Copyright © 2001 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo - Wschodnich.
Oddział w Krakowie.
Wszystkie prawa zastrzeżone.


Barbara Czałczyńska

cz. 2 Lena



Po Bożym Narodzeniu nasza pensjonarska sypialnia zaczęła pustoszeć. Coraz więcej stało pustych łóżek. Ich właścicielki znikały jedna po drugiej, najczęściej nawet nie pożegnawszy się z pozostałymi. Przyjeżdżali po nie okutani w chustki rodzice, w pośpiechu pakowali do węzełków dobytek i znikali gnani jakąś niewidzialną siłą. Czasem opowiadali szeptem o bydlęcych wagonach, w których jechali, o tym jak zacierali za sobą ślady nie chcąc ujawniać celu podróży, a przede wszystkim mówili, że trzeba się spieszyć, bo niewiadomo, co zastanie się po powrocie do domu. Klasztor przestał być bezpieczną przystanią. Wreszcie w sypialni zapanowała cisza, której nigdy nie udało się osiągnąć siostrom wychowawczyniom. W tej ciszy usłyszałam dobiegające mnie gdzieś spod ściany pochlipywanie. Odwróciłam się na swoim posłaniu i zobaczyłam siedzącą na łóżku dziewczynkę. Była ode mnie trochę starsza i dlatego mało ją znałam. Miała zaczerwieniony od płaczu nos i zapuchnięte powieki spod których prześwitywały niebieskie oczy.

- Powiedział, że po mnie przyjedzie przed Bożym Narodzeniem i nie przyjechał. Wyrodny ojciec - powtarzała dziewczynka między jednym a drugim chlipnięciem. Siadłam na jej łóżku, a ponieważ byłam w tej samej co ona sytuacji, poczułam się zupełnie bezradna i też zaczęłam pochlipywać dla towarzystwa. Do sypialni weszła siostra Brygida i zawołała:

- A to dopiero dwie beksy się dobrały! Proszę zaraz umyć twarz i przenosić swoje rzeczy do nowej sypialni.

Pozbierałyśmy posłusznie nasze manatki i poszłyśmy do pokoju, który odtąd miałyśmy wspólnie zamieszkać. Tak zawarłyśmy znajomość z Leną. Stałyśmy się nierozerwalną parą. Razem szłyśmy do kaplicy, razem buszowałyśmy po ogrodzie i razem przerabiałyśmy trudną lekcję pierwszego roku niewoli. Nauczyłyśmy się kiedy mówić szeptem, a kiedy głośno, a kiedy wogóle nic nie mówić. Gdy siostra Brygida po raz pierwszy przyniosła schowany w rękawie podręcznik historii, wiedziałyśmy już jak szybko i bezszelestnie podsunąć się pod drzwi i zajrzeć czy za nimi nie stoi Hrebeniuk. Od czasu do czasu chodziłyśmy do wsi odwiedzić guwernantkę Leny. Pani Maria nawet w domu nie zdejmowała futrzanej czapki i była jeszcze bardziej przestraszona niż my. Co chwilę pokazywała nam ścianę swojego pokoju i przytykała palec do ust, co oznaczało, że nie ma zaufania do swoich sąsiadów. Unosiła też w górę oczy kiedy mówiłyśmy zbyt głośno. W swojej małej izdebce pani Maria gromadziła zapasy na wypadek ucieczki i przerażeniem napawała ją myśl, że mogliby ją wywieźć bez Leny. Lena natomiast przyszedłszy do pani Marii zasiadała spokojnie na krześle, wyjmowała z włosów szpilki, rozplatywała warkocze i pani Maria długo i cierpliwie rozczesywała jej długie, złociste włosy. Pouczała nas przy tym szeptem, żeby za dużo nie rozmawiać z koleżankami w szkole i stale powtarzała:

- Lepiej powiedzieć o jedno słowo za mało, niż o jedno słowo za dużo.

Kiedyś usłyszałam jak pani Maria skarży się którejś z sióstr:

- Zostawili mnie samą z dzieckiem i kazali się opiekować, a jak tu sobie dać rady w takich czasach. Zostać niebezpiecznie, a wyjeżdżać niewiadomo dokąd, bo nic nie dają znać gdzie są. Nie można ryzykować, że się rozminiemy. Wreszcie jakiś człowiek przywiózł list od rodziców Leny. Byli w Wilnie i tam prosili żeby pani Maria odwiozła Lenę. Pisali też że są teraz Litwinami i że wobec tego nie należy się niczego obawiać. Naradzałyśmy się z Leną długo co by miało to znaczyć, ale nie zdołałyśmy ustalić czy to dobrze czy źle być Litwinem. Pocieszałyśmy się, że Mickiewicz też był Litwinem.

Rozstałyśmy się z Leną na zatłoczonym lwowskim dworcu. Wspólnie traciłyśmy zaufanie do dorosłych, którzy tak jak i my stawali się bezradni wobec życia. Wspólnie przyjmowałyśmy na swoje barki niepewność losu. Wspólnie usiłowałyśmy bronić się przed tym niewiadomym, które wyłaniało się z zamętu wojny. Wspólnie nie byłyśmy w stanie pojąć tego, co działo się wokół nas. Na pożegnanie podałyśmy sobie ręce, przez ułamek sekundy zajrzałyśmy w głąb wspólnego niepokoju i nie zobaczyłyśmy się już nigdy więcej w życiu.

Hrebeniuk.

Siedziałyśmy z Leną na łóżkach i w zachwycie patrzyłyśmy na rękę siostry Andrei, wyczarowywującej na tablicy kolorowymi kredami, kolejne przygody Patyczaka. Patyczak był to pajac zrobiony przez zajmującą się szwalnią siostrę. Patyczak miał długie barchanowe nogi w pomarańczowe paski, którym zawdzięczał swoją nazwę, adamaszkowy kaftanik i jedwabną zieloną czapkę, której pompon opadał mu na długi nos. Siostra Andrea ubrana „po cywilnemu” we wciśniętym na głowę burym berecie i sukience sprzed dwudziestu lat właśnie dorysowywała Patyczakowi zieloną czapkę, kiedy nagle drgnęła klamka u drzwi. Siostra Andrea przyłożyła palec do ust nakazując nam milczenie i we trzy utkwiłyśmy oczy w klamkę, która bezgłośnie opadała w dół jak przyciągana niewidoczną siłą do podłogi, poczym drzwi uchyliły się bezszelestnie i między nimi a ścianą powstała czarna szpara przez którą powiało chłodem z korytarza. Klamka odskoczyła na swoje miejsce a drzwi pozostały uchylone. Zeskoczyłam z łóżka, podbiegłam do drzwi i otworzyłam je na oścież. Na korytarzu nie było nikogo. Na przeciwległej ścianie podskakiwał i prychał słaby płomień lampy naftowej, rzucając cienie na korytarz. Wróciłam na swoje miejsce, a siostra Andrea powiedziała z wyrzutem:

- Znowu zapomniałyście przekręcić klucz w zamku.

Ale powiedziała to bez specjalnego nacisku, bo sama też powinna była o tym pamiętać. Jakby nigdy nic odwróciła się znowu ku tablicy żeby wykończyć malowanie zielonej czapki Patyczaka i zacząć rysować zająca. Bo oto Patyczak, który poszedł do ogrodu na spacer, niespodziewanie natknął się na zająca. Ale nastrój został zniszczony i już nie mogłyśmy tak jak należało przejąć się losami pajaca, który jakby nigdy nic siedział oparty na mojej poduszce i patrzył na nas koralikowatymi oczyma. Ale to dzięki niemu przekonałyśmy się, że w czasie kiedy jesteśmy w szkole ktoś myszkuje po pokoju. Ostrożne ręce, przeszukując pokój zachowywały się lekceważąco wobec Patyczaka, to przesuwając go na inne miejsce, to odwracając go twarzą do poduszki, a raz nawet Patyczak został strącony na podłogę. Wszystko to zwróciło naszą uwagę i przed wyjściem na lekcje zapamiętywałyśmy z Leną dokładnie w jakiej pozycji pozostawiałyśmy pajaca. Zmiana pozycji pajaca oznaczała, że nasze rzeczy znowu zostały przeglądnięte. Zachodziłyśmy w głowę czego poszukiwał Hrebeniuk pod naszymi poduszkami i materacami, co spodziewał się tam zobaczyć i jakie ukryte skarby odnaleźć. Odkąd pozostałyśmy tylko we dwie, zostałyśmy przeniesione do pokoju, który przedtem był salą szkolną. Właściwa sypialnia była zbyt duża i nie starczało na nią opału. Klucz do naszego pokoju miała zawsze przy sobie Lena, bo była starsza, ale Hrebeniuk miał widocznie drugi, albo otwierał drzwi wytrychem. Niezbyt dokładnie wiedziałam jak on właściwie wygląda. Kiedy nawet zdarzyło się go spotkać na korytarzu, znikał szybko, jakby rozpływał się w powietrzu. Zdawało się, że wszystkie zakamarki i załamania murów istniały tylko po to, żeby Hrebeniuk mógł się w nich ukryć. Czasami widziałam Hrebeniuka w perspektywie korytarza majstrującego przy wejściu do klauzury, to znowu stojącego z uchem przylepionym do którychś drzwi. Usłyszawszy czyjeś kroki zawsze w porę znikał. Niekiedy otworzywszy niespodziewanie drzwi można było dostrzec rozpływającą się na korytarzu sylwetkę. Kiedyś biegnąc do szkoły wpadłam na niego i stanęliśmy przed sobą twarzą w twarz. Hrebeniuk znieruchomiał jak zaskoczone w lesie zwierzę i wbił we mnie spojrzenie blado-niebieskich oczu jakby chciał mnie obezwładnić. Uciekłam w popłochu i jeszcze przez całą godzinę waliło mi ze strachu serce.

Przemykający się korytarzami cień Hrebeniuka wciskał się we wszystkie szczeliny naszego życia. Wyrastał przed nami w każdym momencie: na coś zezwalał, czegoś zabraniał, czegoś szczęśliwie „nie zauważał”. Uosabiał w naszych oczach tych jakichś „onych”, których trzeba się było bać. To ci „oni” kazali zakonnicom włożyć świeckie ubrania, opieczętowali szafy z książkami, odebrali pianino, zakazali nauki historii oraz polskiego języka. Hrebeniuk zawsze się na „nich” powoływał, kiedy na coś nie pozwalał. Od czasu do czasu do Hrebeniuka udawała się siostra przełożona ze specjalnymi prośbami. Zanim zapukała do drzwi kancelarii przystawała na chwilę, żegnała się i odmawiała modlitwę jak przed spotkaniem z diabłem. Na drzwiach kancelarii, w której urzędował Hrebeniuk była trudna do odcyfrowania i wymówienia nazwa: „zawiadujuszczij”. Nazywałyśmy więc Hrebeniuka skróconą nazwą „zawiduwacz”. Któregoś dnia szła z nami do wsi jedna z ruskich nauczycielek i przez całą drogę zachwalała Hrebeniuka. Jaki dobry i porządny człowiek. Siostry powinny Bogu dziękować za takiego dobrego kierownika. A jaki pracowity. O szóstej rano już jest w pracy. A odchodzi ostatni. Późnym wieczorem. A czasem nawet na noc zostaje. I do tego chory biedaczek. Na wątrobę. Czasem to ledwo chodzić może z bólu. W mojej wyobraźni jednak głowa Hrebeniuka łączyła się z podobizną wspartej na piszczelach czaszki z wyszczerbionymi zębami, jaką widywałam na flaszkach z denaturatem. Lena, która umiała rysować, wymalowała kiedyś Hrebeniuka w białym prześcieradle i z kosą. Prócz kaplicy, miejscem którego Hrebeniuk wyraźnie unikał był ogród. Być może wolał się trzymać z dala od grobowca klasztornego, widocznego u końca ogrodowej alei. Dlatego to, kiedy po odrobieniu lekcji wybiegałyśmy z Leną do ogrodu stawałyśmy przy murze i wyśpiewywałyśmy co sił w płucach: „Nasze małe żołnierzyki na placówkach stoją, na placówkach stoją i śpiewają bolszewikom że się ich nie boją, że się ich nie boją, nic a nic!”.


Copyright © 2001 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Oddział w Krakowie.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót

Powrót
Licznik