Dziecinstwo we Lwowie czesc druga 1934 - 1939
Po poworcie z wakacji rozpoczalem nauke w
pierwszej klasie Szkoly Powszechnej sw. Jozefa na ul.
Lelewela 9 we Lwowie prowadzonej prze Zgromadzenie Braci
Szkolnych sw. Jana de la Salle. Wychowawca mojej klasy
byl swiecki nauczyciel Pan Gryksztas a nauczycielem
religii byl mlodziutki Brat Bonawentura z ktorym
spotkalem sie po ponad 55 latach w Czestochowie, gdzie
juz chory na raka przypomnial mnie sobie po pokazaniu mu
fotografii zbiorowej z pierwszej klasy 1934-35. Z tego okresu pamietam kilku kolegow, wspomne tych ktorzy zaczynali ze mna: Rysio Grundman ktorego brat byl kolega mego brata, Stas Brunarski syn budowniczego nowego gmachu Politechniki Lwowskiej z ktorym spotkalem sie juz po wojnie po jego powrocie z wojska gdzie walczyl z bandami UPA, a z ktorym pozniej kontakt sie urwal. Dziubek ktorego imienia nie pamietam, z ktorym siedzialem w jednej lawce przez szereg lat - bo za duzo gadalem - i ktorego sowieci wywiezli do Kazachstanu. Janusz Krysa syn sedziego z ktorym sie przyjaznilem i ktorego ten sam los spotkal co Dziubka. Chlipalski - imienia tez nie pamietam - syn prokuratora czy tez vice prokuratora rowniez wywieziony i podobno wrocil do kraju i zostal architektem. Roman Wegrzyn, Sowinski, Szczurowski ktory byl czesto posmiewiskiem klasy poniewaz nie byl i nie staral sie byc prymusem i ktorego ojciec pracowal w tramwajach co bylo tez powodem kpin. Nauka pisania, rachunkow, religii nie pozostawily wielkich wspoomnien. Pamietam ze jako blondyn i ostrzyzony na pazia, bo moja mama zawsze chciala miec corke zostalem wytypowany na granie aniolka ktory towarzyszyl sw. Mikolajowi przy rozdawaniu prezentow a pozniej na corocznych jaselkach jakie szkola wystawiala w sali gimnastycznej ktora rownioczesnie byla sala widowiskowa. Mama kazala mi uszyc satynowa toge, brat zrobil mi skrzydelka, a na glowe wkladalem zlota wstazke z gwiazda na froncie. Moze mam nawet gdzies zdiecie w tym stroju. Leszek poszedl do Cwiczeniowki - Szkola przy Liceum czy Technikum Pedagogicznym, tak ze spotykalismy sie tylko "towarzysko". Poniewaz w miedzyczasie zmarl jego ojciec, matka przeniosla sie dwa bloki od nas, tak ze mozna bylo sie spotykac chodzac samodzielnie bez opieki czy to Mili czy Mamy. Ich narozny pokoj byl ogromny z balkonem, wiec bylo gdzie sie bawic bez zbytniej opieki jak to bylo u nas w domu gdzie zawsze byla i Hania ktora wolala byc pewna ze wszystko jest "w porzadku" i Mili nie mowiac juz o Mamie jezeli byla w domu. W zimie zaczalem chodzic na slizgawke, czesto po drodze wstepujac po Leszka i tak zaczynalismy swoje kroki czesto ladujac na "pewnej czesci ciala" jak to sie wowczas elegancko nazywalo. Leszek nawet zlamal sobie reke w mojej obecnosci i chyba do konca sezonu juz choddzilem sam czasem z Mama i bratem ktorzy tez lubili sie slizgac, albo tylko z Mila ktora siedziala w poczekalni i pomagala sie ubierac czy rozbierac pijac herbate w miejscowym bufecie "dla rozgrzewki" bo poczekalnia i bufet nie byly ogrzewanne a zimy byly mrozne. Pamietam ze czesto stopy mi marzly i Mila zdejmowala mi buty i rozcierala stopy zeby sie zagrzaly. Czasem chodzilismy do Parku Stryjskiego na sanki bo po zlamaniu nogi mialem przerwe w jezdzie na nartach, do ktorych sie specjalnie nie palilem majac w pamieci jak to sie moje jazdy skonczyly. Na wiosne wrocily spacery do parku i wycieczki szkolne kiedy to chodzilismy parami zwiedzac okoliczne koscioly i zabytki. W poczatku maja zmarl Marszalek Pilsudzki i zaczely sie uroczystosci pogrzebowe ktore mozna bylo ogladac na zdjeciach w gazetach, szczegolnie w niedzielnym dodatku do Kuriera Krakowskiego jaki co niedziele czytalismy a potem na tygodniku PATu. Bardzo bylismy tym przyjeci, w szkole byly akademie poswiecone zyciu Marszalka i jego smierci. Nim sie obejrzalem rok szkolny sie skonczyl, dostalem dobre stopnie, czego sie odemnie spodziewano i bylem gotowy do wakacji. Tego lata w Spale bylo miedzynarodowe jambore na ktore pojechal moj brat. Ja w tym czasie pojechalem z rodzicami do Zaleszczyk, ktore byly najbardziej na poludnie wysunietym cyplem Polski, gdzie rosly winogrona, kawony l duzo kukurudzy ktora uwielbialem. Zeby dojechac do Zaleszczyk trzeba bylo jechac przez terytorium Rumunii. Przy wjezdzie na ich terytorium na stopniach wagonow stawali zolnierze rumunscy i jechali az do momentu jak wracalismy na terytorium Polski. Nie moglem uwierzyc swoim oczom jak nedznie wygladali zolnierze rumunscy w porownaniu do naszego wojska. Tlumaczono mi ze kraj jest biedny i nie moga sobie pozwolic zeby ladnie zolnierzy ubierac. Z drugiej strony oficerowie byli ubrani jak lalki i podobno nawet nosili gorsety zeby miec lepsze figury. Same Zaleszczyki byly polozone nad brzegiem Dniestru, z tym ze polska strona byla ladnie zagospodarowana z eleganckim domem zdrojowym, plazami i licznymi pensjonatami otoczonymi ladnymi ogrodami. Czym dalej od plazy pensjonaty byly mniejsze i biedniejsze. Mysmy mieszkali w pensjonacie gdzie zbierala sie lwowska inteligencja, przewaznie rodziny z dziecmi i z sala jadalna z ktorej bylo widac plaze, Dniestr i most kolejowy. Mysmy mieli pokoj z balkonem wychodzacym na plaze, tak ze lubilem ogladac plaze przez lornetke jaka mama przewaznie miala bo byla krotkowzroczna. Ojciec mial smieszny kostium kapielowy ktory chyba kupil szereg lat wczesniej w Nicei a Mama zawsze nosila duzy plazowy kapelusz bo dbala o swoja "kompleksje" bo zbytnia opalenizna nie byla w dobrym tonie. Rodzice zaprzyjaznili sie z panstwem ktorzy przywiezli ze soba kajak. Nazywal sie "My Boy" - znaczenia slow wowczas nie znalem - i ktorym czasem rodzice plywali zabierajac mnie. Bardzo chcialem miec taki kajak, ale nasza rodzina nie byla "wodniacka" zreszta transport drewnianego kajaku w owczesnych czasach nie byl zadaniem latwym o czym przekonalem sie po wojnie jezdzac na Mazury z kajakiem ktory trzeba bylo cale lato uszczelniac, szpachlowac, malowac zeby spedzic dwa tygodnie meki, bo kazde wyjmowanie go z wody nie mowiac juz o przenosinach przez male zapory bylo ciezka praca. Wieczorem kladziono mnie spac a rodzice szli przewaznie do domu zdrojowego na dancing. Na jednym z tych dancingow ojciec zostal wybrany jako najelegantszy "Pan czy tez Mister Sezonu" i dzieki temu stalem sie popularny wsrod dzieci pensjonatu. Poniewaz bylo suche lato, mielismy sliczna sloneczna pogode i woda w Dniestrze byla b. niska tak ze stateczek jaki tam mial nas wozic na wycieczki byl nieczynny. Jedyna atrakcja byla jedyna motorowka - slizgacz, wymagajaca b. malo wody ktora od czasu smigala srodkiem rzeki budzac zachwyt plazowiczow. Pamietam ze na plazy w piasku zrobilem sobie taki slizgacz i udawalem ze nim slizgam sie po Dniestrze. Nie pamietam jak dlugo bylismy w Zaleszczykach, ale chyba tak dlugo jak brat byl na jambore. Wrocilismy do Lwowa i zaraz pojechalismy z bratem i Mama do Skolego gdzie spedzilismy reszte wakacji. Skole juz znalem, ale bedac z Mama i bratem bylem znacznie bardziej aktywny jak w czasie wakacji z Babunia. Przedewszystkiem chodzilismy nad rzeke Skolanke, "kolo skaly" gdzie woda byla glebsza tak ze brat i Mama mogli poplywac. Mnie wystarczyla plytsza woda i podziwianie starozakonnych letnikow w kapeluszach z gazet czy chustek do nosa siedzacych na wielkich glazach i ochlapujacych sie chlodna gorska woda wydajac przy tym okrzyki rozkoszy. Pozatem czesto chodzilismy do parku i czasem spotykalismy tam Cadyka ze swoja swita jak zajadali cebulowe placki ktorych z niewiadomych mi powodow Mama nie chciala mi kupowac. Pozatem w parku zaczynaly sie szlaki piesze malowane roznymi kolorami na drzewach i ja bylem zabierany na te latwiejsze. Bylem kiedys w Oazie na Five o'clock'u co w skrocie popularnie nazywano "fajf" czyli dancing przy podwieczorku na ktorym Mama tanczyla z bratem ktory byl zapalonym tancerzem i pozostal nim do dzis mimo swego sedziwego - pewnie sie za to obrazi - wieku. Jezdzilismy tez na wycieczki fiakrem i raz pociagiem do Lawocznego ktory byl stacja graniczna z Rusia Zakarpacka ktora nalezala do Czechoslowacji a pozniej przed sama wojna do Wegier kiedy po latach Polska miala wspolna granice z Wegrami. Nie przejechalismy na druga strone granicy poniewaz nasze stosunki sasiedzkie nie byly zbyt dobre a pozatem po drugiej stronie granicy nic nie bylo ciekawego. Po powrocie z wakacji poszedlem do drugiej klasy. Zmian wielu nie bylo, pamietam ze z klasy odszedl Szabejko z ktorym wojowalem i jak fama glosila jego mama byla zainteresowana Panem Gryksztasem ktory byl mlody, bardzo przystojny i nie pamietam czy nie odszedl ze szkoly tez. Moim opiekunem klasy zostal Brat Grzegorz ktory uczyl nas spiewu i bardzo lubil poslugiwac sie smyczkiem od skrzypiec, ktorym czasem obrywalismy. Nie bardzo umial utrzymac dyscypline klasy maminsynkow co nie bylo latwe. Z pomoca przychodzil mu wspomniany juz smyczek. Pamietam ze kiedys uderzyl nim w lawke i wlosie peklo i cala klasa w ryk. W dalszym ciagu gralem aniolka i jako taki juz nie wierzylem w sw. Mikolaja bo bylem swiadkiem ze on byl przebranym jednym z braci z poduszka na brzuchu i ze prezenty przynosili rodzice i ze to oni byli odpowiedzialni za to co dzieci dostaly, a nie ze grzeczne dzieci dostawaly lepsze prezenty. Zaraz po swietach pojechalismy na narty do Skolego. Pensjonat byl pelny mlodziezy szkolnej. Zaczely sie zawiazywac przyjaznie. Starsi chodzili na wyzsze gory, mlodsi na miejsze. To nie byly czasy wyciagow, tylko zeby zjechac trzeba sie bylo drapac w gore na nartach czy "nozycami" na mniejsze czy "rownolegle" na bardziej spadziste. Wchodzenia na gore bylo sporo, zjezdzania stosunkowo malo i tak czas schodzil do czasu kiedy trzeba bylo wrocic na obiad. Mielismy ladna, ale bardzo mrozna pogode, tak ze trzeba sie bylo cieplo ubierac. W czasie jednego z powrotow na obiad moj brat mi "poradzil" ze powinienem skosztowac jak smakuje klamka w -20C mrozie. Bedac naiwnym posluchalem i wowczas moj jezyk przymarzl do klamki. Zaczalem sie drzec ku radosci innych dzieci i nic innego mi nie pozostalo jak oderwac jezyk sila zostawiajac kawalek skory z jezyka na klamce, widoczna pozniej jeszcze kilka dni. To byl moj kochany braciszek. Wieczorami po kolacji rozsuwano stoliki i brano gramofon "z korba" i grano muzyke do tanca. Ja jeszcze nie tanczylem wiec czesto nakrecalem "korbe" - czyli sprezyne by zagrac nastepna plyte po wymianie "szpilki" ktora ciagle sie tepila. Wowczas diamentowych szpilek jeszcze nie znano. Ferie szybko sie skonczyly i trzeba bylo wracac do szkoly. Nastepna atrakcja byly jaselka w ktorych wystepowalem znowu jako aniolek. Zaczalem chodzic spowrotem na narty i slizgawke. Ta ostatnia byla duzo latwiejsza bo mozna bylo chodzic wieczorami, gdyz byla oswietlona i muzyka grala, tak ze ci bardziej doswiadczeni tanczyli, lub chwalili sie roznymi ewolucjami. Zapomnialem wyjasnic ze slizgawka byla na kortach tenisowych ktore polewano woda, tak ze czynna byla tylko wowczas jak byl mroz. Tego ostatniego normalnie nie brakowalo, choc byly okresy cieplejsze i deszcz i wowczas sie lod rozpuszczal i trzeba bylo czekac na powrot mrozu ktory czesto trwal do konca marca. Leszka reka sie zrosla i wrocil na slizgawke, tak ze mialem stale towarzystwo. Wczesna wiosna dostalem szkarlatyne. Dom zostal zapieczetowany a brat zeby chodzic do gimnazjum musial zamieszkac poza domem. Mial szczescie bo naprzeciwko gimnazjum mieli sliczny dom przyjaciele dziadkow. Dom od frontu byl normalna kamieca z brama elektrycznie zamykana co bylo dla mnie wowczas nowoscia. Na parterze mieszkala siostra wlasciciela stara panna i ich syn kawaler. Oboje mieli oddzielne kawalerki. W tej kawalerce syna z balkonem zamieszkal moj brat. Na pierwszym pietrze mieszkali Panstwo Rozyccy ktorzy mieli sliczne mieszkanie z parkietem jak lustro po ktorym mozna bylo chodzic tylko na suknach. Z tego mieszkania byl most do ogrodu ktory byl na wysokiej skarpie i tam rosly roze ktore sie zrywalo na konfitury. Na drugim pietrze mieszkaly obie corki: Marysia znana malarka wystawiajaca swoje obrazy w roznych salonach. Mama z bratem i ja mielismy portrety przez nia malowane i sa obecnie u brata i u mnie w domu. Kasia byla pilotem i samodzielnie latala co w owych czasach nie bylo zjawiskiem codziennym. Pamietam ze bardzo mi sie podobala ale ja wowczas bylem dzieckiem a ona panna na wydaniu i wyszla zamaz za lotnika ktory ustalil szereg rekordow szybowcowych. W tym to domu brat spedzal okres kiedy ja mialem szkarlatyne i Mama sie mna opiekowala i z bratem kontaktowala sie codzinnie telefonicznie. W wielki tydzien tradycyjnie chodzilo sie "na groby". Czesto czulo sie juz wiosne i zaczynalo sie odpowiednio ubierac zeby zdjac "zimowe" rzeczy. Na Rezurekcje tradycyjnie chodzilismy to KatedryOrmianskiej na ul Ormianskiej na starym miescie. Byl tam piekny chor, ale chyba najwazniejszym powodem tego bylo to ze Leszka dziadka brat byl Arcybiskupem obrzadku ormianskiego. Tam byla inna liturgia jak w naszym kosciele rzymsko-katolickim. Lwow byl jedynym miastem ktory mial trzech arcybiskupow katolickich. Kazdy byl innego obrzadku: rzymsko -katolickiego, grecko - katolickiego i ormianskiego. Po powrocie z Rezurekcji zawsze byla domowa dyskusja na temat postu. Ojciec twierdzil ze mozna juz jesc wedliny, czemu sprzeciwiala sie Mama, ale Hania po cichutku zaspakajala wymagania ojca. W niedziele Wielkanocna zaczalem tradycyjnie dostawac zapalenie gardla, miec goraczke i lezec w lozku. Czasem wstawalem do obiadu, a czasem Hania przynosila mi najlepsze smakolyki, zebym nie wstawal i sie "nie doziebial". Z tego powodu nie chodzilem na wizyty jak reszta rodziny i musialem lezec w lozku przewaznie czytajac ksiazki, glownie Maya ktory byl moja ulubiona lektura. Po swietach konczyly sie ferie, ale ja zostawalem jeszcze kilka dni w domu zeby sie wykurowac nim pojde do szkoly. Pozna wiosna przyjechal do nas Tadzio na dluzsza wizyte. On byl naszym cioteczno ciotecznym bratem. Jego dziadek i nasza Babcia byli rodzenstwem. On niestety nie mial szczesliwego dziecinstwa i Mama poczuwala sie do opiekowania nim. Urodzil sie w Zytomierzu na poczatku wojny kiedy jego ojciec zostal powolany jako oficer rezerwy do carskiej armii a jego matka zostala z nim pod opieka tescia lekarza. Niestety byla chora na pluca i jej choroba postepowala bardzo szybko i w wieku lat dwoch zostal osierocony pod opieka dziadkow. Po wybuchu rewolucji wybuchla epidemia tyfusu plamistego ktorym dziadek jako lekarz sie zarazil. Rowniez jego zona sie zarazila i oboje umarli. Jego ojciec byl w miedzyczasie w wojsku polskim podczas gdy Tadzio byl nadal w Zytomierzu. Zaopiekowala sie nim zona brata ojca ktora pozniej przeprowadzila go przez zielona granice do ojca ktory byl juz zdemobilizowany i osiedlil sie na Wolyniu. Ojciec ozenil sie miedzyczasie i macocha nie byla zadowolona z nowego "przybytku" i bardzo zle go traktowala. Tadzio nie byl latwym dzieckiem co nie ulatwialo wspolzycia. Ojciec oddal go do internatow, gdzie Tadzio spedzil wiekszosc swego dziecinstwa. Jak dlugo zyla babcia Taborowska siostra jego dziadka i naszej Babci, wowczas mu pomagala, a po jej smierci Mama poczula sie w obowiazku choc mu od czasu do czasu pomoc. Spedzilem sporo milych chwil z Tadziem w czasie jego wizyt. Chodzilismy razem do kina, na spacery. Mial duzo cierpliwosci i zdolnosci pedagogicznych. Lubil opowiadac o przyrodzie. co mu przychodzilo latwo jako studentowi szkoly rolniczej. Po zakonczeniu studiow pracowal w instruktarzu rolniczym na Wolyniu i zaczelo mu sie dobrze wiesc. Kilka miesiecy przed wybuchem wojny, jako rezerwista zostal powolany do wojska i przeszedl cala kampanie wrzesniowa. Byl wziety do niewoli z ktorej uciekl. Wrocil w rodzinne strony na msze zalobna jaka mu zamowili, bo ktorys z kolegow powiedzial ze zginal. Jako pracownik polskiej administracji na Wolyniu nie byl mile widziany przez niektore mniejszosci, tak ze sie spodziewal ze pewnie sie za niego wezma. Znal sowietow z dziecinstwa, wiec nie chcial ryzykowac. Przjechal do nas z zamiarem ucieczki za granice zeby wstapic tam do wojska. Mama dala mu namiar na naszego lokatora ktory mial dom nad granica wegierska i po paru probach udalo mu sie przejsc na Wegry, stamtad do Jugoslawii skad go juz zabrali statkiem do Syrii a potem do Francji gdzie zdazyl przed inwazja niemiecka, w czasie ktorej zostal ranny i ewakuaowany do Anglii. Zaczynala sie wiosna, spacery do parku, wycieczki i przygotowywanie sie do wakacji. Tego lata bylo Jambore w Rumunii na ktore brat pojechal a ja z Ojcem pojechalismy na wies do Stryja Zygmunta. Nie widzialem go od czasu jego pamietnej wizyty u nas, a poniewaz byl moim ojcem chrzestnym wiec wypadalo go odwiedzic. Mieszkal w Pile pod Konskimi Wielkimi jak sie wowczas zwaly w slicznym typowym szlacheckim dworku z wielkimi kolumnami przed wejsciem frontowym ktorego prawie nigdy nie uzywal, choc byla tam wielka zelazna brama i podjazd wygladajace jak maly bialy dom. Zeby dojechac do Stryja trzeba bylo sie dwa razy przesiadac: w Koluszkach i Skarzysku Kamiennej. Stacja w Konskich byla mala typowa dla kolei warszawsko wiedenskiej dla ktorej byla budowana. Stryj z furmanem w sportowej bryczce czekali na nas. Ojciec ze Stryjem siedli z tylu a ja z furmanem chyba Wilczynskim z przodu i pojechalismy przez Konskie na Pile. Droga byla dobra, ale prawie bez ruchu za wyjatkiem furmanek. Stryj nie wierzyl w samochody, tylko w konie, jak wiekszosc ziemian w owej okolicy. Stryj byl starym kawalerem, ale mial sporo sluzby, tak ze wystarczylo zeby huknal swoim tubalnym glosem zeby sie zaczelo "dziac". To byl moj pierwszy pobyt na wsi, wiec wszystko bylo nowoscia i ciekawe. Cale zycie koncentrowalo sie od "podworza" na ktore wychodzilo sie przez ganek po schodach bo dwor byl dwu pietrowy. Stryj mieszkal na mezaninie, a na dole chyba sluzba lub "rezydenci" jakich zawsze mial do towarzystwa jak mial na nie ochote. Zaczne od dworu. Oba wejscia prowadzily do sieni, albo jak by dzis powiedziec holu. Z jednej strony byla kuchnia, lazienka, pomieszczenia gospodarskie, zas z drugiej strony bylo wejscie do duzego salonu ktorego okna wychodzily zarowno na wjazd jak i na podworze. Z salonu wchodzilo sie do sypialni stryja i dwoch dodatkowych sypialni goscinnych i do jadalni. Na parterze bylo szereg pokoi, ale ich rozkladu nie pamietam. Wiem ze w jednym z pokoi mieszkal starszy pan ktory zajmowal sie yoga i lubil stac na glowie. Chyba cos pisal i pewnie jadal w kuchni, bo nie jadal z nami w jadalni. Front domu wychodzil na ogrod i podjazd ktory wychodzil na szose. Od podworza wychodzilo sie do ogrodu w ktorym rosly rozne wazywa, bylo sporo slonecznikow i kukurudza dla kur, bo w kongresowce nikt jej nie jadal. Z daleka z lewej strony podworza pod lasem znajdowaly sie zabudowania gospodarskie: duza stodola, stajnia i wozownia. Koni chyba bylo cztery, natomiast w wozowni byla cala kolekcja pojazdow. Stryj zawsze uzywal sportowa bryczke, choc byl tam i elegancki powoz w ktorym sie bawilem, pozatem byla linijka, dwukolowa bryczka i chyba dwie pary sani. Przy zabudowaniach byly czworaki gdzie mieszkal woznica i gajowy z rodzinami. Z dworu do czworakow byl telefon, ktorego stryj nie uzywal bo wolal wyjsc na ganek i wolac pod las co ma sluzba zrobic. Najwazniejsze to bylo zaprzezenie koni i podjechanie bryczka zeby zabrac Stryja czy gosci. Z drugiej strony podworza byl pokazny staw, pelen ryb ktorymi opiekowal sie gajowy i do ktorego przylegal tartak napedzany opadem wody ze stawu do rzeczki. Moze dokladniej woda poruszala turbine ktora poruszala generator ktorego prad z kolei zasilal tartak. Jak byl wyzszy stan wody w stawie to wieczorem bylo swiatlo dla dworu, ale jak byla susza to oswietlalo sie lampami naftowymi czy swiecami. Bylo tez duze radio na baterie i akumulator jak nie bylo pradu. Stryj lubil wieczorem sluchac wiadomosci i wowczas trzeba bylo siedziec cicho i nie zadawac "glupich pytan" . Poniewaz ojcie lubil lapac ryby i polowac, wiec po sniadaniu wyplywalismy wioslowa lodzia na staw z wedka i dubeltowka. Ojciec lapal ryby, a ja przygladalem sie brzydzac jak zakladal robaki na haczyk a potem czytalem komiksy jakie zaczynaly byc modne. Na szczescie nic do upolowania nie bylo, wiec strzelba lezala bezczynnie, tylko od czasu do czasa zlapana ryba szla do wiaderka i lowienie zaczynalo sie od nowa. Pozniej Stryj przyjezdzal na obiad i wolal nas swym gromkim glosem zebysmy wracali. Zamiast siedziec na lodce wolalem pojechac ze stryjem i furmanem bryczka jak jezdzil cos zalatwic czy sprawdzic. Pozwalano mi nawet powozic konie. W glebi lasu, gdzie mozna bylo dojecghac tylko lesna droga bylo Stryja gospodarstwo rybne Malachow gdzie hodowal ryby, pozatem mial tam mlyn wodny. Mozna tam bylo stanac na grobli ogladac jak ryby plywaja. Karmiono je i od czasu do czasu odlawiano. Poniewaz ryby znalem tylko z talerza, wiec nie wiedzialem czy maja zeby. Kiedys jak przyniesiono szczupaka zapytalem o to gajowego ktory powiedzial mi zebym sam zobaczyl. Wlozylem rybie palec dosc gleboko do pyska, a ona mnie mocno ugryzla az krew poszla. Od tej pory wiedzialem ze szczupaki maja ostre zeby. Dworek w Malachowie byl malutki. Stryj mial tam swoj pokoj w ktorym watpie zeby kiedykolwiek nocowal a w reszcie domu mieszkal rzadca, a moze i mlynarz. Podano nam kolacje a potem siedzielismy na dworze gdzie slicznie pachnialy kwiaty i byly dlugie rozmowy na temat prowadzenia gospodarstwa. Poniewaz stawy byly wyzej jak rzeczka, wiec Stryj mial problem z napelnianiem stawow woda jak nie bylo deszczy. Ojciec poradzil mu zeby kupic i zalozyc slimak ktory bedzie ciagnal wode z rzeczki do stawow. Ten slimak dostarczal o wiele wiecej wody jak by mozna bylo dostarczyc dostepna tam pompa, bo sytuacja z pradem byla podobna jak na Pile: jak byla susza nie bylo wody do napedzania turbiny. Potem pociemku po lesie wracalismy do domu, a odleglosc jak sie nie myle byla 16 km. Poniewaz w lasach byli klusownicy, choc o napadach sie nie slyszalo, ale na wszelki wypadek w bryczce byl dryling - dubeltowka z dodatkowa karabinowa lufa - i kazdy z braci mial w kieszeni maly rewolwer lub pistolet. Stryj jak i ojciec lubili bron i mieli spore ich kolekcje. Duma Stryja byl mauzer kawaleryjski w drewnianej kaburze ktora mozna bylo uzyc jako kolbe i wowczas pistolet stawal sie karabinkiem. Ja na czas pobytu dostalem flobert z ktorego kilka razy strzelalem do celu pod czujnym okiem gajowego, ale jakos nigdy nie odziedziczylem po ojcu zamilowania do polowan. W niedziele pojechalismy bryczka do Konskich na Msze swieta, a potem na obiad do proboszcza ktory byl przyjacielem Stryja i jego partnerem w grze w karty. Na wsi nie bylo wowczas wielu rozrywek, za wyjatkiem spotkan towarzyskich. Kino chyba bylo w Konskich, ale watpie zeby Stryj tam jezdzil. Po wakacjach u Stryja pojechalismy do Warszawy gdzie spotkalismy sie z Mama i bratem ktory wrocil pelen wrazen z Rumunii. Bylem rozczarowany ze z wycieczki do Turcji nie przywiozl mi fezu o jakim mazylem. Powiedzial mi ze juz mial wybrany fez, ale jak sie popatrzyl do srodka i zobaczyl ze byl "made in Czestochowa", dal sobie spokoj. Na fez musialem czekac ponad 60 lat kiedy kupilem go sobie w Pawilonie Marokanskim w Epcot w Orlando. Wieczorem pojechalismy tym razem do Orlowa gdzie zamieszkalismy w willi gdzie poprzednio mieszkal Ojciec z bratem jak byli tam pare lat wczesniej. Nazwy nie pamietam i co najbardziej mi utkwilo w pamieci to spacer nad brzegiem morza do Sopot przechodzac przez punkt graniczny Wolnego Miasta Gdanska i wrzucania gdanskich pieniedzy do automatu z papaierosami. Bylismy tez na Molo i podziwialismy Kasyno do ktorego dzieci nie wpuszczano. Poniewaz to byl dobry spacer, wiec wrocilismy autobusem do Orlowa. Potem byla wycieczka do Gdyni gdzie spotkalismy sie w Wujostwem Dziuniami i Renia i wycieczka do Gdanska, spacer po starym miescie i przejazdzka tramwajem wodnym. Poraz pierwszy wowczas zobaczylem choragwie ze swastyka i chlopcow z Hitlerjugend w mundurkach tak innych jak nasze harcerskie. Kazdy z nich mial opaska ze swastyka. Wygladalo to imponujaco. Bylismy na poczcie polskiej kupic znaczki zeby wyslac pocztowki. To byl inny swiat bez szwargotania jak nazywalismy mowienie po niemiecku. Wowczas doszedlem do wniosku ze nie chce mowic po niemiecku, bo nie chce byc jednym z nich. Kilka dni pozniej pojechalismy znowu do Gdyni na zwiedzanie portu. To bylo bardzo ciekawe i sporo sie tam nauczylem nie przypuszczajac ze pozniej bede studiowal handel zagraniczny. W owym czasie brat wybieral sie na studia na Politechnike zeby zostac inzynierem tak jak ojciec i jego bracia droczac sie ze mna za ja nie bede inzynierem tylko pojde na "exportowke". Wowczas uwazalem to za obelge i glosno protestowalem. Exportowka to byla we Lwowie Akademia Handlu Zagranicznego. Nic wiecej o niej niewiem czy miala jakis zwiazek z Uniwersytetem Jana Kazimierza, czy tez byla prywatna akademia jak Akademia Nauk Politycznych, Szkola Glowna Handlowa czy Szkola Glowna Gospodarstwa Wiejskiego. Okazalo sie ze mial racje, bo ten zawod wybralem. W drodze powrotnej zatrzymalismy sie tradycyjnie w Warszawie. Tym razem oprocz odwiedzania rodziny, Mama zostala zaproszona przez swoja przyjaciolke z lat dziecinnych Maniusie na Zamek Krolewski w Warszawie. Maniusia od niedawna byla Pania Prezydentowa Moscicka ktorego poslubila po smierci jego pierwszej zony. Ta wizyta byla naprawde imponujaca. Bylismy tam na podwieczorku podanym w jednym z salonikow prywatnej rezydencji gdzie podano oprocz dobrego tortu wysmienite lody. Pozniej wstapil na chwile do nas Prezydent Moscicki ktory wymienil z nami kilka slow grzecznosciowych i poszedl spowrotem do oficjalnej czesci zamku a Mama przeszla z Maniusia do innego saloniku porozmawiac prywatnie. Po ich powrocie posiedzilismy jeszcze troche a potem odprowadzil nas jeden z adjutantow w pieknym mundurze do czekajacego na dziedzincu samochodu i odjechalismy do "Cioci" Janki na Zoliborz na reszte wieczoru skad juz pojechalismy na dworzec i pociag do Lwowa. Jednym z warunkow wizyty byla dyskrecja zeby
sie nie chwalic ani z odwiedzin na zamku, ani przyjazni
Mamusi z Maniusia. Tej tajemnicy dochowalem do niedawna.
Poczatkowo byl zakaz rodzicow, pozniej byla wojna, po
wojnie chwalenie sie przy komunie byloby do pewnego
stopnia samobojstwem. Najpierw umarl w Szwajcarii
Prezydent Moscicki, potem Maniusia i do czasu odzyskania
przez Polske niepodleglosci od sowietow, te sprawy nie
byly "modne". Teraz wspominajac te czasy z
bratem przypomnielismy sobie ze po takich wizytach u
Maniusi normalnie Wuj, ktory rowniez byl jej przyjacielem
z okresu kiedy spedzali w Abazji wakacje, przeniesiony
byl na wyzsze stanowisko. Rowniez Ojciec po zamknieciu
firmy i krotkim "siedzeniu na fartuszku u Mamy"
dostal posade w Warszawie. Z Ojcem sprawa byla o tyle
skomplikowana ze w mlodosci po jakims przyjeciu mial
odwiezc Maniusie do domu, ale sie poleniwil i posadzil ja
do tramwaju, czego Maniusia nigdy mu nie wybaczyla. Ale
Mamie pomogla.
Rowniez w szkole mowiono o zbrodniach strony rzadowej w stosunku do kosciola i o obronie Toledo, ktore wiele lat pozniej zwiedzilem. Bylem po stronie Franco i calkiem na mnie nie robilo wowczas wrazenia ze Niemcy i Wlochy uzywaly ten kraj jako swoj poligon do wyprobowania nowych rodzaji broni. O roli Brygady Miedzynarodowej w ktorej walczyli rowniez Polacy niewiele wiedzielismy. Strona komunistyczna, bo o anarchistach jeszcze mniej mowiono nas nie interesowala. Bardziej interesowalismy sie rozruchami komunistycznymi we Lwowie w czasie ktorych widzielismy policje w czarnych helmach na koniach i powyciagane z bruku kamienie z ktorych robiono barykady. Potem byl pogrzeb Kozaka zastrzelonego przez policje ktorego trumna ciagle upadala na ziemie i cialo wypadalo na bruk. Slyszelismy o tych wypadkach przewaznie z opowiadan bo nie pamietam czy mozna bylo to zobaczyc w kronice PATu. Pamietam tylko wzmocnione patrole policji wlacznie ze sluchaczami szkoly policyjnej w Mosciskach jakich czesto widac bylo spacerujacych po ulicach. To wszystko odbywalo sie w "innej" czesci miasta do ktorej nie chodzilismy. W dalszym ciagu jeszcze bylem w charakterze
aniolka, mimo ze juz wyrastalem ze swojej togi, pozatem
skrzydla zostaly "nadgryzione zebem czasu" i
juz sie niezbyt dobrze prezentowaly. Zapisalem sie do
zuchow i zostalem czlonkiem Gromady Pedziwiatrow ktorzy
nosili czerwone chusty - jak pozniej nosili sowieccy
pionierzy - i czerwone berety. Dopelnieniem mundurka
byly czarne kolankowki i brazowe trampki. Bardzo bylem
przejety nasza Gromada i awansowalem na zastepce
szostkowego, a nastepnie szostkowego o co dzielnie
walczylem z Rysiem Grundmanem ktory mial podobne ambicje.
W zimie zostalem zaproszony dzieki Cioci Zosi do wziecia udzialu w audycji dla dzieci w Lwowskiej Rozglosni Polskiego Radia prowadzonej przez "ciocie Ade" co tygodnia. Niektore z tych auducji byly pisanie przez Ciocie Zosie i Leszek czesto w nich wystepowal. Dostalismy skrypty ktore trzeba bylo w domu czytac na glos - ja nie mialem wielkiej roli jako nowicjusz - a potem bylo kilka prob. Mam nawet zdiecie jakie bylo zrobnione po zakonczeniu audycji ktora byla transmitowana na zywo. Widocznie nie rokowalem nadziei na dobrego aktora radiowego bo nigdy wiecej nie bylem zapraszany. Wiekszosc dzieci ktora brala udzial w audycji czesto tam wystepowala, a tylko tacy jednorazowi sie zmieniali o ile ich nie zatrzymano na dalsze audycje. Pamietam ze byla tam tez corka Dyrektora Rozglosni bardzo ladna o rok od nas starsza dziewczynka ktora spotkalem po wojnie jak byla aktorka Teatru Wybrzeze w Gdyni. Poniewaz bylem juz w trzeciej klasie, wiec prawie ze dorosly i smiano sie ze mnie ze zawsze mnie odprowadza i przyprowadza "niania" zaczlem sie buntowac ze bede chodzil sam do szkoly. Zreszta szkola nie byla daleko i mozna bylo do niej dojsc bez przechodzenia przez ulice na ktorych byl duzy ruch. Mozna tez bylo pojsc pod gore sw. Marka i po drodze zabrac Wilusia - nie pamietam kiedy mieszkal u dziadkow a kiedy z Mama i rodzenstwem na sw. Zofii bo ojciec jego byl inzynierem lesnikiem i pracowal i mieszkal na podkarpaciu. Zeby zaczac chodzic do szkoly - jego ojciec chyba tez byl wychowankiem sw. Jozefa - trzeba bylo albo oddac dzieci rodzinie, albo na stancje, albo sie przeniesc choc czesciowo do miasta. Potem schodzilem na dol kolo domu dziadkow na ul. Dlugosza wzdluz ogrodu botanicznego na Mikolaja i stamtad przez pl. Fredry na mala uliczke ktorej nazwy nie pamietam na ul Lelewela i pod gorke do szkoly. Nie pamietam juz kto namowil Mame na wycieczke morska na Wyspy Kanaryjskie organizowane prze Linie Gdynia - Ameryka. W kazdym razie Mama kupila bilet i byla gotowa. Mnie ta jazda bardzo sie nie podobala bo mialem wowczas jakis taki lek ze Mamie moze sie cos stac. Niewiem co bylo tego powodem czy lektura czy jakis film. Na tydzien przed rozpoczeciem rejsu dostalem odry i Mama jako dobra matka zrezygnowala z rejsu zeby sie mna zajac, mimo ze byla sluzba i Babcia o pietro nizej. Pamietam jak sluchalismy reportarzu o odplynieciu statku na wycieczke ktore nadawalo Polskie Radio w serwisie krajowym. Nastepnym rejsem na jaki Mama poplynela byla podroz do Montrealu Batorym zeby nas odwiedzic. Raz w tygodniu mielismy po poludniu zbiorki zuchow, uczylismy sie roznych gier i powoli przygotowywali zeby na nastepny rok zostac harcerzami. Najwiecej czasu nam zajmowalo uczenie sie maszerowania zeby brac udzial w paradzie na 3 Maja. Mielismy trudnosci z dotrzymaniem kroku, choc beben zawsze wybijal na lewa noge. Ale nozki byly krotkie i zawsze sie cos nam zaplatalo. Na Wielkanoc tradycyjnie juz mialem zapalenie gardla a po przyjsciu do szkoly zaczely sie ostatnie przygotowywania do parady. Kiedy dzien parady nadszedl po zbiorce w szkole pomaszerowalismy na miejsce gdzie mielismy czekac do czasu jak przyjdzie nasza kolej. Bylismy jedni z ostatnich tak ze czekanie nam sie bardzo dluzylo i jak przyszedl moment wymarszu problem z bebnem na lewa noge byl jedyna rzecza ktorej poswiecalismy uwage. Po rozwiazaniu parady z obolalymi nogami wrocilem do domu i Hania zaraz kazala je moczyc w miednicy bo sie nie obylo bez pecherzy. Zapytany kto odbieral defilade nie potrafilem odpowiedziec, bo nikogo nie widzialem tylko slyszalem beben na lewa noge. Idac na zbiorke ul. sw. Mikolaja u wylotu ul. Dlugosza zaczal isc ze mna jakis mlody czlowiek mi nie znany i zadawac rozne pytania i chcial nawiazac ze mna konwersacje. Poniewaz bylem nauczony zeby sie nie zadawac z nieznajomymi, wiec zaczalem odpowiadac polgebkiem i isc coraz szybciej. On nadal dotrzymywal mi kroku i nie zaprzestawal rozmowy. Nie wiedzialem co robic, wiec w pewnym momencie zaczalem uciekac. Wydawalo mi sie ze mnie goni, ale nie odwracalem glowy, tylko gnalem do szkoly ile sil w nogach. Przylecialem zziajany. Zaczeto sie pytac co sie stalo. Opowiedzialem moja historie, ale nie zrobila ona na nikim wrazenia. Jednak odprowadzono mnie do domu, gdzie spotkalo mnie podobne przyjecie. Jednak dla pewnosci przez kilka nastepnych dni bylem odprowadzany do i ze szkoly i dla pewnosci nosilem w kieszeni swoj nabity straszak. Te spotkanie nigdy wiecej sie nie powtorzylo, ale przez dluzszy czas chodzilem ul. Dlugosza gdzie czulem sie pewniej i miejsce spotkania z dziwnym nieznajomym unikalem. Ostatnie tygodnie przed wakacjami byly wypelnione wycieczkami. Jedna z nich byla wycieczka nad morze. Poniewaz ja juz bylem dwa razy nad morzem i nie bardzo mialem ochote na wycieczke szkolna, wiec w okresie kiedy klasa pojechala na wycieczke, ja pojechalem z Mama do Truskawca gdzie Mama co roku jezdzila na kuracje. Bylem tam tydzien spedzajac czas na spacerach po deptaku pelnym kuracjuszy i odwiedzajac poszczegolne pijalnie wod, ktorych smak mi nie odpowiadal. Bylismy tez na kilku wycieczkach. Jeden z Mamy adoratorow okreslil ze Mama przyjechala z kuponikiem. Kuponik po kilku dniach wrocil do szkoly, a Mama zostala zakonczyc kuracje. W drodze powrotnej z zagranicznej wycieczki przyjechala do nas na kilka dni Zosia. Zosia byla corka siostry Ojca Cioci Mani. Skonczyla stomatologie i nim zalozyla praktyke chciala pojechac za granice. Poniewaz Mama ja bardzo lubila, wiec ja zaprosila i w czasie jej bytnosci chciala ja chyba wyswatac, w kazdym razie zabierala ja na spotkania towarzyskie. Ze swatow nic nie wyszlo, a szkoda, bo sama jak sie pozniej okazalo nie dokonala dobrego wyboru. W czasie wojny miala praktyke w Warszawie i wiekszosc naszej warszawskiej rodziny byla jej pacjentami. Mielismy ostatnie zbiorki jako zuchy, bo po wakacjach przechodzilismy juz do harcerstwa. Mama po powrocie miala zamowionego malarza zeby pomalowal nasza kamienice. Z tego powodu zebym nie siedzial w domu w czasie wakacji poslala mnie na kolonie ze szkola. Brat pojechal na wycieczke dla reprezentacyjnej starszej mlodziezy gimnazjalnej - 50 dziewczat i 50 chlopcow z najlepszymi osiagnieciami w nauce - na Wystawe Swiatowa w Paryzu zwiedzjac po drodze Berlin a ja na kolonie do Mikuliczyna. Poniewaz to byly moje pierwsze wakacje bez rodzicow i bez wygod do jakich bylem przywyczajony, bardzo mi sie tam nie podobalo. Musialem spac na sienniku i miec walizke pod drewnianym lozkiem. Mycie do ktorego chyba nie specjalnie przymuszano bylo zimna woda. Jedzenie pozostawialo wiele do zyczenia. Jedynym ratunkiem bylo to ze mialem pieniadze i ksiazeczke PKO tak ze moglem sobie kupic to na co mialem ochote. Bracia ktorzy sie nami opiekowali starali sie te zakupy ograniczac, uwazajac zreszta slusznie ze to bylo calkiem zbyteczne. Chodzilismy na wycieczki po gorach ktore przewaznie konczyly sie bablami na stopach obficie zasypywanych pudrem. Raz zgubilem klucze do swojej walizki w ktorej przechowywalem swoje "skarby". Byla wielka tragedia, posadzenia, szukania i dopiero interwencja sw. Antoniego pozwolila na znalezienie klucza. Przy ladnej pogodzie kapalismy sie w Prucie ktory przeplywal blisko budynku gdzie miescila sie kolonia. Glebokosc rzeki byla przewaznie jak by Ojciec powiedzial starej zabie po kolana, ale w srodku nurtu byla jakby glebsza szczelina przez ktora trzeba bylo przeplynac. Myslalem ze moja umiejetnosc plywania jest wystarczajaca na jej przeplyniecie, ale nie wzialem pod uwage wartkiego nurtu gorskiej rzeki. Jak bylem na srodku rzeki woda zaczela mnie znosic, narobilem krzyku, napilem sie sporo wody i brat Grzegorz wskoczyl i mnie wyciagnal. Tego bylo dla mnie za wiele i zaczalem Mame meczyc zeby wczesniej wrocic z kolonii ktorej mialem dosc. Mama ulegla i wrocilem w czasie kiedy Mama miala problem z malarzem ktory nie dotrzymal umowy i nie dodal odpowiedniej ilosci miki tak zeby dom sie blyszczal. Byly rozmowy, targi, adwokat, straszenie i na koncu jakos sie dogadano, ale obie strony pozostaly niezadowlone. Malarz nazywal sie Golebiowski i 3 lata pozniej Mama sie z nim spotkala jak wydawal jej sowiecki paszport - dowod osobisty - jako przedstawiciel wlosciansko-robotniczej sowieckiej milicji mowiac: spotkalismy sie towarzyszko Szybalska. W okresie kiedy Mama wziela go do malowania kamienicy nie miala pojecia ze byl aktywnym dzialaczem komunistycznym. Po powrocie brata z wycieczki sprawa malarza byla na tyle zakonczona czy w rekach adwokata ze pojechalismy na reszte wakacji do Zaleszczyk zamieszkujac w tym samym pensjonacie gdzie mieszkalismy z ojcem dwa lata wczesniej. Brat byl pelen wrazen ze swoich wojazy i imponowal swoim rowiesnikom. Bylo wesolo, sporo czasu spedzalismy na plazy a wieczorem po kolacji chodzilismy na spacery czesto spiewajac. Ja chodzilem jako "doczepka" do brata i jego kompanii, a Mama czesto chodzila na dancingi do pobliskiego domu zdrojowego. Nawiazalo sie szereg przyjazni ktore sie kontynuowaly po powrocie do Lwowa. Klasa czwarta ktora byla juz po polmetku szkoly powszechnej byla duzo ciekawsza. Mielismy historie, ktora sie stala moim hobby na reszte zycia, pozatem geografia, przyroda i roboty reczne. Zostalem harcerzem w 36 lwowskiej druzynie. Naszym druzynowym byl druh Fichtel ktory zostal kolega licealnym mego brata. Zaczelismy sie przygotoywac do robienia sprawnosci harcerskich. Bylo sporo wycieczek i wykladow historii harcerstwa. Bylem bardzo dumny bo moj brat byl w Pierwszej Lwowskiej Druzynie Harcerskiej, ktora rowniczesnie byla pierwsza polska druzyna. Nosili kapelusze, takie jak zolnierze australijscy z podniesionym z jednej strony rondem. Zazdroscilem mu tego kapelusza, bo mysmy mieli tylko czapki harcerskie. Mama zadecydowala ze czas sie uczyc gry na fortepianie i francuskiego. Z pierwszego jakos udalo mi sie wykrecic po wstepnej lekcji u panny Florci przyjaciolki Mamy do ktorej uczeszczal na lekcje moj brat i Stasio Skrowaczeski pozniejszy dyrygent i dyrektor szeregu orkiestr symfonicznych. Gorzej poszlo z nauka francuskiego. Mama przyjela Pania ktora przychodzila do nas na obiad - byla bardzo nie apetyczna i odbierala mi apetyt - a po obiedzie zaczynala sie lekcja ktore trwala chyba godzine czy dwie. Nie szlo lekko i tak dojechalem do Bozego Narodzenia i nauczylem sie o L'Arb de Noel i po swietach Pani sie rozchorowala i lekcje sie skonczyly. Ojciec po likwidacji firmy przewiozl do domu troche mebli biurowych ktorymi urzadzil pokoj brata. Dostal ladne biurko i szafke "amerykanke" na akta. W jadalni tymczasowo stal stolik z maszyna do pisania Underwood. Nie wolno jej bylo uzywac, zeby jej nie zepsuc. Jednak pokusa byla silniejsza od dyscypliny i jak ojciec udawal sie do salonu na popoludniowa drzemke zaczalem uczyc sie pisac na maszynie, co prawda dwoma palcami, ale zaczalem coraz szybciej pisac. Niedlugo potem ojciec sprzedal maszyne mimo moich protestow i dalsza nauka ulegla przerwie. W czasie tych ojca popoludniowych drzemek jak bylo cieplo okno salonu ktore wychodzilo na ogrod Wydzialu Lasowego Politechniki Lwowskiej bylo otwarte. U nas w domu Mama zawsze chciala miec wszystkie okna otwarte zeby bylo "duzo powietrza", a ojciec wprost przeciwnie twierdzil ze nikt nie umarl z braku powietrza, ale wiele osob sie zaziebilo od przewiewu. Nie mniej spal przy tym otwartym oknie i kafki czy sroki ktore mialy gniazdo i sejmik na pobliskim drzewie bardzo halasowaly i go budzily. Jednego dnia ojciec mial tego dosc i wyjal z szafy w sypialni swoj "imieninowy" flobert, siadl pod oknem na podlodze, tak zeby nie byl widziany z ulicy i niedlugo potem kilka ptaszkow spokojnie spadlo z drzewa a reszta sejmiku sie w poplochu wyniosla. Mama nic nie wiedziala o tym"polowaniu" i nie mogla sie nadziwic ze halas ptakow jaki bylo slychac w sasiedniej jadalni ucichl. Jak wspomnialem ojciec wzial "imieninowy"
flobert. Ten flobert byl specjalnie zrobiony dla ojca w
czasie kiedy byl dyrektorem Fabryki Broni Arma jako
prezent imieninowy. Ojca arsenal to dwie dubeltowki,
jeden dryling, tez specjalnie dla niego zrobiony,
mysliwski karabin Mauzer jaki fabryka przerabiala z
karabinow wojskowych z pierwszej wojny swiatowej. Oprocz
tego mial rewolwer ktory Mama zawsze miala nabity w
szufladzie szafki nocnej z ktorego jak fama glosila
strzelala w Brzuchowicach do domniemanego zlodzieja
podczas kiedy obok niej spiacy brat nigdy sie nie zbudzil.
Ojciec mial tez jeden czy dwa pistolety Browning ktore
nosil w zamszowym futerale w tylnej kieszeni spodni jak
chodzilismy do lasu lub jezdzili samochodem na wycieczki,
co bylo ogolnie praktykowane. Na Boze Narodzenie mielismy wielkie swieta bo nie tylko Ojciec przyjechal obladowany prezentami, ale rowniez wujostwo Arciszowie z Lublina z synkiem Jurkiem. Wuj Tadzio byl kapitanem artylerii ciezkiej i moim ukochanym wujem ktory zawsze byl gotowy do dyskusji na poziomie czwarto klasisty jakim ja i Jurek bylismy. Ciocia byla bardzo serdeczna i przytulna. Matka wuja miala w Lublinie slawne gimnazjum w ktorym uczyly sie pokolenia lubliniakow. Ciocia byla z domu Zaluska i bliska rodzina Mamy i dopiero teraz piszac te wspomnienia brat mi wytlumaczyl ze babka Mamy - moja pra babka - i babka Zaluskich byly siostrami. Bylo ich trzy siostry ktore zawsze bardzo blisko sie trzymaly i byly bardzo zzyte z Mama. Najstarsza byla Mancia ktora miala doktorat z filologii i byla nauczycielka polskiego w gimnazjum Arciszowej jak to sie popularnie nazywalo. Jej mezem byl popularnie zwany Zus, mimo ze byl Stanislaw, i byl majorem w "taborach". Byl dawnym adoratorem Mamy ktora go nigdy powaznie nie traktowala i pewnie zapoznala z Mancia w czasie jej studiow na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Jego ojciec przez wiele lat byl rektorem Akademii Weterynarii we Lwowie. Zapomnialem dodac ze Ciocia Mancia byla moja Matka chrzestna i miala o rok starszego odemnie syna Wacka o ktorych wspomne pozniej. Swieta spedzilismy bardzo przyjemnie, bylo sporo gosci, prezentow i zrobilo sie w domu bardzo pusto jak sie wszyscy rozjechali. Poniewaz zima byla jak zwykle mrozna wiec zaczelismy chodzic na narty i na slizgawke, juz samodzielne ale przewaznie z kolegami lub z bratem ktory byl dobrym narciarzem popisujacym sie jazda z "diabelskiej gory" w Parku Stryjskim, na ktora bym sie nigdy nie odwazyl. Zawsze mialem lek ze znowu sobie cos zlamie i wolalem nie ryzykowac. Duzo weselej bylo na slizgawce gdzie czesto chodzilem z Leszkiem. Tam bylo sporo mlodziezy, ladnie grala muzyka i mozna bylo kupic jakies smakolyki w bufecie. Pamietam ze pod koniec sezonu Mama chciala oddac lyzwy do komisu jak kupila sobie nowe. To byl juz marzec i slabo z przymrozkami, co zauwazyl sprzedawca w komisie. Mama powiedziala ze slizgawka jest otwarta, wiec nie bedzie problemu ze sprzedaza. Ja wowczas zabralem glos ze juz niema slizgawki, za co po wyjsciu ze sklepu dostalem dobre kazanie ze dzieci nie zaprzeczaja publicznie temu co starsi mowia. Wracalismy do domu kolo slizgawki ktora o dziwo byla znowu czynna bo zrobil sie lekki przymrozek, wiec poczulem sie rzeczywiscie glupio, przepraszalem Mame i to byla dla mnie najlepsza nauczka. Ojciec przyjechal na wielkanoc przywozac duze ilosci roznych czekoladek, a ja tradycyjnie "rozlozylem" sie i spedzilem Wielkanoc w lozku. Pamietam ze wowczas zaczal byc modny Vermut Cinzano i mielismy go do swiatecznego obiadu. Bardzo mi smakowal, ale dostalem bardzo malo. Uwazalem ze juz jako dziesieciolatek powinienem dostac wiecej, ale nawet Hania nie chciala mi nic wiecej dac, szczegolnie ze nie jadlem przy stole, tylko w lozku. Po obiedzie wszyscy poszli "w goscie", nawet Hania a ja zostalem pod opieka pokojowki. Brat wrocil pierwszy i przyszedl zapytac sie jak sie czuje i czy chcialbym kieliszek Vermutu. Powiedzialem ze oczywiscie i za chwile wrocil z napelnionym kieliszkiem. Bylem zachwycony jego dobrocia i nie podejzewalem podstepu. Wypilem lyk i zaczalem pluc i go lajac bo dal mi ocet zamiast Vermutu. Brat skorzystal ze Hani nie bylo w domu bo wiedzial ze jak by byla to by mu nie uszlo na sucho. Nie pamietam jak to sie wszystko skonczylo bo wszystkim opowiedzialem bardzo dokladnie o tragedii jaka mnie spotkala, ale brat koczyl we wrzesniu 17 lat, wiec nie mogli go traktowac jak dziecko. Wiosna byla okresem kiedy zaczynaly sie rozne harcerskie imprezy, pozatem znowu byla szkolna wycieczka do Krakowa, Wieliczki i Czestochowy na ktora po doswiadczeniach kolonijnych nie mialem ochoty, mimo ze to byly miejsca mi nie znane, a w Wieliczce nigdy nie bylem mimo ze mialem ku temu wiele okazji. Zamiast wycieczki mialem male wakacje bo w tym okresie Mama nie pojechala do Truskawca na kuracje. To byl okres kiedy zaczela sie ekspansja Niemiec, ktore poczatkowo oficjalnie byly przyjazne Polsce. Potem przylaczenie Austrii, Sudetow i zaczela sie mowa o niemieckim apetycie na korytarz. Zaczynaja sie zbiorki na zakup broni do wojska i wierzylismy ze nasza armia jest silna i niema obaw zeby Niemcy mogli nam zagrazac. Brat znowu pojechal na zagraniczna wycieczke jak w zeszlym roku, tylko w tym roku trasa prowadzila przez Wegry, Austrie do Wloch z audiecja u Papieza. Z Mama i Ojcem pojechalismy do Krynicy na wakacje. Bylem zaproszony do wziecia udzialu w pensjonatowym balecie, ale moja kariera byla krtotka. Okazalo sie ze nie nadaje sie na tancerza i bylem z tego zadowolony, bo mialem wiecej czasu na inne atrakcje. Poniewaz w Krynicy mieli szkole tanca przyjaciele Mamy panstwo Langowie, wiec Mama zapisala mnie na lekcje tanca. Pamietam ze uczylem sie tanczyc w takt muzyki w ktorej brzmieniu wyraznie slyszalem beczenie baranow. Nauka szla ciezko, efekty nie byly duze tak ze probujac tanczyc z Mama czesto nastepowalem na jej stopy zamiast na parkiet. Bardziej atrakcyjne byly spacery po deptaku i picie wod, szczegolnie "Jana" ktory mial "babelki" i smakowal jak woda sodowa. Mial jeden problem ze byl moczopedny, tak ze zwiedzanie okolicznych wygodek nie bylo wielka atrakcja. Potem w pensjonacie byly wystepy mlodziezy, ale jako zdymisjonowany tancerz bylem tylko w charakterze widza. Raz przechodzac kolo "Patrii" zobaczylismy wychodzacych stamtad Kiepure z Marta Egert. Ojciec podszedl do Marty Egert z widokowka na ktorej ona zlozyla swoj autograf, a ja z ta sama widokowka do Kiepury ktory sie do mnie ladnie usmiechnal i tez zlozyl swoj autograf. Te kartke mam do dzis. Skorzystalismy z organizowanej wycieczki w Pieniny i zapisalismy sie na nia. Wczesnie rano podjechal wielki otwarty Chrysler z dodatkowymi siedzeniami ktore mozna bylo otworzyc dla dwoch dodatkowych pasazerow na ktore ja zostalem posadzony z jakims innym chlopakiem a rodzice z przodu kolo kierowcy, a jego rodzice na tylnym siedzeniu. Pogoda byla sliczna, wiec dach byl zdiety i mozna bylo sie rozkoszowac swiezym gorskim powietrzem. Jedno mnie dziwilo ze ojciec nazywal ten woz "Krajzler" a inny byl napis na chlodnicy, taki sam jak ojciec mial na swojej papierosnicy. Dopiero potem sie dowiedzialem ze po angielsku "inaczej sie pisze a inaczej czyta", Po przyjezdzie do Czorsztyna "zaokretowalismy" sie na tratwy i zaczelismy splyw. Bylo slicznie, po czeskiej stronie bylo sporo turystow i z chlopakiem z ktorym siedzielismy na dostawianych siedzeniach wolalismy na nich "pepiczki" za co Mama mnie karcila. Niewiem skad znalem to slowo ktorym okreslano potocznie Czechow. Po zakonczeniu splywu znalezlismy nasz samochod i pojechalismy na obiad zeby potem wrocic spowrotem do Krynicy. Z Krynicy Mama wrocila do Lwowa a ja z Ojcem pojechalismy do Stryja gdzie rowniez przyjechal brat po wycieczce. Opowiadal nam swoje wrazenia z podrozy i trudno nam bylo uwierzyc ze widzial na bramie w parku we Wiedniu napis ze zydom tam nie wolno wchodzic. Zrobil zdiecie tego napisu ktory moglismu sami ogadac po wywolaniu filmu. To bylo zadziwiajace i trudne do zrozumienia, szczegolnie ze we Lwowie 1/3 mieszkancow byla "wyznania Mojzeszowego" i do ktorych nalezala wiekszosc sklepow w ktorych kupowalismy. Popularne bylo ich powiedzenie: wasze sa ulice a nasze kamienice. Poniewaz ja chodzilem do sw. Jozefa gdzie Zydow nie bylo, wiec kontakt z nimi byl stosunkowo maly. Jedynym ktorego blizej znalem byl juz wspomniany Rysio Grundman ktorego matka byla austryjaczka, mowiaca zawsze z akcentem i ojciec ktory byl wychrzta. W czasie okupacji ojciec Rysia sie ukrywal, on i jego brat czesciowo tez. Rysio jednak nerwowo nie wytrzymal i zglosil sie na roboty do Niemiec skad pisal do mnie rozpaczliwe listy bo jako 15 letni chlopak, co prawda wyrosniety i silny, jednak praca w kopalni a potem w jakiejs fabryce zbrojeniowej byla ponad jego sily, ale wrocic nie mogl. Zginal w czasie nalotu na fabryke w jakiej pracowal. Matka jego zmarla na raka a brat i ojciec sie uratowali. Po wojnie zmienili nazwisko na Pawlowski i pracowali w przemysle naftowym. W roku 1968 po slawnej nagonce na zydow wyemigrowali do Szwecji gdzie Henio mieszka do dzis. U Stryja bylismy chyba tydzien i tam byla powtorka mojej wizyty dwa lata wczesniej. Brat, swiezo z podrozy za granice patrzyl sie na wszystko "z gory" i poniewaz nie byl ani rybakiem ani mysliwym, wiec wiekszosc czasu spedzal na lekturze i pisaniu listow. Ja odwiedzalem stare katy i chcialem jak najwiecej sie nauczyc jak sie zyje na wsi. W biurze u Stryja byl jego ksiegowy pan Szwarc ktory mimo swego nazwiska byl katolikiem i z przyjemnoscia pokazywal mi dzialanosc tartaku, turbiny i jak sie hoduje ryby. Wytlumaczyl mi tez skad pochodzi nazwa "Konskie Wielkie". Otoz konie podchodzily pod las z ktorego wyszedl niedzwiedz. Wiec sie go przestraszyly i zrobily "konskie wielkie" i stad to powstala ta nazwa. Zostalem wtajemniczony ze to byl zlosliwy dowcip ktory mozna opowiadac tylko zaufanym. Od Stryja pojechalismy do Warszawy gdzie czekala na nas Mama. Ojciec wrocil do biura, a mysmy pojechali nad morze. Poniewaz wujostwo Dziuniowie z Renia byli na Helu, wiec pojechalismy na Hel. Po kilku dniach Mama z bratem doszli do wniosku ze jest tam nudno, wiec pojechalismy do Lisiego Jaru. To bylo bardzo niedaleko Jastrzebiej Gory, nad pelnym morzem. Pamietam ze byl tam pomnik krola Zygmunta Wazy z jakiegos tam powodu. Pozatem byl tam ladny hotel z dobra restauracja i dancingiem na ktory Mama chodzila z bratem tanczyc, uprzednio polozywszy mnie spac. Po drugiej stronie szosy byla Willa Roz w ktorej mieszkaly trzy siostry z domu Zalsuskie ze swymi synami i dojezdzajacymi mezami. Tak ze bylo towarzystwo i rownoczesnie rodzina. Brzeg morza byl bardzo wysoki i spadzisty i zejscie na plaze a jeszcze bardziej powrot na gore nie nalezaly do latwych. Inaczej bylo w Jastrzebiej Gorze gdzie byla winda ktora mozna bylo pojechac na i z plazy i tam czesto chodzilismy szosa. Kuzynki cieszyly sie towarzystwem a ja mialem tez swoich rowiesnikow, gorzej bylo z bratem ktory dla nas byl "za stary" a dla ciotek za mlody. Ale w hotelu byla mlodziez, wiec z nia sie udzielal. To byl okres kiedy chcialem byc elegancki. Mialem mundurek marynarski z dlugimi bialymi spodniami i bardzo uwazalem zeby ich nie zbrudzic. Moi kuzynkowie przyzwyczajeni do plazowych stroi strasznie chcieli zebym swoje ubranko wybrudzil. Musialem uzywac roznych wybiegow zeby im nie ulec i mi sie udalo. Jednego wieczoru pamietam poszlismy do Wlii Roz i zobaczylismy jak Ciocia Mancia chodzi po ogrodzie z rondelkiem pelnym kalafiorow i szuka swego Wacunia po krzakach. Okazuje sie ze Wacunio dostal w jego mniemaniu mniej kalafiorow jak jego kuzni i obrazil sie, wstal od stolu, co bylo wielkie nie nie i uciekl i schowal sie w ogrodzie, a jego Matka chiala go spowrotem wywabic do domu na reszte kalafiorow. Wacunio mial jak to sie wowczas mowilo za dlugi jezyk i troche szeplenil i czesto byl obiektem zlosliwosci swoich braci ciotecznych. W drodze powrotenej zatrzymalismy sie w Orlowie odwiedzajac Gdynie. Sopot i Gdansk. W Gdansku bylo pelno flag hitlerowskich i pamietam ze kupilem sobie opaske hitlerowska zeby sie nia pochwalic w szkole. Poniewaz Mama poznala w Truskawcu dyrektora Polskiego Gimnazjum w Gdansku p.Augustynskiego, wiec skorzystalismy z zaproszenia i pojechalismy je zwiedzic. Bylo okazale i ale sie czulo ze jest w morzu germanskim. Po przekatnej byla nowa siedziba hitlerowskich zwiazkow zawodowych gdzie po wojnie byl urzad wojewodzki w ktorym pracowalismy a troche dalej Dyrekcja Policji gdzie meczono Polakow, ktora pozniej byla siedziba Wojewodzkiego Urzedu Bezpieczenstwa gdzie chodzilem po zezwolenie na posiadanie broni, a obecnie jest czescia Uniwersytetu Gdanskiego. Gdansk zrobil na nas przygnebiajace wrazenie. To nie bylo juz "Wolne Miasto". Pojechalismy znowu tramwajem wodnym po odnodze Wisly mijajac stare magazyny portowe z zurawiem wlacznie. Zaczalem sobie nucic "Goralu Czy Ci nie zal" za co spotkalem sie z niezbyt przyjaznym wzrokiem wspoltowarzyszy jazdy.Wieczorem wrocilismy do Orlowa zeby zmienic otoczenie ktorego mielismy dosc. Kilka dni pozniej wrocilismy jak zwykle przez Warszawe gdzie sie na dzien zatrzymalismy i spedzilismy go z Ojcem, do Lwowa. Poszedlem do piatej klasy. Moim wychowawca byl nadal Brat Anzelm. Niedlugo potem bylo Monachium i oddanie dalszej czesci Czechoslowacji Niemcom a mysmy dostali Zaolzie. Bylo mase entuzjazmu i pobrzekiwania szabelka i nie przypuszczzalismy co nas spotka niedlugo. Nasza nauczycielka francuskiego wyzdrowiala i zaczelo sie wszystko od poczatku. Nie trwalo to jednak dlugo i z nie wiadomych mi powodow nauka sie skonczyla i nigdy wiecej francuskiego sie juz nie uczylem, tak ze rodzice mogli swobodnie przy mnie rozmawiac po francusku wiedzac ze ich nie rozumie, tak jak i sluzba ktora tez nie rozumiala. Zwiekszyla sie aktywnosc naszej druzyny harcerskiej i zaczeto przebakiwac ze moze byc wojna, ale pocieszano sie ze mamy wystarczajaco silna armie zeby nas obronila. Pokazaly sie plakaty "Silni, zwarci, gotowi". Poniewaz ojciec tylko dojezdzal i wowczas byly inne wazniejsze tematy, wiec niewiem jakie bylo jego zdanie na temat wojny, wojska. Ojciec nigdy w wojsku nie sluzyl i nie mial ciagatek w tym kierunku, ale byl czlonkiem Strzelca ktory mial siedzibe na przeciwko naszego domu. Swieta minely w gronie rodzinnym i wsrod porzyjaciol. Tradycyjnie trwaly 4 dni bo swietowalismy trzy dni swiateczne plus wigilia po ktorych ojciec wrocil do Warszawy a my poszlismy na narty i slizgawke. W zimie Wegrzy zajeli Rus Zakarpacka i zaczeli sie zblizac do polskiej granicy w Lawocznem. Sluchalismy radia kiedy na koniec sie pokaza i bedziemy swietowac wspolnie ze mamy granice. Byly przemowy i wegierski oficer mowil ze smiesznym akcentem. Czesto organizowane niedzielne wycieczki Narty - Bridge zamiast do Worochty jezdzily do Lawocznego zeby sie spotkac z Wegrami. Podroz min. Becka do Londynu i otrzymanie gwarancji angielskiej i francuskiej a potem jego mowa w Sejmie byly najwazniejszymi wydarzeniami wiosny. Pamietam jak zebralismy sie w sali gimnastycznej i sluchalismy nadawanej przez radio przemowienia. Bylismy pelni entuzjazmu i nadziei ze nic nam nie grozi. Podobnie bylo na zbiorkach harcerskich. Brat bral udzial w zajeciach Przysposobienia Wojskowego na ktore chodzil w mundurze, ale jakos nie mial zaciecia wojennego choc mial juz przydzial na wrzesien do podchorazowki we Wlodzimierzu Wolynskim. Do szkoly przyszedl nowy vice dyrektor, slowak mowiacy slabo po polsku i zaczely sie rozne zmiany ktore ani nam ani rodzicom sie nie podobaly. Brat Anzelm ktory byl naszym opiekunem od trzeciej klasy mial odejsc do Czestochowy, czemu sie sprzeciwialismy bo chcielismy z nim zakonczyc ostatni rok szkoly. Grupa rodzicow, wlacznie z moja Mama postanowili ze odejdziemy ze szkoly. Ja mialem pojsc do Cwiczeniowki gdzie chodzil Leszek. Problem byl w tym ze tam uczono ukrainskiego, ktorego ja nie znalem, a ktory byl obowiazkowym w szkolach panstwowych. Ale nie pozostawalo nic innego jak dotrzymac postanowienia i odejsc ze szkoly. Brat zdal mature z wyroznieniem, jak zwykle i
skonczyl sie mundurek z tarcza. Na ostatnie wakacje przed
pojsciem do podchorazowki musial pojechac na oboz Junakow.
Mama starala sie temu zapobiec, ale sie nie udalo i
zamiast na jakies wojaze, pojechal do obozu Junakow.
Nastroje wojenne zaczely nabierac na sile i coraz wiecej
oficerow zostalo powolywanych do sluzby czynnej. Jednym z
nich byl Wuj Bohdan ktory byl jednym z dyrektorow Banku
Cukrownictwa ale mial skonczona weterynarie i bylem
oficerem rezerwy jako lekarz weterynarii, ktory nigdy nie
praktykowal. Niedlugo potem kon go kopnal i zlamal reke
dzieki czemu nie zginal w Katyniu, o czym wspomne pozniej.
Niewiem przez kogo poznalismy dwie siostry Jasinskie, corki tamtejszego notariusza, wdowca. Mialy wychowawczynie ktora sie nimi opiekowala, i miala wyrazna ochote na wdowca, co calkiem sie jego corkom nie podobalo. Starsza Krzysia byla sliczna i zostala sympatia brata i z nim chodzila na spacery. Mlodsza Ewa miala 10 lat i jak ja popychalem na chustawce to kazala sie calowac w policzek. Nie chciala chodzic ze mna na spacery jak Mama byla za przywoitke. Byla straszanie smieszna i bardzo dorosla jak na swoj wiek. Wybiegne troche naprzod: kilka dni przed wybuchem wojny ich ojciec zostal powolany do wojska a obie dziewczynki zostaly z wychowawczynia ktora nie darzyly wielka sympatia. Jak wojna wybuchla uciekly na wschod, byly we Lwowie i wowczas sie spotkalismy. Pozniej wrocily do Zakopanego i niedlugo potem Krzysia wyszla za maz za wlasciciela drukarni i zaopiekowala sie siostra. Okazalo sie ze ojciec wyladowal w Anglii i zostal przydzielony do Brytyjskiego Wywiadu Wojskowego. Po wojnie byl stacjonowany we Wiedniu i jego siedziba byl Schoenenbrun Park Hotel, gdzie w dawnych czasach mieszkali goscie cesarza, a wiele lat pozniej ja mieszkalem kilka razy. Poniewaz Ewa tesknila za ojcem i nie miala ochoty siedziec u siostry, ojciec zorganizowal przerzucenie jej do Wiednia przez zielona granice. W dniu kiedy dotarla do Wiednia jej ojciec zginal w wypadku samochodowym a ona znalazla sie na lodzie. Zaopiekowal sie nia przedstawiciel PCK i po pewnym czasie sie pobrali, mieli coreczke, potem malzenstwo sie rozpadlo i Ewa wrocila do Polski. Ostatnie przedwojenne wakacje dobiegaly konca, zaczeto juz kopac rowy przeciwlotnicze, zaczela sie czesciowa mobilizacja i wrocilismy do Lwowa na kilka dni przed rozpoczeciem wojny. |
3/6/ 1999
Stanis³aw Szybalski Punta Gorda, FL 33950 Prawa autorskie zastrzezone |