Autor: Roman Kaszuba
Redakcja i wstęp: Kazimierz Wolff
Autorem tych krótkich wspomnień o lotniczej karierze lwowiaka, jest Roman Kaszuba urodzony w 1917 roku we Lwowie, zmarły w 2002 roku w Kaliszu. Doprawdy niezwykłe zrządzenie losu sprawiło, że to on właśnie został moim wujkiem. W 1968 roku siostra mojej mamy, Helena Cichecka, wychodziła w Kaliszu za mąż za kilka lat wcześniej owdowiałego Romana Kaszubę. Byłem wtedy 20-letnim studentem i doskonale znałem lwowskie korzenie mojego taty, który po wojnie ożenił się i osiadł w Kaliszu, rozpoznawałem lwowski akcent i bałak, który u mojego ojca mimo upływu lat, jak twierdzili starzy znajomi, był wyjątkowo widoczny i zauważalny.
Jeszcze przed ślubem cioci Hali, w oznaczonym dniu i godzinie, oczekiwałem wraz z rodzicami na pierwszą wizytę, w trakcie której mieliśmy poznać jej narzeczonego. Punktualnie zadźwięczał dzwonek i w przedpokoju zobaczyłem ciotkę, a wraz z nią wysokiego, wyprostowanego jak struna, przystojnego mężczyznę. Zaraz też usłyszałem jego pierwsze słowa, gdy witał się z mamą: "Cauji ronczki!" . - Spojrzałem na ojca. Zobaczyłem jego błyszczące oczy, szeroki uśmiech i wyciągnięte do gościa dłonie: "Ta zachodź!"
Nic dziwnego, że po takim wstępie początek rozmowy nie dotyczył wcale rychłego ślubu i przyszłości, lecz właśnie przeszłości i Lwowa.
- Ta dzie ty mieszkał, Romku?
- Na Lelewela.
- Ta, jak?! Ta, ja mieszkał na Lelewela!
- A o!?
- Jo, na zichir!
Okazało się, że mieszkali nie tylko na tej samej ulicy, ale w sąsiednich kamienicach. Mój ojciec pod numerem siedemnastym, a wujek Romek pod ósmym, brama w bramę po drugiej stronie tej niezbyt szerokiej uliczki o wąskich chodnikach. Z powodu dwunastoletniej różnicy wieku nie znali się wówczas, choć później w pamięci odgrzebali nawzajem swoje sylwetki, ale ilu wspólnych znajomych, ile razem przeżytych wydarzeń, ileż tematów do rozmów i wspomnień?! Cały scenariusz spotkania, pieczołowicie przygotowywany przez mamę i ciocię, całkowicie legł w gruzach. Siedzieliśmy zdumieni i zaskoczeni tym nadzwyczajnym zbiegiem okoliczności i ze wzruszeniem przysłuchiwaliśmy się ożywionej rozmowie, w której "A pamiętasz? ..." słychać było co chwilę, a wykrzykniki: "A o!", "Joj!", "O wa!", Ta dzie?!", "No, ta pewni!" - towarzyszyły niemal każdemu zdaniu.
Siedziałem zasłuchany. Jego mowa była jak jakaś doskonale mi znana, ale nigdy do końca nie wysłuchana melodia. Prawdziwy, żywy, codzienny lwowski bałak, jakby tych trzydziestu lat w ogóle nie było. Jakby właśnie przed chwilą przyjechał, a jeszcze wczoraj spacerował po Akademickiej i Wałach Hetmańskich, hulał na swoim Łyczakowskiem, Żółkiewskiem, Kleparowie ...
Mijały lata i poznawałem go coraz lepiej. Był we Lwowie nieprzytomnie zakochany i całym sercem ze swoim rodzinnym miastem zrośnięty. W rozmowach o rzeczach i sprawach toczących się aktualnie wokół nas, zawsze przywoływał z pamięci przykłady ze Lwowa, gdzie wszystko było zrobione najlepiej, przemyślane najstaranniej i najdoskonalej zorganizowane. Mimo, że widywaliśmy się niezbyt często, to moje narastające zainteresowanie Lwowem bardzo nas zbliżyło, szczególnie po śmierci mojego ojca. Z radością dzielił się ze mną wszystkim, co na ten temat udało mu się zdobyć. Przepisywał na maszynie otrzymywane w listach od kolegów-lwowiaków wiersze, fragmenty starych książek i wspomnień. Któregoś dnia dał mi też trzystronicowe własne wspomnienia, dotyczące lwowskiego szkolenia lotniczego i krótkiej relacji ze swoich wojennych przeżyć.
Pogodny, towarzyski i wesoły żył, pracował i spotykał się z przyjaciółmi w Kaliszu, ale podświadomie traktował chyba to wszystko, jako stan przejściowy. Jestem pewien, że w głębi duszy czekał cierpliwie na ten upragniony dzień, kiedy już będzie mógł się spakować i razem ze wszystkimi swoimi najbliższymi powrócić wreszcie do domu z tego przedłużającego się wyjazdu.
Często o sobie mówił, że jest "obywatelem miasta Lwowa" i kilkakrotnie w różnych ze mną rozmowach napomykał, że taką inskrypcję chciałby mieć kiedyś na swoim grobie. W kilka miesięcy po jego śmierci, kiedy wspólnie z bratem robiliśmy remont rodzinnego grobowca, udało nam się spełnić to jego życzenie. To po latach odkryte, bliskie lwowskie sąsiedztwo z moim ojcem, znalazło swój epilog po ich śmierci. Pochowani są na Cmentarzu Tynieckim w Kaliszu, we wspólnym, rodzinnym grobowcu, po obu przeciwległych jego bokach. Myślę, że teraz wszechwiedzący, dobry Bóg z wyrozumiałością i przez palce patrzy, jak w ciepłe wiosenne i letnie wieczory wymykają się chyłkiem przez niebieską furtę, by z pogodnym uśmiechem przechadzać się razem po uśpionych ulicach, skwerach i parkach swego ukochanego Lwowa.
Kazimierz Wolff
W styczniu 1937 roku szedłem w towarzystwie mojego kolegi, Ludwika Gachowskiego, ulicami Stołecznego Królewskiego Miasta Lwowa. Droga wypadła nam przez plac Dąbrowskiego, obok budynku, w którym była siedziba Lwowskiego Aeroklubu. Na ścianie budynku, obok wejścia, zauważyliśmy ogłoszenie o przyjmowaniu kandydatów na kurs pilotażu motorowego.
Po chwili namysłu weszliśmy do lokalu, w którym zastaliśmy kapitana i sierżanta lotnictwa. Przyjęto nasze zgłoszenia i poinformowano, że o dalszym toku sprawy zostaniemy powiadomieni. Rzeczywiście, po kilku dniach otrzymaliśmy listy z wiadomością aby zgłosić się do Aeroklubu. Tam dostaliśmy skierowania do Centralnego Instytutu Badań Lotniczo-Lekarskich w Warszawie.
W wyznaczonym dniu, pamiętam, że było to 13-go lutego 1937 roku, pojechaliśmy do Warszawy i zgłosiliśmy się w Instytucie, który mieścił się przy ulicy Rakowieckiej. Po przeprowadzonych badaniach nie otrzymaliśmy żadnych informacji, domyślaliśmy się więc, że znowu listownie będziemy powiadomieni o wyniku tych badań. Przed powrotem do Lwowa poszliśmy oczywiście na ulicę Marszałkowską. Pamiętam też, że kupiliśmy sobie widokówki z Pomnikiem Lotników, który w tym czasie stał na placu Unii Lubelskiej.
W kilka dni po powrocie do Lwowa dostałem z Aeroklubu zawiadomienie, żebym zgłosił się na szkolenie szybowcowe. Znaczyło to, że nadaję się na pilota. Kolega Ludwik nie dostał żadnego zawiadomienia.
W kwietniu rozpocząłem szkolenie w ośrodku w Czerwonym Kamieniu, niedaleko Kulikowa. Pilotażu uczyliśmy się na szybowcu "Wrona". Był to bardzo prymitywny szybowiec dla celów wyłącznie szkoleniowych. Kursu jednak nie zdążyłem ukończyć, ponieważ Lwowski Aeroklub zawiadomił mnie, że zostałem przyjęty na kurs pilotażu motorowego, który za kilka dni rozpoczyna się w Stanisławowie.
Na miejscu dowiedziałem się, że zostałem skierowany do nowo wybudowanego Ośrodka Szkoleniowego L.O.P.P. w Dąbrowie, na przedmieściach Stanisławowa. Kurs trwał dwa miesiące. Wraz z innymi kolegami, a było nas dwudziestu z różnych stron Polski, nawet z Wilna, odbywaliśmy także szkolenie o ogólnym charakterze wojskowym, które prowadził plutonowy Zarzycki. Na zakończenie kursu przyleciał z Warszawy na samolocie P-11 kapitan pilot Jerzy Bajan wykonując przy okazji kilka akrobacji jak beczkę, wywrot, zwrot i korkociąg. Tam poznałem Mietka Matusa, też ze Lwowa, z którym później, po powrocie do domu chodziłem na loty. Lataliśmy na przestarzałych samolotach jak Hennriot, Moran, Bartel i na nowszych RWD-5 i RWD-8. Miałem jednak możliwość poznania nowoczesnych wówczas wojskowych samolotów jak myśliwce P-11 lub PZL-23, "Karasie" oraz "Łosie", których cała eskadra odwiedziła 6 pułk. Zachwycony ich pięknymi, opływowymi kształtami zdecydowałem się zgłosić ochotniczo do wojsk lotniczych. Mietek Matus podjął taka samą decyzję i razem tez pojechaliśmy na pobór, po wcześniejszym złożeniu podania w Rejonowej Komendzie Uzupełnień.
Szkolenie Lotnicze zaczęło się wiosną 1938 roku w zorganizowanej Szkole Pilotażu Motorowego. Znowu loty na RWD-8 jak w Stanisławowie, oraz później na PWS-26 (Podlaska Wytwórnia Samolotów). Szkolenie to obejmowało również akrobacje lotnicze. Szkolenie każdy z nas kończył egzaminacyjnym przelotem nawigacyjnym na trasie Lwów-Dęblin-Kraków-Lwów. Przelot wykonałem bezbłędnie.
Po zakończeniu szkolenia zostałem przydzielony do 65-tej Eskadry Liniowej składającej się z samolotów PZL-23 "Karaś". Zaczęła się nowa specjalizacja na nowocześniejszym typie samolotu. Różnice były spore, począwszy od samego uruchamiania silników, które tu odbywało się za pomocą urządzenia rozruchowego napędzanego sprężonym powietrzem, podczas gdy w mniejszych samolotach uruchomienie następowało przez ręczne pokręcenie śmigłem. Jako jeden z nielicznych opanowałem podczas specjalizacji lądowanie na tzw. "dwa punkty", czego nie dokonywali nawet starsi wiekiem i stażem koledzy. Była to umiejętność wymagająca pewnej ręki i opanowania, bo podejście do takiego lądowania wymagało większej szybkości niż zwykle stosowana przy lądowaniu. Brak precyzji groził kapotażem, czyli jak mówiliśmy lądowaniem "na mordę", co było niebezpieczne dla pilota i mogło spowodować całkowite zniszczenie samolotu. Kierownik ćwiczeń, kapitan pilot Gażdzik wołał: "Patrzcie, Kaszuba lata jak młody bóg!". Tych słów, napełniających mnie wówczas dumą, nie zapomnę do końca życia.
Przed samą wojną wrześniową nasze dwie eskadry, 64-tą i 65-tą, zamieniono na VI Dywizjon Bombowy i skierowano w rejon Białej Podlaskiej. Brałem udział w nalocie na szosę Różan-Maków w dniu 9 września 1939 roku jako najmłodszy pilot. Byli jeszcze inni koledzy z mego rocznika, ale z tej grupy ja jeden, jako mający najlepiej opanowanego "Karasia", byłem kierowany na loty bojowe. Leciałem z podporucznikiem obserwatorem Stangretem i kapralem strzelcem Sawickim. Na szczęście nie trafiały nas pociski niemieckiej artylerii.
Wojna skończyła się dla mnie i kilku kolegów tragicznie. W dwa dni po mym locie bojowym dywizjon został skierowany do Łucka. Część żołnierzy poleciała samolotami bojowymi, ja wraz z resztą personelu latającego polecieliśmy samolotem transportowym typu Fokker a bagaże wraz ze wszystkimi rzeczami osobistymi pojechały samochodami. Za Białą Podlaską zostaliśmy zaatakowani przez trzy niemieckie Heinkle. Wokół naszego samolotu nagle zrobiło się gęsto od serii świetlnych pocisków. Zdążyłem tylko wypowiedzieć "Pod Twoją obronę ...", gdy rozległ się huk i silny wstrząs. Gdy się uspokoiło zauważyłem, że leżę głową w dół. przywalony różnymi narzędziami do robót ziemnych. Warkot niemieckich samolotów przycichał, więc po wygramoleniu się spod sterty połamanego sprzętu wyczołgałem się na zewnątrz wraku samolotu. Zobaczyłem, że grupa kolegów już wcześniej opuściła samolot i biegną teraz w kierunku najbliższej chaty, a nieopodal płonie stodoła.
Ja musiałem wyjść później, ponieważ byłem na stanowisku strzelca płatowcowego. Zauważyłem kogoś leżącego przy urwanym, jednym z trzech silników. Poznałem Walerka Nowakowskiego, całego zanurzonego w etylinie. Zacząłem szybko rozpinać bluzę jego munduru wołając jednocześnie kolegów, żeby pomogli mi go wynieść. Były to chwile pełne grozy, bo w pełni byłem świadomy, że wystarczy byle iskierka a obaj niechybnie spłoniemy żywcem. Kilku kolegów podbiegło i razem przenieśliśmy go do wiejskiej chaty. Dopiero tam zauważyłem, że cały jestem zalany krwią wyciekającą z ran na głowie i na nodze. Bolały mnie wszystkie części ciała, bo okazało się, że jestem też bardzo potłuczony. Położyłem się na jakiejś ławie, czy stole i czekaliśmy na pomoc wezwaną telefonicznie przez pana Szydłowskiego, sołtysa wsi Ortel Książęcy. Przyjechała nasza wojskowa sanitarka z lekarzem, porucznikiem W. Lalką, który przewiózł nas do szpitala w Białej Podlaskiej. Tam spotkaliśmy wcześniej rannego kaprala, strzelca płatowcowego A. Semaniuka1.
W Białej Podlaskiej, zajętej w międzyczasie przez Niemców, pozostawałem do 29-go września wraz z dwoma jeszcze kolegami, kiedy to z nie wygojonymi jeszcze ranami musieliśmy opuścić szpital, ponieważ, jak tłumaczył nam personel szpitala, Niemcy poszukiwali polskich lotników. Gdy wyszedłem za bramę szpitala świat wydał mi się zupełnie inny niż ten, pamiętany sprzed kilku dni. W którą stronę iść? Do kogo? Dokumentów żadnych nie miałem, mundur był mi teraz tylko zawadą. Spotkałem jakiegoś jąkającego się człowieka z czerwoną opaską na ramieniu, który poradził mi, żebym poszedł do pokazanych mi wojskowych baraków i tam się przebrał w jakieś ubranie pozostawione przez rezerwistów. Po długich poszukiwaniach w końcu coś mniej, więcej pasującego na mnie znalazłem. Zatrzymałem się też u niego przez kilka dni, a żywiłem się w szpitalu. Portier przynosił dla mnie na portiernię posiłki i po kryjomu tam przychodziłem. Jednak mój gospodarz po kilku dniach powiedział, że nie może mi już dłużej pomagać. Na szczęście spotkałem pielęgniarkę, panią Izdebską, która znając moją sytuację zaprowadziła mnie do swojego domu w Sidorkach. Ale po trzech dniach poszedłem dalej, bo tam była wielka bieda, więc nie mogłem jej rodziców wykorzystywać. I tak zaczęła się moja gehenna żołnierza-tułacza, ale opisanie całego mojego dwuletniego tułactwa, to już inna, o wiele obszerniejsza opowieść.
W styczniu 1940 roku, za pośrednictwem odnalezionego przeze mnie Walerka Nowakowskiego, którego przygarnął urzędnik magistratu, pan Skulimowski, uzyskałem dowód osobisty i przestałem już być "włóczęgą" o nieznanym imieniu. Zimę przebyłem niby u państwa Malinowskich w Ortelu Książęcym, ale mimo, że zima była bardzo ciężka, to bardzo często przebywałem poza ich domem, nocując gdzie się dało, żeby stałym swym pobytem nie stwarzać podejrzeń. Nosiłem też odnalezionemu koledze Semaniukowi opatrunki na ciągle nie gojącą się nogę, którą miał przestrzeloną w kostce. Wigilię spędziłem w drodze, bo u Malinowskich kolacji wigilijnej nie urządzano, a tam gdzie się chwilowo zatrzymałem nie mogłem dłużej wytrzymać. Pewnego dnia dowiedziałem się od państwa Skulimowskich, że Walerek Nowakowski wyjechał na Zachód, aby wstąpić w szeregi Wojska Polskiego. Bardzo byłem zdziwiony i zawiedziony, że nic mi o swych planach nie wspomniał, choć byłem u niego częstym gościem. Chyba jednak dobrze na tym wyszedłem, bo w kilka lat po wojnie dowiedziałem się, że wraz z drugim naszym kolegą, Junczysem, wylądowali w jenieckim obozie w Oranienburgu, ja natomiast cały okres wojny spędziłem na wolności, choć tułaczej.
Wiele lat później, w połowie lat 70-tych odnowiłem kontakt z Nowakowskim. dowiedziałem się też, że z Zachodu powrócili Semaniuk i podpułkownik, pilot K. Jaklewicz. Utrzymywałem kontakty listowne, najczęściej z Jaklewiczem, który tak, jak Nowakowski, zmarł w 1982 roku. Semaniuk też zmarł chyba w 1986 roku, bo nasz listowny kontakt urwał się nagle, na moje kolejne listy nie było żadnej odpowiedzi.
O poruczniku Lalce, lekarzu który nas przewiózł do szpitala, dowiedziałem się w czasie wojny, z niemieckiej prasy, że zginął w Katyniu zamordowany przez Sowietów.
Tak oto zakończył się mój start w przestworza. Czasem tylko przypomina mi się "Lotnik skrzydlaty ..." lub "Lotnicy to gromada ptaków ..."
W czasie mojej tułaczki doświadczyłem, że na pomoc można liczyć tylko od ludzi biednych, o bogatych nie warto nawet wspominać ...
Roman Kaszuba
1 Roman Kaszuba posiadał wydaną po wojnie książkę, w której była wzmianka o tej lotniczej katastrofie. Niestety książka, pożyczona komuś zaginęła, a nie pamiętam tytułu i wydawcy. (przyp. K. Wolffa)