W cieniu czerwonej gwiazdy

68. rocznica agresji sowieckiej na Polskę

Mówili, że idą nam z pomocą

Propozycja redakcji "Naszego Dziennika", bym napisał na dziś "rocznicowy" artykuł, była dla mnie zaskoczeniem, ponieważ w wieloletniej działalności zawodowej na polu kształcenia studentów historii czy prowadzenia własnych badań wiekiem dwudziestym raczej się nie zajmowałem. Ponieważ jednak należę do odchodzącego pokolenia, które jeszcze pamięta z lat dziecinnych Polskę niepodległą i żywego Marszałka Józefa Piłsudskiego, a dzień 17 września szczególnie tragicznie zaciążył na losach mojej rodziny, nie mogę odmówić dania świadectwa.

Urodziłem się w Wilnie 5 kwietnia 1931 roku. Dla moich rówieśników Polska niepodległa z polskimi: szkołą, wojskiem, policją, pocztą, kolejami, zwyczajami, pieśniami, prasą i książką, a także kościołem i religią tradycyjną (niekoniecznie chrześcijańską czy katolicką), była jedyną znaną rzeczywistością. Pokolenie moich Rodziców, urodzonych w zaborze rosyjskim w samym końcu wieku dziewiętnastego, budowało tę rzeczywistość - spełnienie marzeń wieszczów Adama Mickiewicza i Juliusza Słowackiego, których dzieła czytano i znano powszechnie. Spoczywali oni na Wawelu "królom równi". Powszechny był też kult poświęcenia w walce dla Polski, wpajany w szkole, a także w życiu rodzinnym i sąsiedzkim. Z lat 1934-1938 pamiętam spotykanego podczas spacerów po Wilnie powstańca z roku 1863 w swoistym mundurze. Oddawali mu honory wojskowe wszyscy żołnierze, nawet najwyższych stopni, oraz policjanci.

Pogardliwy termin "kombatanctwo" chyba jeszcze nie istniał, w społeczeństwie żyły tradycja i szacunek dla uczestników walk o Polskę: legionistów, obrońców Lwowa, powstańców wielkopolskich i śląskich, wreszcie tych najliczniejszych - żołnierzy z roku 1920, którzy obronili Polskę przed najazdem Armii Czerwonej, przez ziemie Polski niosącej na bagnetach rewolucję Niemcom i innym krajom Europy Zachodniej. Niestety, mimo takich doświadczeń jakby nie dostrzegano kolejnego możliwego zagrożenia ze wschodu dla Polski i Europy z jej cywilizacją chrześcijańską. Wśród uczonych i pisarzy jednym z niewielu przewidujących był Marian Zdziechowski. Krótkie dwadzieścia lat niepodległości, polskiej szkoły, służby wojskowej, działalności licznych organizacji społecznych, harcerstwa dawały obywatelom II Rzeczypospolitej poczucie stabilizacji państwowej. Podobnie przedstawiała się sytuacja w państwach bałtyckich: na Litwie, Łotwie, w Estonii i Finlandii. Tymczasem Niemcy, dotknięte następstwami klęski w pierwszej wojnie światowej, już od roku 1922 współpracowały ze Związkiem Sowieckim na polu zabronionych im przez traktat wersalski prac nad doskonaleniem techniki wojennej: lotnictwa, broni pancernej, broni chemicznej, kształcenia lotników i czołgistów. Realizowano je wspólnie na terytorium Związku Sowieckiego. Ostatecznie, nie wchodząc w całokształt stosunków politycznych tych państw, porozumiały się one w sprawie znienawidzonego "bękarta traktatu wersalskiego". Podpisany na Kremlu 23 sierpnia 1939 r. (już po północy) pakt Ribbentrop - Mołotow, a faktycznie Hitler - Stalin "przeznaczył" kraje nadbałtyckie i wschodnią część Polski Związkowi Sowieckiemu.

Inwazja Armii Czerwonej
Sam dzień 17 września mnie, biernemu uczestnikowi wydarzeń, pozostawił wspomnienia względnie miłe. Początkowo ani moja rodzina, ani nikt z otoczenia nie wiedział o rozpoczętej przed świtem inwazji Armii Czerwonej na całej ponadtysiąckilometrowej długości wschodniej granicy Rzeczypospolitej. Przebywaliśmy od 15 września w Krzemieńcu, niespełna 40 km od granicy sowieckiej (!), ewakuowani z często bombardowanego przez niemieckie lotnictwo Łucka, gdzie mieszkaliśmy. Decyzja w sprawie ewakuacji do Krzemieńca podjęta została przez wojewodę A. Hauke-Nowaka (zapewne za zgodą, jeśli nie na polecenie premiera i ministra spraw wewnętrznych Sławoja Składkowskiego). Wśród ewakuowanej grupy urzędników z rodzinami był mój ojciec Bohdan Alexandrowicz, kierownik oddziału polityczno-narodowościowego w Urzędzie Wojewódzkim w Łucku. Chociaż miałem wtedy zaledwie 8 lat, do dziś mam w pamięci obraz słonecznego dnia, jasnych domków miasta i wielkich gmachów słynnego Liceum Krzemienieckiego. Jak pisał mój ukochany Słowacki w "Godzinie myśli": "Tam, pod okiem pamięci, pomiędzy gór szczytem, piękne rodzinne miasto wieżami wytryska z doliny, wąskim nieba nakrytej błękitem...".

Około południa 17 września dowiedzieliśmy się o inwazji sowieckiej. W tym momencie nie było już w Krzemieńcu wojewody Hauke-Nowaka, który "z urzędu" dowiedział się o niej pierwszy, ale zataił tę wiadomość przed współpracownikami (!) i wyjechał pod pretekstem konieczności odwiezienia żony, wykwalifikowanej sanitariuszki, do szpitala polowego. Obiecał powrócić, polecając czekać na siebie urzędnikom z wicewojewodą J. Strzemińskim. Tymczasem nigdy nie powrócił ani nie przesłał żadnych instrukcji, natomiast zdążył jeszcze przekroczyć granicę rumuńską (!). Wraz z innymi Ojciec i nasza cała rodzina pozostawaliśmy do ranka 20 września w Krzemieńcu. W godzinach późniejszych został zajęty przez Sowietów. Wicewojewoda Strzemiński podjął decyzję o powrocie do Łucka ("z lojalności urzędniczej"). Wszyscy udali się w drogę samochodami. Droga z Krzemieńca do Dubna, którą cała kolumna pokonywała przez pół dnia, ustawicznie zatrzymywana na punktach kontrolnych trasy długości ok. 40 km, obfitowała w przygnębiające obserwacje i przeżycia. Zetknięcie z nieznanym nam sposobem bycia i traktowania ludzi przez umundurowanych panów życia i śmierci - NKWD-zistów, którzy zresztą na tle masy żołnierskiej wydawali się bardziej cywilizowani - było ciężkim przeżyciem. Przed miasteczkiem Dubnem na rozległych błoniach kazano nam wysiąść z samochodów z rzeczami osobistymi, samochody zostały zabrane, a my wszyscy znaleźliśmy się wśród chyba tysięcy rozbrojonych żołnierzy polskich, którzy dokarmiali dzieci swoimi racjami wojskowymi. Pod gołym niebem spędziliśmy na ziemi chłodną noc. Żołnierze opowiadali nam, że przy pierwszym zetknięciu Sowieci mówili, iż idą pomagać Polakom przeciw Niemcom. Wielu w to uwierzyło. Na kolejną noc dowodzący strażą prowizorycznego "obozu jeńców" pozwolili cywilom udać się do miasteczka, pod warunkiem zgłoszenia w komendanturze wojennej adresu, pod którym rodziny się zatrzymają. Parę rodzin (łącznie z naszą) zatrzymało się w parterowym drewnianym domu, gdzie w dużym pokoju na podłodze spało nas paręnaście osób. Było nam wszystkim ciepło. Koło północy do pokoju weszło kilku NKWD-zistów, którzy zabrali mego Ojca i wicewojewodę Strzemińskiego. Więcej już Ojca nie widziałem.

Dodam tutaj, iż przed kilkoma zaledwie laty otrzymałem z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie informację, że Ojciec mój skazany został przez trybunał wojskowy na śmierć, wyrok wykonano w Łucku 28 grudnia 1939 roku.

Z powrotem w domu
Po paru dniach pobytu w Dubnie, kiedy Matka usiłowała dowiedzieć się czegokolwiek o Ojcu (bez żadnego skutku), wynajętą chłopską furmanką wyruszyliśmy z jakąś drugą rodziną w drogę do odległego o ok. 50 km Łucka. Przez całą trasę wzdłuż szosy (na poboczach) stały pojedynczo lub grupkami zepsute samochody czy czołgi. Jednak znacznie więcej ich jechało szosą. Oddziały piesze lub konne zdumiewały nas (po widokach polskich żołnierzy, zmęczonych trudami skończonej już ciężkiej kampanii) nędznym wyglądem: mundurów, butów i broni. Egzotyką byli liczni żołnierze z Azji Środkowej i Dalekiego Wschodu, których uznaliśmy za Chińczyków (rzecz jasna myliliśmy się). Wieczorem dojechaliśmy do Łucka, do naszego nietkniętego szczęśliwie mieszkania. Umożliwiło to pierwsze gruntowne mycie i odpoczynek. W następnych miesiącach w naszym życiu dominowała rozpacz i niepokój, zwłaszcza Matka zamartwiała się o losy Ojca, któremu z rzadka mogła podać do więzienia bieliznę. Parokrotnie NKWD przeprowadziło rewizję w domu, zabierając dokumenty i zdjęcia. "Urozmaiceniem" życia było zakwaterowanie w jednym z pokojów rodziny NKWD-zisty - z żoną i czteroletnim synem. Nosił on piękne imię Marat, a ulubioną zabawą było podskakiwanie do mnie, mierzenie z rewolweru-zabawki i okrzyk: "rasstrelaju".

Po jakimś czasie rodzinę tę zabrano, a nowym "sublokatorem" z nakazu był NKWD-zista wyższej nieco szarży, inteligentny. Nazywał się Stanisław Dubicki, czytał książki polskie, ale z nami nigdy nie rozmawiał. Niesłychanie ciężka i mroźna zima była powodem, że sporo chorowaliśmy i do szkoły, już nie polskiej, ale z polskim językiem nauczania, chodziłem niewiele. Matka pracowała jako rejestratorka w "poliklinice". Chorowała na ropne zapalenie nogi zakończone operacją. W mieszkaniu było zimno, więc dużo czytałem w łóżku, ciepło okryty. I tak mijał czas, urozmaicony rzadkimi odwiedzinami znajomych dzieci, których ojciec, niearesztowany, panicznie bał się więzienia. Już 10 lutego 1940 r. nastąpiła pierwsza wywózka: rodzin wszystkich leśników i osadników wojskowych, a także parcelantów, którzy otrzymali gospodarstwa w ramach reformy rolnej ministra Poniatowskiego. Inni zaczęli suszyć chleb na drogę, co się później bardzo przydało. Zimą co jakiś czas Matka wyruszała na piechotę do okolicznych wsi, by uzyskać coś do jedzenia w zamian za jakieś rzeczy. Handel wymienny był w tym czasie głównym sposobem zaopatrzenia, bo kupić można było tylko chleb, po wielu godzinach czekania na mrozie w kolejkach, bez żadnej gwarancji, że dla wszystkich wystarczy. Spowodowane to było odebraniem piekarzom zapasów mąki, a dawaniem im przydziałów znacznie mniejszych niż niezbędne do zaspokojenia popytu. W ten sposób ludzie mieli czas zajęty i nie mogli zajmować się działalnością niepożądaną z punktu widzenia władz. Antypolska propaganda była wszędzie obecna - widzialna (plakaty) i słyszalna (megafony radiowe). Ważną w niej fukncję pełniły "pieśni masowe", rzecz jasna w języku rosyjskim, szczególnie "Jeśli zawtra wojna". Chwilową "ucieczką" od rzeczywistości i pociechą były wyprawy do katedry, choć ze względu na straszliwe mrozy i brak ogrzewania trochę uciążliwe.

Wywózka do Kazachstanu
Po północy z 12 na 13 kwietnia 1940 r. dobijanie się do drzwi zapowiedziało kolejny dramat. Zgodnie z decyzją biura politycznego WKP (b), podjętą odnośnie do losu rodzin osób aresztowanych przez NKWD lub przebywających w obozach jenieckich, a przeznaczonych na stracenie, rodzina nasza - za Ojca, już zamordowanego, o czym nie wiedzieliśmy, została zesłana do Kazachstanu. Zrozpaczona Matka zdenerwowała się tak dalece, że zaczęła wybierać do zabrania najdroższe jej pamiątki, fotografie i listy oraz książki. Widząc to, dowodzący akcją oficer NKWD zachował się po ludzku. Kazał Matce pakować do wielkiego kosza na bieliznę dużo ciepłej odzieży, garnitury Ojca, trochę naczyń i sztućców, a także żywność, której zresztą było niewiele. Ktoś z sąsiadów przyszedł pomagać i po paru godzinach żołnierze wynosili bagaż na ciężarówkę.

Pamiętam, że gdy rankiem wieziono nas razem z innymi na stację towarową otwartą ciężarówką, mijani przechodnie patrzyli ze współczuciem na znajomy już widok, a ja, 8-letni chłopak, odczuwałem dziwną dumę czy satysfakcję, że uczestniczę w historycznym wydarzeniu. Był to wynik lektury podręcznika historii Polski dla klasy szóstej przedstawiającego dzieje Polski w XIX i XX w., łącznie z zesłaniami na Syberię, a także powieści historycznych (Sienkiewicza i Gąsiorowskiego), które w Łucku czytałem, ponieważ stanowiły lekturę starszej siostry. Wśród rzeczy zabranych z domu do Kazachstanu Matka zapakowała trochę książek. Na zesłaniu cieszyły się one ogromnym zainteresowaniem moich rówieśników. Przy okazji warto wspomnieć, że książki, a nawet oprawne roczniki czasopism religijnych (np. "Rycerza Niepokalanej" ojca Maksymiliana Kolbego), a zwłaszcza szkolne podręczniki historii i literatury (np. doskonałe "Wypisy" z literatury Balickiego i Maykowskiego) dawały namiastkę regularnej szkolnej edukacji w języku i duchu polskim. W pewnym stopniu nadrabiało to brak polskich szkół, które powstały dopiero jesienią 1941 r., po zawarciu układu Sikorski - Majski, a jedna z nich pracowała w Majkain-Zołoto aż do wiosny roku 1943. Języka polskiego uczyła tam moja Matka. Ale to już zupełnie inna historia. Losy zesłańców - dziś określanych mianem "sybiraków" - zasługują na osobne omówienie.

Trudno pominąć tu refleksję osobistą. Przeżywszy w miarę świadomie drugą wojnę światową, nie widziałem Niemca z karabinem. Moja rodzina nie padła ofiarą działań wojennych. Jej przejścia, do chwili aresztowania Ojca, nie dają powodu do narzekania. Czy jednak mam być wdzięczny Stalinowi, że Armia Czerwona "uchroniła" nas radykalnie przed niebezpieczeństwami okupacji niemieckiej, jak to przez czterdzieści lat tłumaczono obywatelom PRL?

Z pięcioosobowej rodziny (Ojciec - Bohdan Alexandrowicz, ur. w 1896 r., Matka - Maria z Kukowiczów Alexandrowiczowa, ur. w 1899 r., siostry: Regina, ur. w 1927 r., i Wiesława, ur. w 1933 r., wreszcie ja - Stanisław, ur. w 1931 r.) w pierwszą rocznicę wybuchu wojny pozostały tylko dwie osoby: Matka i ja. Ojciec, jak wspomniałem, aresztowany przez NKWD, został zamordowany w Łucku 28 grudnia 1939 roku. Siedmioletnia siostra Wiesława zmarła w osadzie górniczej Majkain-Zołoto 8 maja 1940 r. na epidemiczne zapalenie opon mózgowych (tydzień po przyjeździe na miejsce). Trzynastoletnia siostra Regina zmarła 27 lipca 1940 r. na tyfus brzuszny (niecałe 3 miesiące po przyjeździe). Chorowaliśmy jednocześnie - ja przeżyłem. W tym samym Majkainie, do którego wiosną 1940 r. przywieziono (z wywózek 10 lutego i 13 kwietnia) około 1500 osób, tylko w ciągu pierwszego roku zesłania, kiedy nie było jeszcze głodu, wymarło 10 proc. stanu zesłańców. W następnych latach niektóre rodziny wymarły całkowicie. Powrotu do Polski w 1946 r. doczekało mniej niż połowa. Dla porównania - podczas wizyty Papieża Benedykta XVI w roku 2006 dowiedziałem się z wywiadu z byłymi więźniami obozu oświęcimskiego, że pobyt tam przeżyło niewiele ponad 50 procent. Komentarz wydaje się zbędny.

Znaki zapytania
W miarę upływu lat wydaje się spadać zainteresowanie wydarzeniami z września 1939 roku. Przebieg działań wojennych znany już jest bardzo dobrze. Opracowanie zbiorowe "Polskie siły zbrojne w II wojnie światowej", t. I "Kampania Wrześniowa", wydawane w Londynie, dokumentuje dzień po dniu działania Wodza Naczelnego i dowódców poszczególnych armii. Pełno tu świadectw niewiedzy i lekceważenia zagrożenia ze Wschodu. Wszystkie polskie szczeble dowodzenia od Wodza Naczelnego po dowódców dywizji zdawały się absolutnie pewne bezpieczeństwa od Wschodu. Nie było żadnych zarządzeń Wodza Naczelnego na wypadek agresji sowieckiej (!!!). Kiedy nad ranem 17 września skoncentrowane do napaści oddziały sowieckie uderzyły na strażnice Korpusu Ochrony Pogranicza, ich dowódcy, podobnie jak kaprale dowodzący patrolami granicznymi, wiedzieli, co trzeba robić. Dawali rozkaz otwarcia ognia i rozpoczynała się nierówna walka. Zgrupowanie KOP gen. Orlika-Rückemanna przebiło się w walkach z Armią Czerwoną i dywersantami przez całe Polesie, by walczyć z Niemcami. Grupa gen. Kleeberga w walkach odwrotowych sforsowała Bug w kierunku zachodnim, by stoczyć zwycięską bitwę z Wehrmachtem pod Kockiem i następnie skapitulować wobec braku środków walki i sensu operacyjnego, po pełnym zajęciu całego kraju przez dwie wrogie armie.

Generałowie, oficerowie i żołnierze, którzy walczyli z Niemcami, po kapitulacji trafili do niewoli. Przytłaczająca większość bezpiecznie przeżyła. Ci, którzy bez walki poddali się Sowietom, ulegli zagładzie. Niemal wszyscy oficerowie zostali na zimno wymordowani; znane są nazwiska ofiar Katynia, Kalinina (pochowanych w Miednoje) i Charkowa. Niewątpliwie więcej wymordowano podoficerów. Nie jest znana liczba ofiar i ich nazwiska. Trudno dziś nie postawić pytania, jak polskie czynniki wojskowe mogły nie brać pod uwagę pewnego zagrożenia przez wroga znanego aż za dobrze. Zrozumieć tego zaniedbania nie sposób. Jeszcze trudniej pojąć, że szczegółowo informowany o sytuacji pod sowiecką okupacją rząd polski z gen. Władysławem Sikorskim na czele nie podjął (a czy choć próbował?) prób skutecznej ochrony przed mordem całego składu korpusu oficerskiego w sowieckiej niewoli.

Kapitulujący przed Sowietami - nie przed Wehrmachtem, z którym walczył - dowódca obrony Lwowa gen. Langner wydał im na śmierć tysiące oficerów. Czy w nagrodę za to Sowieci umożliwili mu spokojne odejście i przedostanie się na Zachód? Generał Rómmel po bombardowaniu przez Luftwaffe sztabu jego Armii "Łódz" "znalazł się" z samochodem i adiutantem w Warszawie. Wczuł się zapewne w rolę Wodza Naczelnego (!), nakazując przez radio "clairem" (czyli bez szyfrowania) traktowanie wojsk sowieckich jako sprzymierzonych (!). Chyba za to był on honorowany w PRL jako bohaterski "dowódca" obrony Warszawy.

Pomimo upływu lat i kolejnych pokoleń do pełnego poznania "losów polskich" 1939-1945 jeszcze daleko. Dziś, gdy nikt z aktorów dramatu Września już nie żyje, można i należy podjąć próbę pełnej oceny, wolnej od osobistej niechęci, politycznych kłamstw, prób zatajenia zbrodniczych zaniedbań czy wręcz jednostkowych wypadków zdrady na korzyść agresora z dnia 17 września. To, co w czasach PRL (nawet w środowisku emigracji) byłoby swego rodzaju kalaniem świętości, czyli pamięci niepodległej Polski, w Polsce wolnej jest możliwe i konieczne. Odpowiedź być może przyniesie czas.

prof. Stanisław Alexandrowicz
Autor jest emerytowanym profesorem zwyczajnym historii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, obecnie wykłada w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu.

Tekst pochodzi z gazety "Nasz Dziennik"

Materiał umieszczono za zgodą Redakcji. Wszystkie prawa zastrzeżone dla Redakcji gazety „Nasz Dziennik”


Powrót
Licznik

  Licznik