LWÓW I JEGO MIESZKAŃCY

Wydanie specjalne tygodnika Przekrój

1991

GEORG BRANDES

LWÓW

GEORG BRANDES (1842—1927), duński krytyk i historyk, literatury, wykładowca literatury europejskiej na uniwersytecie kopenhaskim, interesował się także literaturą i kulturą kraju, którego nie było na mapie. W latach 80 i 90 ubiegłego wieku odwiedził kilkakrotnie Polskę. Efektem tych zainteresowań były dwie publikacje: „O poezji polskiej w XIX stuleciu" (wyd. polskie w 1887 r.) oraz „Polska" (wydana w języku polskim w tym samym roku). W 1896 r. został zaproszony do Galicji. Okazją były uroczystości 200 rocznicy śmierci Jana III Sobieskiego odbywające się we Lwowie, połączone z odsłonięciem pomnika króla — dłuta znakomitego rzeźbiarza lwowskiego Tadeusza Barącza.

Wrażenia swe opisał Brandes w cyklu szkiców pt. „Lwów", z którego fragmenty publikujemy, zachowując oryginalną pisownię. Książka ukazała się we Lwowie w 1900 r. nakładem Henryka Altenberga. Przetłumaczyła z duńskiego i poprzedziła wstępem Józefa Klemensiewiczowa (1862-1938) — pisarka, tłumaczka i propagatorka literatury skandynawskiej w Polsce, która zresztą przyjaźniła się i korespondowała z Brandesem.

 

 

 


Poznałem większą część wybitnych osobistości, z któremi się później tak często schodziłem, a więc: prezydenta miasta, dra Godzimira Małachowskiego, który mnie zaprosił; uprzejmy to i zdolny prawnik, z wyboru obywateli objął swój urząd i zasłużył na ponowny, dalej poznałem namiestnika Galicyi, hrabiego Leona Pinińskiego, byłego profesora historyi w uniwersytecie lwowskim, który przed kilku miesiącami zdecydował się przyjąć tytuł i władzę namiestnika, skoro okazało się, że nikt nie jest odpowiedniejszy pod względem stanowiska społecznego, majątku i wybitnych zdolności; dalej marszałka, hrabiego Stanisława Badeniego, spokojnego, ironicznego światowca. Jest to brat byłego austryackiego prezydenta ministrów, który wywołał takie niezadowolenie wśród niemieckiej ludności Austryi rozporządzeniami językowemi, nadającemi innym językom prawa równe niemieckiemu; podobnym też jest do niego jako wybitnie polski typ.

Między wielu innymi, których odwiedziłem już pierwszego dnia, muszę wymienić najznakomitszego męża Polski i największego patryotę, którego nazwiska nie można inaczej wymawiać, jak tylko z najwyższą czcią, księcia Adama Sapiehę, wzór wielkiego pana z prostoty, delikatności i serdecznego ciepła. W rozmowie z nim po raz pierwszy natknąłem się na naprężony stosunek między Polakami a Rusinami w Galicyi. Polscy panowie żalili się niejednokrotnie, że młodzi Rusini, których wspierali i na posadach umieszczali, jak tylko uzyskali samodzielność, zwrócili się nieprzyjaźnie do Polaków i wiązali się przeciwko nim z Rosyanami. Ta ostatnia okoliczność mnie dziwi, gdyż w samejże Rosyi język małoruski jest tak prześladowany, że w granicach państwa nie mogą wychodzić książki w tym języku. Jak wielką niechęć naodwrót żywią Rusini do Polaków, przekonałem się wkrótce.

Drugim arystokratą, który życie swoje poświęci patryotycznej idei, jest stary hrabia (Włodzimierz) Dzieduszycki, obecnie chory, niemal całkiem sparaliżowany, przykuty do krzesła. Z własnych funduszów założył on Muzeum narodowe, w innym stylu, lecz prawie tej samej doniosłości, co muzeum Czartoryskich w Krakowie. Zawiera ono całą florę i faunę Polski, prócz tego jest etnograficznem: przedstawia zwyczaje, stroje i przemysł ludu polskiego z różnych czasów, a z wszystkich okolic.

Nie tak zamożny, lecz wysoce inteligentny człowiek, p. Władysław Łoziński, którego odwiedziłem, zgromadził bardzo piękny wartościowy, historyczny zbiór broni; posiada on niemałą ilość pamiątek historycznych z czasów wielkości Polski. Może nie wszystkie one są autentyczne, ale niejedna z nich to prawdziwa relikwia. On i żona jego, chociaż już niemłoda, ale zachowała w zupełności ów czarujący wdzięk będący tajemnicą polskich kobiet, mają mieszkanie najpiękniej urządzone w całym Lwowie — jest to napół dom mieszkalny, napół muzeum. (...)

W czasie mojego pobytu odbywały się w stolicy [Galicji] liczne uroczystości ku pamięci Sobieskiego (króla Jana III, jak go Polacy nazywają), którego posąg konny miano właśnie odsłonić. Wieczora poprzedzającego samą uroczystość odśpiewano kilka utworów, a między innymi (...) narodowy hymn Ujejskiego „Z dymem pożarów", (...) którego wszyscy, stojąc, wysłuchali. Miałem niejednokrotnie sposobność irytować się w Tivoli, gdzie w sali koncertowej orkiestra Lumby'a w okropny sposób, bez iskry odczucia ducha tej pieśni, dudliła „Z dymem pożarów" (...)

Piękny to był, słoneczny dzień, gdy nabożeństwo w katedrze rozpoczęło właściwą uroczystość Sobieskiego. Kościół był szczelnie wypełniony, a cała szlachta (arystokracya i wszystko, co w innych krajach jest wyższem mieszczaństwem) stawiła się w starodawnych, narodowych strojach, które prócz Polski pod zaborem rosyjskim noszą Polacy przy sposobności każdego uroczystszego święta. Jedynie namiestnik, jako przedstawiciel rządu, wystąpił w stroju nowoczesnym. Ten może nieco maskaradę przypominający strój odpowiada bardzo miłości Polaków dla przeszłych czasów i zamiłowaniu ich w przepychu. Zdumiewającem jest, jak te zabytkowe, starożytne stroje z kołpakami i spinkami pięknie wyglądają na wielu kształtnych, pięknych, silnych męskich postaciach, które zdołały jeszcze dochować dziedziczne cechy.

Pewien Jezuita miał historyczno-patryotyczną mowę ku czci Sobieskiego. Potem procesyą podążyło się z kościoła na plac, gdzie nas oczekiwał pomnik okryty zasłoną. Słońce pięknie świeciło. Ogromny plac czernił się od ludzi, wszystkie balkony i okna były wypełnione. W pięknej, pełnej siły przemowie podniósł Małachowski znaczenie faktu, że stolica Galicyi najbardziej przez naród ukochanemu królowi starej Polski wzniosła pomnik na wolnej, polskiej ziemi. (...)

Z pośród uczonych polskich tak tu, jak w Kongresówce poznałem najlepsze jednostki doświadczone, a głęboko czujące, pełne subtelności, taktu, nadzwyczajnej serdeczności. Wymienię tu tylko kilka nazwisk: uprzejmy i rozumny Balasits, który przez cały przeciąg mojego pobytu ofiarował mi tyle czasu, ile tylko sobie życzyłem; stary, delikatny, genialny dr Antoni Małecki, sławny przez swoje prace z zakresu historyi literatury polskiej, i przyjemny, bardzo inteligentny profesor medycyny, dr Ziembicki, który kształcił się na francuskiej ziemi, a obecnie nosi jeszcze czerwoną wstążeczkę Legii Honorowej jako pamiątkę pobytu we Francyi. Niewielu ludzi wydało mi się po krótkiej znajomości tak pokrewnych mi duchem, jak on.

Dużo wiedzy i nauki znalazłem też w Galicyi u zgoła nieznanych ludzi. I tak spotkałem na jakimś wieczorze młodzieńca, który, nie będąc nigdy w Danii, sam się nauczył po duńsku i na zebranie owo przyniósł z sobą egzemplarz Svenda Grundtviga „Danske Folkeviser" (Duńskie pieśni ludowe) w wydaniu kieszonkowem, które znał doskonale i zachwycał się niemi.

Z artystów podobał mi się najbardziej Jan Styka, który udekorował wielką salę ratuszową wspaniałym obrazem obejmującym historyę Polski. We Lwowie wystawioną jest doskonała panorama, którą malował z młodszym Kossakiem. (...) Podzielam uwielbienie Styki dla tego dyktatora Polski, bezsprzecznie jednego z największych a najprostszych ludzi, uosabiających najlepsze przymioty narodu. (...)

Z dziennikarzy spotkałem naturalnie wszystkie typy — od doskonałych do najgorszych. Wstrętnym jest wszędzie niezużycie pewny siebie, czujący swoją wyższość, natrętny, spokojnie bezczelny, wiecznie pytający dziennikarz, a najgorszym chyba w Polsce, gdzie może być dwa razy nieznośniejszym, bo gdy nosi starożytne nazwisko, ma przystęp wszędzie, nawet między arystokracyę, umie terroryzować ludzi, a zwłaszcza kobiety, które zaopatruje w najnowsze anegdoty i skandale. Drugi typ, to ludzie nadzwyczaj zdolni, sumienni, z najlepszego towarzystwa, jak dzielny sztab współpracowników „Słowa Polskiego". Niektórzy z nich mają zadziwiający dar chwytania minutowych fotografij osób i sytuacyj; zręczności takiej żaden z duńskich dziennikarzy w tym stopniu nie posiada. Zdumiewającą jest też zasobność informacyj galicyjskiej prasy. (...)

Tylko jedna część prasy stawała mi się z każdym dniem nieprzychylniejszą, to jest rusińska. Rzecz się tak miała: na długo przed moim przyjazdem otrzymałem od lwowskich Rusinów zaproszenie uczestniczenia w ich uroczystości literackiej. Pewnego dnia przyszła do mnie do hotelu deputacya z trzech Rusinów; profesor Michał Hruszewski przemawiał, a drugim, który od czasu do czasu tylko słówko dorzucał, był znany agitator i dziennikarz Iwan Franko (właściwie Frank, ponieważ jest pochodzenia niemieckiego). Panowie ci prosili, abym był obecny w stowarzyszeniu ich na odczycie o literaturze małoruskiej i wziął udział w odbywającej się potem wieczornicy. Podziękowałem i przyjąłem. Ale gdy w ciągu dnia poruszyłem tę kwestyę z kilku moimi polskimi przyjaciółmi, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Pojąłem, że w żaden sposób nie mogę sprawić im takiej krzywdy, abym poszedł do ludzi, którzy są największymi wrogami polskiej narodowości. Wiadomo mi np. że Polacy osadzili Hruszewskiego na katedrze uniwersyteckiej, a mimo to natychmiast po objęciu posady zwrócił się on przeciw nim. Nazajutrz przeczytano mi z rusińskiego dziennika artykuł, w którym Iwan Franko zajadle użył mnie przeciwko Polakom, posługując się zwrotem, jakobym ja najpierw (on dopiero później) nazwał Mickiewicza poetą zdrady i w ten sposób dał do zrozumienia, że Polacy, jako naród, tolerują zdradę. Przekręcił tedy moje słowa, aby mógł wojnę prowadzić. (...)

Jeszcze słów kilka o paniach lwowskich, którym winien jestem tak wielką wdzięczność, że przed mojem przybyciem zebrały wspaniale oprawny adres z 2000 podpisów, który mi wręczono w dzień uroczystości Sobieskiego. Zdaje mi się, że w życiu towarzyskim bierze tu płeć piękna mniejszy udział, niż w Warszawie. Największa część zebrań, na które mnie zapraszano, to były zebrania męskie. Ponieważ miasto jest mniejszem od Warszawy, panuje surowsza etykieta. Socyalne różnice występują tu mojem zdaniem, o wiele jaskrawiej. Najbardziej dystyngowane panie, rozmawiając z sobą, tytułują się, co, jak sądzę, sprzeciwia się dobremu smakowi i zawsze brzmi nieco prowincyonalnie. Może też niektóre z najbardziej arystokratycznych dam używały niekiedy zbyt bezwzględnego tonu. Nie, iżbym ja ze swojej strony miał powód użalać się, wszyscy osobiście okazywali mi wyszukaną grzeczność, ale zdarzyło mi się czasem słyszeć ostrą uwagę rzuconą w twarz mężczyźnie, który musiał ją z uśmiechem przyjąć, bo wielkiej damie wszystko wolno.

Dla niezamężnych młodych kobiet są przepisy towarzyskie tak surowe, jak we Francyi. Młode panienki nie mogą nigdy, bez wyjątku nigdy, wyjść bez opieki czy to w dzień, czy wieczorem; słyszałem też niejedną z nich, serdecznie zazdroszczącą młodym dziewczętom z Północy, o których niezależności słyszały. (...) Między paniami spotkałem wiele z zadziwiającym zrozumieniem sztuki i znajomością jej; kilka z nich znało nawet najmniej sławnych malarzy i obrazy wartościowe najrzadziej zwiedzanych miast włoskich; inne, mniej bogate, miały głębokie poczucie .sztuki we wszystkich jej formach. Wymienię np. panią Młodnicką, narzeczoną sławnego, zmarłego malarza Artura Grottgera, i córkę jej, panią Wolską, jedną z najbardziej utalentowanych młodych kobiet, jakie znałem, o zadziwiającym talencie do sztuk pięknych, muzyki i poezyi. W pewnej polskiej rodzinie, która od r. 18653 żyła w Syryi i Mezopotamii, ponieważ ojciec, wysoce poważany człowiek, po powstaniu musiał tam wyemigrować, znalazłem u niezwykle pięknych córek nadzwyczaj ujmującą mieszaninę polskości i egzotyzmu. Młode panny mówiły między sobą tak płynnie po arabsku, jak po polsku i francusku. (...)

Z wielką przyjemnością uczyniłem zadość zaproszeniu, abym był obecny na zwykłej, popołudniowej godzinie gimnastyki w lwowskim oddziale gimnastycznego stowarzyszenia „Sokół". To gimnastyczne towarzystwo jest jedną z czysto polskich instytucyi. „Sokół" roztacza swoje skrzydła nad wszystkiemi polskiemi miastami, prócz zaboru rosyjskiego, oraz wszystkiemi miastami nowego i starego świata (Chicago, Berlin), gdzie tylko się znajduje większa ilość Polaków. W samej Galicyi ma towarzystwo 18.000 członków, których wielu Polaków uważa za zarodek przyszłego narodowego wojska. Z takim zapałem i zamiłowaniem oddają się tu gimnastyce, że młodzieńcy i mężowie, którzy już przekroczyli sześćdziesiątkę, wykonują wspólnie ćwiczenia od elementarnych do najtrudniejszych, jakie u nas wykonują tylko artyści, np. zaczepieni piętą o trapez podnoszą się w górę. W wielkiej sali wykonywano równocześnie w kilku oddziałach różnego rodzaju ćwiczenia od higienicznych do atletycznych. Tu przedstawił: mi się jakiś starszy mężczyzna, który po r. 1863 spędził 20 lat na Syberyi. „Jestto kraj oczerniony" — powiedział o niej z uśmiechem. (...)

Poprzedzającego dnia miałem w sali ratuszowej na dochód pomnika Mickiewicza odczyt, który mi sprawił wielką przyjemność, częścią dlatego, że poznałem ks. Czartoryskiego — dotychczas nie mówiłem z żadnym Czartoryskim — który umyślnie do Lwowa przyjechał, częścią, że mogłem złożyć miastu w ofierze pokaźną sumę, ponieważ wszystkie miejsca po dość wysokich cenach były zajęte. Spędziwszy wieczór w licznem towarzystwie u hr. Badeniego, położyłem się późno, gdyż jeszcze w hotelu czekało na mnie grono przyjaciół.

Zanim się zdążyłem rano ogolić, musiałem się poddać interviewowi dla polskiego czasopisma „Kraj" wychodzącego w Petersburgu i dawać wymijające odpowiedzi na niejedno wcale zręcznie postawione pytanie.

Kiedy mnie interviewowano i golono, wszedł młody pisarz, który mnie miał zaprowadzić na zgromadzenie co najmniej 3 stowarzyszeń młodzieży: dwóch męskich i jednego kobiecego, na którego zebranie przyjąłem już był raz zaproszenie, zapomniawszy o wcześniej danem przyrzeczeniu i musiałem odmówić. Tym razem znowu spóźniłem się, ale czekano cierpliwie. W sali siedziały panie, a panowie stali naokół w zbitych szeregach. Z trudem przecisnąć, się mogłem, i tu, jak w ogóle wszędzie we Lwowie — nie wyłączając sali ratuszowej — odczuwać mi się dawał dotkliwie brak wentylacyi.

Było to jedno z najciekawszych zebrań, na jakich w Polsce się znajdowałem. W Warszawie tylko kilka razy widziałem tyle zgromadzonej młodzieży. Była to inteligentna i postępowa młodzież: mężczyźni przeważnie socyaliści lub opozycyoniści, niemało z nich odsiadywało już karę więzienia za polityczne przestępstwo popełnione w Polsce pod zaborem Rosyi, młode kobiety umysłowo pracujące, myślące samodzielnie. Zaproszono mnie częścią na podstawie dawno żywionej przychylności, częścią, aby mi wyjaśnić, że wyrządziłem krzywdę postępowej młodzieży konserwatywnymi poglądami, które ujawniłem w swojej pracy o Polsce. Przemawiało zapewne z ośmiu mówców, reprezentantów najróżnorodniejszych grup, a wszyscy mówili dobrze, jasno i uczenie, z młodzieńczym zapałem, wiarą w ideę i niezbitym przekonaniem. Najwięcej mnie zajęła i najbardziej mi zaimponowała mowa pewnej pani, niezwykłej urody Żydówki, pani Emmy Lilienowej, której nadzwyczaj spokojnego i czysto logicznego dowodzenia musiałem śledzić z zajęciem i podziwem, mimo iż było przeciw mnie zwróconem. W duchu mogłem się tylko radować, że pociągano mnie do odpowiedzialności za to, iż byłem zbyt konserwatywnym, nie dlatego, iżby ta sytuacya była mi nową, lecz dlatego, że czułem, iż gdyby ci ludzie znali mnie lepiej, byliby zupełnie ze mnie zadowoleni. Jeżeli na jakim punkcie, to na tym mam czyste sumienie. Zbytniego przesądu co do istniejącego stanu rzeczy nikt mi zarzucić nie może. (...)

Właśnie co dopiero wróciłem do hotelu, gdy musiałem znowu wsiąść do oczekującego na mnie powozu, który mnie miał zawieźć do Towarzystwa weteranów. Pozostali przy życiu uczestnicy powstania z r. 1863 zaprosili mnie do siebie. Pan Tadeusz Czapelski, blizki znajomy moich warszawskich przyjaciół, który został członkiem Towarzystwa, mimo iż nie brał udziału w powstaniu, ponieważ mając wówczas zaledwie 14 lat, całymi dniami kule tylko lał, przyjechał po mnie. Gdyśmy wjechali w ulicę, ujrzeliśmy już starców oczekujących nas na balkonie. Prezes Towarzystwa weteranów z 1863 i były członek Rządu Narodowego i Sekretarz stanu, sławny ze swojej waleczności Kajetan Janowski, przyjął mnie u drzwi, wprowadził na salę i przemówił, poczem nastąpiły liczne inne mowy weteranów. Wszyscy ci ludzie — to dawni ochotnicy lub oficerowie w strasznych, bohaterskich walkach przeciw rosyjskiej tyranii. Jedyny z pośród nich, jeszcze krzepki starzec, chociaż przeszło ośmdziesięcioletni. był oficerem jeszcze w powstaniu z r. 1830—31. Raz na tydzień, każdego niedzielnego przedpołudnia zbierają się ci mężowie na wspólną, prawie spartańską ucztę, urządzaną w tym klubie z czysto polskich potraw — uczta to zupełnie taka, jaką urządzali w czasie wojny. Nie mogę opisać wrażenia, jakie mną owładnęło, gdy wszyscy ci starcy otoczyli mnie kołem i z zapałem zaśpiewali „Jeszcze Polska". Należało przecież odpowiedzieć na tyle mów do mnie zwróconych, lecz w końcu stanęły mi tylko łzy w oczach i nie mogłem mówić ze wzruszenia —- ja, który zresztą nigdy nie płaczę.

Odprowadzeni śpiewem i okrzykami, pożegnaliśmy się wreszcie: Czapelski i ja. Gdy powóz nas unosił, widzieliśmy na skręcie ulicy weteranów powiewających do nas chustkami na pożegnanie. (...)

Z upoważnienia Autora przełożyła z oryginału Józefa Klemensiewiczowa

Tekst pochodzi z tygodnika "Przekrój"


Materiał umieszczono za zgodą Redakcji. Wszystkie prawa zastrzeżone dla Redakcji tygodnika "Przekrój"

Powrót
Licznik

  Licznik