Zamieszczam poniżej tekst wykładu wygłoszonego przez prof. Stanisława Nicieję w Uniwersytecie Śląskim w 1997 roku podczas wieczorów akademickich.
LWÓW I KRESY W MITOLOGII NARODOWEJ Stanisław S. Nicieja Drodzy Państwo, po tym przywitaniu przez Jego Magnificencję wpadłem w bardzo poważne zakłopotanie i onieśmielenie. Dziękuję za te ciepłe słowa, cieszę się przede wszystkim, że mogę być w murach tak bliskiego mi - szczególnie przez osobę Pana Rektora Tadeusza Sławka, uniwersytetu. Szczycę się przyjaźnią z Panem Rektorem i Uniwersytet Śląski jest mi bardzo bliski, bardzo też cenię jego znaczenie w polskiej nauce i polskiej kulturze. A wieczór, na który dzisiaj zostałem zaproszony, jest dla mnie wielkim wyróżnieniem dlatego, że mogę tutaj powiedzieć o swojej pasji i będę, proszę Państwa, mówił na ten temat impresyjnie, bo gdybym chciał wyczerpać temat podany w zaproszeniu, to musiałbym przeczytać tę napisaną przeze mnie książkę "Łyczaków dzielnica za Styksem", bo w niej zawarłem właśnie mitologię Lwowa i Kresów południowo-wschodnich. Ta książka to dwadzieścia lat mojego życia, to wielka przygoda intelektualna, jaka mi się zdarzyła, większa mi się nie zdarzy. Nie wiem, jak by się moje życie potoczyło, gdybym w 1977 roku, a więc 20 lat temu, nie trafił przypadkowo do miasta Lwów, miasta wtedy zupełnie mi obojętnego i obcego, o którym niewiele wiedziałem. Poza tym Lwów jest moją wielką, i myślę, że odwzajemnioną miłością. Dzięki temu miastu poznałem setki, a może nawet tysiące niezwykłych ludzi. Poznałem niezwykłą diasporę, która jest rozsiana po całym świecie. Właściwie nie ma większego miasta w Europie, w którym nie byłoby lwowiaków. Doświadczyłem tego, goszcząc w domach lwowskich w Monachium, w Nancy, w Paryżu, w Glasgow, w Londynie, nawet na Majorce. Pomijając już polskie skupiska lwowian, rozsianych od Medyki do Zgorzelca, od Ustrzyk Dolnych do Szczecina. Sam Lwów w ostatnich dziesięciu latach, uwolniony z cenzorskich kleszczy, został opisany w około trzystu różnych opracowaniach. Są też wśród nich reprinty przedwojennych wydawnictw, tomy różnego rodzaju wspomnień, rozmaite wydawnictwa źródłowe, różne syntezy, miniatury, wiersze, opowiadania. I skąd się bierze mit, bo można teraz mówić o micie Lwowa i Kresów Wschodnich. Dlaczego ten temat jest nadal żywy? Dlaczego ludzie odwiedzają Cmentarz Orląt, choć częstokroć nie wiedzą, co uczyniła dla Polski ta formacja nosząca dumne miano Orlęta Lwowskie. A jednak szukają miejsca ich ostatniego spoczynku, kiedy przyjeżdżają do Lwowa. Z czego to wynika? Odpowiedź najbardziej lapidarna zamyka się w stwierdzeniu: Lwów niewątpliwie jest jednym z najważniejszych miast w polskiej kulturze, w polskiej tradycji. Lwów, który przez prawie siedemset lat był miastem polskim i miał - jak każde miasto - okresy wzlotu i upadku, miał chwile szczęśliwe, wielkie, ale nie ominęły go też czasy dramatyczne, ponure. Można by w odniesieniu do Lwowa te okresy bardzo precyzyjnie określić, zajęłoby to jednak dużo czasu. Lwów osiągnął apogeum w czasach Franciszka Józefa. Najlepszy okres w jego dziejach mieści się w przedziale czasowym między rokiem 1870 a 1914. Ten okres dał początek owej legendy, i owemu mitowi. W tym czasie Lwów stał się miastem stołecznym Galicji - jednej z prowincji, która wchodziła w skład Austro-Węgier. I dzięki bardzo mądrym pociągnięciom polityków, co w polskiej historii nie jest częstym zjawiskiem, polityków zdolnych do kompromisu, zdolnych do pragmatycznego myślenia, do myślenia z pewną wizją, jak zrealizować swoje zamierzenia, we Lwowie i na galicyjskiej prowincji wydarzyło się coś niezwykłego. W tymże bowiem mieście i w tym zaborze powstały w tamtym czasie polskie instytucje: polskie uniwersytety, polskie szkoły wyższe. Kierowali Lwowem i innymi miastami w tej prowincji Polacy pełniący funkcje: prezydentów, burmistrzów, namiestników, rektorów wyższych uczelni, redaktorów gazet itp. Co więcej, w pewnym okresie w Austro- Węgrzech, w państwie, które dokonało rozbioru części polskiego państwa premierem był Polak Kazimierz Badeni, ministrem spraw wewnętrznych - Polak Józef Biliński, funkcję ministra finansów przez wiele lat pełnił człowiek, który stworzył twardą walutę austriacką, Polak Julian Dunajewski, a jeden z więźniów politycznych Austro - Węgier, skazany swego czasu na karę śmierci i ułaskawiony przez cesarza, mianowicie Franciszek Smolka, piętnaście lat przewodniczył parlamentowi w Wiedniu, będąc jedną z najbardziej szanowanych postaci w państwie austriackim. Miasto Lwów i jego okolice wytworzyły niezwykłą kulturę. Uniwersytet, założony tam w czasach Jana Kazimierza, w okresie galicyjskim stał się jedną z ważniejszych wszechnic w Europie. Był to uniwersytet mający renomę europejską, a w jego murach wiedzę zdobywały i upowszechniały wielkie indywidualności, które znajdowały później miejsce w encyklopediach nie tylko polskich, ale również w europejskich. Uniwersytet ten miał wówczas tylko sześć tysięcy studentów, ale był powszechnie znany w Europie. Dzisiaj na Uniwersytecie Lwowskim studiuje o wiele więcej osób, a mimo to nie jest tak znany w Europie jak dawniej. Dlaczego tak się stało? Otóż na przełomie wieków uniwersytet mógł się poszczycić wieloma wybitnymi uczonymi. Wykładali tam twórcy polskiej szkoły matematycznej: Hugo Steinhaus, Stefan Banach, Stanisław Ulam, Włodzimierz Stożek. Można by znacznie wydłużyć tę listę. Ci, którzy później twórczo wpłynęli na amerykańską myśl, czyli przedstawiciele kalifornijskiej szkoły matematycznej oraz warszawskiej szkoły logicznej również korzeniami swymi tkwili w Lwowskim Uniwersytecie . Tam była kolebka polskiej myśli filozoficznej, której "ojcem" jest Kazimierz Twardowski. Nie zabrakło we Lwowie wielkich polskich historyków, by wymienić takie nazwiska, jak Ludwik Finkiel, Szymon Askenazy, Michał Bobrzyński, Karol Szajnocha, Ludwik Kubala. Z kolei w historię literatury wpisali się: Juliusz Kleiner, Piotr Chmielowski, Józef Kallenbach, Antoni Małecki. Można mówić o wielkiej polskiej szkole lekarskiej, ponieważ na Uniwersytecie Jana Kazimierza wykładali na Wydziale Lekarskim światowej sławy polscy chirurdzy, że wymienię tylko Ludwika Rydygiera, człowieka, który pierwszy przeprowadził operację na otwartym żołądku, czy wybitnego okulistę światowej sławy Emanuela Macheka, który już wtedy radził sobie z kataraktą, co było wówczas rzeczywiście ewenementem. Można by, proszę Państwa, mnożyć nazwiska ludzi zasłużonych nie tylko dla lwowskiej uczelni, ale także - z perspektywy czasu pewnie lepiej by powiedzieć: przede wszystkim dla polskiej i europejskiej nauki. Podobnie było na Politechnice Lwowskiej, jednej z najstarszych uczelni technicznych w Europie, założonej w 1844 roku. Politechnika Lwowska wykształciła niezwykłe osobowości w polskiej technice, a jednocześnie wielkich polityków. Bo przecież tę politechnikę ukończyli tacy ludzie, jak Ignacy Mościcki, Eugeniusz Kwiatkowski, czy choćby Kazimierz Bartel - trzykrotny premier Rzeczpospolitej, indywidualności, które łączyły zdolności polityczne ze zdolnościami naukowymi. Wspomnieć też trzeba o znakomitej Akademii Rolniczej w Dublanach, o świetnej Akademii Weterynaryjnej, a także o Wyższej Szkole Handlowej. Miasto leżało na szlaku, na którym krzyżowały się różne drogi, nakładały się na siebie różne wiary i religie, języki, dialekty, obyczaje i mentalności. Żyli w nim obok siebie Polacy, Rusini, Ormianie, Żydzi, Niemcy, Czesi. Głęboko zdołała we Lwowie zakorzenić się kultura polska, bo liczne mieszkające w nim nacje, często zafascynowane kulturą polską, szybko się polonizowały. Kiedy przeglądamy książkę telefoniczną przedwojennego Lwowa, natrafiamy w niej na nazwiska przedstawicieli różnych narodów. I to bardzo często były nazwiska twardych, zagorzałych Polaków, mimo że niekiedy ich przodkowie nie mieli nic wspólnego z kulturą polską, jak choćby Wilhelm Reizenheim. Jego ojciec Josef był wysokim urzędnikiem, który przyjechał z Wiednia po przyłączeniu Lwowa do Austrii, żeby germanizować miasto, a jego syn stał się jednym z najbardziej oddanych sprawie niepodległości patriotów polskich, autorem pierwszej biografii Juliusza Słowackiego. Inny wybitny pisarz Platon Kostecki, mówił o sobie z dumą: gente rutenus natione Polonus. Fenomen Lwowa polega na tym, że miasto to wyróżniało się, z jednej strony wielką różnorodnością, z drugiej - był organizmem zadziwiająco jednolitym. Jeden z moich przyjaciół zrobił następujący eksperyment: otóż na sztabowej, wojskowej mapie znaczył niebieskimi punkcikami miejsca urodzenia wybitnych ludzi, których nazwiska czerpał z encyklopedii i leksykonów biograficznych. Proszę sobie wyobrazić, że wokół Lwowa mnogość tych punktów wytworzyła niebieską plamę. Tak wiele indywidualności pochodziło z okolic Lwowa, Sambora, Buczacza, Tarnopola, Chodorowa, Stanisławowa. Ta niezwykła ziemia rodziła talenty, tworząc swoiste genius loci. Potwierdzenie znajdujemy przeglądając Polski słownik biograficzny: co czwarte - piąte nazwisko ma kresowe korzenie. Ten styk kulturowy polsko-ukraiński, polsko-żydowski, polsko-niemiecki, polsko-ormiański, pozostawał nie bez wpływu na fakt, że ziemia ta wydała tak wiele indywidualności, których nazwiska rozproszone po całym świecie do dziś pozostają znaczące. Warto przywołać piękną kartę, jaką zapisał w dziejach kultury teatr lwowski, na którego scenie występowali tacy aktorzy, jak: Wanda Siemaszkowa, Helena Modrzejewska, Aniela Aszpergerowa, a stanowiska dyrektorów piastowali m.in. Michał Pawlikowski, Wilam Horzyca, Leon Schiller. Wspomnę też o wybitnych malarzach, rzeźbiarzach różnych narodowości takich jak Parys Filippi, Hartman Witwer, Leonard Marconi, Antoni Kurzawa, Anton Schimser, Paul Eutele, Julian Markowski czy Piotr Wojtowicz, którzy ozdabiali to miasto niezwykłymi rzeźbami. Dzięki nim przecież miasto jest wypełnione pomnikami. Były tam kiedyś pomnik Ujejskiego, dzisiaj pomnik stojący w Szczecinie, pomnik Fredry, który przeniesiono do Wrocławia, pomnik Sobieskiego, znajdujący się obecnie w Gdańsku. "Repatriowano" - jak się mówiło - te pomniki w granicy obecnej Polski. Ale zostały we Lwowie pomniki Jana Kilińskiego, Bartosza Głowackiego, Karola Szajnochy, Seweryna Goszczyńskiego. I na to miasto spada w czterdziestym piątym roku cios nieprawdopodobny. Jeżeli przyjmiemy, proszę Państwa, że miasto ze swoimi budynkami, ulicami, parkami, świątyniami składa się na korpus zewnętrzny jakiegoś organizmu, a wypełniający te ulice, świątynie, budynki ludzie, stanowią krew, która wypełnia ten organizm, to w czterdziestym piątym roku miastu Lwów otwarto żyły. Wypompowano stamtąd krew i wpuszczono inną: ludzi o innej mentalności, innym języku, odmiennej kulturze. Proszę Państwa, w czterdziestym piątym roku dramat taki przeżyło wiele miast europejskich. Z polskich miast tak się stało z Wilnem, Krzemieńcem, Stanisławowem, Tarnopolem, Grodnem, Buczaczem, Łuckiem Pińskim, Samborem; z niemieckich - z Wrocławiem, Szczecinem, Koszalinem, Zieloną Górą. Ale w odniesieniu do żadnego z tych miast, nawet większych od Lwowa, nie utrwaliła się równie mocno legenda wygnania. Obserwuję na przykład to, co się stało z Wrocławiem, który też "wymienił krew", odwołując się do użytej wcześniej metafory, nie obrósł taką legendą wygnania w takim stopniu, jak Lwów. Dlaczego? Bo miasto, proszę Państwa, musi mieć swoich heroldów, swoich piewców, którzy potrafią ten dramat przemienić w sztukę, w poezję, w literaturę. I Lwów ma to szczęście, że miał wielkich heroldów, którzy to uczynili. Pozwolę sobie ich przywołać. Horst Bieniek, wybitny poeta śląski opcji niemieckiej, napisał w jednym z wierszy pt. Barak Niemcy taki wers: "Wypędzili nas z Gliwic wypędzeni ze Lwowa". Ten wiersz, paradoksalny, przewrotny, zawiera mimo wszystko pewną prawdę. Tak jak Horst Bieniek zrobił więcej dla niemieckich Gliwic niż tysiące innych osób, tak w odniesieniu do niemieckiego Gdańska można to powiedzieć o Günterze Grassie. I w tym kontekście pragnę przywołać niektóre nazwiska wielkich heroldów, którzy zmitologizowali Lwów powojenny. Są to m.in.: Stanisław Lem, Marian Hemar, Wiktor Budzyński, Zbigniew Herbert, Tadeusz Śliwiak, Adam Zagajewski, Jerzy Janicki, Witold Szolginia, Wojciech Dzieduszycki, Jerzy Michotek, Włada Majewska. Można pokazywać, jak z ich różnych warsztatów, z ich różnej skali talentów i różnej wrażliwości wyłaniała się niezwykła forma miłości do miasta i jak rezonowała. Powstawały przejmujące wiersze o nostalgii za miastem, które później czytało się z przejęciem. Przytoczę wiersz Herberta zatytułowany Moje miasto: [...] śniło mi się że idę
po lewej sklep Paszandy
chcę skręcić do katedry
ocean lotnej pamięci
w końcu zostanie kamień
co noc
W innym przejmującym wierszu pt. Raport z oblężonego miasta pisze: [...] cmentarze rosną maleje liczba obrońców
Tak niedawano odszedł od nas Herbert i zabrał ze sobą dużo Lwowa, ponieważ Lwów był z nim, był w nim, on nosił to miasto w sobie. Witold Szolginia, człowiek wielu pasji, wielu zawodów, prawdziwy Larousse wiedzy o Lwowie, w ośmiu tomach opisywał swoją tęsknotę, mitologizował to miasto. Te tomy powszechnie dostępne, były i są powszechnie czytane, choć ich autor niedawno także odszedł od nas. W jednej ze swoich książek pisał Szolginia: "Byłem, jestem i do końca mego życia będę rzeczywistym, prawdziwym, na Górnym Łyczakowie urodzonym lwowianinem. Nikt mnie z tej godności i z tego obowiązku nie zwolnił. Nie wyrzekłem się, nie wyparłem, nie zapomniałem i nie zmieni tego faktu, owej dozgonnej przynależności do Lwowa, ta okoliczność, że muszę, choć ciągle nader ciężko mi to przychodzi, żyć z dala od niego. Nie oddychać jego powietrzem, nie chodzić jego ulicami." W piśmie "Semper Fidelis" wydrukowano masę wierszy czasem wierszy rymopisów, ale niekiedy i wśród tych rymopisów można znaleźć perełki. Mam przed sobą ostatnio wynotowany wiersz Eugenii Nadlerowej. Dziewięćdziesiąt dwa lata dzisiaj liczy ta pani, mieszka w Tel Avivie. I pisze: Nigdy w tym mieście nie byłam turystą
Przytoczę wiersz Tadeusza Śliwiaka, napisany tuż przed śmiercią: Lwów mieszka we mnie
Przed dwoma godzinami spotkałem się z panem Wojciechem Kilarem i on też mi powiedział: "To miasto mi się śni. Ja też chodzę tymi ulicami, jak Herbert, nie mogę otworzyć bramy swego domu na Łyczakowie, który jako dziewięcioletnie dziecko opuściłem, i też zmitologizowałem tę przestrzeń." Kolejne wielkie lwowskie nazwisko: Wojciech Kilar, jeden z najwybitniejszych Polaków dziś żyjących tu z nami na Śląsku. Stanisław Lem w jednym z esejów napisał: "Bo ja jestem wypędzony ze Lwowa, wypędzono mnie i podczas, kiedy Niemcy śląscy buńczucznie tupali, śpiewali i herbami miast ongiś niemieckich, a przez Polaków zawłaszczonych wywijali, i głośno się panowie Hupka, Czaja i Koschyk windykacji domagali, miałem, przepraszam, mieliśmy gęby mocno zawarte. Pisnąć nie można było, toteż zaczynam każdy wywiad udzielany Niemcom, ich telewizji, radiu, gazetom niemieckim, od słów: "Ich bin ein Vertriebener." Zostałem wypędzony i nikt mi tego, ani tego milczenia prawie już półwiekowego z ojczyzny mojej nie zdoła zrekompensować nijak." Tyle Lem w jednym z esejów. Przywołam jeszcze przynajmniej dwa nazwiska. Jerzy Michotek, który u schyłku swego życia przemierzał Polskę z koncertami swoich ballad lwowskich, łyczakowskich, w swoim tomie wspomnień Tylko we Lwowie tak oto pisze o jednym z koncertów, który dał we wrocławskim kościele Jezuitów. "Była rocznica Politechniki Lwowskiej. Zaprosili. Pojechałem, zaśpiewałem "Wierne madonny". W trzeciej zwrotce przy słowach: "Matko nasza, Matko Lwowska trwaj", nieopatrznie otwarłem oczy. A śpiewałem, stojąc przed ołtarzem. Widok, który ujrzałem, powalił by tura. Twarze, twarze, twarze poorane zmarszczkami, sterane, zmęczone i wszystkie zalane łzami." To jest oparta na faktach piękna mitologizacja i legenda, która tworzy się wokół Lwowa, która jest i której już nic nie zdoła wymazać ze świadomości narodowej. Mam satysfakcję, że byłem jednym z tych, którzy zatrzymywali czas. Na początku mojej drogi Jerzy Waldorff w ważnym dla mnie liście napisał: "Proszę pana, w tym wypadku kamień okaże się mniej trwały od papieru. Za kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat polskiego cmentarza na Łyczakowie już nie będzie, ale jeżeli zostanie po nim fotografia i opis, to pan to zatrzyma. Bo inaczej będzie, jak z Atlantydą. Nie wiemy, czy była, czy nie była, domyślamy się. Nie było przy tym żadnego faktografisty, który by to zapisywał." Fakt, że Lwów został utrwalony, i to w różnych aspektach, to trzeba uznać za wielki czyn polskiej humanistyki, głównie dokumentacyjnej. Bo wielka tragedia nie znalazła odbicia w literaturze wielkiej, pięknej, w beletrystyce w takim stopniu, w jakim na to zasługuje. Pozwolę sobie powiedzieć, bo nie chcę mówić tylko o samym Lwowie, również o swoich Pępicach pod Brzegiem, o których Jego Magnificencja Pan Rektor prof. Tadeusz Sławek wspomniał, że jest to miejsce dla mnie ważne. Brzeg, to jest swoisty przeszczep Tarnopola. Tak jak w Opolu mieszkają głównie ludzie ze Stanisławowa, w Brzegu - tarnopolanie, natomiast Pępicach - małą wieś zamieszkują głównie potomkowie dawnych przesiedleńców z Milatyna - małej wsi pod Gródkiem Jagiellońskim na Kresach. W czterdziestym piątym roku, kiedy weszła tam Armia Czerwona, powiedziano: "Kto nie przyjmie obywatelstwa radzieckiego musi jechać na Zachód. I nie ma dyskusji. Podpisujecie - zostajecie, nie - wyjeżdżacie." Cała wieś zebrała się pod kościołem, płacz, łzy, larum, co robić, no co robić? Jak, zostawić swój dom, kościół, cmentarz? Czy jechać i gdzie jechać? Uradzili w końcu, że nie ma wyjścia, jechać trzeba. Zaprzężono trzydzieści sześć furmanek, uzgodniono, że kobiety, starcy i dzieci pojadą wagonami towarowymi i wezmą z sobą krowy i trzodę. Natomiast mężczyźni wezmą na swoje wozy brony, pługi, siewniki, różny sprzęt, przydatny w gospodarstwie, także ziarno siewne i pojadą swoistym taborem zaprzężonym w konie. Umówili się, że będą jechać równolegle do torów kolejowych, nawet przekupili maszynistę - jak wspomina jeden z tych taborytów - trzema kanistrami samogonu, żeby jechał wolno, bo furmanki jadą drogą, a kobiety jadą pociągiem. Ale cóż, dojechali do pierwszej przeszkody, na Sanie w Przemyślu, most kolejowy - dobry, drogowy - zerwany. Mężczyźni musieli więc pojechać inną trasą. Jechali dwa miesiące. Nocami atakowały ich wilki w Bieszczadach, bronili i chronili się przed oddziałami UPA, pod Tarnowem zabrakło obroku dla koni i poszli, żeby ze stogów wziąć siano, a chłopi miejscowi wyszli z cepami, by bronić tych stogów, bo bez paszy ich konie i krowy nie przeżyłyby przednówka. Historia wędrówki kobiet w wagonach towarowych też zadziwia. Pani Tacjanna Felsztyńska, dzisiaj osoba osiemdziesięcioletnia, wspomina: "Jechałam. Cały czas lało. Strasznie zimny marzec i jedziemy, cały czas pada, mżawka. Miałam czteroletniego synka, który na takiej prowizorycznej półce spał w wagonie. Wzięłam go z tej półki aby nakarmić i jakoś nieszczęśliwie powinęła mi się noga, spadłam z nim, patrzę - dziecko ma nóżkę złamaną, kość wyszła, wisi kikut. Nie ma lekarza, nie ma nikogo, deszcz, zimno i razem z siostrą bierzemy tę nóżkę, składamy jakimiś kołeczkami, zwijamy jakąś starą pończochą. Na szczęście noga syna się zrosła, dziś jest dyrektorem elektrowni w Brzegu. Po złamaniu nogi nie ma śladu. " Ta wielka wędrówka ludów, której los indywidualny tu zilustrowałem, nie znalazło odbicia w literaturze pięknej. Nie napisano na ten temat dzieła na miarę Nocy i dni Dąbrowskiej, żeby pokazać ten dramat. Może się jeszcze doczekamy. Ale w literaturze dokumentacyjnej, wspomnieniowej ta mitologizacja dokonała się. Na tle naszej narodowej martyrologii, bardzo ponurej pod względem politycznym, ta mitologizacja niezwykłości Lwowa jest bardzo ważna, a zarazem bardzo pouczająca. Sądzę, proszę Państwa, że Polska miałaby wielkie problemy z odrodzeniem się w 1918 roku, gdyby Lwów nie zapewnił państwu odpowiedniej kadry. Gdyby nie ta kadra, która później przejęła kierownictwa resortów w całej administracji polskiej, to doszłoby do tego, co dzisiaj obserwujemy na Ukrainie. Cóż z tego, że powstało państwo, skoro jego funkcjonowanie pozostawia wiele do życzenia. W zaborze rosyjskim nie było polskich uczelni. Rządził rosyjski czynownik. Uniwersytet Warszawski, świetny Uniwersytet Wileński, ale oba zrusyfikowane i zniszczone w czasie zaborów, miałyby ogromne trudności z odrodzeniem się gdyby nie przeszła tutaj w 1918 roku kadra ze Lwowa. Podobnie było przy tworzeniu w 1915 roku Uniwersytetu w Poznaniu. Ale tak musiało się stać. Po drugiej wojnie światowej nastał czas, kiedy karabiny i szable Piłsudskiego należało zamienić na liczydła Grabskiego. Trzeba było mieć kadry zdolne do prowadzenia działalności Bo ktoś musiał umieć zdławić inflację, budować przemysł. To jest ważny rozdział w historii odrodzenia państwa polskiego. I Lwów dał młodemu państwu kadry. Śląsk również posiadł część tej spuścizny, a zwłaszcza po II wojnie światowej m.in. Bytom, Gliwice, Opole, ale w największej mierze Wrocław. Siła wrocławskiego ośrodka akademickiego polega na tym, że osiadł w nim inteligencki Lwów, to tutaj przywieziono zbiory lwowskie. Gdyby tworzono uniwersytet "na pniu", bez kadr, nie pomogłyby nawet najpiękniejsze sale, aule, najlepiej wyposażone laboratoria. Uczelnię muszą wypełnić ludzie wielkiego formatu. Tacy ludzie utworzyli silny, mocny, jeden z najważniejszych ośrodków akademickich w Polsce jakim jest Wrocław. I historia polskiego Lwowa znalazła swoje przedłużenie we współczesnej historii Śląska. Wielka tradycja lwowska miasta "Semper Fidelis" jest tu obecna. |