"Pakt z diabłem" Przegląd Tygodniowy Nr 4 (617) 1994 W dziwnej, zwariowanej chwilami i niesamowitej książce reżysera Andrzeja Żuławskiego, o której pełno szeptów po kawiarniach, a lodowate milczenie w prasie – jest rozdział jeden, właściwie strzęp opowiadania o instytucie doktora Weissa w okupowanym przez hitlerowców Lwowie. Instytut produkował szczepionkę przeciwtyfusową na użytek armii niemieckiej i z łatwością każdy się domyśli, że autor książki „W oczach tygrysa” (BGW, 1992), pisząc o doktorze Weissie ma na myśli Rudolfa Weigla, wynalazcę szczepionki, uczonego, który jest jedna z najświetniejszych postaci polskiej nauki... To napisawszy zaraz mam wątpliwości, czy każdy z czytelników aby się domyślać zechce? Któż dzisiaj pamięta o Rudolfie Weiglu, o tym szalonym Austriaku, który w roku 1918, gdy stała się Polska, określił się jej obywatelem, a w roku 1941, gdy we Lwowie już zamordowano 32 profesorów (hitlerowcy uczynili to rękami Ukraińców) – na propozycję, by przyjął status Reichdeutscha, odpowiedział wysłannikowi Himmlera: „Ojczyznę wybiera się raz jeden”. Dodał, że woli podzielić los zamordowanych, bo życie pod dyktandem tej wojny jest dlań koszmarem. A przecież podjął się produkcji szczepionki na użytek armii hitlerowskiej. Podpisał pakt z diabłem. Andrzej Żuławski wspomina o realizacji swego pierwszego filmu „Trzecia część nocy” (w książce „Iskanie wszy”) i w poetyce sobie właściwej, transformując absurdalnie i sarkastycznie, opowiada o dwu scenariuszach, jakie dla zmylenia cenzury napisał: „... Oba były o moim ojcu i mojej matce i o wszach zakażonych tyfusem, jakie mój ojciec karmił, zajmując się poezją, AK i moja matką i mną, bo się z nich i z tego urodziłem i tajemny gorący chory przepływ pomiędzy wszami zakażonymi tyfusem, które mój ojciec karmił na własnym ciele w instytucie wyrabiającym szczepionkę dla armii niemieckiej na Wschodzie tętni we mnie po dziś dzień. Jestem synem tych chorych wszy rubinowych szarych i przezroczystych, gdy się je ogląda przez jedwabna siateczkę w klatce, którą zamieszkują przed śmiercią tysiąc wszy na klatkę, a potem rubinowych i rozdętych ryketsjami tyfusu, który im się wstrzykuje cienką wydrążoną szklana igłą wprowadzana w maleńki odwłok. Wynalazcą tej szczepionki był doktor Weiss, który nie wpadł do morza, lecz którego po wojnie oskarżono o współpracę z Niemcami, podczas gdy instytut jego uratował setki i tysiące ludzi, dziesięć tysięcy intelektualistów przewinęło się przez instytut, dając krew wszom zarażonym tyfusem i preparując ich kiszeczki, obdarzeni byli kennkartami z napisem „chory na tyfus” i Niemcy odstępowali od nich ze strachem i wstrętem. Pracownicy gorączkowali: pisali wiersze i umierali na tyfus i zajmowali się konspiracją AK i kochali się, tyfusowe gorączki burzyły im krew lub studziły do granic skonu, w tej malignie wszowej się urodziłem...” Nigdy nie miałem sposobności rozmawiać z reżyserem Żuławskim, autorem tej szalonej książeczki, i wielce tego żałuję. Kiedy po latach dokumentacji, na łamach „Odry” począwszy od września 1980 r. Przez pięć miesięcy, drukowałem rozdziały mej książki „Kapryśna gwiazda Rudolfa Weigla”, książki dotąd nie ukończonej – reżyser Andrzej Żuławski, wypędzony z Polski za nakręcenie filmu „O szukaniu wolności na Księżycu”, lewitował gdzieś w międzysferze Nowego Jorku i Paryża. W zdaniach, jakie z książki Żuławskiego wyjmuję, nie ma odrobiny hiperboli. Rudolf Weigl oskarżony po wojnie przez swoich „przyjaciół”, profesorów O. i P., tych samych, którzy z nim dzielili los wojenny, oskarżony o kolaborację i wypędzony ze swej placówki badawczej w Krakowie... tenże „kolaborant” przejdzie do historii jako przewodnik, który przez zasieki i pułapki koszmarnej nocy okupacyjnej we Lwowie wyprowadził do powojennej Polski „szturmowy batalion nauki polskiej” – że posłużę się słowami prof. Stefana Kryńskiego, który sporządzał listę uratowanych i zanotował na niej ponad dwieście nazwisk. A wiecie, jakie to nazwiska?... Ojciec reżysera Mirosław Żuławski, znany pisarz; poeta Zbigniew Herbert, Eugeniusz Romer, ojciec polskich geografów; Stefania Skwarczyńska, sława literaturoznawstwa ; Bronisław Knaster, matematyk; Henryk Meisel, Zbigniew Stuchly, Jan Starzyk, Stefan Kryński – filary polskiej mikrobiologii... Imię ich legion. Najtęższe polskie głowy wyjęte spod hitlerowskiego topora, ochronione „glejtem” Instytutu Weigla, świstkiem z pieczęcią Institut Fuer Fleckfieber und Virusforschung, poświadczającym, że dany osobnik jest karmicielem wszy, preparatorem jelit, laborantem, wytwórca tak potrzebnej Niemcom szczepionki. Paniczny lęk, jaki u Niemców budziła zaraza tyfusu, był sprzymierzeńcem podopiecznych Rudolfa Weigla i jemu samemu pomagał ułożyć stosunki z okupantem na zasadzie kompromisu: za cenę dostaw surowicy dla Wehrmachtu lwowskie Gestapo nie wsuwało nosa do instytutu. Funkcję łącznika z władzami hitlerowskimi pełnił zarządca niemiecki dr Herman Eyer, dyrektor pokrewnego instytutu w Krakowie, sprzyjający Polakom antyfaszysta. Po wojnie jego serdeczne listy pisane do Weigla posłużyły oszczercom za „dowód” kolaboracji i stały się pretekstem, by rząd PRL wycofał kandydaturę uczonego od pewnej już Nagrody Nobla w roku 1946 (Weigl zaproszony do Sztokholmu otrzymał nakaz pilnego powrotu do kraju, jego wykłady przerwano...) Osiem lat minęło, nim z moich notatek i kilometrów taśm magnetofonowych uformował się tekst odbity drukarska czcionką w miesięczniku „Odra”. „Paktował z diabłem” – tytuł wybrałem dla scenariusza fatalny! Zarządzający drugim programem telewizji redaktor Stanisław Stampfl dojrzał w nim wskazówkę, że zamierzam igrać z materią „etycznie podejrzaną”: była tam na wstępie scena, gdy matematyk Bronisław Knaster, wymowny karmiciel wszy, ignoruje wątpliwości moralne redaktorki Ossolineum, Jadwigi Lekczyńskiej, która preparowała jelitka insektów i nigdy – przenigdy! – nie poważyła się uszczuplić wartości przepisanej normą: tysiąc jelitek na ampułkę była norma zapewniająca skuteczność szczepionki dla zbira mordującego ludność białoruskich czy ukraińskich wsi, umundurowanego oprawcy wyrzynającego w pień mieszkańców getta... W warunkach hitlerowskiego terroru sabotaż był świętym obowiązkiem każdego Polaka! – wołał do kamery profesor Knaster, określając postawę preparatorki Jadwigi Lekczyńskiej mianem „abstrakcyjnego humanitaryzmu”. Stojąc przy tablicy, z której starł gryzmoły swoich studentów, wywodził gniewnie: - Owszem i ja bywałem świadkiem tych wyabstrahowanych dysput na temat, „jakie środki są moralnie dozwolone w walce z wrogiem”... Zdarzały się naturalnie tak wydelikacone, że negujące potrzebę sabotażu i wszelkiego podstępu w walce z wrogiem! Skrajnie już poirytowany tą etyczną kwadraturą koła – zaproponowałem swój logiczno-matematyczny wywód: obowiązkiem lekarza, mówiłem, jest udzielać pomocy choremu, to jest jego, lekarza, ideologia. Mnie, Polakowi, jest obojętne, czy żołnierz niemiecki polegnie trafiony odrobina ołowiu czy zarazkiem tyfusu. Ubytek każdego hitlerowca powiększa o pewien procent szanse okupowanych, zmniejsza liczbę zagazowanych, rozstrzelanych, powieszonych. W tej walce nie ma równouprawnienia, najeźdźcy są lepiej uzbrojeni niźli najechani, a więc stosunek zła do dobra można w tych warunkach wyrazić równaniem matematycznym... Wywód matematyczny kreślony na tablicy przez Bronisława Knastera, zapisany w mym scenariuszu, tak zirytował redaktora Stampfla, że zawołał mnie on przed swoje oblicze: - I ja mam wyrazić zgodę na kręcenie takich bzdur?!... Pan prowokuje rewanżystów za Łaba do mówienia o Polakach: „stojąc na tak niskim poziomie moralnym czyż zasługiwali na lepsze traktowanie?” A niby ten pański Weigl – jakim jest dla pana wzorcem? Gdy władza radziecka zarządzała Lwowem, Weigl, jakby nigdy nic się nie zdarzyło, przyjmuje nominację na dyrektora nowo utworzonego instytutu mikrobiologii i już w połowie 1940 r. Rusza z odczytami ... tak? A w niecałe dwa lata później, gdy Niemcy szturmują Stalingrad, on daje im najlepszą szczepionkę na świecie!... Uzbraja Hitlera bronią najlepszego gatunku! Z perspektywy dzisiejszego sporu o polskiej hańbie domowej – moje, sprzed lat piętnastu, dziennikarskie pojedynki o przerwaniu zmowy milczenia wokół Weigla wydają mi się obecnie nad wyraz aktualne w swej wymowie: to przecież Janek Strzelecki, późniejszy doradca „Solidarności” gdańskiej, wcześniej „kolaborant” w moich programach telewizyjnych („Bez apelacji”) – podjął się roli sekundanta w sporze z dyrektorem Stampfem. On, który w latach wojny, wspólnie z bojowcem SOB – Socjalistycznej Organizacji Bojowej, Zygmuntem Rytlem, przemycał Żydów z warszawskiego getta na aryjska stronę – dał na piśmie Stampfowi recenzję mego scenariusza: „(...) My w podziemiu wiedzieliśmy, że u Weigla ukrywali się nasi „spaleni” koledzy, moi dwaj przyjaciele korzystali z jego azylu, wiedzieliśmy, że szczepionka jest przemycana do lasu i nie mam dziś żadnych wątpliwości, że Weigl skuteczniej walczył z piekłem, wdając się w szatańskie układy, niźli romantyczni naśladowcy Ordona przekładający heroiczne gesty nad skuteczne działanie...” Jan Strzelecki dyrektora Stampfla nie przekonał. Realizację dokumentu filmowego o instytucie Rudolfa Weigla rozpocznę w kwietniu 1994 r. – w piętnaście lat po napisaniu scenariusza. Zdumiewające: w rozlicznych wspomnieniach dawnych lwowian, drukowanych, podawanych w radiu i telewizji, w wyzwolonej z cenzury prasie – o czynie heroicznym Weigla głucho. Kiedy „Odra” w 1981 r. Drukowała zebrane przeze mnie relacje dawnych pracowników instytutu, nie było w Polsce jednej choćby uliczki z nazwiskiem wielkiego uczonego, nie nazwano jego imieniem ani szpitala, ani szkoły... I wierzę, że to magiczne jakieś zaklęcie obowiązuje po dzień dzisiejszy. Gdy przyjdzie mi za kilka tygodni ruszyć z kamerą w Polskę, nie znajdę wśród żywych ani Stefanii Skwarczyńskiej, ani profesora Knastera, ani zacnego profesora Henryka Meisla. Bakteriolog Meisel, od 1914 r. – jeszcze w szeregach armii austriackiej – bliski towarzysz Weigla, współuczestnik jego wielkiej przygody odkrywczej w walce z tyfusem, opowiedział mi historię jakże symboliczną: W okupowanym przez hitlerowców Lwowie z racji „niearyjskiego” pochodzenia byłby już w pierwszych miesiącach okupacji podzielił los wielu Żydów, gdyby nie Weigl, który wymógł na Niemcach, by małżeństwo Meislów znalazło prace w instytucie. Długi czas doprowadzani byli codziennie przez wartownika do pracy w laboratorium, a ich córeczka Felicja (dziś Felicja Mikołajczykowa, znana z badań nad beztlenowcami) znalazła schronienie w przyległym do instytutu ogrodzie botanicznym. Profesor Meisel trafił w końcu do Oświęcimia, ale i tam, ku swemu zdumieniu, zetknął się z przemycaną za druty szczepionką!... Uratowała ona życie wielu więźniów. Historię tego przemytu opowiedział mi cichociemny Jerzy Sokołowski, „Mira”, któremu udało się zbiec z obozu.... Profesor Henryk Meisel wspominał: - Rudolf Weigl robił, co tylko było w jego mocy, by ludzi ratować. Nie wiemy nawet, jak wielu było takich jak my „skażonych pochodzeniem”, którym podał rękę... Szczepionka była dostarczana do getta we flaszkach, kolorem przypominała herbatę... Ilu ludzi zostało tam zaszczepionych, tego nikt nie wie. Ci świadkowie nie żyją.. Nie żyje już laborantka Prakseda Sterowa, osoba najbliżej związana z rodzina Weiglów, przebywająca w ich domu na prawach domownicy. Nagrałem jej relację szczególnie znamienną. Oto w kilka lat po egzekucji lwowskich profesorów – a widział ten mord z ukrycia Zbigniew Stuchly, asystent Weigla, i zdawał sprawę o tym na gorąco – odwiedziła instytut grupa wojskowych z generałem Kaufmanem na czele. Rozmowa odbyła się w gabinecie Weigla przy drzwiach zamkniętych, więc tylko jej fragment usłyszała Sterowa, gdy Weigl mówił do generała: - … że umiecie „rozmawiać” z uczonymi generale? Nie boję się tego. Pokazaliście we Lwowie, co potraficie. Ja swoje już przeżyłem i wole zdechnąć od kuli, niźli konać dzień po dniu w upodleniu. Możecie mi tylko oddać przysługę robiąc ze mnie bohatera… Syn uczonego, Wiktor Weigl, wspominając ten epizod z życia ojca, wręczył mi niezwykły dokument: jest to zapis przemówienia, jakie wygłosił nad trumną Rudolfa Weigla przybyły ze Lwowa 14 sierpnia 1957 r. Henryk Mosing, wierny jego asystent: „…Stanowisko Weigla budziło najgłębszy podziw. Złość i zdumienie Niemców wywoływał fakt, że Weigl, który nie ukrywał nigdy swego niemieckiego pochodzenia, zachowywał godność polskiego profesora. Niezapomniana rozmowa: generał, najpierw łagodnie perswaduje i przedstawia korzyści z przejścia na reichdeutscha - katedra w Berlinie, Nagroda Nobla dzięki kontaktom niemieckim i wpływom w Sztokholmie – Weigl przechodzi mimo tych perspektyw. Generał zaczyna się denerwować, wspomina 32 profesorów i ich synów zamordowanych w chwili wkroczenia Niemców do Lwowa i obozy koncentracyjne. „Pan wie, że my umiemy zmusić!”… Weigl daje odpowiedź, która na zawsze zostaje w pamięci: „Generale, jestem biologiem, wiem, że życie skończyć się musi, a życie stało się teraz nieznośne. W moim wieku nie mam już szans na doczekanie lepszych czasów. Osobiście najchętniej skończyłbym samobójstwem, lecz wiem, że byłoby to bolesne dla bliskich. Spełniwszy więc swe groźby, generale, ułatwi mi pan mój zamiar…” Ten dwugłos biegnący z dwu niezależnych źródeł zyskuje wymowę aż nadto obiektywną. Więc rodzi się tym samym zdumione pytanie: Heroizm w zgodzie z manifestacyjnym kompromisem? Niezłomność w poczuciu godności własnej i nieczułość na „śmierć cywilną” po wojnie, choćby nawet Polska wpadła w nową niewolę? Wierność wobec przybranej ojczyzny – Polski, gdy „więzy krwi” dają pretekst smakowania zwycięstw najeźdźcy? Nadzieja zadośćuczynienia ze strony potomnych? Kilka dni temu nagrałem rozmowę z byłym karmicielem wszy w instytucie Weigla, dziś znanym mikrobiologiem, za odkrycie nowej szczepionki nagrodzonym w PRL nagroda państwową. Zastrzegł mój rozmówca anonimowość, gdybym chciał ujawnić treść nagranej rozmowy bez autoryzacji: - Pyta pan o granice kompromisu? Powiem panu szczerze: w tym kraju, skazanym od dwóch stuleci na pogwałcenie godności jego obywateli, na wieczne rozdarcie między jałową Niezłomnością a „racjonalną” kolaboracją w imię Przetrwania Wartości – jest to od dawna miejsce dla kategorii Niezłomnych: to błogi i przytulny piach cmentarny… Wszyscy Niezłomni i Bez Skazy leżą już na cmentarzach. Rozstrzelani, polegli, samobójczo wyzwoleni. Moja PRL-owska służba bakteriom to także haniebna kolaboracja. Nie pomoże mi żaden glejt ochronny Weigla. Z wielomilionowego mrowia kolaborantów, którzy przeżyli PRL, wyłaniają się oto, jak grzyby po deszczu, nieskalani jakoby żadnym kompromisem Niezłomni wołając: hańba pohańbionym przez Historię. Chwała nienarodzonym w czas pogardy. Chwała tym, co nie zaznali ciężaru kajdan i nie pełzali pod butem tyranii. Więc chwała jednym, a hańba drugim. A teraz, zacny dokumentalisto, niech mi pan powie: dla jakiej, czyjej chwały buduje pan pomnik? Copyright (1994) Ryszard Wójcik
O profesorze Rudolfie Weiglu:
|