Kazimierz Wolff

JAK JEST FASUN, TO TRZA IŚĆ

Copyright 2003 Kazimierz Wolff
Wszystkie prawa zastrzeżone.


Niedługo minie 83 rocznica bitwy będącej epizodem wojny polsko-bolszewickiej. Jednej z licznych bitew, które w owym czasie toczyły się wokół Lwowa broniącego się przed sowieckim najazdem. Epizodem niemal zapomnianym, pewnie ze względu na niewielkie strategiczne znaczenie dla całej kampanii, chociaż niektórzy historycy uważają, że bez niej mogłoby nie być „cudu nad Wisłą”. Kombatanci tej bitwy nie utrwalili jej w pamięci pokoleń organizowaniem uroczystych zjazdów i pochodów. Nie mogli – było ich zaledwie dwunastu.

Jeżeli dziś jeszcze ktoś pamięta o Boju pod Zadwórzem, to prawdopodobnie dlatego, że bitwa ta ze względu na uderzające podobieństwo okoliczności znana była w okresie międzywojennym pod nazwą „Lwowskie Termopile”. Na podstawie nielicznej literatury opis całego zdarzenia można zawrzeć w kilku zdaniach:

17-go sierpnia 1920 roku Czerwona Armia Konna (Budionnego) docierała już niemal do bram Lwowa. Pod pobliskim Zadwórzem silne oddziały 6-ej Dywizji Konnej napotkały na opór polskiego batalionu w sile 330 ochotników pod dowództwem kapitana Bolesława Zajączkowskiego. Mimo ogromnej dysproporcji sił zażarta bitwa trwała jedenaście godzin. Przeżyło tylko dwunastu polskich obrońców, ale marsz bolszewików na Lwów został zatrzymany. Armia Budionnego po szybkim przegrupowaniu podążyła na północ, ale było już za późno, by mogła wpłynąć na losy walk po Warszawą.

... No cóż, powie wielu, oto jeszcze jeden przykład bohaterskiego zrywu, jakich dużo w historii Polski i polskiego oręża. Zapewne godny, aby go utrwalić w historycznych opracowaniach i przypominać od czasu do czasu, by nie uległ zapomnieniu. Jednak to przecież zamierzchła przeszłość, nie mająca odniesienia do dzisiejszych czasów zdominowanych przez codzienne, dotkliwe problemy.

Tak rzeczywiście się wydaje, kiedy patrzy się na historię, jak na pomnik wyryty w spiżu i pokryty patyną lat. Spójrzmy jednak na ten dzień oczami ówczesnych mieszkańców Lwowa. Ludzi takich samych przecież jak my, borykających się z takimi samymi, zaręczam, problemami codziennej egzystencji.

Kiedy do Lwowa dotarły pierwsze wieści o zbliżającej się konnicy Budionnego (z komisarzem politycznym J.W. Stalinem), mieszkańcy nie przestali jeszcze opłakiwać swoich synów, córek, mężów i braci poległych w ciągu 4 lat wojny światowej, bohaterskiej obrony miasta w 1918 roku i późniejszego rocznego oblężenia. Wszyscy byli pełni niepokoju z powodu braku wieści od bliskich, gdzieś już daleko walczących w toczącej się wojnie polsko-bolszewickiej. Utrzymanie rodziny, we wszystkich grupach i warstwach społecznych też nie było rzeczą prostą. Bezrobocie było duże i niełatwo było zarobić na jedzenie, ubranie, czynsz, opał i wykształcenie dzieci. Powszechna była bieda i zmęczenie niepewnością jutra trwającą już od sześciu co najmniej lat. Zmęczenie, ale nie zniechęcenie.

Kiedy do Lwowa dotarły pierwsze wieści o nadciągającej czerwonej nawałnicy, rajcowie miejscy nie zbierali się na wielogodzinne jałowe narady. Politycy nie wykorzystywali czasu na przemówienia pełne obietnic, a lwowiacy nie pikietowali ulic wokół Rynku z żądaniami skutecznej obrony przez wojsko i zakończenia wreszcie tych niepewnych czasów. W domach też jakoś nie dyskutowano o tym co lepiej zrobić: schować się gdzieś i przeczekać, czy też pośpiesznie uciekać jak najdalej wraz z całym dobytkiem? To zwyczajnie nikomu nie przychodziło do głowy. Może dlatego, że nie byli przyzwyczajeni do obietnic, że ktoś wszystko za nich załatwi? Kto to wie?

W każdym razie przebieg wypadków był zgoła odmienny. W mieście zagotowało się jak w mrowisku. Właściciele sklepów, piekarni i masarni ruszyli na wieś po zaopatrzenie. W domach matki i córki również gromadziły żywność, zapasy wody i materiałów opatrunkowych. Synowie i ojcowie umacniali drzwi, bramy i okna, opatrywali wyciąganą pospiesznie broń. Jakąkolwiek – od zardzewiałej szabli dziadka po stare rewolwery i manlichery. Władze miasta zawiadomiły stolicę i rozesłały we wszystkie strony kurierów w nadziei ściągnięcia na powrót regularnych oddziałów wojska, które wszystkie wymaszerowały wcześniej ze Lwowa w inne rejony Galicji. Na Łyczakowie, Zamarstynowie i Zniesieniu ludność cywilna dzień i noc budowała okopy i umocnienia obronne. Dla wszystkich było jasne, że najważniejszy jest czas potrzebny na zorganizowanie obrony i ściągnięcie posiłków. Dlatego należało za wszelką cenę zatrzymać najeźdźców przed granicami miasta. Choćby na kilka godzin.

Wobec braku wojska trzeba było szybko zebrać ochotników. Zanim w Ratuszu wydrukowano pierwsze odezwy, już młodzież akademicka i szkolna biegając od domu do domu zbierała informacje kto posiada dobrą broń, kto umie strzelać i obeznany jest w walce na bagnety. Do tego, aby uzbrojeni ochotnicy zebrali się w punkcie zbornym nie potrzeba było wielu dni, obwieszczeń i akcji werbunkowych. Wystarczyło kilka godzin, aby zebrało się 330 uzbrojonych mieszkańców, Studentów, uczniów, rzemieślników, naukowców, robotników, przedstawicieli wolnych zawodów i batiarów. 330 Obywateli Lwowa.

Kto może nimi dowodzić? – Był w mieście oficer z niezbędnym doświadczeniem polowym. Kapitan rezerwy Bolesław Zajączkowski, z zawodu notariusz. Czy zastanawiał się nad decyzją? Czy radził się wśród rodziny i znajomych co lepiej, ryzykować życie, czy raczej pozostać w domu, bo czas zagrożenia, to przecież dla notariusza okres dużych możliwości zarobkowych? Nie wiemy tego, ale jestem pewien, że nie zastanawiał się ani chwili. Zgłosił się bowiem na ochotnika zaraz na początku. - Poległ.

Batalion obrońców był gotów. Jeszcze tylko błogosławieństwo matek i sąsiadek, krótkie pożegnanie z rodziną, jak w popularnej lwowskiej piosence: „Żegnaj matko, żegnaj bracie. Wiem, że żałość w sercach macie. Może uda si, ży powrócym zdrów i zobaczy miasto Lwów”. Większości się nie udało. – Zginęli.

Jeszcze pożegnanie z dziewczyną, może z odrobiną młodzieńczej próżności i brawury: „Daj ci Boże, Karolciu. Idy na wojne. Wrócym zaniedługo. Czekaj na mnie w Stryjskim Parku, na ty ławce, co to wisz ...”. Czekała na próżno. – Nie wrócił już nigdy.

Potem forsowny wymarsz. Tak, aby jak najdalej od miasta zdążyć wybrać dogodne miejsce do obrony. Wypadło na okolice pobliskiego Zadwórza, gdzie droga do Lwowa biegła szerokim wąwozem. ... Termopile ...

Teraz pospieszne kopanie prowizorycznych stanowisk przerwane nagle tętentem końskich kopyt i turkotem taczanek ...

Był upalny, sierpniowy dzień. Szturmem, z zaskoczenia młodzi obrońcy odbili zajętą stację kolejową. Jednak szybko zabrakło amunicji, chociaż skrzętnie ją zbierano wśród rannych i zabitych. Zdziesiątkowani i broniący się już tylko samymi bagnetami Polacy odparli 6 zmasowanych konnych szarż. W końcu trzy sowieckie samoloty z karabinami maszynowymi, które pojawiły się przed wieczorem na niebie zgotowały obrońcom istną rzeź, a pozostałych przy życiu kozacy Budionnego dobijali bezlitośnie. Niewiele więcej wiadomo o przebiegu całej bitwy. Znam jeszcze tylko skąpą relację obejmującą końcowy jej fragment z ust bezpośredniego uczestnika. Jednego z tej dwunastki szczęśliwców, którym udało się ocaleć. Relację nieżyjącego już dziś, piętnastoletniego wówczas chłopca a wiele lat później mojego Ojca, który jako kurier z meldunkiem, konno dotarł z miasta do garstki obrońców i do końca już z nimi pozostał. Meldunek prawdopodobnie niósł wiadomość, że na pomoc miastu podążają już oddziały wojska, ... żeby jeszcze wytrwali, ... że warto było ...

W młodzieńczej pamięci zachowało się niewiele. Nie wiadomo nawet, czy był tam kilka godzin, czy zaledwie kilka minut: głośna, nieustanna kanonada, huk pękających granatów, kwik koni, jęki rannych i szum opadającego piasku. Dobiegające z dala ostrzegawcze okrzyki i rozkazy, dźwięk rosyjskiej mowy, przywoływanie przez umierających Boga w ostatnim pojednaniu i bliski głos strzelca przeklinającego zacinającą się w karabinie maszynowym taśmę, którą chłopiec podawał ze skrzyni, bo tą umiejętność posiadł dwa lata wcześniej jako Lwowskie Orlę...

Ot i wszystko. Poległo 318 bohaterów ocalając życie, zdrowie i mienie tysiącom swoich bliskich i obcych.

Całość opisywanych tu zdarzeń trwała dobę. Następnego dnia miasto powróciło do codziennego życia, pracy, biedy. Tylko do Zadwórza corocznie w sierpniu szły w skupieniu i ciszy masowe pielgrzymki lwowiaków, aby kwiatami uwieńczyć groby bohaterów i podziękować im za ocalenie.

Te wydarzenia były nie tylko wyrazem odwagi, patriotyzmu i męstwa. To również, a może przede wszystkim przykład działania w poczuciu wspólnoty. Przykład działania z myślą nie tylko o sobie, ale również o swoich sąsiadach i zupełnie obcych współobywatelach. Bez oglądanie się, że ktoś za nas zrobi to, co do nas należy. Dziś, czytając niektóre wyniki badania opinii publicznej i przysłuchując się przeróżnym wypowiedziom w mediach na temat tego, co się zwykle nazywa „obywatelskim obowiązkiem” – ówczesny lwowiak złapałby się za głowę: „Ali wo! Mamuńciu złota! Ta co mi bendzi tu bajtlował durnowaty pumidor? Chce nabrać facki jak bidny w torby, cy co? Taki bałak trzech szóstek nie wart. Szpanuj graby, kryj pazury - jak jest fasun, to trza iść! Szpurtym. Na pirwszy skinieni!”

Kazimierz Wolff


  

  

Fotokopia szkicu do obrazu p.t. "Bój pod Zadwórzem"

  

  

Fotokopia obrazu p.t. "Bój pod Zadwórzem"

Autor: Stanisław Batowski-Kaczor (1866-1946), lwowski malarz, twórca obrazów batalistycznych, portretów, pejzarzy, malarstwa ściennego. W latach 1900-1914 prowadził we Lwowie Szkołę Malarstwa.

Oryginał obrazu był w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, ale zaginął w czasie II wojny.


Powrót

Licznik