rodziny, których zabiera i co z sobą przewozi z przedmiotów użytku domowego. Przy okazji wyjaśniam, że to enigmatyczne sformułowanie nie obejmowało - chyba po udokumentowaniu - łóżka dla chorego, ale za specjalnym zezwoleniem pełnomocnika radzieckiego - choć nie wiadomo dlaczego - pianino lub fortepian.

Dokument drugi trafiający do rąk repatrianta był dłuższy i wymieniał to, co pozostawia i za co ma otrzymać ekwiwalent od władz polskich. Bardzo pracochłonny w terenie, w mieście nie nastręczał takich trudności. Wchodziły tu w grę małe, nie znacjonalizowane domy do wartości 25 tys. rubli, ogrody, sady, ew. skrawki ziemi, czy raczej parcele.

Pełnego tekstu dokumentu nie przytaczam in extenso, uwzględniając nudę wszelkich oficjalnych pism. Wynotowuję tylko niektóre dane, choćby dla ilustracji, jakim to sprzętem dysponowało rolnictwo w spadku po czasach, gdy eksportowaliśmy zboże.
Dokument dotyczył budynków, szop, komór, składów, z podaniem opisu, kubatury i materiału. Jako przedsiębiorstwa przemysłowe traktował młyny, olejarnie, łuszczarnie, cegielnie i kuźnie. Martwy inwentarz to: pługi żelazne jedno i dwulemieszowe, sochy, brony żelazne i drewniane z zębami żelaznymi i drewnianymi, siewniki, kosiarki, wiązarki snopów, młocarnir konne i ręczne, wialniki i sortowniki. Opis inwentarza żywego był b. dokładny, z podziałem na kategorie wieku: koni, krów, jałówek, cielic, byków, wołów, świń, prosiąt, owiec, a nawet kóz. W hektarach obliczano wykorzystaną w gospodarstwie rolę i zasiewy oziminy dla zbioru w 1945 r. z podziałem na pszenicę i żyto. Po podsumowaniu wartości ogólnej pozostawionego mienia, dokument zamykają podpisy pełnomocników i właścicieli majątku.

Z tą chwilą, czasem szybko, częściej z ociąganiem, nadchodził moment newralgiczny, już bez odwrotu: odbiór karty i opisu, wyznaczenie terminu i rodzaju transportu. Przy istniejącej normie 34 osób z rzeczami na wagon, perspektywy manewru były znikome, niemniej z determinacją walczono o każdy drobiazg. Głównym celem zabiegów było dołączenie się do tzw. transportów zorganizowanych, obejmujących duże instytucje, uczelnie, placówki kulturalne itp. Słowo „zorganizowany” pachniało ładem i dawało jakąś rękojmię zwartej wspólnoty. Ludzie bronili się przed tzw. transportami dzikimi, zestawianymi ad hoc w kolejności zgłoszeń. Trzeci rodzaj, którego bano się gorzej niż św. Michał diabła, to była „kolcówka” - otwarte lory pociągów wahadłowych, wiozących z Polski węgiel, a z powrotem ludzi. Mało kto wiedział o plusie takiej podróży: był to jedyny pociąg pośpieszny, którym podróż trwała do dwóch dni, w przeciwieństwie do poprzednich, wlokących się czasem tydzień. Wagony kryte też zresztą nie chroniły przed pyłem węglowym i związanym z nim gruntownym wysmarowaniem siebie i rzeczy w czasie drogi.

Tabor zdezelowany w czasie wojny był szczupły i w stanie opłakanym. Przy pewnym szczęściu, gdy lory samoczynnie zmył deszcz, a pogoda była ciepła i ładna, kolcówka nabierała walorów na miarę epoki. Na marginesie: znając tajniki tych wyjazdów Polaków - narodu zwycięskiego i najstraszliwiej zdziesiątkowanego przez okupanta - do dziś nie omija mnie szewska pasja na lamenty „pokrzywdzonych” przesiedleńców, spadkobierców III Rzeszy.

Ostatni kontakt jako pracownicy komisji mieliśmy z wyjeżdżającymi na rampach, kiedy upychali się ze swym niewielkim dobrem po wagonach. Dalej, do granicy konwojował ich tylko nasz jeden transportowiec, dla rozwiązania ew. spornych kwestii. Dalsze ich losy leżały już w kraju w gestii PUR-u.

Koszmarnie ciężkie, nerwowe miesiące dobiegały końca. 15 czerwca, w ostatnim dniu wydawania kart, tow. Bułhakow powiadomił nas o zakończeniu działań i urzędowania tak długo, póki pozostanie w gmachu choćby nawet jeden petent. W praktyce budynek opustoszał o 2.30 w nocy. Wstawaliśmy zza biurek półprzytomni ze zmęczenia i napięcia nerwowego: akurat na koniec zapodziała się nam jedna karta ewakuacyjna. Zapachniało kryminałem dla obojga - na szczęście bezcenny papierek zmięty i zabłocony znalazł się pod nogami tłumu: ktoś półleżąc na biurku ściągnął go przypadkowo. Ok. 3-ciej nad ranem już ubrani, opuszczaliśmy miejsce pracy, gdy w drzwiach zjawiła się wyfiokowana pańcia, żądająca załatwienia. Wtedy to - raz jeden - widziałam Gribanowa w stanie furii. Wiązanka, którą poczęstował delikwentkę, kłócącą się ząb za ząb, nie nadaje się do rekonstrukcji.

Od połowy czerwca 1946 po koniec listopada trwało zamykanie operacji. Spisy wyjeżdżających, pozostałe wolne karty, kolumny liczb układały się w ogólny obraz. Ciekawe: pamiętam do dziś, że we Lwowie pozostawało wówczas 12 tys. Polaków. Liczba ta straciła dawno znaczenie, ściągnęli tam później ludzie z okolic, pojawiali się przybysze z głębi Kraju Rad - dziś jest na pewno więcej [autorce chodzi zapewne o Polaków - przyp.red.]. Nie zatrzymała mi się natomiast w pamięci globalna liczba ewakuowanych z miasta, chyba najważniejsza. Próbuję do niej dojść w grubym przybliżeniu metodą dedukcji. Rocznik statystyczny z 1937 r. szacował liczbę mieszkańców miasta na 317 tys., a w innej tabeli dzielił tę ludność wg języka ojczystego. Posługujących się polskim [językiem] było 198 tys., żydowskim i hebrajskim 75 tys., ukraińskim i ruskim 25 tys. Ci drudzy zniknęli, ci trzeci pozostawali. Z poprawką na skutki wojny i rozproszenie sądzę, że ewakuacja lwowska objęła 130-140 tys. ludzi. To dużo.

Ostatnia prolongata mego zaświadczenia pracy przedłużanego co miesiąc, a później co 2 tygodnie, ustalała jego ważność do 30 listopada 1946. Zmieściliśmy się w tym terminie. 29-go ładowaliśmy na rampie swoje klamoty. Trwało mocowanie piecyków z rurą na dachu i formowanie legowisk na pakach. Przez cały dzień kotłowaliśmy się w błocie w warunkach militarnych, paki mieszały się z rozładowywanymi na sąsiednim torze skrzyniami z amunicją. Na drugi dzień, już jako uformowany transport minęliśmy dworzec główny, ruszając ku Medyce. Tu pod wieczór odstawiono wagony na bocznicę, obstawiono wartownikami i rozpoczęła się „prowierka”. Wieść niosła, Ze będzie ostra i z niespodziankami. Nie była, o ile nie liczyć stanu trzeźwości, wynikłego z poczęstunków pożegnalnych.

Ta noc przypominała mi scenerią noc Walpurgii: kompletne ciemności na wygaszonej stacji, zawodzące śpiewy, cienie z wielkimi pochodniami snujące się po peronach i zamknięte na głucho ciche wagony na bocznicy.

Przed świtem szczęk buforów zapowiedział wolny odjazd transportu. Następne miejsce postoju Żurawica, to już była Polska.


ZOFIA LEWARTOWSKA, ur. 1922 we Lwowie. Wojna przerwała jej naukę, pracowała fizycznie, potem jako sekretarka, od V.1945 do XII.1946 w Polskiej Komisji Ewakuacyjnej we Lwowie. Od 1947 w Krakowie, zdała maturę i ukończyła studia na Sekcji Dziennikarskiej UJ. Od 1949 pracowała jako dziennikarka w „Echu Krakowa” (z-ca red.nacz.) i „Gazecie Krakowskiej”, a od 1972 jako sekretarz redakcji „Zeszytów Prasoznawczych”; od 1956 w Ośrodku Badań Prasoznawczych. Od 1978 na emeryturze. Zmarła 1988 w Krakowie.

Zofia Lewartowska była wnuczką zecera Zygmunta Hałacińskiego (1859-1921, rodem z Krakowa), socjalisty, który wraz z Ludwikiem Waryńskim zasiadał na ławie oskarżonych w procesie „Wielkiego Proletariatu” w Krakowie w 1875 r. Później był wydawcą, założycielem kilku pism i gazet we Lwowie (w tym „Wieku Nowego”), wynalazcą i literatem. Jej ojciec, Henryk Lewartowski (1882-1942) był działaczem socjalistycznym w zaborze rosyjskim, uczestnikiem rewolucji 1905 r. Zesłany na Sybir, zbiegł i schronił się w Galicji. W czasie I wojny był kapitanem Legionów, szefem prasowym II Brygady. W latach międzywojennych we Lwowie współzarządzał wydawnictwem Z. Hałacińskiego (swego teścia) „Prasa Nowa”. Rozstrzelany przez Niemców w 1942 r.


Copyright © 2001 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Oddział w Krakowie.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót