Autor: Władysław Marian Wolff

Redakcja: Kazimierz Wolff

 

 

 

Strzępy wspomnień z obrony Lwowa

 

 

 

    Wstęp

 

           Mój ojciec, Władysław Marian Wolff, napisał w latach osiemdziesiątych szereg wspomnień dotyczących okresu, kiedy mieszkał we Lwowie. Część z nich zdążył ukończyć i własnoręcznie zredagować, ale wspomnienia dotyczące obrony Lwowa w 1918 roku pozostawił w rękopisie ostatecznie nie zredagowanym i prawdopodobnie niepełnym.

          Tylko rozdziały ”Mieszkanie na Lelewela”, „Dni poprzedzające” (ten jednak bez tytułu) i „Góra Stracenia” były opracowane i przepisane jako spójna całość wraz z tytułami. Pozostałe pozostawione były w postaci szeregu pojedynczych kartek zawierających opisy poszczególnych wydarzeń tego okresu i własnego w nim udziału jako trzynastoletniego chłopca, ale dokładnie ze sobą nie powiązanych. Niektóre były napisane w kilku wersjach narracyjnych. Zmarł w 1988 roku nie dokończywszy swej ostatniej pracy.

            Pomagając wcześniej ojcu w ostatecznym redagowaniu jego wspomnień i ich przepisywaniu postanowiłem teraz, 15 lat po jego śmierci dokończyć to, czego on już nie zdążył. Zdecydowana większość napisanych fragmentów, po ich uporządkowaniu i czytelnym przepisaniu, bez kłopotów dała się ułożyć w chronologiczną i logiczną całość. Jedynie co do nielicznych miałem wątpliwości do jakiego okresu tych pamiętnych, listopadowych dni je przypisać. Szczególnie ostatni rozdział, zatytułowany przeze mnie „Dzień następny po ostatnim” pozostawia wątpliwości, czy dotyczy końca listopada lub początku grudnia 1918 roku, bezpośrednio po wyparciu Ukraińców ze Lwowa; czy też dopiero roku następnego, już po zakończeniu trwającego jeszcze przez kilka miesięcy oblężenia Lwowa i walk toczonych wokół, w których mój ojciec również brał udział.

             Redagując te wspomnienia, od siebie dodałem jedynie tytuły niektórych rozdziałów i kilka pojedynczych zdań które uznałem za konieczne, aby czytelnik nie był zaskakiwany (np. pierwsze zdanie w rozdz. I wyjaśniające, że rodzina mieszkała wcześniej na Łyczakowie i  fragment przedstawiający cała czwórkę rodzeństwa). Dodałem także w tekście dwa przypisy, w tym cytaty z przedwojennych publikacji dotyczące najstarszej siostry mego ojca. Resztę pozostawiłem w stylu i słownictwie oryginalnym zawierającym wiele słów z lwowskiego bałaku i języka rusińskiego, choć być może fonetyczna pisownia niektórych ukraińskich słów i ich brzmienie pozostawia wiele do życzenia.

              Bardzo dziękuję panu Marianowi Miszczukowi z Warszawy, za przesłanie mi kopii fragmentów bardzo dziś rzadko spotykanej książki Ewy Grodeckiej, które cytuję w przypisie.

                                                                                                           

 Kalisz, sierpień 2003.                                                                       

 

  Kazimierz Wolff                                                                                                                       

 

 

 

 

 

 

 


I. Mieszkanie na Lelewela

 

 

         Od początku 1918 roku mieszkamy z Mamą na ulicy Lelewela 17. Przeprowadziliśmy się tam z Zyblikiewicza, a jeszcze wcześniej i najdłużej, aż do śmierci Ojca w 1916 roku, mieszkaliśmy na Łyczakowie, na ulicy Krupiarskiej.

         Na Lelewela mieszkamy w oficynie na pierwszym piętrze. Duży jasny pokój i równie wielka kuchnia z wbudowanymi szafami.  Pamiętnej jesieni ja mam trzynaście i pół roku, mój brat Tadzik (Stanisław Tadeusz) jest o półtora roku młodszy. Od wczesnego dzieciństwa jesteśmy nierozłączni, siedzimy w jednej ławce w pierwszej klasie naszego VIII Gimnazjum im. Kazimierza Wielkiego i wszystko robimy oba cwaj.

         Nasza najstarsza siostra, dwudziestotrzyletnia  Ela (Felicja Władysława), już wtedy pracuje od wiosny 1916 roku jako nauczycielka na wsi koło Tomaszowa Lubelskiego. Pomaga Mamie przysyłając niemal wszystkie zarobione pieniądze. Jesteśmy z niej dumni, bo jest znaną we Lwowie harcerką, działającą od zarania polskiego skautingu razem z Andrzejem Małkowskim i jego późniejszą żoną Olgą. Nawet w czasie wojny światowej prowadziła w tajemnicy, harcerskie zbiórki. Zajmuje się też tajną działalnością niepodległościową, ale o tym niewiele jeszcze wiemy w tym czasie. Wiemy tylko, że ma pseudonim „Szczęsna” i kiedyś przypadkiem odkryliśmy u niej schowany pistolet.

         Druga nasza siostra, dziewiętnastoletnia w tym czasie Dziuna (Maria Władysława), uczy się jeszcze w ostatniej klasie Żeńskiego Seminarium Nauczycielskiego przy ulicy Sakramentek, tego samego które ukończyła Ela. Daje korepetycje pomagające podreperować  nasz skromny, domowy budżet. Też jest harcerką, i też ma przed nami różne tajemnice. Ale nasza Mama wie wszystko i o nas, i o naszych siostrach.

 

         Od pierwszych dni po przeprowadzce na Lelewela zaprzyjaźniamy się z mieszkającą po sąsiedzku rodziną znanego we Lwowie kupca, Hoszowskiego. Jego czwórka dzieci: Janka, Marysia, Ludwik i Staszek jest w podobnym wieku, jak ja i Tadzik. Stale przebywamy razem tworząc niemalże rodzeństwo. Często towarzyszem naszych zabaw jest mieszkający w suterenie, dwa lata od nas starszy Poldek Gołębiewski, wyrośnięty dryblas, syn zecera pracującego w drukarni Wieku Nowego. Dzięki niemu zapoznajemy się z techniką drukarską. Mamy w domu czcionki, stare matryce,  ołów do odlewów itp. Poldek do południa albo jest w szkole, albo jako gazeciarz biega po mieście z paczką Wieku Nowego pod pachą. Dzięki temu pomaga rodzicom, ale ma też swoje pieniądze, czym nam bardzo imponuje. Z zazdrością patrzymy, jak rankiem z  niedalekiej od nas drukarni wypadają gazeciarze i z krzykiem:  „Wiek Nowy!, Wiek!” – rozbiegają się ulicami po całym mieście.

Do naszej paczki należał jeszcze komenderujący nami Ferdek, syn dozorcy domu z ulicy Kalecza. i wielu jeszcze chłopaków mieszkających w najbliższej okolicy. Tworzyliśmy nierozłączną, solidarną grupę znaną i liczącą się w naszej dzielnicy, a w czasie „walk” z innymi – zawsze byliśmy sztabem i dowództwem. Elka zdobyła dla całej naszej szóstki skautowskie kapelusze, a od dozorcy dostaliśmy kije. Były co prawda przycięte ze starych szczotek i mioteł, ale wyczyszczone przez Poldka szmerglem wyglądały jak nowe kije skautowskie. Toteż, gdy w decydujących momentach dziecięcych kampanii, w tych kapeluszach na głowach i z kijami w dłoniach, z przeraźliwym krzykiem wypadaliśmy z bramy pałacyku na ulicy Kalecza na tyły napastników – zwycięstwo było nasze.

                

            

             Mimo tych harcerskich atrybutów, nie mogła nas ani Elka, ani Dziuna zaciągnąć do zorganizowanej skautowskiej drużyny. Wyśpiewywaliśmy na gankach nasz hymn „My jesteśmy jacy tacy, ali zawsze wolni ptacy”, a poza domem, zabronioną przez Mamę i panią Hoszowską groźną łyczakowską piosenkę „Kto si, z naszej bandy śmieji, tego zaraz krew zaleji”. Piosenkę tę bardzo lubił nasz dozorca Jakub i często mu ją śpiewaliśmy, co mu nie przeszkadzało na koniec zawsze nas na wszelki wypadek obsztorcować: „ Tylko pamiętajcie, żeby mi na schodach był porzundek i żadna szyba nie była zbita, bo wam nogi powyrywam. I uważajta, bo te z Wronowskich bałakają, że wam takie facki dadzą, że si w portki zesracie, a to by był sztemp dla całej kamienicy.”

W czasie Świąt Wielkanocnych, a szczególnie podczas rezurekcji, corocznie obowiązywała nas pełna mobilizacja. Ile trzeba było pomysłowości i przezorności, żeby mimo wywiadowców i mundurowej policji rozstawionych wokół kościoła, zrobić wybuch „kalichlorku”. Im huk był głośniejszy, tym zasługa i chwała większa. Specjalnie namówieni malcy strzałami z korkowców i kapiszonów ściągali policję w stronę, gdzie nic się nie miało dziać, by w momencie pogoni za pędrakami z korkowcami umożliwić nam dokonanie detonacji, od której trzęsły się szyby w oknach na całej ulicy. A już w czasie procesji słychać było całe salwy, bo wtedy policjanci tak bardzo się za nami nie uganiali nie chcąc naruszać nastroju uroczystej powagi. Natomiast w Oblewany Poniedziałek potoki wody lały się z balkonów, ganków i strychów tak, że co przezorniejsi dorośli chodzili w ten dzień pod parasolami i środkiem jezdni.

W tym samym mniej więcej okresie, podczas corocznych wiosennych porządków obejmujących obowiązkowo nie tylko mieszkania, ale także strychy i piwnice, szykowaliśmy się do kartoflanej wojny. Po przebraniu zimowych zapasów zgromadzonych w piwnicach, wszystkie wyrzucane zgniłe barabole były przez nas skrzętnie i w tajemnicy zbierane i w stertach gromadzone w krętych piwnicznych korytarzach i ciemnych zakamarkach. Potem obrzucaliśmy się tymi pociskami, które rozlatując się przy trafieniu wydzielały straszliwy smród. Walce tej kładli kres dozorca i dozorczyni, którzy wszystkich nas bez wyjątku i bez pardonu okładali miotłami po plecach i po głowach.  Niesamowicie brudni i cuchnący zgnilizną biegliśmy całym stadem do nas do domu i z udawanym płaczem błagaliśmy Mamę o ratunek. Najbardziej ryczeli Hoszowscy, gdyż w domu czekała by ich ciężka reprymenda, a może nawet lanie. Mama z udawanym gniewem grzała wodę, dokładnie nas wszystkich szorowała i doprowadzała do jakiego takiego stanu ubrudzone ubrania.

              Nie ustawał jednak nasz kontakt z Łyczakowem. Co jakiś czas szliśmy z Dziuną do jej najbliższej koleżanki, Julki Lachmanównej, mieszkającej na ulicy Piaskowej, niedaleko naszego dawnego domu. Podczas gdy one uczyły się, my z Julki braćmi, nieco od nas starszymi batiarami Jarkiem i Antkiem,  braliśmy udział w walkach toczonych na ziemne grudy, kasztany i kije na stokach Piaskowej Góry i przylegających do Kajzerwaldu ulicach. Były to walki zacięte, kończące się nieraz większymi skaleczeniami, a zawsze guzami, rozbitymi głowami i nosami. Brudni, obszarpani i zakrwawieni wracaliśmy do Julki, gdzie odbywało się gruntowne mycie, opatrywanie skaleczeń i zadrapań oraz cerowanie podartych ubrań. Była to nasza „Akademia Sprawności Fizycznej” i lekcje taktyki walki, ataku, obrony i ucieczki. Ale tam też zawiązywały się przyjaźnie podtrzymywane przez wzajemne spotkania i odwiedziny przez długie jeszcze lata. Tam był nasz „Dziki Zachód”, tam przebiegały nasze „bezgrzeszne lata”. Tam w pogodne, owiane duszącym zapachem jaśminów i dźwiękami muzyki wieczory, słychać było szept cichych słów i przyspieszone bicie serc. Tam miniony bezpowrotnie świat młodości, jej czaru i wzruszeń. Tam był mój Lwów, jego poezja, duma i serce – Łyczaków.

 

 

 

 

II. Dni poprzedzające

 

 

            Z olbrzymiego, dwupiętrowego budynku przy zbiegu ulic Łyczakowskiej i Czarnieckiego, jak z ula wylewa się gwar młodych głosów, tupot nóg o drewnianą podłogę i donośne, pojedyncze okrzyki. To VIII Gimnazjum Realne im. Króla Kazimierza Wielkiego, które od niedawna  rozpoczęło powakacyjną działalność. Za chwilę otworzy się ciężka, dębowa brama i przez nią jak lawa buchnie na ulicę strumień chłopców w granatowych mundurkach i takich że, uszytych na austriacki, wojskowy wzór, czapkach. Na sztywnych kołnierzykach połyskują w blasku jesiennego słońca srebrne lub złote paski, zależnie od tego w której klasie jest noszący je uczeń. Potem ta granatowa rzeka rozdziela się na szereg potoków płynących w różnych kierunkach: bądź to ulicą Czarnieckiego w kierunku Wysokiego Zamku, bądź ciasnymi uliczkami w stronę Wałów Hetmańskich i Akademickiej, czy też ulicą Łyczakowską aż do rogatki.

          Zalane październikowym słońcem ulice, wypełnione spieszącymi w różne strony przechodniami, niczym nie zapowiadają nadchodzących wydarzeń. Trwa jeszcze ciągle wojna światowa, co widać po wynędzniałych twarzach wielu ludzi i po tworzących się tu i ówdzie ogonkach pod sklepami z kartkowym chlebem, ale przede wszystkim po wszędzie widocznych austriackich i niemieckich mundurach przeciągającego przez Lwów wojska. Żołnierze są wszędzie. Kolumnami maszerują przez ulice lub odpoczywają na skwerach i chodnikach. Wśród nich, wielu rekonwalescentów lwowskich szpitali wojskowych połyskuje bielą bandaży, stuka o bruk kulami i laskami. Od czasu do czasu wolno przejeżdża z dworca tramwaj oznaczony czerwonym krzyżem, pełen niedawno przybyłych z frontu rannych żołnierzy o zapadłych oczach, nieogolonych i zmęczonych twarzach, obwiązanych brudnymi i zakrwawionymi bandażami i szmatami. Albo kolumna sanitarek wioząca przeważnie ciężej poszkodowanych przez okrutną wojnę. Wtedy ruch na ulicach ustaje i wszyscy obrzucają te tramwaje lub sanitarki bacznymi, pełnymi niepokoju i nadziei spojrzeniami, czy czasem nie będzie w nich kogoś bliskiego lub znajomego, nadsłuchują czy ktoś nie wykrzyknie znajomego nazwiska lub adresu.

           Granatowe mundurki, które przed chwilą opuściły szkolne mury i inni kilkunastoletni chłopcy, jak wróble  uwijają się przede wszystkim wśród grup żołnierzy odpoczywających na ławkach albo wprost na chodnikach w cieniu kamienic. Jak wróble ziarno, tak oni skrzętnie zdobywają to pojedyncze naboje, to parę pustych łusek, oglądają chciwie oczami znawców ustawione w kozły, albo trzymane między kolanami karabiny. Najwięcej ich się kręci koło armat i furgonów z karabinami maszynowymi. Przepędzani przez wartowników pojawiają się za chwilę znowu z innej strony, stale węsząc za czymś ciekawym. Szczęśliwcy ci, którzy natrafili na Polaka lub Rusina, z którymi mogą rozpocząć „fachową” pogawędkę o broni, czasem wycyganić, czy wyprosić naboje, bączek od czapki, a przy wyjątkowym szczęściu niekiedy manierkę, menażkę, a nawet bagnet.

           Tak mijały dni i tygodnie. Wojna wyraźnie zbliżała się ku końcowi. Rozprzęgał się też ład i porządek w przeciągających przez Lwów szeregach żołnierzy. Jedynie wojska niemieckie wyróżniały się swoim pruskim drylem.

             W szkole też zmieniał się nastrój. Czuło się, że coś, jak mówili dorośli, „wisi w powietrzu”. Uczniowie starszych klas zbierali się na przerwach w grupach szepcąc coś tajemniczo i przepędzając podsłuchujących ich takich jak ja i Tadzik mikrusów. Także podczas trwania lekcji niejednokrotnie można było zaobserwować stojącego przed zamkniętymi drzwiami klasy ucznia, bacznie uważającego czy nie zbliża się ktoś obcy, lub któryś z niewtajemniczonych profesorów. Najczęściej było to można zauważyć podczas lekcji profesora Śliwy, byłego legionisty, lub profesora Dębowskiego – germanisty z całej duszy nienawidzącego Niemców. Coś z pewnością się wydarzy, ale nikt z nas nie wiedział gdzie i kiedy.

       

 

 

III. Dzień pierwszy

 

        Nic nie zapowiadało, że to akurat mglisty i chłodny poranek 1 listopada 1918 roku przyniesie takie duże zmiany w naszym dotychczasowym, beztroskim życiu.

          Zarówno ja, jak i Tadzik, wychowani wśród rodzinnych tradycji walk wolnościowych i pamiątek z uczestnictwa w nich ojca - legionisty, dziadków – powstańców z 1863 roku i pradziada – żołnierza napoleońskiego, porucznika 12-go pułku ułanów Księstwa Warszawskiego, którzy w uszytych przez Mamę mundurach strzeleckich witaliśmy u nas w domu brygadiera Piłsudskiego, nie mogliśmy przypuszczać, że tak szybko staniemy się również uczestnikami takiej walki.

          Tego dnia, wczesnym rankiem, „wypukani” zostaliśmy na ganek przez starszego od nas, piętnastoletniego Poldka, gazeciarza mieszkającego w suterenach naszej kamienicy. Było wilgotny i chłodny jesienny dzień. Oficyna kamienicy przy Lelewela rozpoczynała codzienne życie. Z otwartych okien i drzwi dobiegało trzaskanie garnków, brzęk kubków, szklanek i talerzy, drażnił powonienie zapach kawy zmieszany z dolatującym z sąsiedniej oficyny swędem przypalonego mleka. Słychać było krzyki rozkapryszonych dzieci i podniesione głosy strofujących je matek. Nad cały ten gwar wybijał się wysoki, przenikliwy i dobrze nam znany głos rudej Julki, służącej radczyni Chomickiej, wyciągającej trochę fałszywie popularną lwowską balladę:

Na Lewandówce, w cichym ustroniu

Pośród jaśminów i krzaków róż,

Tam twa kryjówka straszny Białoniu,

Nabity browning – twój anioł stróż ...

-         Znowu ten tłumok wyje. I furt tego Białonia – skomentował Poldek – a tymczasym wicie chłopaki, że szykuje się jakaś ofynsywa, moży wojna. Stary wrócił w nocy z drukarni „Wieku Nowego” i bałakał, że  gazeta zamknięta, a na ulicach pełno wojska. A Ferdek gadał, że przez Mochnackiego całą noc z Cytadeli tyż szło wojsko i jechali armaty, aż się cała kamienica telepała. To Austriacy uciekali ze Lwowa i podobno wcale ich już nie ma.

-         Będzie pewnie powstanie – powiedział Tadzik – słyszałem w szkole, jak chłopaki mówili.

-         Zbierajcie się, pójdziemy na ulicę – rozkazał Poldek.

Nagle śpiewana piosenka urwała się, a po chwili z kuchni Julki dały się słyszeć głośne rozmowy, zapytania i lamenty  - Ludzi, ludzi, co to bendzi?!   

-         Cicho! – syknął Poldek – to Białkowska i stara Ryfka tak jojkają.

Naraz na ganek wyprysnęła Julka i stukając w sąsiednie okno wrzasnęła – Antośka!, Antośka! Na ratuszu ukraińska fana wisi, a na mieście ukraińskie patroli! Byłaś w sklepi?, bałakali co?  Aaa, cholera, znowu mi mliko wybiegło ...  - zawróciła do kuchni.

       Na ten krzyk zaroiły się ganki, pootwierały się okna mieszkań, w powietrzu krzyżowały się pełne niepokoju pytania i niepewne spojrzenia. Znowu ostry krzyk, tym razem Antośki:

-         Julkaaa! Naszą ulica idzie patrol. Lecę na dół!

Niepokój mieszkańców całej kamienicy narastał, domysły i pytania przerwał z dołu basowy, nieco zachrypnięty głos podpitego jak zwykle dozorcy przyległej kamienicy, Michała Frankowskiego:

-         Likatory!, narodzie! Ukraińcy zajęli nam Lwów. Do broni, wojna! Nie damy kabanom miasta. Hej kto Polak na bagnety ... - zaintonował przerywanym czkawką głosem.

-         Ty durnowaty kirusie, zamknij gemby, chcesz sy grandy narobić? – szarpała się z mężem Michałowa, ale ten, zwykle posłuszny, tym razem wyrywał się:

-         Puszczaj stara, idy na wojne. Bih me!, prendzy ty si wdową zostaniesz, a Ukrainy we Lwowi nie byndzie!

Trzasnęły drzwi stróżówki, zza których dolatywał jeszcze przytłumiony głos Michała:

-         Hej, strzelcy wraz, nad nami Orzeł Biały ...

Na gankach zrobiło się cicho. Ludzie stali jak skamieniali, po mnie przeszedł jakiś dreszcz, wyobraziłem sobie starą Michałową w czerni, idącą za trumną, na której leżała wojskowa czapka Michała, a obok kompanię żołnierzy z czarnymi opaskami ...  Nowa wojna!?

Z odrętwienia wyrwał wszystkich dochodzący z położonej o dwie przecznice od nas Cytadeli ostry, wyraźny trzask wystrzałów z karabinu maszynowego. Wszystkie okna zamknęły się gwałtownie, na opustoszałych gankach pozostała tylko nasza trójka.

-         Władek, weź kluczyk od waszego strychu. Stamtąd widać ratusz i Cytadelę – zakomenderował Poldek.

Biorę kluczyk. W drzwiach wpadają na mnie dwie zdyszane i przejęte harcerki z rozkazem dla Dziuny, że natychmiast ma iść na zbiórkę do Szkoły Konarskiego. Przystaję na chwilę i przyglądam się tej niecodziennej krzątaninie. Dziuna coś w pośpiechu pakuje, chyba ubranie.  Mama też przejęta, ale spokojna, przytula wszystkie trzy dziewczyny. – Dziecko moje, uważaj na siebie, uważajcie wszystkie.  Zawija dwie kromki chleba ze smalcem i wciska do rąk zbiegającej już z tupotem po schodach siostrze - Przyjdź zaraz po zbiórce ... Jeżeli będziesz mogła ... – kończy już po cichu i wpatrzona w puste, otwarte drzwi robi jakby ukradkiem znak krzyża. Dobrą chwilę stoję jak skamieniały. Robi mi się nieswojo. Po chwili cichutko, nie zauważony przez Mamę wymykam się na schody do czekających już tam na mnie Tadzika i kolegów.

               Z kominiarskiego wejścia na dach pierwszy głowę wychylił Poldek. – Wisi! Ogromna, żółto niebieska, a na Cytadeli tyż – oznajmił.

Obaj z Tadzikiem staramy dopchać się do dymnika, ale Poldek nie ruszając się z miejsca  mrozi nasz zapał słowami:

-         Ostrożnie, chłopaki, z głowami, bo mogą do nas z Cytadeli strzelać. Na pewno lornetują całe miasto.

Ciekawość zobaczenia ukraińskiej chorągwi trochę w nas przygasła tym bardziej, że od strony Cytadeli znowu dobiegł terkot karabinu maszynowego, tu na strychu jeszcze głośniejszy i wyraźniejszy. W dodatku Poldek ukradkiem wyciągnął z kieszeni kilka włoskich orzechów i rzucił na dach. Głośny i nagły hurkot tuż nad głowami poderwał nas do ucieczki.

-         Ale z was strachoputy – zarechotał Poldek – orzecha się boją, zafajdane wojaki.

Na schodach pod strychem odbyliśmy naradę. Doszliśmy do wniosku, że musimy zdobyć więcej broni. My z Tadzikiem mamy co prawda dwa austriackie bagnety i patrontaszę, a Poldek parę naboi karabinowych, ale to chyba za mało. Mamy za to dobrą kryjówkę na broń – na strychu, nad pralnią. Poldek, który na dobre już objął komendę, zarządza wyjście na patrol do miasta. Musimy przecież zobaczyć jak wygląda ukraińskie wojsko.

          Schodzimy do naszego mieszkania na pierwszym piętrze. Wewnątrz niespodziewany ruch i zamieszanie. Mama nie poszła do pracy w magistracie. Są za to cztery nie znane nam harcerki. Kiedy one tu przyszły? Dwie z nich wraz z Mamą szyją biało-czerwone opaski i rozetki, pozostałe dwie robią paczki opatrunkowe. Szepczą do siebie po cichu, a nas przeganiają na ganek. Korzystając z okazji łapiemy szybko czapki i zadowoleni wybiegamy na schody.

           Na ulicy nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Wojska i armat nie widać. Dopiero na placu Fredry widzimy z daleka patrol składający się z pięciu żołnierzy idących środkiem jezdni od strony ulicy Akademickiej. Ubrani w dobrze nam znane mundury austriackie, na ramionach karabiny z osadzonymi na sztorc bagnetami, tylko na czapkach zamiast austriackich bączków z literami F J – żółto-niebieskie rozetki. Postali chwilę na placu, rozejrzeli się i zawrócili z powrotem. Poldek namawia nas, żeby iść na Cytadelę, może tam znajdziemy jakąś broń. Zawracamy. Biegnąc najpierw krętą ulicą Frydrychów, a potem stromą i dziwnie dzisiaj cichą Kalecza, dochodzimy do Cytadeli. Przed pierwszym bastionem, w poprzek alei prowadzącej na teren wojskowy, widać zamknięty szlaban i obok budkę wartownika. Jedno i drugie pomalowane w żółte i czarne austriackie barwy.

-         Nie bać się, chłopaki. Powiemy, że mieszkamy na Wronowskich i idziemy do domu – szepcze Poldek.

Udając, że nie widzimy wartownika zbliżamy się do szlabanu. Spojrzałem na Tadzika. Serca biją nam tak silnie, że chyba słychać z daleka. Nagle okrzyk: - Stij!, tutka perechodyt ne wilno!  Stajemy jak wryci, gotowi do ucieczki.

-         Wilno, nie wilno – mówi Poldek i zbliża się do żołnierza. Chwilę się sobie przyglądają, naraz Poldek woła: - Bih me! Toż to Waśka Pawlak z Biłohorszczy! Szczo ty, mene ne znajesz? To ja, Poldek, od kuda ty tutka u Lwowi?

Ciemne, groźne oczy wojaka jaśnieją. Jego dłonie puszczają pas od karabinu i wyciągają się do Poldka.

-         No, to ty, Poldek?. Ja pryjichał dwa dni temu na zad. Z italjańskiego fronta. Poldek, każy szczo u mene w doma. Chłopci kazały, szczo u nas w seli bytwa buła. Kak moja maty, otczec? Każy, Poldek, każy!

Poldek patrzy na nas, czy podziwiamy jego odwagę. Kiwa na nas, więc podchodzimy bliżej i widzimy, jak beztrosko siada na szlabanie i ściska się z żołnierzem.

-         Miesiąc temu, my byli z ojcem u was po kartoszki. U tebe we wsi wsie zdrowi. Wszystkie chaty stoją, matka ciągle za tobą popłakuje, a Paszka czeka i sumuje się.

-         Sława Bohu, wsie zdorowi, każesz, a Paszka czekaje. Sława Bohu. A ja tak żurył sia. Sława Bohu. Każy Poldek jeszczo,  szczo na seli, doma?

-         Dobra, Waśka, daj co zakurzyć. Ja jeszcze śniadania nie jadł – mówi Poldek i klepie żołnierza po ramieniu.

-         U was jednego konia z wozem wzięli na forszpan. A, i Krasulę trzeba było dorżnąć, bo się wzdęła.

-         Na forszpan  konie i woz, a to swołocz. A Krasula dobra buła korowa. Maty zdrowa, chata stoit, Sława Bohu – Waśka zdjął karabin, oparł go o budkę.

Z chlebaka wyciąga dla Poldka tytoń i bibułki, a nam podaje po dwa oficerskie bielutkie, kwadratowe suchary. Siadamy na ziemnym wale obok szlabanu i gryząc smaczne suchary przysłuchujemy się polsko – ruskiej rozmowie.

-         Poldek, ja dwa roki niczoho o swoich ne znał. A żurył sia, a sumował. Proklata wijna! Oj, Poldek, szczo to może buty?

Poldek opowiadał, żołnierz słuchał chciwie, fyrkał nosem i ocierając oczy pytał o to, o tamto, na przemian ściskał Poldka i znowu pytał. Naraz rozejrzał się wokół, rozpiął mundur i zdjął z szyi złoty medalik z łańcuszkiem. Potem wyszpertał z wyciągniętej z kieszeni chusteczki złoty pierścionek i dość duży, też złoty pieniądz.

-         Idy, Poldek do mene do doma. Daj ti wid mene Paraszce. a maty toho dukata. Praszczaj ich wid mene. Ty moj druh. Boh znaje, szczo może buty, a może ja pogibnu w tyj proklatyj wijnie? – otarł oczy brudną chustką, złapał za karabin, spojrzał w niebo i powiedział:

-         No, chłopci, idy wże. W tij czas prijde waha z kapralim. Idy z Bohom, idy szwytko! Wże ich czuć.

-         Z Bohom Wasia – ucałowaliśmy go wszyscy odchodząc szybko.

Jakoś się nam żal zrobiło, że Waśka może „pogibnąć”. Poldek szedł cały czas głęboko zamyślony i na nasze pytania czemu nic nie gada, wcale nie reagował. Dopiero po dłuższej chwili wyrzucił z siebie:

-         Wiecie co? Myślę, że ciężko by mi było strzelać do tego Ukraińca Waśki, a także do innych z Biłohorszczy. Chociaż to „Karaimy”, ale dobre chłopaki. I wszystkie znajomki. Waśka też by wolał siedzieć w domu – zastanowił się chwilę – Trza strzelać z daleka, wtedy nie wiedzieć do kogo się celuje. Zresztą, może oni uciekną. Waśka mówił, że do wojowania wcale się nie palą.

-         Nie turbuj się Poldek – pocieszałem go i siebie – na pewno pójdą sobie ze Lwowa. Przecież w Warszawie, Krakowie i w Poznaniu jest już polskie wojsko. Przyjdą i wygonią kabanów.

Zrobiło nam się lżej. Ale Ukraińcy zamiast uciekać pojawili się właśnie w dole ulicy idąc w piątkę, ale tym razem trzymają karabiny gotowe do strzału i rozglądają się po oknach kamienic. Znowu zabiły nam serca. Mimo woli podrywamy się do biegu, skręcamy w Lelewela i biegnąc coraz szybciej dopadamy do bramy. Już jesteśmy w domu. W naszej twierdzy, w której nasze mamy obronią nas nawet przed całą armią Ukraińców.

W bramie stoi nasz dozorca Jakub,  nie wiedzieć dlaczego z miotłą na ramieniu.

-         Gdzie sy, bękarty zasmarkane, włóczycie?! – zawołał – cała kamienica was szuka! Marsz do domu – groźnie potrząsnął miotłą. Poldek znika, my z Tadzikiem wypadamy przez bramę na podwórko. Na ganku stoi niespokojna Mama i grozi nam palcem.  Ale uśmiecha się. Już z daleka tłumaczymy się, że byliśmy niedaleko od bramy i że to już ostatni raz bez pozwolenia. Spokojnie idziemy po skrzypiących, drewnianych schodach. Jak dobrze i bezpiecznie jest w domu.

            Wieczorem przyszła do nas pani Mościcka. Razem z Mamą wybierają się do dobrze nam znanej pani Lewickiej, redaktorki pisma dla dzieci, „Mały Kwiatek”. Mama przykazuje nam, że mamy iść do Hoszowskich i za nic na świecie nie wolno nam wychodzić na ulicę. Równocześnie pojawiają się u nas dwie starsze harcerki, koleżanki Dziuny i uczeń ósmej klasy naszego VIII Gimnazjum  Króla Kazimierza Wielkiego, który też jest harcerzem. Mama rozmawia z nimi, a nam każe wyjść, ale jeszcze w drzwiach słyszymy, że wypytuje czy nie wiedzą co się dzieje z Elką.

            U Hoszowskich zamieszanie. Służąca Kaśka i pani Hoszowska zapłakane. Staszek i Ludwik pod przysięgą, że nikomu nie powiemy informują nas, że ich ojciec i pan sędzia Walter, też legionista,  poszli do Szkoły Sienkiewicza, gdzie zbiera się polskie wojsko. Mówią nam, że oni też mają rozkaz czekać w domu, aż przyjdzie dla nich powołanie. Są bardzo dumni, jakby już byli w wojsku. Patrzymy na siebie z Tadzikiem, ale nic nie możemy zrobić, bo Mama wyraźnie zakazała nam wychodzić z domu.

         Robi się zmrok. Siedzimy u nich na balkonie i obserwujemy ulicę, po której coraz to przemyka się cichym krokiem jakaś postać. Naraz na niebie pojawia się czerwona raca, a z Cytadeli znowu odezwał się karabin maszynowy. Ciekawe, co robi Waśka, może to on strzela?

          Ktoś puka do drzwi, to ten sam harcerz z naszej szkoły. Powiedział coś pani Hoszowskiej i poszedł. Pani Hoszowska wyraźnie poweselała. Woła do nas, żebyśmy spokojnie siedzieli, bo zaraz będzie kolacja. Znowu rakieta, tym razem biała oświetla całą ulicę. W naszych myślach znowu pojawia się słowo „wojna”.

           Wreszcie wraca Mama. Poszeptała coś z panią Hoszowską i zabrała nas do domu. Idziemy niechętnie, bo z kuchni dolatuje smakowity zapach smażonej kiszki. Jest już bardzo późno, ale musimy się szybko umyć i kładziemy się do łóżek. Dziuny nie ma. Mama siada przy małej lampce w kącie pokoju i coś jeszcze robi. Przed zaśnięciem przesuwają mi się przed oczami sceny i postacie z całego dnia, ale wydaje mi się też, że z naszej kuchni słychać jakieś dziewczęce głosy.

 

 

 

 

IV. Dzień następny

 

 

 

                Wstał nowy dzień. Też chłodny i mglisty, ale jakiś inny. W kamienicy smutno i cicho. Nawet Julka nie śpiewa tej swojej ballady. Ganki puste, pozamykane drzwi nie przepuszczają żadnych dźwięków. U Poldka też drzwi zamknięte, nikogo nie ma, ale w drzwiach zostawił dla nas kartkę. Czytamy, że jak nam się uda, to mamy iść na Cytadelę, zobaczyć, czy nie ma Waśki. Mamy mu powiedzieć, że Poldek poszedł do Biłohorszczy i żeby Waśka dziś i jutro czekał przy szlabanie na wiadomości.

Wracamy do domu.  Schody przed naszymi drzwiami zamiata zapłakana Jakubowa.

-         Co to, pani Jakubowa sprząta sama? A gdzie mąż – pyta Mama.

-         Nie ma go, poszedł, nie wie pani? – odpowiada z płaczem – O ja nieszczęsna, jak ja sobie dam radę?

-         Co robić droga pani, ja też sama z trójką drobnych dzieci. Niech się pani nie martwi, ma pani przecież dorosłego syna. Pracuje i przecież pani pomoże.

-         Syn poszedł razem z mężem – wybuchnęła płaczem Jakubowa – o Boże, Boże, za co mnie karzesz?

Objęły się wpół i weszły do mieszkania.

„Wypukujemy” z mieszkania Staszka i Ludwika. Idziemy całą paczką na strych, tam z pralni widać całe miasto, aż do Persenkówki.. Po drodze dowiadujemy się od Ludwika, że Kaśka rano spotkała Michałową – Michał raniutko poszedł na jakąś „placówkę”.

          Z okien pralni widać przez mgłę miasto, park, błonia i hen daleko stację Persenkówka, ale żadnego wojska. Od strony Korpusu Kadetów i cmentarza stryjskiego słychać dalekie strzały, raz pojedyncze, raz krótkie serie z karabinu maszynowego. Czasem dobiegają też do nas  dalekie odgłosy wybuchów i serii karabinów od strony Dworca Głównego, ale tych okolic ani z pralni, ani z dachu nie widać.

-         Pewnie armata albo handgranaty – struga funia starszy od nas o dwa lata Romek z sąsiedztwa  – wicie, że na mieście bitwa aż strach! Wszędzie w mieście są nasze placówki. Teraz nasi atakują koszary Bema, a Ukraińcy latają po mieście jak durni. Co będziemy tu siedzieć? Chodźmy na Cytadelę, może nas przepuszczą..

                 Po drodze pytamy Mamę, pozwala, ale tylko blisko kamienicy i co chwilę któryś z nas musi się pokazać na chwilę w mieszkaniu. Zbiegam razem z Tadzikiem na dół. Przed domem stoją Romek i Ferdek, Hoszowskich nie puścili z domu. Z wyprawy na Cytadelę chyba nic nie będzie, bo już na ulicy Kalecza stoją karabiny maszynowe i ukraińscy żołnierze kopią rowy. Postanawiamy, że będziemy robić krótkie zwiady na pobliskich ulicach w okolicach placu Akademickiego. Biegiem i na krótko, bo musimy z Tadzikiem meldować się w domu.

                   Na ulicach smutno, miasto jakby otępiałe. Ludzi niewiele, poza licznymi ukraińskimi patrolami. Chodzą z bagnetami na karabinach, ale miny nietęgie. Niektórych napotkanych mężczyzn haltują i sprawdzają dokumenty,  chyba szukają broni. Z rozmaitych stron słychać pojedyncze, choć dalekie wystrzały. Przed piekarniami długie ogonki przytulonych do murów ludzi oczekujących na chleb. Policjantów, którzy dawniej w czasie wojny pilnowali porządku w ogonkach, ani śladu. Ludzie stoją nieruchomo z ponurymi minami, ale odgłosy wystrzałów powodują ożywienie, a nawet uśmiechy na twarzach. Na murach ogłoszenia po polsku i po ukraińsku o obowiązku oddawania broni i zakazie chodzenia po ulicach między ósmą wieczorem, a szóstą rano.

                Po kolejnym zameldowaniu się w domu postanawiamy z Tadzikiem, że spróbujemy dostać się do Waśki na Cytadelę znaną nam drogą przez podwórka i ogrody od strony ulicy  Chmielowskiego albo Mochnackiego. Trochę mamy wyrzuty sumienia, że okłamujemy Mamę, ale przecież Cytadela jest blisko domu. Udaje nam się – po drodze nie widać żadnych Ukraińców. Przy wejściu też spokojnie, tak jak wczoraj. Koło wartownika siedzi Waśka. Poznaje nas z daleka i kiwa ręką - Hojdy chlopci. A hde Poldek?

Trochę mamy stracha, ale podchodzimy bliżej. Waśka nam mówi, żebyśmy się nie bali, bo wartownik jest swojakiem z tej samej wsi. Przekazujemy wiadomości od Poldka. Wasia uradowany mówi, że na pewno będzie czekał aż do wieczora. My zdenerwowani śpieszymy się z powrotem. Mówimy mu o posterunku na Kalecza i Waśka postanawia nas odprowadzić. Bez przeszkód mijamy ukraińskich żołnierzy i za zakrętem żegnamy się z Waśką, który ściska nas i dziękuje za dobre wieści: Z Bohom chłopci. – Bądź zdrów Wasia. Za chwilę, jeszcze z trochę trzęsącymi się kolanami, meldujemy się Mamie.

          Po południu znowu idziemy z kolegami na pobliskie ulice. Nastroje już zupełnie inne. Na ulicach pojawiają się grupki ludzi przekazujących sobie coraz to inne, radośniejsze wiadomości: w Szkole Sienkiewicza jest polskie wojsko – legioniści i POW, Szkoła Kadecka też podobno obsadzona przez Polaków, nasi atakują koszary Bema. Ludzie mówią też, że z odjeżdżających wojskowych transportów austriackich uciekają polscy żołnierze i oficerowie i zgłaszają się do naszych wojskowych placówek.

                 Akademicką koło nas przebiegają znajome chłopaki-gazeciarze z krzykiem: „Prykarpackaja Ruś!, Prykarpackaja Ruś!”

-         Władek, łapaj gazetę! Zabezdurno! – znajomy Antek z Mochnackiego wtyka mi w rękę zwinięty rulon.

-         Coś ty, głupi? Ukraińską?”

-         Bierz, durnowaty!. W środku jest polska ulotka. W domu przeczytasz. Hulaj do chawiry! – i pędzi dalej – Prykarpackaja Ruś!

Z gazetą w kieszeni biegniemy do domu. Przed naszymi drzwiami stoi jakiś nieznajomy ukraiński chłop z tobołkami i stuka. Nikt nie otwiera. Biegniemy do okna od strony ganku, za firanką stoi Mama i daje nam znaki, żeby mówić, że nikogo nie ma w domu.

-         Mamy nie ma, poszła do miasta – mówię.

-         Skaży, ty je Włodik, znakomy Poldka?

-         Tak.

-         No, to dobre. To dla was gościniec wid Wasi. Wy dobre drugi, Boh z wami – postawił pod drzwiami duży worek  i węzełek i poszedł.

W worku były kartofle, chyba z cetnar, woreczek mąki, kawał słoniny i kilkanaście jaj. Och, jak się przydały te frykasy.

 

          U Hoszowskich radość, bo pan Hoszowski przyszedł do domu na kilka godzin, a z nim trzech studentów w mundurkach gimnazjalnych, wynoszą koszyki i torby z jedzeniem. Ludwik mówi, że na spodzie są rewolwery pana Hoszowskiego i amunicja. Mówi, że pan Hoszowski został ważnym komendantem jakiejś placówki w Sokole Macierzy na ulicy Chorążczyzny.    [przyp. red. – w polskiej Żandarmerii Obrony Lwowa jednym z najwyższych oficerów był mjr Wiktor Sas-Hoszowski. Być może chodzi tu o tę samą osobę.]    Ale budynek Sokoła jest zamknięty i bez hasła nikogo nie wpuszczają. Wszystko to tajemnica wojskowa, bo nikt nie wie, że tam są nasi i nikt nie może się o tym dowiedzieć.  Jesteśmy dumni, że o tym wiemy.

              Wieczorem przybiegł Poldek z nowinami. Wywołuje nas na schody. Rano był z ojcem w Biłohorszczy. Mówi, że wrócili razem z rodzicami Waśki, którzy całą rodziną przyjechali furą i rozmawiali z Waśką ze dwie godziny. Teraz spłakani, ale szczęśliwi siedzą u Poldka w domu, a rano pojadą z powrotem. Przywieźli ze sobą dużo różnych zapasów jedzenia. Waśka im kazał rozdzielić to dla Poldka i dla nas. Poldek ma sprawdzić, czy gościniec dla nas dotarł we właściwe miejsce. Bardzo chcemy Waśce i jego rodzinie podziękować, Mama też przypomina nam o tym, ale jest już bardzo późno i strach wychodzić z domu. Tym bardziej, że Jakubowa puka do wszystkich mieszkań i ostrzega, że koło domu kręci się dwóch ukraińskich żołnierzy z karabinami. Dopiero na drugi dzień okazało się, że to był Waśka z Hryćką z tej samej wsi, którzy urwali się z patrolu, żeby u Poldka jeszcze na chwilę spotkać się ze swojakami. Nigdy się już z Waśką nie widziałem i nie mogłem mu podziękować za tak wtedy potrzebne nam zapasy. Do dzisiaj nie daje mi to spokoju. Ale Poldek mówi nam też, że jutro musimy iść do Szkoły Sienkiewicza. Wie na pewno, że tam zbiera się polskie wojsko. Są też takie jak my chłopaki, może nas wezmą. Tylko o tym nie można nikomu mówić, to tajemnica.  Postanawiamy z Tadzikiem, że tam się zgłosimy. Musimy tylko uprosić Mamę, żeby nam pozwoliła. Wracamy do mieszkania.

              U nas mimo późnej pory ciągle ruch. Do drzwi co chwilę stuka jakaś harcerka. Jest ich w środku ze sześć, wśród nich dobrze nam znana Lachmanówna. Niektóre zostają do rana, bo w nocy na ulicach niebezpiecznie. Odbywają wspólnie z Mamą ciągle jakieś narady, szyją biało-czerwone opaski i rozetki na czapki. Widocznie polskiego wojska ciągle przybywa. Słyszymy, jak umawiają się, że Lachmanówna, której ojciec pracuje w szpitalu garnizonowym, ma postarać się o prawdziwe środki opatrunkowe. Dowiadujemy się, że Dziuna jest w Szkole Konarskiego. Tam jest Służba Kobiet. Dziuna jest kurierką do kontaktów placówek z polskim sztabem, więc nie może do nas przyjść. Mama dopytuje się, czy nie wiedzą czegoś o Elce, ale mówią, że chyba nie wróciła do Lwowa, bo na pewno by wiedziały.

Przed zaśnięciem odbywamy z Mamą naszą zaplanowaną rozmowę. Jeden przez drugiego przekonujemy, że musimy też walczyć. Mama na początku próbuje z naszych planów żartować, ale my  jesteśmy bardzo zdecydowani. Mówimy, że przecież wielu naszych kolegów już w różny sposób pomaga w obronie Lwowa i my też musimy. Błagamy mamę, żeby się zgodziła. Mama już nic nie mówi tylko patrzy na nas smutno i słucha. W końcu ustalamy wspólnie, że poczekamy jeszcze kilka dni i jeżeli ta wojna się nie skończy, to Mama się zgodzi i pozwoli nam wziąć udział w obronie naszego Lwowa.  Zasypialiśmy uspokojeni nie wiedząc jednak, że nastąpi to tak szybko.

 

 

 

  

 

 

V. Niespodziewane pierwsze zadanie

 

 

Mijały dni. W wyniku walk miasto było już podzielone na dwie części, polską i ukraińską. Linie frontu codziennie się zmieniały, niekiedy kilka razy tego samego dnia. Choć rozgraniczone okopami i placówkami obronnymi po jednej i po drugiej stronie, to jednak ten podział nie był ścisły. Nasza ulica i bezpośrednio przyległe znajdowały się co prawda we władaniu Ukraińców, ale to nie przeszkadzało Polakom w aktywności. Nawet główny sztab obrony polskiej przy ulicy Senatorskiej znajdował się właściwie w części  ukraińskiej. Stąd kurierzy, przeważnie harcerze i harcerki, przenosili rozkazy sztabu i z powrotem meldunki z placówek.

            Dziwna wojna. – Z ukraińskimi patrolami, w których składzie nie ma oficerów, ludzie rozmawiają po polsku, ci odpowiadają po rusku. Część żołnierzy ukraińskich zupełnie nie wie o co chodzi, chętnie poszli by do domu, ale ich nie puszczają. Liczne są wypadki, że Ukraińców z pobliskich wsi Polacy przebierają w cywilne ubrania, ci zostawiają broń, zostają wyprowadzeni za rogatki i idą do swoich domów.

Nasza ferajna z kamienicy często wyprawia się na miasto, bo ukraińscy żołnierze przeważnie nie zaczepiają, ani nie przepędzają dzieciaków. Znosimy więc wiadomości odbierane później w domu i roznoszone dalej przez innych kolegów i odwiedzających nas często harcerzy.

Na ulicy Ossolińskich w ogrodach i na całej ulicy kopią okopy i jest barykada, tak że dalej Ukraińscy żołnierze nie puszczają. Na Pełczyńskiej, koło pływalni też okopy i stoją posterunki - również nie ma przejścia i nikt nie może się przedostać. Na Stryjskiej i placu św. Zofii – tak samo. Coraz częściej słychać dalekie strzały karabinowe.

W domu u nas coraz częściej pojawiają się dorośli o wojskowym wyglądzie. Wchodzą pojedynczo, ale w bramie kamienicy zawsze któryś z nich zostaje i pilnuje. W piwnicy stale otwarte są drzwi, przez które można się dostać do ogrodu i dalej wąskim przejściem do ulicy Mochnackiego. O tym nikt nie wie, tylko my. Z czasem nasze mieszkanie stało się punktem przerzutowym,. a ze względu na zakaz poruszania się po mieście w nocy, także punktem noclegowym dla kurierów i ochotników.

               Rano tego dnia za oknem siąpiła drobna mżawka, ulice otulała gęsta, szara mgła. Jednym słowem mraka – jak mówiliśmy we Lwowie. Jak zawsze skoro świt byliśmy już ubrani i na nogach, z przygotowanymi małymi pakunkami z ubraniem i jedzeniem. Tak na wszelki wypadek, gdyby było bombardowanie z pobliskiej Cytadeli, czego wszyscy się stale obawiali. W takim wypadku, zgodnie z ustalonym planem, mieliśmy wszyscy biec do piwnicy, skąd w razie czego można było przez bramę wyjść na Lelewela, albo naszym tajemnym przejściem, przedzierając się przez zarośnięty zeschłymi chabaziami ogród – na ulicę Mochnackiego. Jeszcze nie skończyliśmy jeść śniadania, jak przybiegła kurierka, Danka Kuligowska, koleżanka Dziuny. Ma rozkaz, który musi być natychmiast doręczony na polską stronę. Rozkaz jest tak ważny, że wysłano trzech kurierów różnymi trasami.  Ten ma być doręczony najkrótszą, ale też najtrudniejszą drogą przez ulicę Pełczyńską, gdzie jest silnie obsadzona ukraińska placówka, która nikogo nie przepuszcza. Danka próbowała, nawet dwa razy, ale jej nie puścili i o mało co nie zatrzymali. Może jedynie jakieś dziecko dało by radę się przekraść - może przepuszczą, jak się to już nieraz zdarzało.

Rozkaz trzeba zanieść na ulicę 29 Listopada, do pani Kotulowej, a oni dostarczą już dalej. Mama bardzo się o nas boi, ale zgadza się, że pójdziemy obaj z Tadzikiem. Ukraińcom mamy mówić,  że idziemy do naszej ciotki Maryni po kartofle. A na miejscu musimy powiedzieć hasło – każdy z nas osobno musiał zapamiętać i kilka razy powtórzyć trzy zdania. Ważne, żeby nie pomylić tego, co mamy powiedzieć Ukraińcom i hasła. Dostajemy worek i torby. Rozkaz mama zaszywa mi w kołnierzyk  koszuli.

Podprowadzeni do placu św. Zofii, wycałowani przez zdenerwowaną mamę i przepytani, czy nie zapomnieliśmy hasła, ruszyliśmy  dziarskim krokiem ulicą Pełczyńską wzdłuż Cytadeli, wprost na widniejących w oddali kilku żołnierzy stojących koło owiniętej drutem kolczastym zapory.

Trzęsąc się z zimna i ze strachu tłumaczyliśmy gdzie i po co idziemy, a na zdecydowaną i groźnie brzmiącą odmowę przepuszczenia nas, ze strachu, zdenerwowania i wstydu, że będą się wszyscy w kamienicy z nas śmiać, zaczęliśmy płakać. I chociaż bardzo chcieliśmy być dzielni, to w żaden sposób nie mogliśmy się uspokoić i ryczeliśmy coraz to silniej i rzewniej. Dobrodusznie usposobieni ukraińscy żołnierze przestali robi groźne miny i byli tym naszym płaczem zakłopotani do tego stopnia, że zawołali jakiegoś innego, starszego rangą, a ten po zrewidowaniu nam kieszeni i przeszukaniu toreb i worka kazał nas przepuścić, ale zapowiedział, że ciotka musi nas odprowadzić, inaczej nie przepuszczą nas z powrotem.

Chlipaliśmy jeszcze aż do następnej, jeszcze silniej obsadzonej placówki, której żołnierze na widok naszych zasmarkanych i  brudnych od rozmazywanych łez twarzy, przepuścili nas bez żadnych trudności. Nastrój zmienił się nam natychmiast. Po przejściu kilkunastu metrów  przestaliśmy chlipać i pociągać nosami i spoglądaliśmy na siebie dumni i szczęśliwi. Szliśmy dziarskim, długim krokiem pamiętając jednak dawane nam w domu przestrogi, że za nic w świecie nie wolno nam biec, ani uciekać. Szybko doszliśmy do znanego nam budynku, biegiem popędziliśmy po schodach. Zapukaliśmy. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast, stał w nich jakiś mężczyzna.

-         Do kogo?, co chcecie? – zapytał.

-         Do, ... pani Kotulowej – wybąkałem całkowicie zaskoczony i zdetonowany.

Przecież drzwi miała otworzyć kobieta.  Miałem zupełną pustkę w głowie.  My od cioci Maryni po kartofle ...  – i znowu pomyłka. Przecież mieliśmy powiedzieć, że przychodzimy do cioci Maryni; i po mąkę, a nie po kartofle. Odzew powinien brzmieć „mamy tylko trochę żytnio pszennej”, a nasza kolejna odpowiedź: „będzie dobra na kataplazmy”.

Na szczęście do przedpokoju weszła pani Kotulowa i poznając nas spytała zdziwiona po co nas mama przysłała. Trochę speszony obecnością nieznanego nam mężczyzny Tadzik wyjąkał bezbłędnie hasło. Odpowiedź zdziwionej pani Kotulowej spowodowała, że odetchnąłem z ulgą.

-         No chodźcie kochane dzieciaki – zagarnęła nas do środka – że też przysyłają takie dzieciaki, nie mógł to przyjść ktoś dorosły? No, co tam dla mnie macie?

-         My ... po mąkę – wybąkałem niepewnie patrząc na stojącego ciągle obok nas mężczyznę. Zapadła cisza.

-         Zdzichu, idź na chwilę do pokoju – domyśliła się pani Kotulowa, a do nas powiedziała półgłosem – ten pan jest komendantem placówki, więc nie macie czego się bać. Dlaczego was przysłali, a nie kogoś dorosłego?

-         Musieli, bo ulice pozamykane i nikogo dorosłego nie puszczą. Nas ledwo puścili, bośmy płakali, ale musi nas pani odprowadzić na posterunek, bo nie puszczą nas z powrotem. Musimy też mieć trochę kartofli – mówiliśmy jeden przez drugiego – Mamy bardzo ważny rozkaz, który zaraz musi być dostarczony. Pani wie dokąd, ale natychmiast, bo bardzo pilny. Jest zaszyty w mojej koszuli ...

Pani Kotulowa, nie wiadomo dlaczego ocierając łzy, wypruła złożony w pasek papier z mojego kołnierzyka i zaniosła go do pokoju, w którym zniknął mężczyzna.

-         Teraz zrobię wam herbaty i musicie coś zjeść, a ja przez ten czas zeszyję koszulę tak, żeby nikt nic nie poznał.

Dała nam po trzy duże, białe wojskowe suchary. Były bardzo smaczne. Spojrzeliśmy na siebie przejęci i dumni, poczuliśmy się jak żołnierze, ale to co nastąpiło za chwilę przeszło wszelkie nasze oczekiwania. Drzwi od pokoju otworzyły się, przed nami stanął ten pan, trzasnął obcasami i podając każdemu z nas rękę powiedział:

-         Jesteście dzielni żołnierze polscy. Cześć wam! Powiedzcie, że rozkaz będzie dostarczony natychmiast i że odebrał go Kotula-Roj! – i ... zasalutował.

Myślałem, że serce wyskoczy mi z piersi. Czerwony jak burak poderwałem się i wykrzyknąłem „na rozkaz!”, ale kolana pode mną drżały. Tadzik wyglądał podobnie. Chyba mało nie pękliśmy z przejęcia, dumy i radości. To, co wtedy czułem naprawdę nie da się opisać, ale też nie sposób tego zapomnieć.

            Pani Kotulowa nasypała do worka kartofle, a do torby włożyła trochę jabłek i woreczek mąki. i wyszliśmy z domu. Ja z Tadzikiem nieśliśmy torbę, a pani Kotulowa worek z ziemniakami i tak doszliśmy do barykady przy Pełczyńskiej. Z daleka już widzimy mamę czekającą na ulicy, kilkanaście metrów za zasiekiem. Z pływalni wyszedł oficer, ten sam który nas wcześniej przepuścił i kazał nas zrewidować. Żołnierze obszukali nam kieszenie, kartofle wysypali z worka, nawet mąkę przesypywali i przeglądali. W końcu nas puścili. Mama wzięła na plecy worek, a ja z Tadzikiem torbę i dumni, z dziarskimi minami pomaszerowaliśmy do domu. Taki był początek naszej służby w obronie Lwowa.

             Nie wiadomo kiedy zrobił się wieczór, bo do domu dotarliśmy już o zmroku. W kamienicy spokój. Uzgodniliśmy z Mamą, że nikomu nie będziemy opowiadać o naszym zadaniu, zresztą to przecież wojskowa tajemnica. Ale przecież Staszkowi i Ludwikowi możemy, jeżeli się zabihmają, że nikomu nie pisną ani słowa. Idziemy więc we dwójkę do Hoszowskich, ale niewiele zdążyliśmy im opowiedzieć, kiedy rozradowana Mama woła nas do mieszkania. Co za niespodzianka! – jest Ela i Dziuna. Okazało się, że Elka wróciła do Lwowa, poszła do Szkoły Konarskiego i tam od razu spotkała Dziunę. Obie urwały się na chwilę do domu. Ściskamy się z naszymi siostrami i wszystko im opowiadamy, ale czasu nie mają za dużo. Rozmawiamy, a jednocześnie obie siostry razem z Mamą w gorączce pakują ubrania i różne drobiazgi dla Eli. Przyszła z Tomaszowa na piechotę i nic ze sobą nie ma. Za chwilę na nowo całujemy się i ściskamy, bo obie przed nocą muszą być z powrotem w Szkole Konarskiego.

 

 

        

 

 

VI. Góra Stracenia

 

         Znów mija kilka dni. Już cała rodzina jest zaangażowana w obronę Lwowa. Elka ma służbę w dowództwie III-go Odcinka w Szkole Konarskiego, ale działa bezpośrednio na froncie, dopiero dużo później dowiadujemy się o jej wyczynach.

 

            [przyp. red. – w tym miejscu cytuję szereg fragmentów książki dr Ewy Grodeckiej p.t. „Pierwsze ćwierćwiecze harcerstwa żeńskiego” (część I – IV), wydawnictwo „Na Tropie”, Warszawa 1937., odnoszące się do działalności Felicji Władysławy Wolff w okresie, który obejmują niniejsze wspomnienia:

 

     Pierwszy zastęp II drużyny lwowskiej powstał na jesieni r. 1911 utworzony przez grupę dziewcząt z I drużyny, uczennic seminarium nauczycielskiego. Ostatecznie drużyna zastała zorganizowana w lutym 1912 r. przez uczennicę seminarium, Elę Wolffównę. Drużynową została mianowana Maria Germanówna, nauczycielka gimnastyki, która w czasie pobytu swego w Anglii zainteresowała się skautingiem. Faktycznie jednak drużynę prowadziła Wolffówna.

(...) Wielka ideowość Eli Wolffówny (przybocznej) i zapał dziewcząt pokonywały wiele trudności, związanych z warunkami szkoły ultrakwistycznej państwowej – austriackiej.

      

       (...)   W sierpniu 1914 r. wszystkie obecne we Lwowie skautki II drużyny otrzymały przydziały w Polskiej Służbie Sanitarnej jako kurierki, skończyły kurs sanitarny zorganizowany przez naczelnika dr Wyrzykowskiego w „Sokole”, pracowały w biurze zbiórki Daru Narodowego itp. Nastrój tej pracy był wzorowy, harcerski.

    „Po zawieszeniu przez Naczelnictwo Skautowe pracy drużyn z powodu zbliżających się wojsk moskiewskich, szczególnie zaś po zajęciu Lwowa przez nie, skautki (jak całą ludność miasta) opanowało przygnębienie. Ale tylko chwilowo to trwało. Obowiązki najrozmaitsze wzywały, więc skautki nasze znalazły się na stanowisku”. Niewiele ich było, bowiem znaczną część wraz z rodzinami zarządzenia austriackie rzuciły na wychodźstwo.

              O skautowej jawnej pracy nie było można pomyśleć, jednakże już z początkiem października 1914 roku rozpoczęły się „tajne zbiórki” pod kierunkiem Eli Wolffówny w oficynowym lokalu przy ul. Grottgera 6.  Drużyna liczyła tylko 12 skautek, prawie same zastępowe.

 

     (...)  Na wiosnę 1916 r. nastąpił odpływ najlepszych sił drużyny na posady nauczycielskie. Skautki Wolffówna, Skrytekówna Jadwiga, Wenzlówna Zofia, Smidowicz Wanda poszły ze Lwowa. Wszystkie one były zastępowymi, ale wieś polska jeszcze bardziej potrzebowała ideowych ludzi.”

 

 (obrona Lwowa  w 1918 r.) (...) Wśród harcerek pracujących w kuchni znajdowała się Felicja Szczęsna Wolffówna. „jeżeli nikt nie złożył relacji o tej niezwykłej dziewczynie” – pisze Helena Paliwodzianka – „która od swych lat dziecięcych, jako uczennica szkoły ludowej św. Antoniego wciągnięta do tajnej roboty, poprzez bohaterskie ratowanie legionistów-królewiaków, którzy dostali się do niewoli rosyjskiej w r. 1914 i 1915, poprzez pracę w P.O.W. i udział w walkach o Lwów, oraz udział w wyprawie kijowskiej, całym życiem stale walczyła o wolność i wielkość Polski – niech te moje słowa nieudolne będą dowodem istnienia Eli Wolffówny. Ona wszak sama śmiechu pełne ma usta, gdy jej proponujemy, by spisała swe dzieje. Zawsze ma ważniejszą robotę.”

Ela Wolffówna była w r. 1918 nauczycielką we wsi Krynice pod Tomaszowem Lubelskim. Na wieść o wypadkach we Lwowie rwie się do miasta, ale i w tomaszowskim miała już obowiązki, stojąc na czele zorganizowanej przez siebie grupki P.O.W. z chłopców wiejskich.

       „W tym samym czasie, co u was we Lwowie – pisze Ela Wolffówna w liście do dr Jadwigi Włodek-Sanojcowej – zaczęli u nas peowiacy, więc byłam przymurowana w Krynicach. Do Lwowa wybrałam się dopiero wtedy, kiedy powiat tomaszowski był już formalnie zorganizowany; było to zdaje się koło 5-8 listopada. Do Bełżca szłam piechotą. Po drodze nic nadzwyczajnego, dużo luzem chodzącego wojska, jeszcze więcej samozwańczych władz w osobach ochotników ukraińskich. Ale ci rewidowali pakunki, a ja miałam tylko chustkę, no i czepiali się przede wszystkim chłopców, więc i tu wychodziłam na czysto. Jubel był dopiero w Żółkwi, bo wyszłam stamtąd po południu, zaczęło lać i zrobiło się ciemno; ale tu znowu spotkałam całe bandy uciekających ze Lwowa Żydów i ci byli najlepszymi drogowskazami. W Brzuchowicach spotkałam pewnie z 50 żołnierzy rosyjskich, którzy naiwnie pytali, czy daleko i czy tędy droga do „Rassiji”. Na jakimś rozstaju pierwszy raz zapytałam o drogę do Lwowa. Ale ta głowa, która się w oknie pokazała przeżegnała się tylko szybko i trzasnęła szybą, więc po tej „ścisłej informacji” poszłam, kierując się tylko odgłosem strzałów. Przebrawszy się u Heleny Suchockiej jawiłam się u was. Zgłosiłaś mnie sama p. Kamińskiej. Najpierw szyłam razem z Tobą, później odesłałyście mnie do kuchni ...”

       ... Ela rwie się na front – pisze o jej pracy w szkole Konarskiego H. Paliwodzianka – lecz przyjmuje każdą robotę. Wobec czego jeździ z żołnierzem na kuchni polowej rozdawać frontowym placówkom żywność. Im bliżej frontu, tym gorzej; na dobrą sprawę należałoby przeczekać, lecz Ela sądzi, że żołnierz nie może walczyć o głodzie, a harcerka nie może zawieść oczekujących na froncie. Wobec oporu żołnierza-woźnicy, z uśmiechem mówi: „No to zleźcie”. Bierze lejce z rąk zdumionego chłopca, strąca go z kozła i mknie co siły w koniu, zanosząc się od śmiechu na wspomnienie zgłupiałej miny tak sromotnie zrzuconego z wózka wojaka. Objechała wszystkie swoje pozycje, nakarmiła wszystkich swoich chłopców, wróciła do szkoły Konarskiego szczerze rozbawiona, opowiadając o kawale, jaki urządziła swojemu koledze i szukając go po szkole. Długo jeszcze przy skrobaniu kartofli w szkole Konarskiego lub przy składaniu worków, wspominano o tym, „jaka ta Ela morowa” ...]

 

Mama dyryguje harcerkami ciągle kręcącymi się w naszym mieszkaniu i pomaga im w różnych pracach. Wieczorami często wychodzi na jakieś zebrania. Poza tym prowadzi dom pani Lewickiej, codziennie sprząta i gotuje, a za to przynosi dla nas wszystkich kolacje i chleb na cały dzień. Ja jestem przydzielony do Szwarcenberg-Czernego jako meldunkowy, Tadzik też biega z meldunkami, a czasami dostaje przydział do kuchni i wtedy fasuje jedzenie dla całej rodziny. Ale obaj nocujemy w domu, a rano znowu się zgłaszamy na placówce. Dziuna w sztabie przy ulicy Senatorskiej, ciągle za nami biega i pilnuje. Dla takich, jak my dzieciaków nie jest już tak bezpiecznie, jak na początku, bo Ukraińcy tak jak dorosłych zatrzymują i często z daleka strzelają.

          

 

             Pewnego dnia, gdzieś w połowie listopada, zostałem wysłany z meldunkiem na ulicę Szpitalną do Sztabu Odcinka. Po przyjęciu meldunku kazano mi udać się do dowództwa rejonu na ulicę Kleparowską; jak wynikało z rozmów prowadzonych w sztabie, już drugi dzień nie mieli stamtąd żadnych wiadomości.

Bocznymi uliczkami przedostałem się na Kleparowską. Ulica była pusta. Tylko od czasu do czasu pośpiesznie ktoś się przemykał, najczęściej były to kobiety, które ostrzegały mnie przed ostrzeliwaniem ulicy, lub dziwiąc się skąd się tu wziąłem, wypytywały mnie do kogo idę. Najczęściej jednak krzyczały na mnie, bym szedł do domu i nie wałęsał się po mieście.

W dowództwie zastałem tylko dyżurnego, niewiele ode mnie starszego chłopca, który poinformował mnie, że dowództwo jest na „linii frontu”.

-         Musisz iść dalej Kleparowską, front jest już przed Górą Stracenia i tam jest nasza placówka. Wartownik zaprowadzi cię dalej, idź lewą stroną ulicy.

Przed stokiem góry zobaczyłem stojącego za murem wartownika. W mundurku gimnazjalnym i niemieckim hełmie opadającym mu na uszy, uzbrojony w karabin Manlichera z nałożonym bagnetem zawołał:

-         Stój! Gdzie idziesz ofermo? Tu nie wolno. Nie słyszysz jak strzelają?

-         Jestem meldunkowy ze Sztabu Odcinka do porucznika Zajączkowskiego – odparłem.

-         Chodź za mną, pójdziemy tamtym okopem do góry. Schyl się, bo Karaimy gęsto strzelają. Tu niebezpiecznie – front!

Istotnie, słychać było pojedyncze strzały, a świst pocisków dowodził, że oddawane były w naszą stronę. Poszedłem za wartownikiem. W głębokim rowie siedziało paru chłopaków i starszych żołnierzy. Wszyscy mieli na rękawach czarne opaski z trupią główką. Na czapkach czerwono-białe rozetki, takie same jak te, które szyła Mama z harcerkami i srebrzyste orzełki powycinane z puszek po konserwach. Niektórzy w wojskowych płaszczach, inni w granatowych, studenckich „mantlach”. Obok każdego stał oparty o ścianę okopu karabin. Rozmawiali po cichu, niektórzy palili papierosy.

-         Co oni tu robią? – spytałem.

-         To rezerwa. My jesteśmy Batalionem Śmierci – napuszył się mój przewodnik. – Tu jest najniebezpieczniejsza placówka. Od nas wszystko zależy. Staszek!, zaprowadź go do porucznika, to jest meldunkowy ze sztabu odcinka.

Staszek, niewiele ode mnie starszy podniósł się z ziemi.

-         Uważaj chłopczyku, tam wyżej musisz się schylić, bo na górze jest niebezpiecznie. Możesz dostać kulkę.

-         Nie jestem żaden chłopczyk, ale meldunkowy ze Szkoły Sienkiewicza przydzielony do Sztabu – odpowiedziałem obrażonym głosem

-         He, he – zaśmiali się przysłuchujący się naszej rozmowie chłopcy – to ty jesteś z „kartoflanego wojska”? No chodź wojaku.

Był to przytyk, gdyż istotnie, najmłodsi z załogi szkoły przydzielani byli do prac pomocniczych, to jest do kuchni, zaopatrzenia, warsztatów naprawczych lub jako gońcy do miasta i w walkach zwykle udziału nie brali.

Porucznik, legionista w sinym mundurze i maciejówce, na mój widok złapał się za głowę:

-         Czy oni zwariowali, żeby na taki ostrzał posyłać takich gnotów? Co ja z tobą zrobię? Meldunku teraz nie mogę pisać, bo szykuje się znowu atak. Połóż się w rowie za tym pomnikiem, nie wystawiaj głowy, bo cię mogą postrzelić i czekaj – mówiąc do mnie uważnie przez lornetkę obserwował przedpole.

Ostrożnie wyjrzałem zza pomnika. Strome zbocze Góry Stracenia, na której się znajdowałem, przechodziło łagodnie aż do widniejącego na horyzoncie szeregu domków i wielkiego bloku koszar. Wśród nich roiło się od drobnych figurek Ukraińców w sino-zielonych, austriackich mundurach. Białawe dymki oddawanych serii z karabinów maszynowych oraz świst coraz gęściej przelatujących pocisków spowodował, że schowałem głowę za pomnik i silniej przycisnąłem się do ziemi. Nagle zrobiło mi się straszno, chciałem być jak najdalej stąd, w domu lub biegać z meldunkami po mieście gdzie mogłem być ważny, ale bezpieczny.

-         Meldunkowy! – słyszę ostry głos z dołu.

-         To do ciebie – ponagla mnie najbliżej leżący żołnierz – leć tam na dół do schronu. Schyl się i biegnij okopem.

-         Jestem – melduję się po chwili.

W głębokim rowie przykrytym paroma deskami siedział porucznik pisząc coś na karteczce.

-         Nie boisz się? – spojrzał na mnie – możesz polecieć do tych czerwonych domków?. Tam jest nasza reduta.

-         Mogę! – odpowiedziałem ochoczo szczęśliwy, że wydostanę się z tego, coraz silniejszego ostrzału.

-         To leć! Masz tu karteczkę, oddasz ją sierżantowi Kucharskiemu i powiedz, że szykuje się atak w ich stronę. Tutaj masz rakietnicę, oddaj ją sierżantowi. Jak chmara z tych zarośli na dole wyjdzie na niego i będzie z nim źle, niech wystrzeli rakietę, to mu podeślę paru chłopaków. Jakby musieli się cofnąć, to tylko okopem w naszą stronę. Powtórz!

-         Teraz tym okopem do ulicy, potem ulicą do czerwonego domku, dalej okopem do stanowiska ... – wyrecytowałem jednym tchem.

-         Dobra! No, to brykaj!

Do sierżanta Kucharskiego dotarłem bez przygód. Ten nie zdziwił się moim wiekiem, gdyż pamiętał mnie z parodniowego pobytu w Szkole Sienkiewicza.

-         No, sraczu, awansowałeś, jak widzę, z kartoflarza na meldunkowego. Nim się wojna skończy jeszcze generałem zostaniesz.

Po wysłuchaniu meldunku i odczytaniu karteczki zasępił się.

-         Do tej pory mieliśmy jaki taki spokój, ale teraz szykuje się ładna zabawa, a mnie ubyło pięciu rannych żołnierzy – spojrzał na mnie bystro – a umiesz ty podawać taśmę?

-         Umiem – odpowiedziałem wprowadzony w błąd spokojem, jaki tu panował i nie mając ochoty wracać do gęsto ostrzeliwanego stanowiska porucznika.

Wprawdzie nigdy nie obsługiwałem karabinu maszynowego, ale przenosząc kiedyś skrzynki z taśmami widziałem, jak to się robi. Sama taśma też nie była mi obca, bo często kazali nam nadziewać ją nabojami.

-         No, to chodź! Tam jest dobrze umocnione stanowisko, to nic ci się nie stanie.

Przeszliśmy kilka kroków do gniazda karabinu maszynowego.

-         Antek, masz tu tymczasem nowego podającego. A Franek niech zajmie miejsce rannego Zdzicha nim nadejdzie pomoc – zawołał sierżant.

Celowniczy nazwany Antkiem spojrzał w moją stronę.

-         Cholera jasna, czyś ty z byka spadł, żeby mi na podajnego takiego gnota dawać?! Czy w tym wojsku już nikogo nie mają, tylko samych gówniarzy? Nie jestem niańką, żeby mu tyłek podcierać, jak się ze strachu zesra!

-         Nie mam nikogo innego, a szykuje się atak kabanów. Wstrzelajcie się w te krzaki i drzewka, bo stamtąd  wyjdzie natarcie. Jak go przyuczysz, może się nada.

Celowniczy zwrócił się do mnie. – Te, mikrus. Właź tu i pokaż, co umiesz. Załóż nową taśmę!

Wyjąłem taśmę z pudełka i chciałem ją włożyć w szparę karabinu, ale zapomniałem, że najpierw trzeba otworzyć zamek.

-         Komu ty najduchu chcesz gitar kręcić, ta ty nigdy jeszcze nawet karabina nie pomacał! Franek, pokaż mu co ma robić, bo mnie szlag trafi!

Franek otworzył zamek, założył taśmę, spokojnie, szczegółowo tłumaczył co i jak mam robić.

-         Uważaj, żeby taśma za bardzo nie zwisała, bo się zrobi pętla i żeby szła równo ze szparą. Jak się skręci, to popraw, wyprostuj. Musi się równo wysuwać z pudełka, czasem trzeba ją trochę wyciągać. Pudełko postaw równo pod szparą i podaj taśmę celowniczemu, on sam ją sobie założy. Patrz się tylko na taśmę i szparę. Rękę trzymaj,  ... o tak, żebyś w razie czego mógł zaraz poprawić, Nigdzie się nie oglądaj, nie wystawiaj głowy zza tych kamieni., uważaj tylko na taśmę – sprawnie prawą ręką wysuwał taśmę z pudełka, a lewą lekko unosił ją do góry – no, spróbuj!

Karabin zatrzaskał tak głośno, że aż się cofnąłem.

-         Nie pietraj się, równo taśma! No, widzisz, sama idzie. Panie kapral, jeszcze ze dwie serie, to się nauczy.

-         Gdzie patrzysz? Głowa za kamienie! Co się tam na dole dzieje, to cię nic nie obchodzi, patrz tylko na taśmę – Franek spojrzał na mnie z boku – Ty chyba jesteś z Lelewela, kolega Ferdka z ulicy Kalecza? To mój brat. No, nie bój się, nic ci nie będzie. To dobry okop, tylko nie wystawiaj głowy zza kamieni.

Panujący spokój przerwały zrazu pojedyncze strzały, potem nasilający się, prawie nieustanny odgłos wystrzałów i świst lecących nad naszymi głowami pocisków.

-         Uwaga chłopaki, zaczyna się! – krzyknął kapral.

Tam w dole zaterkotały karabiny maszynowe. Mimo woli cofnąłem się w tył rowu.

-         Nie bojaj się! Jak świszczy, to nie twoja – zawołał wesoło celowniczy – ustaw koło siebie pudełka z taśmami i uważaj. Nie wyglądaj ... Uwaga, taśma!

Na dole zaczynało się dziać coś niedobrego. Już nie było słychać pojedynczych strzałów, ale całe salwy, nad które wybijał się nieustanny trzask karabinów maszynowych. Nad nami i wokół nas pociski wyły, gwizdały i furczały. Nagle doleciał do nas zrazu przytłumiony, a potem coraz silniejszy i wyraźniejszy okrzyk „Urraa, urraa, wpierodchłopci!”

-         Franek, machnij no ze dwa granaty – przekrzykiwał jazgot karabinu celowniczy – może się przestraszą!

-         Idzie ich jak mrówków, całe pole.

Wzdłuż całej linii zagrzmiały wystrzały coraz to szybsze, coraz to bardziej bezładne. Nasz karabin trzaskał ogłuszającym łoskotem, czasem zachłystywał się i wtedy celowniczy krzyczał – Taśma sraczu, równo taśma!

Leżałem przytulony bokiem do ziemi, taśma przesuwała się po moich wyciągniętych rękach. Byłem jak nieprzytomny.

-         Rezerwa, do okopów – ryknął sierżant – szybki ogień po zboczu, nisko strzelać drużynami!

Zrobił się straszny hałas, nawoływania: bij!, granatami w nich!; krzyki, jęki, wołanie sanitariuszy. Zmartwiały nie wiedziałem co się ze mną dzieje, pamiętam tylko powtarzający się stale okrzyk celowniczego: - Taśma równo! Trzymaj taśmę sraczu! Dawaj nową taśmę!

Karabin nasz zamilkł nagle, z dołu dobiegł wyraźny, wzmagający się okrzyk: urraa, urraa!

-         Rany Boskie, gówniarzu, podaj nową taśmę, szybko dawaj!

Ktoś podsunął mi pudełko i chyba wcisnął taśmę w rękę. Znowu zagrzmiał nasz karabin.

-         Granatami! – ryknął sierżant. Rozległy się silne wybuchy i chmury dymu wzniosły się nad nasz okop.

-         Antek, nakryj drugą falę, bo ta  słyszę jak się cofa – woła sierżant i kątem oka widzę, jak z rakietnicy wzbija się w niebo czarna smuga.

-         Chłopcy, co drugi strzela. I nie Panu Bogu w okno, ale w Ukrainę, w Zakarpacką Ruś! – pobiegł w drugą stronę okopu, skąd zachłystywał się krótkimi seriami drugi karabin.

Nagle nasz karabin ucichł, usłyszałem krzyk „Jezus!” i celowniczy zsunął się na dno okopu.

-         Sanitariusz! – krzyczy Franek lecąc do niego z bandażem – sanitariusz! Z dołu znowu wrzask: Urraa!!

Nie wiem, jak to się stało, że przesunąłem się na miejsce celowniczego, złapałem za rączkę i nacisnąłem spust. Strasznie szarpnęło mi rękę i odczułem silny ból w ramieniu i plecach. Karabin przechylił się nieco ku dołowi, zaterkotał równo i bardzo głośno. Lufa sama przesuwała się wolno to na prawo, to na lewo, taśma wysuwała się równo z pudełka. Nie wiem, czy długo to trwało. Nagle karabin zamilkł. Nie pomogło kilkakrotne naciskanie na spust. Rozejrzałem się za Frankiem, by go wołać na pomoc i wzrok mój padł na celowniczego – głowa i twarz we krwi, oczy zamknięte, mundur cały czerwony. Zrobiło mi się zimno i jakoś dziwnie. Jak przez sen usłyszałem głos sierżanta dobiegający gdzieś z daleka, bardzo daleka: - meldunkowy, zostaw karabin i chodź do mnie. Chciałem odpowiedzieć i ... nie wiem, co było dalej.

Leżałem na dnie rowu, ktoś trzymał moje nogi do góry, ktoś uderzał mnie po twarzy. Podniosłem głowę, obok stał sierżant. – No jak, lepiej ci?

-         Co tak cicho? – spytałem.

-         Ano, cofnęli się, ale zaraz znowu zaczną. Lepiej ci? To biegnij szybko, jak tylko możesz, do porucznika o pomoc i o celowniczego. Na razie ja będę obsługiwał tą maszynę. Powiedz, że cały atak idzie na nas, na dole szykują się dwie kompanie. Nakryli nas ogniem i długo tak nie wytrzymamy. No, rwij ile masz siły!

Już biegnąc znowu usłyszałem wzmagający się trzask wystrzałów...

 

 

 

Zdyszany dobiegam na miejsce.

-         Panie poruczniku! Melduję, że celowniczy zabity, atakują trzy kompanie od Domu Inwalidów, cały atak na nas. Sierżant prosi o celowniczego i pomoc, bo sam nie wytrzyma, mamy ośmiu rannych, w tym pięciu ciężko ...

-         Zbyszek! – krzyknął porucznik – granaty, karabin maszynowy i pluton żołnierzy! Więcej nie mogę dać, bo od cmentarza coś się na nas szykuje. Powiedz sierżantowi, że zrobimy pozorowany atak, może się zatrzymają. Biegnijcie ile siły, bo słyszę, że tam źle!

Biegnąc co tchu ulicą Kleparowską zobaczyliśmy wzbijającą się w górę czerwoną rakietę.

 - Oho, musi tam być źle, porucznik prosi o pomoc – krzyknął któryś z żołnierzy.

Zbliżaliśmy się do okopu. W zgiełku panującym na wzgórzu wyraźnie słychać było terkot dwóch karabinów maszynowych.

-         Coś ty pieprzył porucznikowi o celowniczego, jak u was wyraźnie biją dwa karabiny – zawołał ktoś do mnie.

Rowami wpełznęliśmy do stanowiska sierżanta. Zdałem raport i wyjrzałem na dawne moje miejsce. Przy karabinie siedział jakiś starszy, siwy człowiek w austriackim mundurze kanoniera strzelając krótkimi seriami, a jako podający leżał z obwiązaną głową dawny celowniczy. Jedną ręką podawał taśmę, a drugą przewiązaną bandażem kiwał przyjaźnie w moją stronę.

Naraz, nad naszymi głowami rozległ się głośny szum i świst, a zaraz potem okropny huk targnął powietrzem. Ziemia zatrzęsła się, na przedpolu przed nami wzniósł się do góry czarny tuman dymu, z okopów zsypywały się na dół grudki piasku. Wszyscy przytulili się do ziemi, a ogień karabinów raptownie się urwał. Znowu szum i znów potworny huk. W nagłej ciszy rozległ się głos sierżanta – Nie bać się chłopaki! To nasi z Bema biją z armat do Karaimów.

-         No, chłopaki! Salwy drużynami! I celować do cholery! Mamy pomoc. Teraz damy im bobu. Granatów na razie nie rzucać. Oszczędzać.

Zaterkotały nasze trzy karabiny maszynowe. Szum armatnich pocisków już nie straszny. Wybuchy na pozycjach wroga i dym snujący się od stoku góry poprawił wszystkim samopoczucie. Okrzyki „urraa!’ przycichły, wyraźnie zelżał też kierowany w naszą stronę ogień.

Znowu usłyszeliśmy głos sierżanta: - Zmniejszyć ogień! Strzela co czwarty! Ukraina się cofa, druga fala zatrzymała się tam na dole. No, chłopaki, będzie spokój!

Druga rakieta wzbiła się w górę i wybuchy armatnie przeniosły się głębiej w kierunku koszar.

-         Meldunkowy! Pójdziesz do schronu i odprowadzisz dzieci do domu. Powiedz, że dziadka odwieziemy sami. Potem leć do porucznika, masz tu kartkę, oddasz mu ją. No, hulaj!

Poderwałem się na klęczki.

-         Zaczekaj! Masz tu na pamiątkę, żeś był żołnierzem z Góry Stracenia – zdjął z ramienia opaskę i podał mi – I nie pchaj się do wojska na pozycje, masz jeszcze czas! Tym razem ci się udało, ale mogło być gorzej. Antek i Franek mówią, żeś się dobrze spisał. No, smyku – do porucznika, a potem do domu, do mamy. Nie chcę cię już więcej tu widzieć.

W schronie u podnóża góry, obok inwalidzkiego wózka, siedziały dwie kilkuletnie dziewczynki. W rączkach trzymały suchary.

-         Co wy tu robicie, skąd żeście się tu wzięły? – zapytałem zdumiony – przecież tu jest front, strzelają. Tu niebezpiecznie!

-         Przyszłyśmy tu z dziadkiem, on jest tam, na górze i strzela z maszyngweru.

-         To dziadek nie mógł przyjść sam?

-         Coś ty, nie widziałeś? Dziadek nie ma nóg, Przywiozłyśmy go jego wózkiem, nieraz go tak wozimy. Kazał nam tu czekać, żołnierze wzięli go na górę, a nas mają odprowadzić do domu. O, tam, taki mały domek w ogrodzie – machnęła rączką w kierunku ulicy Kle parowskiej – co tak strasznie wybucha, aż się wszystko trzęsie?

-         Eee, nie bójcie się, to nasze armaty strzelają. Chodźcie, ja was zaprowadzę do domu.

Dziewczynki chętnie podniosły się z belki, na której siedziały. Wyczołgaliśmy się z rowu na ulicę Kleparowską. Osłonięta wzniesieniem i Górą Stracenia stanowiła jakby głęboki wąwóz. Odgłosy walki i strzelaniny dochodziły do nas mocno przytłumione. Szliśmy spokojnie wśród starych, olbrzymich lip. Dziewczynki trzymały mnie za ręce tuląc się w chwilach głośniejszych wybuchów i nieustannie paplały:

-         Ty nazywasz się Kurdupel?

-         Nie, nazywam się Władek, a dlaczego?

-         Bo jeden chłopak pokazywał na ciebie i mówił, że z tego kurdupla, to będzie dobry żołnierz. A twoja mama wie, że tu jesteś? Bo nasza poszła do miasta i może nas szuka. O!, nakrzyczy na dziadka, że nie siedzi w domu, ale gdzieś z nami pojechał.

-         A ten starszy, co tak krzyczy, to twój tata? Nasz tata jest w wojsku. Ja jestem Róża, a ona Alinka. A ty kogo masz?

-         Mam brata Tadzika, on też jest w wojsku, siostry też.

-         To wasza mama was puściła i nie krzyczy na was?

-         My już jesteśmy dorośli, to nie musimy ciągle siedzieć w domu.

-         To wam dobrze. Nam teraz nawet do ogródka nie wolno wychodzić, dopiero wtedy, jak tata wyrzuci tych Kraińców.

-         O! już jest nasz ogród!

Przed dom wybiegła zapłakana kobieta. Dziewczynki wyrwały się i pobiegły do matki

Opowiedziałem wszystko, a od siebie dodałem, że strzelają armaty i lepiej nie wychodzić z domu, a najlepiej, to siedzieć w piwnicy.

-         A ty dziecko, skąd się tam wziąłeś? Gdzie mieszkasz?

-         Ja jestem żołnierz, meldunkowy – odpowiedziałem urażony.

-         O, Boże drogi, takie dziecko! Sumienia nie mają. A twoja matka cię puściła?

-         U nas wszyscy w wojsku, i brat, i siostry.

-         Jak się nazywasz kochany chłopcze?

-         On się nazywa Kurdupel! – zawołała jedna z dziewczynek.

-         I klawy kinder – dodała szybko druga.

-          Co wy mówicie? Co to znaczy?

-         Tak mówili o nim żołnierze – odezwały się razem dziewczynki

-         No, to ja już muszę iść – zawstydziłem się – do widzenia pani.

-         Niech cię Bóg prowadzi, wracaj zdrowo do domu. Takie dziecko – pokręciła głową.

Za niedługą chwilę byłem już u do porucznika.

-         Polecisz z tym pismem do kapitana Kasprzyckiego, do koszar artylerii na Bema. Wiesz, gdzie to jest? – na Gródeckiej.

-         Wiem!

-         Oddasz pismo kapitanowi. Powiedz, że koło cmentarza Janowskiego grupują się Ukraińcy w dużej ilości. Mają karabiny maszynowe, moździerze, granatniki. Na rogu Kleparowskiej stoi harcerka, jakby jej nie było, to poczekaj –zaraz wróci. Ona cię przeprowadzi piwnicami. Rwij co siły!

Ucieszyłem się w duchu, że idę do miasta, Gdy minąłem w biegu kolumnę niesionych na noszach rannych, obleciał mnie strach. Tak bardzo chciałem już być w domu.

Na rogu ulicy stała trochę starsza ode mnie harcerka z chorągiewką w ręku. Zatrzymała mnie.

-         Jestem meldunkowy, masz mnie przeprowadzić na Gródecką do koszar artylerii, ale prędko, bo tam atak, biją się! Wszystko zależy ode mnie – wyprostowałem się dumnie odwracając się bokiem tak, by mogła zobaczyć opaskę z trupią główką.

Harcerka oddała chorągiewkę koleżance i szybko pobiegliśmy przez piwnice i podwórka, obok dużej barykady i dalej już ulicą Gródecką aż do koszar. Oddałem kapitanowi pismo i złożyłem meldunek. Wypytał mnie szczegółowo i kazał czekać.

Na schodach koszar siedzieli mój brat Tadzik i Poldek. Z podwórza dochodził tak silny huk strzelających armat, że cały budynek trząsł się i dygotał.

-         Co tu robicie?

-         Szukamy ciebie. Cały dzień cię nie było. Gdzieś tak długo siedział? Przynieśliśmy meldunki do sztabu odcinka.

-         Ja walczyłem na Górze Stracenia! Odparliśmy dwa ataki Ukraińców. Ja byłem obsadą karabinu maszynowego i strzelałem! Jeszcze teraz mnie boli ręka. Tam było strasznie, kule gwizdały, ranni padali i jęczeli, wy nie wiecie jaka straszna tam była bitwa!

-         O wa! Nie zaiwaniaj! Ty strzelałeś z maszyngweru?

-         Nie wierzycie, że tam byłem jako żołnierz? Patrzcie – wyciągnąłem z kieszeni opaskę i założyłem na ramię.

-         Meldunkowy, do kapitana! – wrzasnął dyżurny.

Ponieważ wszyscy byliśmy meldunkowymi, cała trójka weszła do pokoju. Kapitan w mundurze legionisty z ręką na temblaku popatrzył na mnie uważnie.

-         To ty na początku listopada byłeś u mnie na Borkowskich? – zapytał.

-         Tak, to ja z bratem – wskazałem na Tadzika.

-         No, to jesteście już stara wiara – spojrzał na mój rękaw. Ho, ho, widzę, że oni tam na Górze Stracenia nie tylko cię chwalą w meldunku, ale przyjęli cię do załogi. No, chłopcze, gratuluję ci – podał mi rękę. – Ta opaska to duże odznaczenie, schowaj ją na pamiątkę, dobrze schowaj. Będą ci jej zazdrościć i starzy i młodzi. Który z was jest najstarszy?

-         Ja! – stanął na baczność Poldek

-         Zaniesiesz meldunek do sztabu – popatrzył na zegarek – już późno, więc jutro rano zameldujesz się u mnie jako stały meldunkowy. Wy wracajcie do domu, a jutro przyjdźcie i czekajcie na dalsze rozkazy. Cześć obywatele!

-         Rozkaz! – wrzasnął uradowany Poldek – drużyna w tył zwrot!

Zrobiło się już ciemno nim dobrnęliśmy do domu w ramiona Mamy i czekających na nas Ludwika i Staszka Hoszowskich. Ja byłem najważniejszy, atakowałem, rzucałem granatami, byłem najwaleczniejszy na całej Górze Stracenia, gdyby nie ja, to kto wie, czy Góra by się obroniła. Tylko nie mówcie o tym nikomu chłopcy. To tajemnica, Cytadela blisko.

 

 

 

 

 

VI.    Dzień następny po ostatnim

 

        Lwów oswobodzony. W mieście ruch, życie wraca do normy. Sklepy otwarte, ale przeważnie puste. Towaru mało, szczególnie artykułów żywnościowych. Cukier żółtobrązowy, nierafinowany, ale bardzo smaczny o zapachu przypominającym miód. U nas bieda. Nawet suszone skórki i kromki chleba składane przez Mamę jeszcze w austriackich czasach – zjedzone.

        

Otwarto szkoły. Nasze VIII Gimnazjum przy ul. Czarnieckiego też wznawia lekcje, na ulicy przed budynkiem kłębi się tłum uczniów. Szkoła przypomina bardziej szkołę kadetów niż gimnazjum matematyczno-przyrodnicze. Uczniowie starszych klas, siódmej i ósmej, w większości poubierani w wojskowe bluzy, pasy z bagnetami, niektórzy mają na głowach wojskowe czapki z orzełkami. W młodszych klasach wielu uczniów w ubraniach cywilnych, ale z pasami i bagnetami – to rozwiązana już służba pomocnicza i wartownicza – tak zwane „kartoflane wojsko”. Profesorowie wszyscy jeszcze w mundurach, pasach i koalicyjkach stoją przed szkołą i na korytarzach w wojskowych postawach. Tylko dyrektor i ksiądz Jasio ubrani jak zwykle i jak zwykle zaabsorbowani, w ciągłym ruchu.

 

 

 

        W bramie profesor Śliwa od fizyki, też w mundurze i dwóch woźnych odbierają wchodzącym uczniom bagnety, rewidują kieszenie i tornistry zabierając amunicję i często znajdowaną krótką broń. Na korytarzach i w klasach gwar i hałas wprost niesamowity. Każdy opowiada i chwali się jaki to był nieustraszony i doświadczony. Sami bohaterowie w tym gimnazjum. Ja cieszę się powszechnym szacunkiem, nawet profesorowie witają się ze mną, a większość chłopców ustępuje z drogi. Wszystko to z tego powodu, że chodzę o kulach, bo jeszcze po przebytej operacji kolana noga mnie boli i stąpać nie mogę. Na lewej piersi Odznaka Orląt i czarny Krzyż Obrony Lwowa za Dublany i Persenkówkę. Tadzik tak samo udekorowany. Władysław i Stanisław – najmłodsi „bohaterowie” i sława gimnazjum. Po klasach roznoszona jest kurenda z zarządzeniem dyrektora, że następnego dnia o ósmej rano wszyscy uczniowie, klasami, mają się stawić na uroczystym apelu.

       

 

 

  Apel zgromadził nie tylko uczniów, ale także sporo rodziców. Na maszcie biało-czerwona flaga. Po odśpiewaniu polskiego hymnu dyrektor po krótkim, prawie wojskowym wstępie odczytuje nazwiska poległych uczniów naszej szkoły. Po każdym nazwisku wszyscy chórem odpowiadają „Poległ na polu chwały!” W tłumie rodziców i gdzieniegdzie wśród uczniów słychać szloch i płacz towarzyszące każdemu wyczytywanemu nazwisku. Wyczytał dyrektor około dwudziestu nazwisk,  ....

 

 

                                       Na tym urywa się rękopis Władysława Mariana Wolffa ...