Tekst pochodzi z książki "Zwyciężyć tyfus - Instytut Rudolfa Weigla we Lwowie. Dokumenty i wspomnienia" - pod red. Zbigniewa Stuchly, Wrocław 2001, Wydawnictwo SUDETY i został umieszczony za zgodą Ireny i Zbigniewa Stuchly, którym składam tą drogą serdeczne podziękowanie.

Copyright by Zbigniew Stuchly Wrocław 2001
Wszystkie prawa zastrzeżone.


WIKTOR WEIGL

WSPOMNIENIA O MOIM OJCU

Gdy zaproponowano mi, napisanie rozdziału książki o moim Ojcu. w pierwszym odruchu chciałem odmówić. Jak bowiem sięgnąć pamięcią pięćdziesiąt lat wstecz? Jak z mgły wspomnień wyłowić to co jest prawdą, faktem który zaistniał w rzeczywistości, a nie jedynie moim wyobrażeniem, powstałym z informacji uzyskanych znacznie później, z relacji innych osób. Spojrzenie chłopca 10-15-letniego na swego Ojca jest z natury rzeczy inne, niż dorosłego człowieka, a do tego trudno zdobyć się na chłodny obiektywizm, bo przecież pamięć Ojca to też i moje własne przeżycia, moje dzieciństwo, młodość, a również i chwila obecna. Wspomnienia to nie tylko fakty zapamiętane, to również - a może przede wszystkim - sfera przeżyć wewnętrznych, uczuć intymnych, o których niezręcznie opowiadać osobom postronnym. Zadanie więc wydawało mi się zbyt trudne. Po zastanowieniu się, a i ulegając presji wielu osób bliskich Ojcu, zdecydowałem się podjąć próbę.
Chcę tu przedstawić czytelnikowi postać mego Ojca widzianą oczami dziecka a później, w miarę upływu czasu, dorosłego młodzieńca. Chcę Go pokazać jaki był w domu, wśród rodziny, jak żył na co dzień, czym żył, jak mieszkał, czym się interesował.
Niech mi czytelnik wybaczy, jeżeli to co przeczyta nie będzie w zgodzie z relacjami innych osób, a może i będzie niezgodne z jego wyobrażeniem o uczonym - profesorze. Będą to wspomnienia o zwykłym życiu — niezwykłego człowieka


Część I „DOM"

W owych latach (lata dwudzieste, połowa trzydziestych) mieszkaliśmy we Lwowie, przy Wagilewicza 4, małej cichej uliczce.
Dom, typowa dla budownictwa tego okresu, dwupiętrowa czynszowa kamienica, był własnością rodziców matki, pp. Kulikowskich.
Dziadek, po którym noszę imię, był adwokatem. W tamtych czasach nie prowadził już kancelarii - uchodził za człowieka zamożnego. Legenda rodzinna głosiła, że kiedyś posiadał dobra rodzinne na wschodzie, które już w okresie jego młodości rozpłynęły się, rzekomo przy stołach gry w Monte Carlo.

Dziadek i Babka Marta wraz z Ciotkami - siostrami matki Wandą, Helą i Stefą - mieszkali na drugim piętrze. My mieszkaliśmy na parterze. Mieszkanie trzy pokojowe, kuchnia, spiżarnia - pokoik dla służącej - we wspomnieniach moich dość ciemne - stołowy z ciężkimi meblami z gdańskiego dębu. Pokój sypialny rodziców jasny - meble z jasnego drzewa różanego, zawsze pełen kwiatów, zmieniających się w zależności od pory roku, stale zaś kwitły w nim przepiękne o różnych odcieniach azalie, ulubione kwiaty Matki. Obok - gabinet Ojca, zwany a domu „salonikiem" z dużym biurkiem, szafą biblioteczną z czarnego dębu, głębokimi fotelami i półkolistą kanapką pokrytymi szarą, miękką skórą.
Biurko to odegra w moich wspomnieniach niepoślednią rolę.
Ja spałem gdzieś pośrodku, między jadalnym a stołowym, już nie pamiętam gdzie, chyba w niszy.
Mieszkanie było skromne. Perski dywan - modlitewnik w gabinecie Ojca, kilim w sypialni pochodziły z posagu Matki. Obrazów nie mieliśmy, poza kilkoma obrazami malowanymi przez Ciotkę. Ojciec nie interesował się specjalnie sztuką, za to zawsze wisiały powiększenia zdjęć wykonanych przez Ojca. Tryb życia był w miarę możliwości uregulowany. Rano rodzice wychodzili do „Pracowni" (tak nazywał się w domu Zakład Biologii Ogólnej UJK.).
Obiad punktualnie o drugiej. Matka wracała zwykle wcześniej, aby dopilnować gospodarstwa. Tuż przed drugą wracał Ojciec. Płaską skórzaną teczkę zostawiał w przedpokoju, wchodził do kuchni, pociągał nosem, zaglądał do garnków. Wracał do pokoju czasem po „inspekcji" i mówił do mnie: „Synu, w tym domu nic dobrego dziś nie dają, idziemy do knajpy". Tak zwykle bywało w piątki, kiedy to zgodnie z tygodniowym menu, były kotleciki z kapusty. Ojciec i ja nie cierpieliśmy tej potrawy.
Ojciec wracał z pracowni zwykle w dobrym humorze, podśpiewywał mocno fałszywie różne czeskie i niemieckie piosenki, o treści absolutnie nie nadającej się do druku. Raz, pamiętam, gdy już dosyć długo czekał na obiad, wszedł po cichu do swego pokoju, położył się sztywno na zsuniętych krzesłach i tak leżał bez ruchu. Matka woła na obiad - Ojciec nie odzywa się. Za chwilę Matka wchodzi do pokoju i widzi go leżącego „Pim, co ci jest?" Milczenie. „Pim, co ci się stało" woła już zaniepokojona Matka. „Zosiu", woła Matka do służącej - „panu coś się stało"' - i wtedy nagle Ojciec zrywa się na równe nogi i wykrzykuje: „Umarłem z głodu!".
Tu muszę wyjaśnić, że Ojciec w domu nazywany był Pim, zdrobniale Pimaszel. Skąd wziął się ten Pim, do dzisiejszego dnia nie wiem. Nigdy nie mogłem dociec, skąd wzięło się to przezwanie, a nigdy jakoś o to nie zapytałem. Powstało chyba bardzo dawno, przed moim urodzeniem, bo już w korespondencji z okresu pierwszej wojny w czasach narzeczeństwa (podobno bardzo długotrwałego), już tak się do niego zwracano.
Obiad pełnił w naszym domu ważną funkcję. Nie tylko spotykała się przy posiłku cała rodzina ale omawiano wiele spraw domowych jak i dotyczących „Pracowni".
Tu powstały projekty różnych inwestycji, plany działania na przyszłość, a także ważyły się niekiedy losy wielu współpracowników Ojca. Bywało, że Ojciec przy stole mówi: „Wiesz Zosiu, ten... (tu padało nazwisko delikwenta), to zupełny idiota - mówię mu że ma to zrobić tak czy tak, a on nie - chyba wyleję go". Tu wkraczała dyplomatycznie Matka. „Poczekaj Pim, zastanów się, może byś jutro z nim jeszcze raz pogadał". Zwykle Ojciec rezygnował w końcu z wylania ofiary. Nie nadaremno nazywano Matkę już w instytucie „Aniołem Pokoju". Była mediatorem we wszystkich sporach i prawie zawsze udawało jej się przejednać Ojca.
Po obiedzie Ojciec odbywał zwykle krótką drzemkę, po czym wracał do Pracowni. Matka zostawała już w domu. Wieczorem Ojciec wracał późno, często gdy już spałem.
W niedziele obiady były bardziej uroczyste. Stałe danie niedzielne, rosół i sztuka mięsa (przysmak Ojca). W lecie kurczęta panierowane z sałatą lub mizerią. W zależności od sezonu, pojawiały się pstrągi, przyprawione w rożny sposób. W jesieni zwierzyna, kuropatwy, kaczki z polowań. Wczesną zimą zając w śmietanie z knedlami czeskimi. Tu mata dygresja - Ojciec był smakoszem w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie jadał dużo, mawiał, że od stołu należy wstać głodnym - nie tolerował też u innych obżarstwa - był natomiast mistrzem w przyrządzaniu różnych specjalności, wymagających olbrzymiej pomysłowości i fantazji. Specjalnością było przyrządzanie zupy rakowej, pstrągów marynowanych na różne sposoby, oraz różnych specjałów myśliwskich, dziś już zapomnianych, a które zapamiętał z domu rodzinnego na Morawach.
Przy tym Ojciec nie miał żadnych uprzedzeń kulinarnych. Ulubionym jego przysmakiem były np. udka żabie, po które chodził osobiście w maju na Rynek Lwowski, gdzie jedna z przekupek przywoziła specjalnie dla niego dwa razy w tygodniu oprawione już udka żabie. Smażone w tartej bułce, były niezwykle delikatne, smakiem przypominały młode kurczęta. Stale komponował i próbował nowe przyprawy. Pamiętam, gdy przy śniadaniu posmarowałem chleb z miodem - musztardą. Na to Matka wielce się oburzyła. Ojciec powiedział:
„Poczekaj Zosiu, to może być ciekawe". Spróbował i rzekł: „Tak, to wcale niezłe, przypomina w smaku gęsi smalec".
Z drugiej strony, był w sprawach kulinarnych także minimalistą. Nigdy nie grymasił, nigdy nie zostawiał niedojedzone danie, nawet jeśli mu nie smakowało.
W dziedzinie kulinarnej wprowadził nawet zmiany wręcz rewolucyjne, chodziło tu o sposób jedzenia szparagów. W owym czasie bowiem, jedzono szparagi wysysając pędy, co było i niewygodne i nieestetyczne. Pewnego razy w restauracji George'a Ojciec zamówił porcję szparagów, które bardzo lubił. Nim podano mu je, przyglądał się jak przy sąsiednich stolikach je jedzono. Powiedział:- popatrz Zosiu, po co oni się tak męczą - zaraz znajdziemy na to sposób. Panie Ober, proszę o nóż i widelec. Gdy przyniesiono szparagi, zaczął je normalnie krajać na kawałki, co wywołało uśmiechy i ciche komentarze przy sąsiednich stolikach. Ale już w przyszłym sezonie wszyscy zapomnieli o dawnym sposobie jedzenia i przeszli na system Ojca. Co drugi tydzień chodziliśmy na obiady do Rodziców Matki, na górę.
Po obiedzie Ojciec zwykle zostawał w domu. Dosyć często Rodzice chodzili do operetki, natomiast opery i teatru nie lubił. Później miejsce operetki zajęło kino. Ojciec stał się entuzjastą filmu, interesowała go nie tylko strona fabularna ale i może przede wszystkim, strona techniczna. Ulubioną jego aktorką była Greta Garbo. Z polskich aktorek p. Jadwiga Smosarska. Miał nawet jej zdjęcie z dedykacją. Nie lubił tylko filmów wojennych. Raz po obejrzeniu znanego filmu wg powieści Remarque'a „Towarzysze broni", wrócił do domu bardzo wstrząśnięty. Zapowiedział, że na żaden podobny film nie pójdzie i mnie również zabronił na nie chodzić. Gdy byłem już nieco starszy rodzice zabierali mnie z sobą do kina, bez względu na to, czy były to filmy tzw. dozwolone dla młodzieży, czy nie. Raz wymusiłem na Rodzicach, by pójść na film cowboyski. Po powrocie orzekł, że podobnej bzdury dawno nie widział, bo jakim sposobem bohater filmu Tom Mix mógł trafiać do Indian z odległości co najmniej 150 metrów z rewolweru Colta z lat 1840 - gdyż wiadomo, że pistolet ten miał lufę nie gwintowaną i celnie można było zeń strzelać najwyżej do 20 metrów.

Ze znanych aktorek o światowej stawie Ojciec uwielbiał Józefinę Baker. Widział ją gdzieś na scenie, w czasie swoich podróży zagranicznych, i był nią oczarowany.
W domu pojawiły się jej zdjęcia a gdy zdarzyło się, że przyjechała na występy do Warszawy Ojciec, nie bacząc na swoje obowiązki zawodowe, pojechał do Warszawy zobaczyć ją na scenie. Wrócił nieco rozczarowany, gdyż pani Józefina tańczyła w stroju dosyć skąpym wprawdzie - na żądanie jej warszawskiego impresaria - ale nie tak skąpym, jak przy swoich występach w Paryżu, gdzie jedynym jej ubiorem na scenie były strusie pióra na głowie i złoty sznureczek na biodrach, na którym wisiał jeden banan. W zimowe wieczory, gdy Rodzice nigdzie wychodzili, Ojciec wyświetlał dla mnie przez tzw. „Magiczną latarnię", to znaczy prymitywny projektor, różne przeźrocza. Początkowo były to sceny z bajek, później przeźrocza kolorowe zwierząt i ptaków. Z czasem Ojcu znudziła się ta zabawa i postanowił ją urozmaicić. Zdobył skądś mały projektor do wyświetlania filmów, napędzany ręcznie korbką, na którym wyświetlało się krótkie, do tego celu przeznaczone, filmy.

Dla urozmaicenia programu Ojciec sam zaczął przygotowywać filmy rysunkowe. Na czystej taśmie filmowej rysował tuszem różne historyjki. Największym powodzeniem cieszył się film, na którym człowieczek, składający się z kresek, podchodził do nocniczka, siadał nań, wstawał, odchodził, a w nocniczku na ekranie pozostawała - myszka. Patrząc dzisiaj, z perspektywy czasu, widzę bezbłędną synchronizację i płynność ruchów postaci stworzonych przez Ojca. Było też kilka innych filmów ale żaden z nich nie przetrwał wojny. Już znacznie później prymitywny aparat do wyświetlania zastąpił prawdziwy projektor, na którym Ojciec wyświetlał swoje 8 mm filmy. Do tradycji należało, że wczesną wiosną, w niedzielne przedpołudnia, chodziło się na Pohulankę, na żaby. Pohulanka - tereny zalesione nad rzeczką Pełtwią, porośnięte bukowym lasem, wiosną niebieskie od przylaszczek lub białe od zawilców. Polanki ukwiecone pachnącymi fiołkami, jakich potem nigdy nie widziałem. W bajorkach i stawach łowiliśmy żaby, skrzek żabi, przepiękne, ubarwione godowo, traszki. Ojciec łowił pierwsze wiosenne motyle, owady, pokazywał wiosenne kwiaty. Były to moje pierwsze, niezapomniane lekcje botaniki i zoologii. Część tych zdobyczy wędrowała do pracowni Ojca, część do gabinetu zoologicznego mojego gimnazjum, część pozostawała u mnie w domu, w akwariach i terrariach. Czasami zdarzało się, że Ojciec odkupywał od chłopców wybrane z gniazd pisklęta ptaków i tak pojawiały się w naszym domu młode kawki, gawrony, szpaki. Raz był także młody puszczyk. Było trochę kłopotu z karmieniem tego zwierzyńca ale gdy ptaki podrosły i stały się lotne, uroczyście odnosiliśmy je z Ojcem na Pohulankę w ich rodzinne miejsce. Z kolei - późną jesienią, odbywało się tradycyjne puszczanie latawców. W domu pojawiał się papier, listewki drzewa, sznury. Ojciec kleił i majstrował latawce o różnych kształtach. Próby odbywały się na polach koło rogatki Stryjskiej. Wracając z tych wiosennych czy jesiennych wypraw, wstępowaliśmy zawsze do Jednego z licznych tzw. „ogródków", to znaczy małych restauracyjek na otwartym powietrzu. Ojciec zamawiał dla siebie duże piwo, precle i kabanosa, ja dostawałem małe piwo z tradycyjnym już upomnieniem „Tylko nie mów nic w domu". Naturalnie w domu i tak wszyscy o naszych wyprawach wiedzieli. W domu było w tych czasach wesoło. Często z góry zlatywały Ciotki, robiło się kolorowo od barwnych sukienek, pachniało perfumami, nakręcano gramofon, zakładano nowe płyty, krzesła pod ścianę i już Ciotki fikały nogami, pokazując nowe kroki charlestona czy schimmi. Za każdym razem usiłowały, bezskutecznie zresztą, nauczyć Ojca tych kroków. Ojciec był niezbyt sprawnym tancerzem. Klasyczny walc, slow-fox, tango, to jeszcze wychodziło mu dobrze ale nowe tańce były ponad jego siły, oganiał się więc przed Ciotkami. Obserwował jak tańczyły, krytykował i sypał dowcipami, od których uszy puchły.

Jak już wspomniałem, Matka miała trzy siostry. Najstarsza Stefa, czarna, o cygańskiej urodzie, była malarką, ubierała się fantazyjnie, w stroje przypominające Cygankę i uwielbiała wielkie kapelusze. Prowadziła z Ojcem zażarte dyskusje na tematy sztuki nowoczesnej, usiłując Ojca przekonać do nowych kierunków w sztuce, których Ojciec nie rozumiał i nie uznawał. Druga Helena, cicha, spokojna, o wspaniałych wielkich, czarnych oczach, urodzie przypominającej bizantyjskie madonny, prowadziła gospodarstwo dziadków, zarządzała domem i zajmowała się dobroczynnością.
Najmłodsza Wanda, jasna blondynka o zupełnie innym typie urody niż jej siostry, skończyła Akademię Rolniczą w Dublanach. Miała dyplom inżyniera chemii rolniczej. Pracowała jako główny technolog w wytwórni wódek Baczewskiego. Podejrzewam, że wszystkie trzy podkochiwały się w Ojcu i sądzę, że Ojciec nic przeciwko temu nie miał.
Babka Marta - z domu Bandrowska - bliska krewna pisarza Juliusza Kadena - Bandrowskiego, Jerzego Bandrowskiego i śpiewaczki Ewy Bandrowskiej -Turskiej, musiała być kiedyś kobietą nieprzeciętnej urody: i jeszcze wtedy, gdy ją pamiętam, w aureoli pięknych bujnych siwych włosów wyglądała przepięknie. Była spokrewnioną z jakąś włoską rodziną arystokratyczną, co było powodem dumy dla ciotek, a tematem pokpiwań ze strony Ojca, który nie miał wielkiego szacunku dla sfer „lepiej urodzonych".
Czasem, gdy był w dobrym humorze, mówił, że szuka we mnie cech odziedziczonych po arystokratycznych przodkach włoskich. Ale jak dotychczas, poza lenistwem, niczego nie może znaleźć.

Babka zmarła mając ponad 80 lat, na jakąś dziwną chorobę (prawdopodobnie zapalenie opon mózgowych). Przed śmiercią, będąc już w stanie półprzytomnym, zaczęła mówić po włosku, wprawiając w zdumienie całą rodzinę, gdyż nikt nie wiedział, że Babka włada tym językiem. Być może były to jakieś dalekie reminiscencje z okresu Jej dzieciństwa.

Dziadek był mężczyzną słusznej postawy, tęgim, z białym sumiastym wąsem. Poglądy miał zdecydowanie konserwatywne. Wszystko, co było nowe, uważał za „wywrotowe". Żył ciągle jeszcze czasami CK austriackimi i uważał, że rządy Franciszka Józefa były najlepsze, jakie można sobie wyobrazić. Ponieważ Ojciec miał poglądy bardzo nowoczesne, swoją śmiałością wykraczające nawet poza ówczesne czasy, nic więc dziwnego, że na tym tle dochodziło do częstych scysji. Ojciec starał się jednak, w miarę możliwości, unikać tych starć, głównie ze względu na Matkę ale i także, jak mi się wydaje, ze względu na pewne powiązania finansowe, jakie ich w owym czasie łączyły.
Stałym tematem spornym były sprawy dotyczące mojego wychowania. Dziadek uważał, że jestem wychowywany zbyt liberalnie, że wdraża mi się poglądy „wolnomyślicielskie", a i moje lektury nie sadła mnie odpowiednie. Rodzice nie widzieli bowiem konieczności kontrolowania moich lektur, mogłem praktycznie rzecz biorąc „czytać" co chciałem, zwracali tylko uwagę na to, czy lektura będzie dla mnie zrozumiała- Oprócz obowiązkowych tektur szkolnych czytałem głównie popularno-naukowe książki z zakresu biologii, zoologii i astronomii, która w tych latach młodzieńczych była moją wielką pasją.
Ojciec nawet myślał, czy w przyszłości nie skierować mnie na studia w tym kierunku - ale brak znajomości aparatu matematycznego (być może na Skutek złej metody nauczania matematyki w szkole) odstraszył mnie od studiów w tym kierunku.
Pamiętam jeden z takich zatargów, miałem wtedy może 13 lat. Dziadek pewnego razu zwrócił się do Rodziców: „Czy nie uważacie, że czas już uświadomić Turcia?" Tak zdrobniale nazywano mnie wówczas. Matka zamarła z przerażenia, widząc co dalej nastąpi, a Ojciec z nieco złośliwym uśmiechem zapytał: „A co Ojciec rozumie przez to 'uświadomienie'?"
„No, powinniście to sami lepiej wiedzieć" - powiedział Dziadek. „No... te rzeczy... i w ogóle"., Jeśli chodzi o 'te rzeczy' -powiedział Ojciec, to z punktu widzenia biologii, zna je chyba lepiej niż Ojciec, a na stronę praktyczną ma jeszcze czas". No i tu wybuchła awantura o sprawy, które dawno leżały Dziadkowi na sercu. „Bo pewnie, pozwalasz mu oglądać te wszystkie świństwa, które masz w bibliotece..., co z niego wyrośnie itd.".
Dziadek zdenerwowany trzasnął drzwiami i przez dwa tygodnie nie pokazywał się u nas. A chodziło tu o atlas anatomii człowieka, przy oglądaniu którego Dziadek mnie raz widział, no i albumy z aktami, fotografie, które Ojciec miał w swojej bibliotece. Anatomię człowieka poznałem bardzo wcześnie, gdyż niejednokrotnie z Ojcem oglądaliśmy atlas anatomii i Ojciec uczył mnie nazw narządów po polsku i po łacinie. Tak samo nagość nie była niczym niezwykłym, oglądaliśmy z Ojcem reprodukcje wybitnych dzieł sztuki antycznej i malarstwa. Ojciec zwracał mi uwagę na cechy decydujące o pięknie ciała ludzkiego i przy okazji nauczył mnie znanej maksymy „Naturalia non sunt turpia" - to co naturalne nie może być wstrętne ani brzydkie.

Z gabinetem Ojca wiążą mi się również inne wspomnienia, rzucające światło na zapatrywania i poglądy Ojca.
W biurku Ojciec przechowywał pamiątkę z wojny, pistolet parabellum i mały browning. Już bardzo wcześnie nauczyłem się obchodzić z bronią. Pierwszy raz strzeliłem z pistoletu mając 10 lat. Ojciec zwracał szczególną uwagę na sprawy obchodzenia się z bronią palną i wpoił mi podstawową zasadę, - nigdy nie wolno lufy broni skierować do człowieka, nawet żartem. Był na tym punkcie specjalnie wrażliwy i jak później będąc już starszym przekonałem się, ostro reagował na naruszenie tej zasady.
Na biurku leżał zawsze, jak pamiętam, zapalnik szrapnela, z którym wiązała się opowieść, jak to w czasie walk o Lwów szrapnel rozerwał się nad dachami domów, a Ojcu stojącemu przypadkiem na ulicy, wpadł do kieszeni gorący jeszcze zapalnik, nie czyniąc zresztą żadnej szkody.
Opowieść tę kazałem sobie jako dziecko często powtarzać a raz, gdy byłem już trochę starszy, zapytałem: „A ilu wrogów Tatusik zabił?" Ojciec spoważniał - „Mam nadzieję synu, że nigdy nikogo nie zabiłem" i dodał „Pamiętaj, że ludzi nie wolno nigdy zabijać i że wojna to najokropniejsza rzecz, jaka może być i nic jej nie usprawiedliwia - bez względu na to, w imię czego miałaby być prowadzona". Ojciec był skrajnym pacyfistą, nie lubił wojska, od polityki stronił, nie popierał żadnego z kolejnych rządów w Polsce przed wrześni owej. Do żadnej partii politycznej nigdy nie należał i swoim zasadom pozostał wierny do końca życia.
Gdy prezydentem Państwa został profesor Ignacy Mościcki, którego Ojciec znał dobrze i cenił jako naukowca, powiedział: „Co mu się stało, taki zdolny człowiek i dał się zaplątać w politykę - że też mu się chce...".

Był jednak lojalnym obywatelem. Uważał, że trzeba szanować przepisy i zarządzenia bez dyskusji. Czasami było to nawet denerwujące. Niewątpliwie taka postawa miała swoją genezę w wychowaniu, jakie odebrał w domu rodzinnym na Morawach. Interesował się natomiast wydarzeniami w polityce międzynarodowej. Czytał gazety, słuchał radia, miał swoje własne zdanie o wydarzeniach na świecie i ich kulisach, umiał przewidywać. Już bardzo wcześnie, po dojściu Hitlera do władzy zorientował się, czym to może grozić. Toteż wydarzenia późniejszych lat nie były dla niego niespodzianką. Narastająca w latach trzydziestych fala antysemityzmu, głównie wśród młodzieży akademickiej, zamieszki uliczne, napawały go oburzeniem i obrzydzeniem. Nie uznawał żadnej dyskryminacji - religijnej, rasowej czy politycznej. Znane powszechnie jest jego wystąpienie na uniwersytecie, gdy studenci próbowali utworzyć swego rodzaju getto dla kolegów-Żydów, gdy pewnego razu wszedł do sali wykładowej i zauważył część studentów stojących osobno pod ścianą, zapytał; „Co tu się dzieje, dlaczego panowie nie siedzą?" Na to jeden ze studentów, korporant odpowiedział: „To są Panie Profesorze Żydzi i my z nimi siedzieć nie będziemy" - „W takim razie ja też będę stał, póki ci panowie nie usiądą".
Po chwili sala się uspokoiła, wszyscy usiedli, wykład się zaczął. Od tego czasu na wykładach Ojca nie było nigdy ekscesów akademickich.

Może trzeba tu wspomnieć w związku z poczuciem praworządności, że Ojciec był niezwykle uczciwym człowiekiem. Gdybyśmy chcieli zastosować kryteria uczciwości naszych czasów, można by zaryzykować twierdzenie, że była to uczciwość wręcz obsesyjna.
Pamiętam raz, będąc jeszcze małym chłopcem, oberwałem porządnie od Ojca gdy wracając ze spaceru pochwaliłem się znalezioną w parku zabawką -małym pistolecikiem. Ojciec kazał mi natychmiast się ubrać i odnieść go na miejsce, bo może jakieś dziecko teraz go szuka. Nie wolno mi było nigdy podnosić znalezionych rzeczy, czy drobnych monet, bo nie były moją własnością, a zabranie ich to prawie kradzież. Był niezwykle uczulony na punkcie uczciwości u swoich pracowników, znajomych, a nawet rodziny.
Nienawidził kłamstwa, oszustwa i wszelkiego cwaniactwa. Gdy złapał kogoś na kłamstwie czy krętactwie, człowiek ten przestawał dla niego istnieć.
Tylko jeden raz w życiu udało mi się go złapać na naruszeniu przepisów. Było to na wakacjach w Iłemni. Miałem wtedy może z osiem lat. Ojciec jako zapalony wędkarz dzierżawił od Lasów Państwowych rzeczkę Iłemkę. Raz, przyjechawszy na wakacje stwierdził, że sprawy dla przedłużenia dzierżawy nie zostały jeszcze załatwione, nie mógł więc łowić. Trzeba było poczekać kilka dni. Ojciec nie wytrzymał. Cichaczem, popołudniu poszedł na ryby. Wrócił wieczorem z pięknymi pstrągami i lipieniami, rozłożył je w kuchni na ławie i wszyscy podziwiali piękny połów. Wtem Matka, spojrzawszy przez okno, zauważyła nadchodzącego nadleśniczego, inż. Pichura. Ojciec szybko zebrał ryby, schował do spiżami, poczym przywitał się z nadleśniczym, z którym żył zresztą w dużej przyjaźni. I wtedy to ja wkroczyłem do akcji. „Wujku Pichur, tu leżały takie duże ryby". - „A skąd te ryby?" - spytał nadleśniczy. „Tatusik je złowił" - odpowiedziałem. Zapadła cisza. Ojciec zaczerwienił się i coś zaczął niejasno tłumaczyć nadleśniczemu. Pan Pichur uśmiechnął się. „Nic nie szkodzi, Panie Profesorze, właśnie przyniosłem Panu zezwolenie na dalszą dzierżawę". Sprawa skończyła się szczęśliwie, przy butelce nalewki.
Gdy po latach przypomniałem Ojcu to zajście, uśmiechnął się i powiedział: „No mój drogi, w młodości nie takie rzeczy się robiło. Zresztą to i tak była moja rzeka".

Ojciec był z pozoru pedantem. Co prawda w jego szufladach i na biurku panował straszny bałagan ale Ojciec doskonale orientował się gdzie co leży tak, że nawet po ciemku potrafił znaleźć potrzebny mu przedmiot. Ciężkim przewinieniem były próby uporządkowania szuflad czy biurka. Każda nowa służąca była przyuczona, że u Pana nie wolno niczego ruszać czy przestawiać. Ta jego pedanteria wypływała nie z przesadnej drobiazgowości lecz ze specyficznego podejścia do różnych drobnych Jak i wielkich spraw. Było to podejście analityczno-naukowe, poparte obserwacją i niejednokrotnie eksperymentem. Drobne czynności powtarzane kilkadziesiąt razy dziennie, Ojciec potrafił usprawnić tak, żeby zabierały jak najmniej czasu i były jak najmniej uciążliwe. Również przedmioty codziennego użytku podlegały niejednokrotnie poprawkom konstrukcyjnym tak, aby były wygodniejsze w użyciu.

Zmorą naszych wszystkich służących, a również moją i Matki był problem zapalania zapałek. Ojciec przeprowadził kiedyś w domu eksperyment, w naszej obecności zapalając zapałki z pudełka przez pocieranie wzdłuż ścianki pociągniętej fosforem i okazało się, że nie można wszystkich 50 zapałek zapalić w ten sposób. Natomiast pocierając w poprzek, można było zapalić wszystkie. Wchodząc do kuchni Ojciec zawsze sprawdzał, jak wyglądają pudełka zapałek.
Również wielkość płomienia gazu musiała być ściśle określona, nie za duża, nie za mała, tak żeby wykorzystać maksymalnie właściwości grzewcze. Tym swoim postępowaniem, które nas wprawiało w zdziwienie i zniecierpliwienie, Ojciec wyprzedził znacznie swoją epokę. Stosował bowiem to, co dzisiaj nazywa się ergonometrią i jest osobną dziedziną nauki.
Znaną stała się na przykład sprawa usprawnienia mikroskopów - przez umieszczenie śruby mikro- i makrometrycznej u podstawy mikroskopu, co w dużym stopniu ułatwiało pracę. Pomysł swój, wraz ze szkicami, pokazał Ojciec przedstawicielowi firmy Reichert z Wiednia, proponując wprowadzenie zmian w konstrukcji mikroskopu. Już w przyszłym roku pojawiły się na rynku pierwsze mikroskopy o zmodernizowanej konstrukcji. Ojciec oczywiście nie opatentował swojego pomysłu, nie chciał przyjąć honorarium od firmy w postaci pieniędzy, zadowolił się listem dziękczynnym i podarunkiem w postaci lornetki.
Ojciec miewał często różne tego typu pomysły usprawniające, którymi chętnie dzielił się z osobami zainteresowanymi.
Zresztą-jak wszystkim współpracownikom Ojca było wiadomo, cała aparatura i oprzyrządowanie do produkcji szczepionki i prac bakteriologicznych było pomysłu Ojca. Prototypy były wykonywane niejednokrotnie przez niego samego. Część tych urządzeń weszła na stałe do pracowni bakteriologicznych.

Powróćmy jeszcze do życia domowego. Rodzice nie urządzali nigdy wystawnych przyjęć. Ojciec nie lubił takich imprez, źle czuł się w licznym towarzystwie, zwłaszcza wśród ludzi palących, gdyż sam nie palił. Ale dom był zawsze otwarty dla przyjaciół Ojca. Przede wszystkim dla jego kolegów prof. Jana Lenartowicza - dermatologa, prof. Zdzisława Steusinga, wykładającego higienę. Częstym gościem był też prof. Franciszek Groer, sławny pediatra. Był też naszym lekarzem domowym.
Prof. Jan Lenartowicz, „Jasiu", sprawiał wrażenie człowieka nieprzystępnego i mało towarzyskiego. W rzeczywistości był wesołym, dowcipnym człowiekiem, szarmanckim dla płci pięknej, o nieco staromodnej elegancji. Najlepszy przyjaciel Ojca, jego doradca w sprawach finansowych, pozostał przy nim do końca, nie opuszczając go w trudnych chwilach po wojnie.
Ale przede wszystkim był towarzyszem wypraw wędkarskich. Posiadał' wspaniały sprzęt, sprowadzony z Anglii z firmy „Hardy", którego mu Ojciec zawsze zazdrościł. Wraz z prof. Steusingiem byli pionierami wędkarstwa muchowego w Małopolsce, o czym niewielu ludzi dzisiaj pamięta. Później Ojciec wciągnął go również do łucznictwa. Osiągał nawet dobre rezultaty ale przede wszystkim był rasowym wędkarzem. Prof. Steusing „Zdzich" - wspaniały człowiek, dowcipny, niewyczerpana kopalnia anegdotek, piosenek huculskich i ukraińskich, był również świetnym wędkarzem. Palił fajkę. Posiadał wspaniałą kolekcję fajek angielskich. Był również zamiłowanym grzybiarzem, potrafił znaleźć piękne borowiki tam, gdzie w zasadzie nie powinno ich być.

Gdy przyjeżdżał do nas na wakacje do Iłemni, miejscowi chłopi nazywali go „hribowy czort" (grzybowy czort). Jeździli zawsze w trójkę na ryby, na rzeki Gorganów, Huculszczyzny.
Wspólnie wymyślali różne kawały dla swoich kolegów, o których później wiele lat mówiono w sferach uniwersyteckich. Razem robili wypady do różnych knajpek, zawsze tradycyjnie po Radzie Wydziału. Często bywali gośćmi Rodziców na wakacjach w Iłemni. Mimo różnic w upodobaniach - bo np. prof. Lenartowicz był namiętnym graczem w bridge'a, a Ojciec kart nie znosił, a prof. Steusing ćmił bez przerwy fajkę - łączyła ich szczera przyjaźń i wspólna namiętność wędkarska. Prof. Groer, oprócz sławy zawodowej, cieszył się opinią niezwykle zdolnego fotografika. Jego prace pojawiały się na wystawach i w pismach ilustrowanych. Był człowiekiem światowym, miał żonę Angielkę, dużo podróżował. Z Ojcem, oprócz przyjaźni, łączyła go wspólna pasja fotograficzna— ileż to godzin przesiedzieli w ciemni w zakładzie - eksperymentując, opracowując nowe techniki fotograficzne.
Byli pionierami fotografii barwnej. Pierwsi chyba w Polsce uzyskiwali barwne pozytywy, bardzo żmudną i pracochłonną metodą Kodaka i Agfy. Prof. Groer za każdym powrotem z zagranicy przywoził jakieś nowinki fotograficzne. Gdy w późnych latach trzydziestych prof. Groer przywiózł z zagranicy literaturę dotyczącą pierwszych prób fotografii holograficznej, sprawa ta niezwykle zainteresowała Ojca. Tak sobie bowiem wyobrażał przyszłość fotografii. Czytali literaturę fachową i usiłowali, na bazie dostępnych środków technicznych, rozpocząć próby tą metodą. Niestety, w owym czasie żaden z zakładów naukowych w Polsce nie dysponował urządzeniem laserowym, koniecznym do wykonywania zdjęć holograficznych. Ojciec zawsze do końca życia śledził z zainteresowaniem postępy w tej dziedzinie fizyki. Marzył że doczeka chwili, gdy będzie można sporządzać te naprawdę żywe, trójwymiarowe i barwne zdjęcia.
Prof. Groer był poza tym wielkim wielbicielem motoryzacji. Stale namawiał Ojca na kupno samochodu ale, co dziwne, motoryzacja Ojca zupełnie nie interesowała. Nie usiłował poznać konstrukcji samochodów spalinowych; nawet później, gdy zakład dysponował samochodami do badań epidemiologicznych w terenie i gdy po wojnie miał już własny samochód, nigdy nie nauczył się go prowadzić. Zdaje się to tym dziwniejsze, że przecież wychował się na Morawach, w rodzinie mającej małą fabryczkę powozów, a później produkującą pierwsze samochody dla firmy Austro-Daimler.
Na zdjęciach, które zachowały się z tych czasów, widać go często przy samochodzie lub motocyklu.
Częstymi gośćmi bywali również asystenci Ojca. Przede wszystkim dr Zbigniew Stuchly, później dr Henryk Mosing, dr Anna Herzig i dr Władysław Kuzia. Czasem zjawiali się goście zagraniczni zapraszani przez Matkę, uczeni, którzy przyjechali do Ojca, aby poznać metodę produkcji szczepionki. Gościliśmy w naszym domu takie sławy, jak prof. Charles Nicolle i jego uroczą asystentkę dr Sparrow (wielka sympatia Ojca). Pojawiał się też prof. Odo Bujwid.

Tradycyjnie już na Wigilię Matka zapraszała gości zagranicznych, którzy aktualnie byli w zakładzie, by w to święto nie czuli się osamotnieni. I tak gościliśmy uczonych z Rumunii, Włoch ale najlepiej zapamiętałem pobyt dr Tchanga z Chin. Zapowiedź jego wizyty bardzo mnie zainteresowała. Rozczarowałem się nieco, gdyż dr Tchang nie nosił warkocza, ubrany był po europejsku i poza lekko żółtawym odcieniem skóry był całkiem normalnym człowiekiem. Mówił po francusku, a Matka od czasu do czasu tłumaczyła mi przebieg rozmowy. Po Wigilii nasz gość wygłosił krótkie przemówienie kłaniając się uprzejmie, dziękując za gościnę, a przede wszystkim za to, że przygotowaliśmy na jego cześć barszcz z uszkami, jego narodową potrawę. Wszyscy byliśmy bardzo zdumieni nie przypuszczając, że barszcz z uszkami, uchodzący za potrawę typowo słowiańską, znany jest również w Chinach. Czasami przyjeżdżał też znajomy Ojca, prof. Anigstein, epidemiolog. Działał w odległych rejonach świata, gdzieś na wyspach Polinezji. Przywoził stamtąd Ojcu różne egzotyczne podarunki, tropikalne motyle, owady. Raz przywiózł nawet łuk łowców głów z Borneo. Ojciec wprawdzie podejrzewał, że były to rzeczy kupowane w jakimkolwiek porcie wschodnim, u chińskiego handlarza ale bądź co bądź była to egzotyka.
Bywał również u nas kolega Ojca, prof. Czekanowski, antropolog. Umiał wspaniale opowiadać o swoich przygodach w czasie badań w północnej Afryce i innych regionach świata.

Święta Bożego Narodzenia, spędzaliśmy zawsze w domu - Wigilia — z tradycyjnymi potrawami i olbrzymią (koniecznie do sufitu) choinką. Pod choinką prezenty dla całej rodziny. Przychodzili Dziadkowie, Ciotki, śpiewało się kolędy. Kilka razy wyjeżdżaliśmy na resztę świąt w góry, do naszej Iłemni lub Sianek. Ojciec i Matka dobrze jeździli na nartach i ja też szybko nauczyłem się tej sztuki. Niejednokrotnie towarzyszył nam w tych wyprawach dr Kuzia, doradca Ojca, między innymi do spraw narciarstwa.

Święta Wielkanocne - tradycyjnie co roku - spędzaliśmy u przyrodniej siostry Ojca, Cioci Mimi Raszowskiej i u jego Ojczyma, prof. Trojnara.
Początkowo jeździliśmy do nich do Tarnopola, później do Jarosławia; a wreszcie, gdy rodzina przeprowadziła się do Lwowa, w ich lwowskim mieszkaniu. Święta bywały wspaniałe. Ciotka słynęła z wypieków wielkanocnych, bab i mazurków, i ze świetnej kuchni.
Mąż Ciotki, pan Raszowski, robił świetne miody i nalewki. Atrakcją tych wizyt była też moja kuzynka Hanka, -śliczna blondyneczka i jej brat Bartek. Urządzaliśmy rozmaite zabawy i zawsze było bardzo wesoło.

Prawdziwa burza jednak spadała na dom, gdy przyjeżdżał z Poznania brat Ojca - wuj Fryderyk z żoną Olgą - starszymi ode mnie kuzynami Fryckiem i Rudkiem oraz siostrą Oleńką. Wuj był zupełnym przeciwieństwem Ojca. Żywy, sypiący naokoło dowcipami, podszczypujący panie i panienki, każdemu powiedział jakiś komplement, poszeptał coś po cichu z Ojcem w kącie i już urywali się do późnych godzin wieczornych na zwiedzanie knajpek lwowskich. Ojciec wtedy też się zmieniał - stawał się wesołym, zapominał o kłopotach dnia codziennego. Rudek i Frycek, młodzieńcy urodziwi, wysokiego wzrostu, imponowali mi bardzo. Byli już na Politechnice, nosili brązowe akademickie czapki, Uprawiali sport szybowcowy, mieli własne motocykle. Oleńka, panna bardzo urodziwa (była kiedyś potem wybrana miss piękności IKC), szczebiotała przymilnie, siadała Ojcu na kolanach i ciągle miała coś Wujciowi do powiedzenia na osobności. Ciotka Olga - zrównoważona - ale zawsze wesoła, była właściwie głową domu i ostro trzymała w ryzach całą gromadkę.
Później, gdy przeprowadzili się już do Lwowa, widywaliśmy się częściej i nieraz w niedzielę któryś z kuzynów zabierał mnie na przejażdżkę motocyklem. Po ich odjeździe odczuwało się przez kilka dni pustkę i nasze życie wydawało się zbyt monotonne.

W drugiej połowie lat trzydziestych, po śmierci Babki, przeprowadziliśmy się do nowego mieszkania w dzielnicy willowej. Odnajmowaliśmy pierwsze piętro willi przy ul. Ponińskiego 31. Mieszkanie było duże, pięciopokojowe, jasne o dużych oknach i tarasie wychodzącym na niezabudowane, pokryte sadami i zielenią tereny. Dostałem swój własny pokój, umeblowany jasnymi jesionowymi meblami. Rodzice zachowali swoje meble, teraz w większych pomieszczeniach wyglądały bardzo okazale i ładnie. Wyboru mebli do mego pokoju dokonywaliśmy z Ojcem, po różnych składach meblarskich, stolarzach. Ojciec szukał mebli prostych, ładnych, funkcjonalnych. W końcu znaleźliśmy poszukiwany komplet, Resztę urządzenia mego pokoju wybrała Matka. Zaczęło się dla mnie inne życie. Chodziłem już do wyższych klas gimnazjalnych, przychodzili do mnie przyjaciele - Wacek Ogielski, Jasio Reutt, Jacek Chwalibogowski i Franek Schramm. Od czasu do czasu urządzaliśmy prywatki. Moja kuzynka Hanka przyprowadzała na nie swoje koleżanki, tańczyło się przy dźwiękach patefonu. Ojciec wpadał nieraz na te prywatki, szybko obejrzał dziewczęta, każdej powiedział coś miłego i uciekał do Zakładu. Dopiero późnym wieczorem mówił o swoich spostrzeżeniach odnośnie dziewcząt.

W owym czasie Ojciec był u szczytu sławy. Zarabiał więcej, w domu pojawiły się obrazy, dywany. Dostałem nową broń myśliwską, rower, w domu zainstalowano telefon ale też i zmieniło się trochę nasze życie domowe. Mieszkanie leżało na peryferiach miasta. Do Zakładu było dalej. Rodzice mieli więcej pracy. Ojciec często nocował w Zakładzie. Ojciec stawał się człowiekiem sławnym. Pisali o nim w gazetach, wygłaszał pogadanki w radiu. Otrzymał nagroda prezydenta miasta Lwowa. Po tej nagrodzie w wysokości 10 tys. zł, co było przed. wojną dużą sumą, wiele sobie w domu obiecywaliśmy. Z Matką planowaliśmy zakupy nowych rzeczy i po cichu myśleliśmy o kupnie samochodu. Nasze plany niestety nie sprawdziły się. Za większą część pieniędzy Ojciec zakupił aparaturę do Zakładu. Dla domu niewiele zostało. Naturalnie coś niecoś; kupiło się trochę wyposażenia domowego. Matka kupiła futro. Ojciec sprowadził ze Szwecji i Belgii nowe łuki i sprzęt wędkarski.

Do swojej popularności ojciec odnosił się z rezerwą i dużym poczuciem humoru. Po prostu bawiło go to. Matka zbierała wycinki gazet - Ojciec czytał je. Cieszył się, gdy pisano o nim pozytywnie a czasami wściekał się, gdy ktoś pisał niefachowo lub robił sensację dziennikarską z prac Ojca.
Niektóre pisma brukowe starały się przedstawić Ojca jako zwariowanego profesora ze Lwowa, który hoduje wszy i karmi je na sobie. Ojciec śmiał się z tego i nie brał tego poważnie. Czasem urządzał sobie zabawę z tej swojej sławy. Pamiętam raz wybraliśmy się na targowisko lwowskie. Poszukiwał jakiegoś detalu do jakiegoś urządzenia do pracowni. Była to rurka z kranikiem, nie pamiętam dobrze co. Obeszliśmy kilkanaście straganów, gdy wreszcie na straganie starego brodatego Żyda, Ojciec znalazł poszukiwany przedmiot. Po wytargowaniu ceny, ojciec schował zakup do teczki, kopnie mnie w kostkę i spokojnie, nie zatrzymywany przez sprzedającego odszedł. Pokręciliśmy się chwilę po placu i Ojciec powiedział: „No, wrócimy, trzeba będzie zapłacić". Zwrócił się grzecznie do handlarza: „Przepraszam Pana bardzo ale zapomniałem zapłacić" — „Oj, nie się nie stało-ja Pana Profesora znam, ja mam u Pana jak w banku te dwa złote". Odchodząc Ojciec zwrócił się do mnie:
„No widzisz? Nawet ukraść niczego nie można !"
Czasem też urządzał drobne żarciki w kawiarni Roma, do której chodził. Zostawiał kapelusz, parasol czy teczkę przy stoliku i zwykle kelner doganiał go w połowie drogi, oddając zostawione rzeczy - ale czasem Ojciec ukrywał je tak sprytnie, że kelner ich nie zauważał. Nie mijało 15-20 minut, gdy w Zakładzie pojawiał się chłopiec z kawiarni przynosząc rzekome zguby. „Widzisz" - mówił Ojciec żartobliwie, „to jest tzw. »Ciężar sławy«".

W tym czasie pojawiło się mnóstwo anegdot przedstawiających Ojca jako typowego roztargnionego profesora z dowcipów. Niektóre z nich były prawdziwe, niektóre zmyślone, a niektóre Ojciec w gronie swoich kolegów sam wymyślał i puszczał w obieg. Ojciec w zasadzie nie był roztargniony ani niezaradny, jak to niekiedy usiłowano przedstawiać. Zajęty swoimi sprawami, nie zwracał czasem uwagi na drobiazgi. Wynikały stąd zabawne sytuacje. Raz na przykład wrócił późno do domu, zły, zmęczony. Gdy Matka zapytała czemu się spóźnił, wymruczał: „Musiałem iść piechotą, wyrzucili mnie z tramwaju" - „Jak to cię wyrzucili?" - spytała Matka. „Po prostu gdy przyszedł konduktor po bilety okazało się, że nie mam 20 groszy. Mówię temu idiocie -jestem profesor Weigl -czytał pan pewnie o mnie. Jutro panu zapłacę, Jeżdżę często z panem" - „Fajno, fajno - powiedział konduktor, pan może być Weigl, ja jestem Napoleon - ale zapłacić trzeba". I wyrzucił go z tramwaju- „Od dzisiaj w każdej kieszonce ubrań i płaszczy ma być 20 groszy" - zagrzmiał Ojciec.
Pewnego znowu razu Ojciec zaspał nieco nocując w Zakładzie.
Ubierał się w pośpiechu na wykład, narzucił biały fartuch i ruszył długim korytarzem. Dopiero przed salą wykładową dogonił go woźny, niosąc w ręku spodnie, które Ojciec zapomniał włożyć.
Najbardziej charakterystyczne dla typu roztargnienia Ojca i jego sposobu myślenia nieco abstrakcyjnego, było coś, co wydarzyło się raz na wakacjach. Ojciec siedział na ganku od strony kuchni i przygotowywał wędki na raki. Zwykły kij z uwiązanym sznurem, obciążanym kamieniem, do którego przywiązywało się przynętę. Najczęściej były to głowy ryb ale najlepsze były wnętrzności kurze. Ojciec patrząc nieco roztargnionym wzrokiem na przygotowane wędki, zwrócił się do Matki: „Zosiu, daj mi flaki z kury". - „Skąd ci wezmę flaki z kury?" ~ zapytała Matka. „Jak to skąd?" - powiedział Ojciec - podniósł głowę i rozejrzał się nieco nieprzytomnie po podwórzu: „przecież tyle kur tu biega".

W nowym mieszkaniu, uzyskałem świetne warunki do uprawiania mojej ówczesnej pasji, to jest obserwacji astronomicznych. Taras wychodzący na niezabudowane tereny, umożliwiał obserwację całego nieba. Uprosiłem Ojca, aby mi kupił lunetę astronomiczną. Ponieważ w handlu nie było tego rodzaju przedmiotów, sam zbudował Ją z kartonu, części binokularów, części aparatów fotograficznych, Największy kłopot był ze znalezieniem soczewki o odpowiedniej średnicy. Ojciec jednak tylko sobie znanymi sposobami znalazł gdzieś wreszcie taką soczewkę. Luneta nie dawała zbyt dużego powiększenia ale wystarczała do obserwacji planet, bliskich mgławic i gromad kulistych. Spędzałem wiele godzin nocnych na tarasie nieraz na mrozie, w zimie okutany w swetry i płaszcze. Jak zauważyłem. Ojciec był trochę dumny z moich zainteresowań. Raz specjalnie zaprosił prof. Lenartowicza, któremu pokazywałem różne ciekawe obiekty na wiosennym niebie.
Ponieważ Ojciec miewał zawsze różne nowe pomysły, postanowi? zaadaptować lunetę do zdjęć fotograficznych. Zajął się tym osobiście. Powstały piękne zdjęcia księżyca. Jowisza, Saturna. Ojciec też ze mną siedział na tarasie do późnych godzin nocnych. Trochę zarywałem naukę w szkole przez te obserwacje ale Rodzice patrzyli na to przez palce.

Drugą moją pasją w tym okresie było łowiectwo. Miałem sporą bibliotekę na ten temat, miałem broń myśliwską. Poza tym byłem już nieco starszy i Ojciec zaczął zabierać mnie na polowania. Strzelałem dobrze. W czasie wakacji cały czas chodziłem z bronią i strzelałem do czego się dało. Właściwie nie bardzo wiadomo, kto kogo zabierał na polowania. Ojciec w młodości dużo polował na Morawach. Później, w czasie studiów i pierwszych lat pracy, zaniechał uprawiania tego sportu, z powodu braku czasu i warunków. Od czasu do czasu jeździł do brata do Poznania, na polowania na bażanty, kuropatwy i zające. Teraz, widząc że ja interesuję się myślistwem, powrócił do tego sportu. Mówił, że robi to dla mnie, bo właściwie już nie zamierzał więcej polować. Zaczęły się więc wyprawy do sklepu rusznikarskiego pana Dmytracha, przy ul. Legionów. Sklep był niewielki, jego właściciel również mały, cichy człowiek ale znakomity znawca broni myśliwskiej i doskonały rusznikarz. Prowadził tylko broń najlepszych firm zagranicznych, zawsze miał najnowsze modele. Ten mały sklepik był wspaniałym miejscem. Pachniało smarem, skórą i tym czymś specjalnym a nieuchwytnym, co jest znane każdemu myśliwemu.

Ojciec szybko zaprzyjaźnił się z właścicielem (który zresztą później, w czasie wojny, pracował u Ojca w Instytucie). Spędzaliśmy tam długie godziny, dyskutując i oglądając broń. Ceny jednak były zawrotne, często przekraczały możliwości finansowe Ojca. Ale pan Dmytrach zawsze potrafił znaleźć jakieś wyjście. Brał w komis naszą starą broń, dla nas wyszukiwał, a czasem nawet sprowadzał nieco tańsze modele ale równie dobre. Prawie co roku kupowaliśmy u niego coś nowego. Na polowania jeździliśmy najczęściej w najbliższe okolice Lwowa, miał tam Ojciec kilku swoich kolegów szkolnych, posiadających małe majątki ziemskie. Często też, przy okazji wyjazdów na badania bakteriologiczne w terenie, Ojciec zabierał mnie ze sobą i po drodze, u któregoś z jego przyjaciół, chodziliśmy trochę po polu. Stałym towarzyszem tych wypraw był Władek Kuzia, pełniący również funkcję prowadzącego sanitarkę, którą jeździliśmy. Często też jeździł z nami Wuj Fryc, który już wtedy mieszkał we Lwowie. Ojciec nie lubił dużych uroczystych polowań, na których padały setki zajęcy i kuropatw. Wolał małe, kameralne wyprawy, w trzy - cztery osoby. Strzelał doskonale. Nigdy później nie widziałem już nikogo tak świetnie strzelającego. Miał broń bijącą ostro i daleko. Na polowaniach strzelał niedużo, trzy, cztery zające, kilka kuropatw, kilka kaczek. Wybierał strzały trudne, dalekie. Specjalnie lubił polowania na kaczki. Nigdy nie polował na zwierzynę płową. Należeliśmy też do jednego z kół łowieckich we Lwowie. Nie długo jednak. Ojciec rygorystycznie przestrzegał zasad etyki łowieckiej, toteż nic dziwnego, że po kilku tygodniach w kole doszło do zatargów między nim, a jego towarzyszami, którzy polowali więcej dla mięsa, niż dla sportu. Na jednym polowaniu zimowym zdarzyło się, że na moje stanowisko wyszedł koziołek, już bez poroża, z sarną. Naturalnie przepuściłem zwierzynę nie strzelając, bo co prawda prawo łowieckie pozwalało na strzelanie śrutem zimą do saren ale było to niezgodne z etyką łowiecką, gdyż prawdziwy myśliwy w ogóle w tym okresie do saren nie strzela, a tym bardziej śrutem. Po zakończeniu polowania wytworzyła się nieprzyjemna sytuacja. Prezes koła zarzucił mi, że przepuściłem dwie sztuki, narażając koło na straty finansowe. Po krótkiej ale ostrej wymianie zdań na temat etyki myśliwskiej między Ojcem a prezesem Ojciec zapytał: „Ile więc, według pana, były warte te samy?" -„Około 30 złotych" odparł prezes. „Oto 30 złotych" - rzekł Ojciec, „i proszę skreślić nas z listy członków". Nie polował również na jelenie. Chodził wprawdzie czasem na rykowisko ale nigdy nie strzelał. Wiele lat później - po wojnie, gdy zaproszono go na jakieś polowanie, odmówił uczestnictwa. „Widziałem, jak polowano na ludzi" - „nigdy już nie będę polował".

Gdzieś w tym czasie w naszym życiu pojawiła się nowa pasja, która na wiele lat zdominowała wszystkie inne - łucznictwo. Kiedy to się stało, nie pamiętam. Może było to kiedyś w zimie, gdy w sklepie sportowym pana Prugara oglądaliśmy narty i Ojciec zobaczył tam łuk. Pan Bruno Prugar był znanym sportowcem, narciarzem i łucznikiem. Prowadził sklep, miał wytwórnię nart znanych w całej Polsce, robił też łuki i strzały. Był członkiem Polskiego Związku Łuczniczego. Być może to on zainteresował Ojca tym sportem, może było całkiem inaczej, nie wiem. W każdym razie wkrótce łucznictwo opanowało naszą rodzinę, moich kolegów i znajomych Ojca. W domu pojawiły się katalogi firm zagranicznych produkujących sprzęt łuczniczy, podręczniki, statut PZŁ.
Pierwsze nasze łuki były produkcji krajowej, z wytwórni p. Prugara -jesionowe - zwykłe i klejone. Wkrótce Ojciec sprowadził łuki francuskie, belgijskie, szwedzkie, angielskie. Strzały krajowe, później belgijskie, angielskie. Ojciec sam zresztą robił strzały - klejone, nie gorsze od zagranicznych.
Pojawiły się tarcze, słomianki i różny sprzęt pomocniczy. Pierwsze strzelania odbywały się w Ogrodzie Botanicznym przy Zakładzie Biologii. Całe wakacje spędzaliśmy głównie na strzelaniu z łuku. To też nic dziwnego, że wkrótce Ojciec a później i ja, zaczęliśmy uzyskiwać wyniki porównywalne z wynikami czołowych tuczników tego czasu. Wtedy Ojciec postanowił zorganizować sekcję juniorów PZŁ przy lwowskim klubie sportowym „Pogoń". Musiał pokonać nie małe trudności, młodzieży szkolnej nie wolno było bowiem należeć do klubów sportowych, groziło to nawet wydaleniem ze szkoły. Ojciec musiał użyć swoich wszystkich wpływów i znajomości, aby te przeszkody usunąć. Władze szkolne udawały, że o niczym nie wiedzą. I tak powstała młodzieżowa sekcja łucznicza, którą tworzyli głównie moi koledzy Wacek Ogielski, Jasiek Reutt, Jacek Chwalibogowski, Tomek Schramm no i ja.
Zapisaliśmy się do PZŁ, wkrótce zdobyliśmy brązowe, a potem srebrne odznaki łucznicze. W kilka miesięcy od naszego startu odbyły się zawody łucznicze, na których nasza ekipa odniosła nie lada sukces, zdobywając trzy pierwsze miejsca. Stawaliśmy się poważną konkurencją dla naszych starszych kolegów. Wtedy Ojciec postanowił sprawę Jeszcze bardziej rozbudować. Za naszym domem, po drugiej stronie ulicy Ponińskiego - rozciągały się puste przez większą część roku tereny po odbywających się na jesieni „Targach Wschodnich".
Po okresie targów, które odbywały się we wrześniu, tereny te, tzw. „Plac powystawowy" pełniły rolę parku wypoczynkowego. Ojciec zdobył u prezydenta miasta zezwolenie na urządzenie tam toru łuczniczego. Objął patronat nad budową tego obiektu i również nad sekcją łuczniczą PZŁ. Odbyło się uroczyste otwarcie toru z udziałem władz miejskich i sportowych Lwowa. Ojciec przecinał wstęgę. Po otwarciu odbyły się pierwsze zawody z ręczeniem nagród i oznak PZŁ. Ojciec ufundował wtedy nagrodę przechodnią dla najlepszego juniora roku w postaci figurki Indianina z brązu. Tor ten przez wiele lat służył łucznikom polskim. Uzyskiwaliśmy coraz lepsze wyniki. Po raz pierwszy startowaliśmy w mistrzostwach Lwowa i Małopolski. Zdobyłem najpierw drugie miejsce, a następnie pierwsze miejsce, w klasie juniorów. Największym moim konkurentem, który wiecznie deptał mi po piętach, a niekiedy mnie przewyższał, był mój przyjaciel Jasiek Reutt, który pewnego roku zdobył również nagrodę przechodnią. Strzelaliśmy także w korespondencyjnych mistrzostwach Polski, zdobywając zespołowo pierwsze miejsce. Były to piękne zawody, kilkudniowe, dość wyczerpujące fizycznie. Zwykle na zakończenie odbywało się tzw. Strzelanie do „kura" - były to tarcze z wizerunkiem „koguta", ukryte w różnych nieoczekiwanych miejscach. Strzelać trzeba było szybko, bez dokładnej oceny odległości. W tej konkurencji uzyskiwaliśmy też dobre wyniki, gdyż Ojciec, który był naszym trenerem, uczył nas strzelać nie tylko na określone odległości, jak to bywa na zawodach ale strzelania myśliwskiego, szybkiego do celów pojawiających się nagle w terenie. Przydało nam się to bardzo w zawodach w strzelaniu do celów ruchomych. Konkurencja ta sprawiała innym zawodnikom duże trudności. Nasz zespół zdobył drugie miejsce w mistrzostwach Polski w tej konkurencji.
Wyniki nasze były już porównywalne z wynikami kadry seniorów. Przygotowaliśmy się do mistrzostw Polski po zdaniu matury, które miały być eliminacją do mistrzostw Europy. Niestety, zawody te już się nie odbyły. Ojciec strzelał z łuku doskonale, lepiej niż my wszyscy, podchodził do łucznictwa z naukową precyzją. Strzały miał wyważone co do grama, każda oznakowana innym kolorem. Na małej korkowej tarczy oznaczał szpilką, odpowiedniego koloru, trafienie każdej strzały. W ten sposób uzyskiwał dokładne dane o sposobie zachowania się każdej strzały i mógł korygować jej lot. Zawsze gdy odbywały się jakieś większe zawody międzynarodowe strzelaliśmy te same konkurencje, porównując wyniki.
Wyniki Ojca były równe, o ile nie lepsze, od uzyskiwanych przez zawodników europejskich, toteż niejeden raz gorąco namawialiśmy Go, aby zapisał się do Związku (którego był członkiem honorowym) i wziął udział w zawodach. Zawsze odmawiał. Nie przypuszczam aby uważał, że nie licuje to z jego funkcją profesora uniwersytetu. Po prostu nie chciał. Pozostał jednak wiemy łucznictwu, Strzelał w czasie okupacji i także po wojnie, dosłownie do ostatnich dni swego życia,
Gdy teraz w telewizji oglądam zawody łucznicze, patrzę na sprzęt, który już prawie nie przypomina łuku - z celownikami i amortyzatorami (przed wojną nie wolno było używać żadnych przyrządów celowniczych) - porównuję wyniki uzyskiwane przez Ojca z obecnymi wynikami mistrzów świata. Widzę, że nie są one dużo lepsze a w niektórych konkurencjach nie dorównują wynikom uzyskiwanym przez ojca.

Ojciec - jak już wspomniałem - był u szczytu sławy. Zapotrzebowanie na szczepionkę rosło. Przychodziły zamówienia ze wszystkich stron świata. Chiny miały już swoją własną szczepionkę od dr Tchanga, który nauczył się jej produkcji u Ojca, we Lwowie.
Szczepionkę wysyłało się do Ameryki Południowej, do krajów Afryki ~ prowadziło się masowe szczepienia w rejonach Polski, gdzie tyfus plamisty występował endemicznie. Ojciec jeździł zagranicę, był w Szwecji, Szwajcarii, w Lidze Narodów- Aktualna była jego kandydatura do nagrody Nobla. W nielicznych chwilach wolnych szlifował język francuski, bo niemiecki nie wszędzie wystarczał, próbował uczyć się angielskiego. Kilkakrotnie rozpoczynał naukę ale jakoś mu to nie szło; nawet mimo pomocy uroczej pani Natalii Gaertnerowej, żony prof. Gaertnera i matki mojego kolegi. W końcu zrezygnował z tych prób.

Otrzymał szereg wysokich odznaczeń i orderów krajowych i zagranicznych, w tym order świętego Grzegorza, nadany mu przez papieża Piusa XI, za uratowanie życia wielu misjonarzy w wielu częściach świata. Z orderem tym łączył się tytuł Szambelana Papieskiego.
Było z tym trochę kłopotów, bo Watykan zwrócił się do polskiej Kurii Biskupiej o opinię o Ojcu, gdyż jak wiadomo, był niepraktykującym. Kościół przeprowadził dyskretny wywiad i wydał opinię, ze można Weiglowi nadać to odznaczenie. Rytuał wymagał, aby osoba odznaczona osobiście odebrała order z rąk Papieża w Rzymie, Ojciec nie planował wyjazdu do Rzymu specjalnie w tym celu, nadarzyła się jednak ku temu okazja.
Rząd włoski zaproponował Ojcu wyjazd do Abisynii w celu zbadania sytuacji epidemiologicznej, gdyż bakteriolodzy włoscy, którzy zresztą bywali u Ojca w Pracowni i byli z nim w stałym kontakcie, nie mogli dać sobie rady z epidemią tyfusu, panoszącą się w Abisynii po wojnie. Szczepionka Lwowska, którą mieli Włosi, nie była w pełni skuteczna. Widocznie szczepy riketsji, odpowiedzialne za epidemię abisyńską, były nieco odmienne. Ojciec długo wahał się czy przyjąć to zaproszenie. Był przeciwnikiem faszyzmu - z drugiej jednak strony, propozycja była bardzo kusząca, gdyż dawała możność poznania kraju egzotycznego, mało znanego w Polsce. Dawała też możność przeprowadzenia badań naukowych i zdobycia nowych szczepów riketsji. Ministerstwo Spraw Zagranicznych popierało zaproszenie. W końcu Ojciec podjął decyzję przyjęcia propozycji. Miał przy tym na uwadze także i to, że jego pomoc może uratować życie setkom Abisyńczyków i Włochów. Powstał teraz problem, kto ma pojechać. Naturalnie Ojciec jako kierownik wyprawy, jego zaufany długoletni współpracownik p. Martynowicz, no i wreszcie ktoś z asystentów. Osobą najbardziej odpowiednią była Matka, jako najbliższy współpracownik Ojca. Tematyka jej prac naukowych i zainteresowania pokrywały się z przewidywanym kierunkiem badań. Miała stopień docenta - niedawno otrzymała Order Odrodzenia Polski za swoje prace naukowe. Była więc najodpowiedniejszą osobą do udziału w tej wyprawie.

Matka miała jednak liczne zastrzeżenia. Po pierwsze nie była zachwycona koncepcją tej wyprawy, była raczej domatorką. Oprócz swojej pracy miała przecież dom, który trzeba prowadzić, no i mnie.
Byłem przed maturą. Miałem jakieś kłopoty w szkole i Matka nie chciała mnie samego zostawić. Rodzice odbywali długie rozmowy, nie zawsze spokojne. Widziałem, że Matka czasem płakała. W końcu zrezygnowała z wyjazdu. Wybór padł na dr Annę Herzig, asystentkę Ojca, przyjaciółkę Matki, przyjaciółkę domu.
Patrząc z perspektywy czasu myślę, że Matka poświęcając się dla mnie popełniła wielki błąd życiowy, który miał później odbić się ujemnie na naszym życiu rodzinnym.

Po wyjeździe Ojca oczekiwaliśmy na listy i wiadomości. Ojciec pisał często i dużo. Pisał o swojej audiencji u Papieża, gdzie musiał ubrać się w specjalny strój Szambelana Papieskiego. Pisał o swojej podróży przez Kanał Sueski i Morze Czerwone, o Abisynii i swojej pracy. Bliższych szczegółów o tym, jak wyglądała sytuacja w Abisynii dowiedzieliśmy się z relacji ustnych, po powrocie Ojca do kraju.
Czas dłużył się — w końcu nadszedł dzień powrotu. Ojciec przyjechał opalony, w świetnym nastroju, przywiózł mnóstwo zdjęć i filmów, materiały naukowe, upominki dla nas i parę pamiątek, broń abisyńską, tarczę ze skóry nosorożca, włócznię i krótki miecz abisyński.
Ojciec opowiadał ciekawie o swojej podróży powrotnej samolotem -jak to wpadli nad Morzem Śródziemnym w burzę (Ojciec bardzo źle znosił podróże powietrzne). Przychodzili teraz znajomi. Ojciec wyświetlał swoje filmy - sfilmował między innymi nalot szarańczy. Przez dłuższy czas wszyscy żyliśmy pod wrażeniem tych opowiadań. Miał teraz dużo pracy z opracowaniem przywiezionych materiałów, to też mniej czasu mógł poświęcić rodzinie. Częściej niż dotychczas nocował w Instytucie.

Nadszedł rok 1939. Ojciec otrzymał zaproszenie do wzięcia udziału w otwarciu wystawy światowej w Nowym Yorku, która miała odbyć się w jesieni. Ojciec jako gość honorowy (był już wtedy członkiem Nowojorskiej Akademii Nauk), zastał zaproszony z całą rodziną. Rodzice naradzali się długo co robić, czy jechać? Ojciec zdecydował, że nie jedziemy. „Sytuacja jest niepewna, może wybuchnąć wojna, moglibyśmy nie zdążyć wrócić, a ja tu jestem potrzebny" powiedział. Dla mnie był to okres gorączkowego przygotowywania się do matury, i tu zaistniały pewne komplikacje, związane w pewnej mierze z pracą Ojca. Często bywałem w Pracowni. Gdzieś zaraziłem się chorobą riketsjozą, infekcją wewnątrzzakładową, wywołaną przez laboratoryjne odmiany riketsji. Choroba przebiegała z wysoką gorączką, tym przypominała dur plamisty ale dawała cykliczne nawroty jak quintana. Kolejny rzut gorączki, jak Ojciec obliczył, miał przypaść akurat w dniu, w którym miałem zdawać egzamin ustny. Ojciec więc poprosił dyrektora gimnazjum o przełożenie terminu egzaminu. Otrzymałem termin wcześniejszy, co mnie wcale nie zachwyciło. Maturę zdałem. Bezpośrednio po egzaminie poszliśmy z kolegami na miasto w „cywilnych" ubraniach, założywszy na głowę, jak to tradycyjnie było w zwyczaju, kapelusze.
Chodziliśmy długo po mieście, wstąpiliśmy nawet do winiarni na kieliszek wina już jako dorośli ludzie. Wróciłem do domu grubo po dziesiątej. Rodzice zaniepokojeni telefonowali nawet do szkoły. W takim jednak dniu uszło mi to na sucho. W nagrodę dostałem nową dubeltówkę, a w kilka dni później, Ojciec zaprosił mnie i mego przyjaciela Wacka na wytworną kolację w Hotelu George'a. Przy okazji Ojciec zrobił nam wykład na temat win, kiedy, jakie, do czego się podaje. Były to najszczęśliwsze dni mego życia, ulga po zdaniu egzaminów, poczucie swobody i dorosłości, nieograniczone jak mi się zdawało perspektywy na przyszłość. Zbliżały się ostatnie wakacje. Przed tym jednak musiałem odsłużyć miesiąc w junackich hufcach pracy.

Służbę odbywałem w pobliżu Poznania, nad Wartą. Sypaliśmy wały ochronne i fundamenty pod fortyfikacje. I tu Ojciec zadziałał - pewnego dnia zostałem wezwany do szefa kompanii, który zapytał mnie, czy mam w pobliżu krewnych. Krewnych nie miałem. Musicie mieć, powiedział szef kompanii, bo mam tu pismo dowódcy Okręgu, że mam was zwolnić na niedzielę, żebyście mogli ich odwiedzić. Byłem tym mocno zaskoczony. W niedzielę wydano mi mundur świąteczny i nakazano wrócić przed ciszą nocną. Przed obóz zajechała zgrabna bryczka, do której wsiadłem nie wiedząc jeszcze dokąd jadę. Okazało się, że zostałem zaproszony do kolegi Ojca, który zarządzał znanym majątkiem kórnickim, a przepustkę otrzymałem poprzez dowódcę Okręgu Poznańskiego, który był dobrym znajomym Ojca. Ugoszczony zostałem wspaniale, zaprowiantowany co najmniej na tydzień. Po powrocie z obozu i zakończeniu służby wróciłem do domu. Wkrótce wyjechaliśmy razem z kolegą Wackiem Ogielskim do Iłemni, gdzie była już Matka.


Część II „WAKACJE"

Nastrój wakacyjny ogarniał nasz dom już kilka tygodni przed rozpoczęciem urlopu. Żyliśmy w nastroju trochę gorączkowym. Rodzice liczyli i liczyli ile potrzeba pieniędzy i skąd je wziąć. Kończyło się to zawsze na stwierdzeniu, że trudno ale trzeba wziąć zaliczkę.
Ojciec udawał się do kwestury i pobierał zaliczkę na pobory swoje i Matki, które potem były spłacane w ciągu roku.
Ze strychu znoszono wielkie wiklinowe kosze. Matka i służąca układały w nich wszystko, co mogło być potrzebne w ciągu tych dwu miesięcy. Ojciec przeglądał i porządkował sprzęt wędkarski, fotograficzny, łuki, broń myśliwską. Przygotowania te trwały kilka tygodni. W połowie czerwca, gdy zbliżał się koniec roku szkolnego, wyjeżdżała naprzód ekipa przygotowawcza z pakunkami i koszami. Jechała nasza służąca i często ktoś z Zakładu, zwykle pan Michał Martynowicz, aby na miejscu wszystko przygotować na nasz przyjazd.

Wakacje - to oczywiście Iłemnia.
Była to zapadła wioska, leżąca w dolinie rzeki Iłemki, u podnóża Gorganów. Kiedy i w jaki sposób Rodzice trafili do Iłemni - nie wiem. Było to dawno, chyba jeszcze przed moim urodzeniem. Przez dziewiętnaście lat jeździliśmy tam rok w rok i nie wyobrażaliśmy sobie innego miejsca na wakacje.
Wioska leżała daleko od szlaków komunikacyjnych i od najbliższej stacji kolejowej Wygoda, około dwudziestu kilometrów; dojazd furmanką chłopską, po strasznie wyboistej drodze. Można też było dojechać od strony Stanisławowa wąskotorową kolejką zwożącą drzewo z gór. We wsi była cerkiew, szkoła podstawowa, nadleśnictwo, urząd gminy i karczma. W późniejszych czasach powstała spółdzielnia „Masłosojuzu".
Wioska była niewiarygodnie zacofana i prymitywna, kumę chaty kryte słomą. W jednej izbie mieszkali dorośli, dzieci, kury a czasem owce i świnie. Warunki higieniczno-zdrowotne wręcz okropne. Ludność żyła z uprawy małych poletek górskich, na których uprawiano owies, ziemniaki, len i żyto. Uprawa warzyw i owoców była tam początkowo zupełnie nieznana.
Wszystkie materiały na ubrania, wyrabiali sami z lnu i skór baranich -tylko kapelusze dla mężczyzn, buty i chustki kupowali na jarmarkach. Przez cały rok dorośli mężczyźni i młodzież chodzili w kożuchach - latem włosem na zewnątrz, zimą do wewnątrz. Wszystkie ubiory były ozdabiane haftami, wyszywankami, koralikami i paciorkami. Stroje były piękne, barwne, w wyraźny sposób odróżniające się od strojów noszonych w sąsiednich regionach górskich. Młodzież i mężczyźni dorabiali pracą przy zwózce i wyrębie drzewa.

W czasach których jeszcze nie pamiętam, jak opowiadali mi Rodzice, większość mieszkańców nigdy nie widziała miasta, wielu nigdy nie jechało koleją, rzadko pojawiający się samochód wzbudził olbrzymie zainteresowanie, a samolot przelatujący nad wsią, w czasie manewrów wojskowych, wzbudzał popłoch.

Ludność - Bojkowie - stanowili zwartą i zamkniętą wysepkę etnograficzną. Mieli swoje legendy, sięgające czasów najazdów Tatarskich. Mieli odrębne obyczaje, bardzo ciekawe, którymi Ojciec zainteresował nawet prof. Czekanowskiego. Niektóre z nich, jak stwierdził profesor, były unikalne, a przypominały zwyczaje niektórych ludów Polinezji.
Mimo biedy był to lud pogodny, wesoły, rozśpiewany. Nasze wzajemne stosunki - jak to wiem z opowiadań Rodziców - początkowo były oparte na wzajemnej ciekawości. Dla tych górali byliśmy przybyszami bardzo egzotycznymi i z ciekawością obserwowali nasze życie i zwyczaje. Bywało że stary gazda przychodził do naszego domu - siadał w kuchni i bez słowa patrzył na wszystko. Gdy wreszcie ktoś z domu zapytał czego sobie życzy - odpowiedział że nic, że przyszedł tylko „podywytysia na paniw" (popatrzeć się na panów). Ojciec zwykle częstował gazdę kieliszkiem wódki - rozmowa jednak nie kleiła się, gdyż Ojciec jakoś nie potrafił nauczyć się ukraińskiego. Lepiej już z nim radziła sobie Matka.
Być może właśnie ten prymityw, oddalenie od cywilizacji, zainteresowały i przywiązały Ojca do Iłemni. Nie bez znaczenia była też rzeka Iłemka, płynąca przez wieś i pobliska rzeka Czeczwa i Swica, obfitujące we wspaniałe pstrągi i lipienie.

W czasie wakacji musieliśmy polegać na swoich zapasach żywnościowych, kupić można było tylko jajka, kurczęta, grzyby i jagody. Po masło chodziło się dwa razy w tygodniu do odległej o 8 km osady kolonistów niemieckich „Engelsberg". W późniejszych latach można było wspaniałe masło kupić w spółdzielni „Masłosojuz". Po pieczywo chodziło się co drugi dzień do wioski Łuchy odległej o 5 km.
W warzywa zaopatrywał nas ogródek za domem, uprawiany osobiście przez Matkę. Matka bardzo lubiła ogrodnictwo. Z drugiej strony, frontowej, prowadziła ogród kwiatowy - przeważały ulubione przez nią pomarańczowo -żółte nagietki.
Dom, który Ojciec wynajmował, był po prostu trochę lepszą, podmurowaną chatą wiejską, wybudowaną przez mieszkańca Iłemni, który w służbie w wojsku austriackim dorobił się trochę pieniędzy, który wkrótce potem zmarł (co za zbieg okoliczności) na tyfus plamisty. Dom miał dwa pokoje, obszerną kuchnię z przypieckiem. Na strychu Ojciec dobudował mały pokoik, który służył jako pokój gościnny a gdy nie było gości, mieszkałem tam ja z moimi kolegami. Czasami bywało nam ciasno, gdy przyjeżdżali goście. Wtedy wyganiano nas do stodoły, na siano.

Wkrótce stosunki między nami i wsią ułożyły się - Matka znalazła pole do działalności oświatowo-sanitarnej. Uczyła gospodynie uprawy warzyw, robiła co mogła, aby poprawić stan zdrowotny wsi. Często przychodziły do nas kobiety z prośbą o poradę, pomoc leczenie dziecka. Dzieci zawsze dostawały cukierki i kawałek czekolady, której - trudno to sobie wyobrazić — zupełnie nie znały.

Gospodarze przychodzili do Ojca w różnych sprawach po porady prawne, czasem po pomoc pieniężną. Ojciec chętnie pomagał w miarę swoich możliwości, nawet pewnego roku na prośbę gminy wystawił w pobliżu naszego domu murowany krzyż przydrożny w miejscu, gdzie jeden z mieszkańców wioski zginął od uderzenia piorunu. Niezależnie od tej doraźnej pomocy, w naszym domu żywiło się kilku chłopców wiejskich, moich towarzyszy zabaw i Ojca osobisty „boy" do wszystkiego „Fiedio".
W późniejszych latach Ojciec pertraktował z jednym z gospodarzy o kupno kawałka ziemi pod budowę projektowanego domku. Do tego jednak, z niewiadomych mi powodów, nie doszło.

Jak już pisałem, do Iłemni przyjeżdżałem zwykle z Matką. Ojciec zjawiał się kilka dni później po zakończeniu zajęć uniwersyteckich. Zwykle był z nami 2-3 tygodnie, po czym wyjeżdżał do Lwowa na kilka dni i znowu wracał. Matka zostawała ze mną sama. Były też zwykle ciotki ale lekko jej nie było. Zachowała się taka kartka pocztówka fotograficzna, w której Matka pisze: „Pim - przyjedź wreszcie - już mam wszystkiego dosyć - w kółko ciągle to samo, nocniki, lewatywy, baby—jagi". Widać z tego, że nie byłem idealnym dzieckiem.

Później, gdy byłem trochę starszy, chyba już tych kłopotów nie sprawiałem. Miałem swoich kolegów wiejskich z którymi znikałem na cały dzień, włócząc się po lasach i polach i łowiąc ryby.
Wracałem nieraz późno do domu, zapominając o obiedzie. Rodzice specjalnie nie bronili mi tego, czasem tylko obrywałem, gdy zbyt już późno wróciłem do domu.

Rodzice mawiali, że na wakacjach dziczeję. Pamiętam takie zdarzenie, które w zupełności potwierdza tę opinię. Był dzień któryś moich urodzin. Jak zwykle rano z Wackiem i moją bandą wymknąłem się do lasu. Rodzice, Dziadkowie i Ciotki postanowili sprawić mi niespodziankę. Ciotki uwiły wielki wieniec z kwiatów, Ojciec porobił lampiony 2 kolorowej bibułki ze świeczkami w środku, które porozwieszał na werandzie i naokoło ogrodu. Dziadek oczekiwał z uroczystym przemówieniem. Gdy wracając późnym popołudniem zobaczyłem przez lornetkę z sąsiedniej górki co się dzieje, postanowiłem nie wracać do domu, gdyż bardzo nie lubiłem takich uroczystych obchodów. Przez lornetkę obserwowałem jak postępują przygotowania do uroczystości. Gdy już zbliżał się wieczór zapalono lampioniki. Wyglądało to z góry bardzo pięknie ale wiedząc, że mam być główną ofiarą tych uroczystości, nadal siedziałem w ukryciu. Wacek załamał się i poszedł na dół. Zostałem sam. Widziałem coraz większe poruszenie przed domem i zorientowałem się, że szykuje się ekspedycję na poszukiwanie mnie. Gdy już było zupełnie ciemno, po cichu, obchodząc dom z drugiej strony, zjawiłem się. Oberwałem wtedy porządnie, głównie od dziadka, a dekoracja wieńcem i przemówienie i tak się odbyły, na drugi dzień.

W czasie wakacji ujawniały się jeszcze wyraźniej wszystkie uzdolnienia i talenty Ojca. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek widział go odpoczywającego. Nie uznawał biernego odpoczynku. Zawsze coś robił, stale był czymś zajęty. W jego pokoju stał duży - ze zwykłych desek zbity stół (tzw. krzyżak). Był to główny warsztat pracy Ojca. Podzielony był na cztery sektory. Na lewo od strony okna była część fotograficzna. Stały tam naświetlając się w specjalnych ramkach papiery tzw. dzienne, kuwety z odczynnikami, pędzelki do retuszu itd. Drugą część zajmował warsztat z imadłem, kowadełkami i licznymi narzędziami. Tu Ojciec robił strzały, klejąc je z różnych rodzajów drzewa» tu leżały pióra przeznaczone na bełty do strzał.
Ojciec eksperymentował dużo, usiłując znaleźć optymalny kształt i ułożenie bełtu. Jednego roku skonstruował serię strzał o bełcie spiralnym. Wirowały w czasie lotu tak jak pocisk wystrzelony z gwintowanej lufy. Były niezwykle celne, gdyż mniej podlegały podmuchom wiatru. Użyliśmy je raz na zawodach (poza konkurencją, gdyż konstrukcja była nieprzepisowa) z doskonałymi wynikami.

Tu też Ojciec konstruował wędki, robił je z trzciny tonlinowej specjalnie sprowadzanej, zaopatrywał je sam w skuwki, przelotki, rękojeść korkową. Były niezwykle lekkie a przy tym wystarczająco mocne do holowania nawet dużych pstrągów. Porównując je dzisiaj z najnowszymi wędziskami z włókna węglowego widzę, że pod względem wagi wcale im nie ustępowały. Każdy z domowników łowiący ryby miał wędkę oznaczoną innym kolorem omotek. Ojciec zawsze czerwonym, Matka różowym, ja niebieskim. Jak rasowy mucharz naturalnie robił sam muszki pstrągowe i lipieniowe. W specjalnych przegródkach leżały pióra (nieraz egzotycznych ptaków), sierść różnych zwierząt, nici jedwabne różnych kolorów. Muszki były świetnie wykonane, odpowiednie do wód na których łowił. Raz posłał kilka swoich muszek jako model do znanej angielskiej firmy Hardy, która specjalizowała się w wyrobie much na wszystkie wody świata. Otrzymał od firmy kilkanaście muszek zrobionych fabrycznie według swego wzoru i został wciągnięty do rejestru firmy. Muszki jego pomysłu przez kilka lat figurowały w katalogach tej firmy, jako specjalnie zalecane na rzeki polskich wód górskich; pod nazwą „Weigl's glory".
Dalsza część stołu zajęta była przez pudła z owadami i motylami, specjalnymi stelażami do suszenia świeżo złapanych okazów. Wreszcie —ostatnią część stanowił odrębny warsztacik do mechaniki precyzyjnej - ulubione miejsce pracy Ojca. Leżało tam mnóstwo śrubek, kółeczek zębatych, różne narzędzia, ręczna szlifierka. Ojciec specjalnie lubił małe precyzyjne mechanizmy. Pamiętam, że każdy nowy kołowrotek wędkarski Ojciec naprzód długo oglądał, kręcił, próbował na wszystkie strony, poczym zwracał się do mnie, który zwykle towarzyszyłem przy tych zajęciach:
„Daj mi tu ten mały „Schraubenzieher". Podawałem więc potrzebny śrubokręt i wkrótce nowy kołowrotek był rozebrany kompletnie. Ojciec oglądał długo konstrukcję, coś posmarował, zastanawiał się, poczym zwracał się do mnie: „Widzisz, ten tu 'wichajster' jest właściwie całkiem niepotrzebny, a nawet przeszkadza temu kółku zębatemu - zaraz zobaczymy, co możnaby z tym zrobić'. Coś przypiłował, odkręcał, a po złożeniu kołowrotka pozostawała jedna zbędna część, a kołowrotek pracował równie dobrze, jak przedtem.
Podobny los spotykał i aparaty fotograficzne. Niezależnie od tego Ojciec stale coś w domu usprawniał, poprawiał, naprawiał. Kiedyś zapytałem go, skąd to wszystko umie i kiedy się tego nauczył. „Nie uczyłem się nigdy tego, po prostu to lubię", a po chwili dodał: „Wiesz, zawsze żałuję, że nie poszedłem na Politechnikę, na pewno więcej bym tam zrobił". Było to charakterystyczne dla Ojca, że doskonale robił wszystko, co lubił, nie było tu różnic między pracą zawodową, wędkarstwem czy innymi jego zamiłowaniami. Natomiast zajęcia narzucone, które go nie interesowały a które robić musiał, szły mu opornie. Na przykład praca dydaktyczna na Uniwersytecie, nudne narady i prowadzenie spraw administracyjno-finansowych.
W czasie wakacji mógł się oderwać od tych swoich nie lubianych zajęć; ale nawet i tu czasami ulegając presji rodziny, musiał robić coś, czego nie lubił. Były to rodzinne spacery z uczestnictwem Dziadków, Ciotek. Celem tych wycieczek było zwykłe zbieranie poziomek, malin czy jeżyn. Ojciec jak i zresztą ja, uważał to za zajęcie niezwykle nudne a wolne chodzenie męczyło go, gdyż chodził zwykle bardzo szybko. Ratował się biorąc siatkę na motyle i znikał na zrębie czy łące. Drugim takim bardzo nie lubianym zajęciem była gra w karty z Dziadkiem Kulikowskim i Dziadkiem Trojnarem w preferansa. Ojciec, jak już pisałem, kart nie znosił, grał źle i starał się jak najszybciej przegrać.

Plan zajęć wakacyjnych był zawsze ustalany poprzedniego dnia wieczorem. W zasadzie każdy mógł robić co chciał ale czasami planowało się wspólne wycieczki - w dalsze rejony gór do sąsiednich miasteczek - po zakupy, czy też dalszą wyprawę rodzinną na ryby w dolinę rzeki Świcy, gdzie w miejscowości Ludwikówka spędzali przez dwa lata wakacje rodzice mojej Matki. Były to całodzienne wyprawy furmanką niesamowicie trzęsącą lub kolejką górską aż do podnóża Gorganu Iłemskiego.

W pogodne upalne dni chodziliśmy się kąpać w Iłemce. Rodzice mieli takie ulubione miejsce, gdzie Iłemka płynęła głębokim wąwozem tworząc liczne wodospady i szypoty. Leżały tam wielkie płyty łupkowe, wygładzane przez wody, na których wspaniale się opalało. Były też miejsca głębsze, gdzie można było popływać. Ojciec pływał dobrze. Matka i Ciotki chłodziły się pod wodospadem. Dziadek zanurzał tylko nogi. Ojciec uczył mnie pływać, miałem pas korkowy, na którym utrzymywałem się świetnie na wodzie ale prawdziwe pływanie zawdzięczam właśnie Dziadkowi. Któregoś dnia rzucił mnie do głębokiej wody i spokojnie patrzył, co będzie się działo. Napiłem się wtedy trochę wody ale Jakoś się wygrzebałem i od tego czasu zacząłem pływać samodzielnie, bez pomocy pasa korkowego. Rodzice mieli pretensje do Dziadka o zastosowanie takiej metody ale wkrótce o tym zapomniano.

Ojciec nigdy nie opalał się leżąc, chodził po rzece, łowił „babce" (głowacz - drobna rybka żyjąca w górskich potokach - doskonała przynęta na pstrągi), uczył mnie łowienia pstrągów rękami pod kamieniem, choć było to niedozwolone. Popołudniu wracaliśmy do domu na obiad a wieczorem Ojciec zawsze szedł na pstrągi lub w potoczku, płynącym tuż koło domu łowiliśmy raki. Często też po zapadnięciu nocy chodziliśmy z Ojcem z lampkami karbidowymi na raki w pobliskim potoczku. Raki były olbrzymie, czarne, jakich nigdy potem już nie widziałem. W ciągu kilkunastu minut można było uzbierać dwa wiadra. Lubiliśmy z Ojcem bardzo te nocne potowy, a raki były przysmakiem wszystkich domowników i co drugi dzień były na stole. Wspaniałą zupę rakową Ojciec przyrządzał osobiście, czasem też robił bardzo pracochłonne raki faszerowane o niezapomnianym smaku.

Największą jednak namiętnością było wędkarstwo. Usprawiedliwieniem dla częstych i dalekich wypraw była sprawa aprowizacji. Pstrągi oprócz kurcząt były podstawowym daniem na naszym stole. Matka robiła je smażone w tartej bułce, gotowane w wodzie, marynowane ale najlepsze były wędzone w małej wędzarni zbudowanej przez Ojca. Ze swoim nieodłącznym Fiediem cały dzień łowił na odległej Świcy lub w górnych partiach Iłemki. Gdy byłem nieco starszy Ojciec zabierał mnie na te wyprawy. Trzeba było iść ostrym marszem przez dwie górki, około 7 km do doliny Świcy. W czasie marszu, mimo nieraz dokuczliwego upału i zmęczenia, nie wolno było pić. Początkowo było mi trudno ale wkrótce przyzwyczaiłem się do tego i do dzisiejszego dnia jestem wdzięczny Ojcu, że nauczył mnie tej zasady. Nie odczuwałem pragnienia, nie pociłem się. Pić można było dopiero po powrocie do domu. Po przyjściu nad wodę Ojciec chwilę odpoczywał. Fiedio przygotowywał przynęty, moczył przypony. Ojciec stosował, jak to dzisiaj rozumiem, znaną wędkarzom angielskim zasadę O.T.A. (observe, think, act) - obserwuj - pomyśl - działaj. Odpoczywając więc patrzył na wodę, jakie owady w danej chwili nad nią latają, potrząsał liśćmi nadbrzeżnych krzaków aby zobaczyć jakie na nich siedzą, zastanawiał się, nie śpiesząc się, wybierak jedną muszkę lub zakładał martwą rybkę i zaczynał łowienie. Kunszt posługiwania się wędką muchową miał opanowany do perfekcji. Może się to wydać dziwnym i niewiarygodnym dzisiejszym wędkarzom ale nigdy bez ryb nie wracał. Brał tylko duże pstrągi. Ustanowił dla siebie wymiar ochronny pstrąga na 35 cm (obowiązywał 20 cm). Niejednokrotnie pstrąga, który bardzo dzielnie walczył, wypuszczał z powrotem do wody. Rzeki w tym czasie obfitowały w pstrągi i lipienie ale mimo tego jego koledzy i ja nie mogliśmy się poszczycić takimi sukcesami.

Wracaliśmy o zmroku do domu, byłem nieraz tak zmęczony, że nie jedząc kolacji, kładłem się spać.
Gdy wspominam te piękne wody, wspaniałe ryby nie wiem, czy dzisiaj są na świecie podobne miejsca.
Gdy nie chodziliśmy na wycieczki lub na ryby, strzelaliśmy z łuku. Ojciec wypróbowywał strzały własnej konstrukcji. Ojciec uczył nas też uprawiania lekkiej atletyki - rzucaliśmy oszczepem, dyskiem, skakaliśmy wzwyż i o tyczce. W czasie olimpiady berlińskiej, w 1936 roku. Ojciec urządzał mnie i moim kolegom olimpiadę iłemską.
Powtarzaliśmy więc te same konkurencje, które aktualnie były rozgrywane na olimpiadzie, łącznie z konkurencjami strzeleckimi. Na zakończenie zwycięzca otrzymywał wieniec laurowy, spleciony z listków wierzby, przez Matkę. Ojciec też rzucał dyskiem i oszczepem, naturalnie lepiej niż my.

Czasami w gorące dni Ojciec wybierał się do lasu i na zręby na motyle. Miał zwyczaj w odludnych miejscach chodzić całkiem nago, dzięki czemu był zawsze świetnie opalony. Raz wydarzyła mu się zabawna historia, z której długo później śmialiśmy się. Otóż na jakimś zrębie niespodzianie natknął się na baby wiejskie zbierające maliny. Ponieważ swoje popielate szorty, w których zawsze chodził zostawił gdzieś dalej, schował się za pniakiem i czekał aż baby odejdą. Ponieważ malin było dużo i baby nie odchodziły, Ojciec zniecierpliwił się, wyskoczył na pniak rycząc jak niedźwiedź i robiąc straszną minę. Baby wrzasnęły, porzuciły koszyki i w popłochu uciekły. Biegnąc do wsi, musiały przechodzić koło naszego domu, toteż wpadły do Matki krzycząc, by nie chodziła do lasu bo tam jest „ditku" (diabeł). Matka wypytywała je co się zdarzyło i zorientowała się co mogło być powodem ich przestrachu. Gdy Ojciec wrócił do domu, zapytała: „Pim, co tam znowu wyrabiałeś w lesie?" - „Ja nic nie robiłem - łapałem motyle" odpowiedział Ojciec ale wkrótce nie wytrzymał, parsknął śmiechem i opowiedział całe zdarzenie. Sprawa jednak na tym się nie zakończyła, bo następnego dnia przyszedł miejscowy pop i powiedział, że jeśli już musi się rozbierać, niech robi to w miejscach całkowicie ustronnych. W dni deszczowe siedzieliśmy w domu. Ojciec cos dłubał i majsterkował. Matka haftowała obrus, lub serwety. My z Wackiem czytaliśmy, graliśmy w oko i nudziliśmy się.

Czasami wieczorami opowiadaliśmy kawały. Zaczynało się niewinnie od jakiegoś dowcipu a później szło to już lawinowo ~ jeden kawał prowokował następny i dalej włączali się do tego rodzice - śmialiśmy się tak, że aż bolały nas brzuchy. Kawały bywały rozmaite; żydowskie tzw. szmoncesowe, huculskie delikatne i całkiem nieprzyzwoite. Ojciec znał mnóstwo kawałów i anegdot ale tu muszę przyznać, że obaj z Wackiem trochę go przewyższaliśmy. Można było opowiadać wszystko z wyjątkiem kawałów niesmacznych, wstrętnych i bardzo ordynarnych, których Ojciec nie cierpiał. Nic dziwnego, bo w naszym gimnazjum panowała mania zbierania kawałów a jeden z kolegów miał ich w swoim notesie podobno aż tysiąc pięćset.

Tu chciałbym nadmienić, że w naszym domu często używało się stów tzw, „nieprzyzwoitych" ale były one przez Ojca używane w takim kontekście, że nigdy nie brzmiały rażąco czy wulgarnie ale raczej dowcipnie - jako żarciki sytuacyjne. W ogóle w tym czasie Rodzice i Ciotki posługiwali się jakimś swoistym językiem, składającym się z różnych zdrobnień, skrótów, przeinaczeń językowych i nowo stworzonych stów, zrozumiałych tylko dla naszej Rodziny.
Nasze psy na przykład, oprócz swoich oficjalnych imion, miały dziesiątki pieszczotliwych nazw o dziwacznym nieraz brzmieniu.

Pogodne wieczory i noce spędzaliśmy na obserwacjach astronomicznych pięknie wygwieżdżonego górskiego nieba lub na polowaniu na ćmy czy nocne owady. Ojciec rozpinał między krzakami białe prześcieradło, podświetlone lampą karbidówką a po drugiej stronie czatowaliśmy z siatką, oczekując na ciekawsze okazy. Zdobyliśmy w ten sposób kilka rzadkich okazów ciem, zwisaków, kilka „trupich główek", niedźwiedzic i wstęgówek. Trafiały się też czasem okazy dużych rzadkich chrząszczy.
Na wakacjach rzadko kiedy bawiliśmy się sami. Prawie co roku przyjeżdżali Rodzice Matki z Ciotkami. Często ojczym Ojca prof. Trojnar z przyrodnią siostrą Ojca Mimi i ich dziećmi Hanką i Bartkiem. Dla nich najmowało się mieszkania u gospodarzy.
Stałymi gośćmi były też zapraszane przez Rodziców współpracowniczki z Zakładu. A więc, gdy byłem jeszcze mały, pani Kolberowa, tzw. „Filka", później pani Anna Herzig „Andzia" i pani mgr Stefania Pokorny - biolog (w późniejszych latach bliska współpracowniczka Ojca) nazywana „panią nauczycielką", gdyż na prośbę Ojca pomagała mi w nauce i przygotowywała do egzaminu do gimnazjum. Usiłowała mnie również nauczyć języka francuskiego, bez większych zresztą rezultatów. Mimo że w tym czasie, o którym piszę, już mnie nie uczyła, zawsze pozostała „panią nauczycielką". Matka w owym czasie przyjaźniła się z asystentką Ojca, dr Anną Herzig, która wkrótce stała się prawie członkiem rodziny. Całe to towarzystwo - chodziło na maliny, grzyby, opalało się i kąpało. Andzia wkrótce zaczęła łowić pstrągi, pomagała też Matce w gospodarstwie domowym.

Rano dzień zaczynał się od zbiorowej gimnastyki, od której z Wackiem staraliśmy się, kiedy się dało, wymigać. W dni deszczowe gimnastyka odbywała się w stodole. W pogodne dni całe towarzystwo chodziło po górach i lasach.

Ojciec dużo fotografował. Piękne, malownicze widoczki okolic, uroczyska leśne, zdjęcia rodzajowe, a także próbował swoich sił w modnych wówczas, reżyserowanych przez siebie, zdjęciach scen mitologicznych, w których sam brał udział, odgrywając rolę bożka Pana, straszącego nimfy. Zdjęcia te, skopiowane i powiększone na sepiowym papierze, wyglądały jak miedzioryty i zdobiły rodzinne albumy.
Prócz stałych bywalców przyjeżdżał od czasu do czasu prof. Steusing na ryby i na grzyby, Stryj Fryc z rodziną, a częstym gościem był asystent Ojca -dr Zbigniew Stuchly. Był on, o ile się orientuję, stałym łącznikiem między Ojcem a Zakładem, a będąc ulubieńcom Matki był zawsze mile widziany.
Przy okazji pobytu w Iłemni - zwiedzał okolicę i wyszukiwał miejsca pod obozy harcerskie, których był organizatorem, jako zapalony działacz Harcerstwa. Jeden z takich obozów był któregoś roku w samej Iłemni.

Pewnego razu gdy kąpaliśmy się w Iłemce, na górze, nad rzeką pojawiła się dziwna postać, ubrana w czarny szeroki płaszcz i ogromny czarny kapelusz, w otoczeniu miejscowych chłopów. Zbliżywszy się człowiek ów przemówił po francusku pytając, czy ma zaszczyt rozmawiać z prof. Weiglem. Zdziwienie nasze było olbrzymie. Okazało się, że był to misjonarz belgijski, Ojciec Rutten który, przyjechawszy do Lwowa w sprawie szczepionki dla misjonarzy, aż w dalekiej Iłemni potrafił odszukać Ojca. W jaki sposób dogadał się z miejscową ludnością, pozostanie dla nas jego tajemnicą. Miał widocznie wprawę w nawiązywaniu kontaktów z „dzikusami".
Ugoszczony przez Matkę miejscowymi przysmakami, rakami i pstrągami, wyjechał następnego dnia z Ojcem do Lwowa.

Nadszedł rok 1939. Byłem po maturze, odbywałem służbę w junackich hufcach pracy. Ojciec wrócił z Abisynii. Odpoczywaliśmy jak zwykle w Iłemni. Układaliśmy z Ojcem plany na wrześniową wyprawę na Polesie, o której zawsze marzyłem - na polowanie na dzikie gęsi, łowienie legendarnych olbrzymich szczupaków i sumów. Miała to być moja główna nagroda za zdaną maturę. Nie były to jednak wakacje spokojne. W kraju wzrastało napięcie, mówiło się o wojnie. Mimo oddalenia echa tych nastrojów docierały do Iłemni. W połowie sierpnia Ojciec został odwołany pilnym telegramem do Lwowa. Zostaliśmy sami z Matką. Wszystko toczyło się pozornie normalnym trybem. Kąpaliśmy się, opalali - chodziłem na nocne zasiadki na dziki z młodym Adamem.

Wieści docierały coraz bardziej niepokojące. Chodziliśmy do leśniczówki słuchać radia. Matka martwiła się o Ojca i losy Zakładu na wypadek wybuchu wojny.
W ostatnich dniach sierpnia, niepokój ogarnął i Iłemnię. Nocami na okolicznych wzgórzach paliły się ognie. Chłopi gromadzili się przed leśniczówką i urzędem gminnym. Część młodych ludzi dostała już powołanie do wojska. Wyjeżdżali furmankami - pijani - żegnani płaczem kobiet. Wieczorami przychodził do nas leśniczy, pop i nawet karczmarz. Niepokoili się - nie wiedzieli co robić.
Ze Lwowem nie można było się połączyć telefonicznie - linie były zajęte dla wojska. Wreszcie na drzwiach urzędu gminnego pojawiły się obwieszczenia, o powszechnej mobilizacji. Dwudziestego dziewiątego sierpnia, mimo napiętej sytuacji, poszedłem na nocną zasiadkę. Nad ranem strzeliłem swego pierwszego odyńca. Gdy wróciłem do domu, aby zorganizować furmankę do przewiezienia go, na podwórku stała nasza zakładowa sanitarka z czerwonymi krzyżami na bokach i dachu. Przyjechał dr Wł. Kuzia z kierowcą, aby nas zabrać do Lwowa. Matka była już częściowo spakowana. W ciągu kilku godzin spakowaliśmy jeszcze co się dało i pośpiesznie wyjechaliśmy.
Gdzieś przed Stryjem zatrzymał nas patrol wojskowy. Dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna. Do Lwowa przyjechaliśmy późnym popołudniem, prosto do Zakładu, jak sobie życzył Ojciec. Był to ostatni dzień naszych wakacji. Koniec pięknej epoki.

Patrząc z perspektywy czasu i porównując z sobą i moimi rówieśnikami obecnie, podziwiam mnogość zainteresowań, pasji życiowych, energię i niespożyte siły Ojca, który nie był już w tym okresie człowiekiem młodym. Miał w tym czasie, o którym piszę grubo przekroczoną czterdziestkę, a w moich wspomnieniach pozostał młodym, pełnym radości życia, człowiekiem.

Na tym pragnę zakończyć wspomnienia o tym najpiękniejszym i najbarwniejszym okresie mojego dzieciństwa i młodości. Zaczął się nowy rozdział w życiu naszej rodziny - a ja zacząłem dorosłe życie.
W zmienionych warunkach i okupacji straciłem bliższy kontakt z Ojcem, przedwczesna śmierć Matki, zmienione układy rodzinne, też zaważyły na rozluźnieniu naszych więzów.
Nigdy już potem nie byliśmy sobie tak bliscy, jak w czasie owych wspaniałych lat.


Część III „PRACOWNIA"

Sprawy pracowni były, jak już wspominałem, ściśle powiązane ze sprawami domu, wzajemnie się przenikały i właściwie tworzyły jedną całość.
Rodzice, zaangażowani w pracach naukowych, spędzali Łam większą część dnia.
Ponieważ w tych czasach nie było takich instytucji jak żłobki czy przedszkola, Matka zabierała mnie ze sobą do pracy. Zawsze znalazł się tam ktoś, kto się mną zajął.
Nie będzie chyba przesadą jeśli powiem, że co najmniej połowa mego dzieciństwa, a zwłaszcza te najwcześniejsze lata, spędziłem w Pracowni. Tych pierwszych lat naturalnie nie pamiętam ale zachowały się zdjęcia fotograficzne, ukazujące mnie w towarzystwie Matki i Ojca oraz różnych „Cioć" i „Wujków", w których później rozpoznałem asystentów i asystentki Ojca. Chyba wszyscy oni brali udział w mniejszym lub większym stopniu w moim wychowaniu, co nie pozostało bez wpływu na mój późniejszy światopogląd i zainteresowania.


Naturalnie - jako dziecko nie mogłem zdawać sobie sprawy z zakresu i charakteru prac naukowych prowadzonych w Zakładzie, to też o tym nie będę pisa?.
Niewątpliwie napiszą o tym byli asystenci i współpracownicy Ojca, fachowo i obszernie. Chciałbym natomiast napisać o czymś, czego być może nikt nie uwzględni w swoich relacjach o tej Pracowni w okresie międzywojennym ~ jak wyglądała, jaki panował w niej nastrój.
Pracownia - czyli Zakład Biologii Ogólnej Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, mieścił się w starym budynku uniwersyteckim przy ul. św. Mikołaja. Budynek - sąsiadujący z kościołem św. Mikołaja - pamiętał, mimo licznych przeróbek, czasy Jana Kazimierza. Jeszcze dawniej miał być częścią klasztoru.
Wchodziło się tam główną bramą obok portierki, z której podejrzliwie patrzył woźny uniwersytecki. Przechodziło się przez wahadłowe drzwi, za którymi ciągnął się nieskończenie długi, ciemny, łukowato sklepiony korytarz. Podłoga ze starego drewna - chyba dębu - wydawała jakiś charakterystyczny zapach jakby mieszaninę smoły, kurzu i drewna. Było tam zawsze pusto ~ prawie nikogo w tej części Zakładu się nie spotykało. Korytarze te napawały mnie zawsze lękiem - wrażenia te musiały być bardzo silne tak, że jeszcze teraz po latach śnią mi się czasami w nocy.
W pewnym miejscu korytarz rozgałęział się na dwie odnogi. Lewa prowadziła nie wiadomo dokąd (później już wiedziałem, że prowadziła do Zakładu Botaniki), prawa - do Pracowni. Wysokie drewniane sklepione drzwi - z oszkloną rozetą u góry - pod którą napis Zakład Biologii Ogólnej UJK. Dzwonek, troszkę za wysoko, trzeba było dobrze wspiąć się na palce, żeby do niego dosięgnąć. Za drzwiami wszystko już było prawie jak w domu - znane, bezpieczne. Poza tym byli tam Rodzice.
Wiele lat później, po remoncie i przebudowie Zakładu, odcięto stare korytarze i wchodziło się bezpośrednio wejściem koło kościoła św. Mikołaja.
Za dużymi drzwiami ciągnął się długi - zawsze nieco mroczny korytarz. Po prawej strome pod ścianą stały szafy, termostaty, sterylizatory i wirówki.
Korytarz kończył się oszklonym kantorkiem. Było to królestwo pana Michała Martynowicza. Pan Martynowicz był człowiekiem od wszystkiego. Laborant, mechanik, człowiek zaufany. Załatwiał sprawy służbowe i poufne. Związany z Ojcem od czasów pierwszej wojny światowej - był do niego ogromnie przywiązany - i mimo wybuchających od czasu do czasu spięć i scysji (bo też i Ojciec i On mieli usposobienia nieco choleryczne), był mu całym sercem oddany i chyba nie mogliby się bez siebie obejść. Jako dziecko bardzo p. Martynowicza lubiłem za to, ze umiał się bawić za mną, że chodził ze mną do Ogrodu Botanicznego, organizując mi różne zabawy. Bywał też częstym gościem w naszym domu a także w czasie wakacji w Iłemni - był niejako łącznikiem między Ojcem i Zakładem.
Był człowiekiem o dużych zdolnościach technicznych, lubił pracę w laboratorium i eksperymenty. W późniejszych latach, gdy byłem już prawie dorosły, okazywał mi niejednokrotnie swoją życzliwość i służył radą i pomocą.

Po lewej stronie korytarza były pomieszczenia w których mieściły się różne pracownie naukowe. Gdzieś po środku było wejście do pracowni Ojca a dalej pracownie z materiałem zakaźnym, do których nie wolno mi było wchodzić.
Moje wizyty w Zakładzie prawie zawsze zaczynały się od pracowni biologicznej p. dr Karoliny Reisowej (była to pierwsza pracownia za wejściem). Były tam niezwykle ciekawe rzeczy. W licznych terrariach i akwariach pływały i pełzały fraszki, żaby, salamandry i egzotyczni przybysze z południowej Ameryki, tajemnicze przez swoją biologię axolotle. Część tych zwierząt była również i moją zdobyczą, łowioną w czasie wiosennych wypraw z Ojcem na Pohulankę.

Pani Reisowa, asystentka Ojca, żona okulisty prof. Wiktora Reisa, była piękną kobietą. Zapamiętałem jej ciemne, głębokie, nieco bizantyjskie oczy. Prowadziła z Ojcem badania nad transplantacją u zwierząt zimnokrwistych -tematem - któremu Ojciec poświęcał dużo uwagi.

Stamtąd udawałem się do pracowni Ojca. Było to bardzo duże pomieszczenie. Pod oknami - wychodzącymi na Ogród Botaniczny, zamykanymi na noc na żelazne okiennice, stały biurka i stoły. Lewą połowę pokoju zajmował Ojciec, było to jego główne miejsce pracy. Na stołach stały dwa mikroskopy pod szklanymi kloszami, binokulary, stelaże z probówkami, pipetami i kolbami. Stały też gazowe palniki bunsenowskie, liczne szalki Petriego z pożywkami bakteryjnymi, naczyńka z barwnikami i mnóstwo innego sprzętu laboratoryjnego. W szufladach biurek, do których wolno mi było zaglądać, było mnóstwo różnych drobiazgów laboratoryjnych, drobne narzędzia, sprężynki, rurki. Wszystko, co było potrzebne Ojcu do jego majsterkowania. Nad stołem wisiała ruchoma duża lampa. Mimo pozornego nieładu. Ojciec doskonale orientował się, gdzie co leży i biada temu, kto usiłowałby wprowadzić tam porządek. Niejedna nowo przyjęta laborantka, która w nadmiarze gorliwości chciała uporządkować biurko swemu profesorowi porządnie za to oberwała.
Połowę pokoju zajmowała Matka. Na jej biurkach oprócz mikroskopu i binokularu stała maszyna do pisania, i w idealnym porządku teczki, segregatory z dokumentacją, rachunkami itp., gdyż Matka w tym czasie oprócz prac naukowych prowadziła sprawy administracyjne Zakładu, a również zawiadowała kasą.
Pośrodku pokoju ciągnął się na całej jego długości masywny stół laboratoryjny, pokryty płytą ołowianą. Na nim również stały różne urządzenia jak palniki, wirówki, wagi analityczne, stojaki. Do stołu w specjalnych wgłębieniach wmontowane były zmywaki i krany z bieżącą wodą, miski do barwienia preparatów, pomocniczy sprzęt.
W lewym kącie pokoju było obszerne digestorium zaopatrzone we wszystkie potrzebne urządzenia. Te dwa miejsca zapamiętałem specjalnie dobrze, gdyż tu najczęściej bawiłem się Jako dziecko i fu później Ojciec nauczył mnie podstawowych czynności laboratoryjnych. .
Zaczęło się - od zabawy. Na początku było to topienie ołowiu w tygielkach porcelanowych i wylewanie go do form przygotowanych przez Ojca. (Przy okazji tej zabawy Ojciec sporządzał sobie ciężarki i śruciny potrzebne do wędkarstwa). Później zapoznawałem się z właściwościami szkła, wyciągając nad palnikiem bunsenowskim pipety, a wkrótce nauczyłem się nawet wyciągać mikro-pipety do nastrzykiwań wszy. Tam też Ojciec nauczył mnie posługiwania się mikroskopem. Zaczęło się od oglądania nitek, włosów, skrzydła motyla - później, co zaczęło mnie ogromnie pasjonować - obserwowanie bujnego życia w kropli wody. Nauczyłem się wkrótce rozpoznawać pierwotniaki, duże pantofelki, błyszczące zielenią eugleny, stułbie i szereg innych. Miałem swoją hodowlę pierwotniaków w zlewce z wodą, do której dodawało się odrobinę siana. Gdy byłem nieco starszy, Ojciec uczył mnie sporządzania i barwienia preparatów bakteriologicznych i rozpoznawania niektórych bakterii no i naturalnie Rickettsii pruwazeki.
Później przyszła nauka histologii - oglądanie preparatów różnych narządów i tkanek. Zapoznałem się przy okazji z pracami Ojca nad strukturą jądra komórki i aparatem Golgiego - Kopscha. Do dzisiaj pamiętam te wspaniale barwione przez Ojca preparaty; znacznie później -już w okresie przedmaturalnym - nauczyłem się wykonywać próby serologiczne aglutynacji i inne bardziej zaawansowane prace laboratoryjne. Ojciec w tym czasie był dobrym nauczycielem i potrafił zainteresować tym, czego mnie uczył. Do dziś pamiętam charakterystyczny zapach pracowni: mieszanka zapachu olejku cedrowego, ksylolu i fenolu.
W lewej części pokoju było wejście do prywatnego gabinetu Ojca. W nim bardzo często Ojciec spędzał noce, pracując do późna.
Nie lubiłem tego gabinetu - gdyż kojarzył mi się z nieobecnością Ojca w domu.
Zawsze jednak największą atrakcją była dla mnie „zwierzętarnia". Mieś­ciła się ona w piwnicach Zakładu. Schodziło się tam schodami z głównego korytarza.
W owym czasie, piwnice były jeszcze w większości nie zagospodarowane, i nosiły jeszcze znamiona dawnego klasztoru. Mówiono nawet, że straszył tam duch „Biskupa", a byli tacy którzy przysięgali, że widzieli go w białych szatach dzwoniącego łańcuchami. To też te dosyć ponure pomieszczenia były na ogół unikane, głównie przez personel żeński.
Wiele lat później, po remoncie, piwnice zostały zaadaptowane na labo­ratoria i magazyny. Mimo to nawet w czasie okupacji „pojawiał się" podobno niektórym niesforny „duch", odstraszając od zaglądania w zakamarki podziemi. Ale to już zupełnie inna historia.
W tych czasach, o których piszę, trzeba było nie oglądając się (na wszelki wypadek) przebiec szybko długi, mroczny korytarz aby stanąć przed drzwiami zwierzętami. W małym korytarzyku, z oknem wychodzącym na Ogród Botanicz­ny, znajdowało się Jeszcze jedno „tajemnicze" pomieszczenie, unikane przez pra­cowników. Nazywano je „salą tortur". W ścianach tego pokoju wmurowane były haki, łańcuchy, uchwyty i stał tam ogromny żelazny, zardzewiały stół. W rzeczy­wistości było to dawne pomieszczenie prosektoryjne uniwersytetu.

„Zwierzętarnia" była dla mnie miejscem szczególnym. Po cichym otwar­ciu drzwi, uderzała wchodzącego fala ciepła z charakterystycznym zapachem siana i zwierząt, nagłe poruszenie, kwik świnek morskich, tupanie królików, po­piskiwanie szczurów i myszy. Po chwili, gdy zwierzęta przekonały się, że to nie pora karmienia, zapadała znowu senna cisza.
Tak to odbierałem. W rzeczywistości był to delikatny ciągły dźwięk, skła­dający się z gryzienia siana przez świnki i króliki, cichych pomrukiwań, prze­rywanych od czasu do czasu głośniejszym kwiknięciem, tupnięciem królika a czasem można było usłyszeć melodyjne pogwizdywanie samców świnki morskiej.
W zwierzętarni spędzałem wiele czasu. Bawiłem się z małymi świnkami i królikami, pomagałem je karmić i obserwowałem ich zwyczaje. Jeszcze wiele lat później, w różnych okolicznościach zachodziłem tam jeszcze aby znaleźć chwilę ciszy i spokoju.
W zwierzętami i całym podziemiu władzę sprawował pan Grzegorz Karlic, który sprawował też pieczę nad zwierzętami, zaopatrywał je w żywność i wodę. Zakupywał nowe zwierzęta. Poza tym, załatwiał też szereg innych spraw, związanych z zaopatrzeniem Zakładu.
Był bezgranicznie oddany Ojcu - a z kolei Ojciec darzył go zaufaniem i sympatią. Był też bardzo lubiany przez Matkę, która opiekowała się jego rodziną, pomagała w trudnościach finansowych a nawet jego najmłodszą córkę Zosię -trzymała do chrztu.

Ze zwierzętarni był już tylko jeden krok, a ściślej trzy szczeble drabinki - do Ogrodu Botanicznego. W owych czasach bowiem do ogrodu wchodziło się po trzystopniowej drabince, przystawianej do piwnicznego okna zwierzętami.
Ogród Botaniczny składał się z dwóch części. Jedna większa, przylegająca do budynków uniwersyteckich, miała charakter parkowy. Rosły tam różne gatunki drzew, krzewów, a w lecie mnóstwo pięknych kwiatów. Przed oknami gabinetu Ojca rosły piękne platany. Doskonale pamiętam też amerykański dąb i jakąś odmianę orzecha. Bardzo wysokie drzewo, owocujące w jesieni, zielonymi kulami wielkości piłki tenisowej, z których po usunięciu zielono-czarnej, mięsistej otoczki wydobywało się orzech, trochę podobny do orzecha włoskiego, o silnym zapachu zbliżonym do zapachu waleriany. Strącanie tych orzechów było moim i moich kolegów ulubionym zajęciem, ku rozpaczy Matki, gdyż wracałem do domu umorusany czarną, trudną do usunięcia mazią. Pamiętam też olbrzymią starą lipę z dużą dziuplą, w której wnętrzu mieściły się swobodnie cztery osoby - i w której często bawiliśmy się w chowankę.

Ogród przecinany był licznymi ścieżkami. Było to miejsce moich zabaw, od najwcześniejszych lat dziecięcych. Pierwsze kroki na nartach, pierwsze jazdy na rowerze a w okresie przedmaturalnym, uczyliśmy się tam z kolegami.
Tam również pod kierunkiem Ojca uczyłem się botaniki i klasyfikacji roślin. Dla Rodziców ogród był też miejscem wypoczynku. Ojciec urządził sobie nawet pod swoimi oknami tor łuczniczy, na którym w chwilach wolnych od pracy strzelał z łuku.

Druga część ogrodu, z wejściem od ulicy Długosza, miała charakter ogrodniczo-naukowy. Były tam cieplarnie z przepięknymi okazami orchidei. Tam pierwszy raz widziałem kwitnącą mimozę. W specjalnej hali, wysokiej na kilka metrów, rosły egzotyczne palmy, bananowce, cytryny i pomarańcze. Tam wolno mi było chodzić tylko w towarzystwie Ojca i gdy tylko miał chwilę czasu ciągnąłem go tam, aby znowu oglądać kwitnące orchidee i inne egzotyczne kwiaty,
Całością zarządzał pan Bąkowski. Był to nasz postrach, inwalida pierwszej wojny światowej, utykający na jedną nogę, z jednym sztucznym szklanym okiem. Gdy zjawiał się u wejścia do ogrodu i gromkim głosem wołał: „Ja wam tu..." uciekaliśmy jak króliki do swoich nor wskakując przez piwniczne okna zwierzętami. Czasem, gdy nabraliśmy już za dużo, pan Bąkowski wybierał się na rozmowę do Ojca. Kończyło się zwykle kilkudniowym zakazem chodzenia do ogrodu.
Gdy byłem już starszy, przed maturą a nawet później w czasie pierwszych działań wojennych, poznałem go bliżej, okazał się wcale nie strasznym - bardzo miłym człowiekiem. Dowiedziałem się też, skąd u Matki było zawsze tyle pięknych azalii a na imieniny zjawiały się egzotyczne o fantastycznych kształtach orchidee.
Pan Bąkowski był zamiłowanym hodowcą kwiatów i wielkim wielbicielem mojej Matki.

Asystenci – Pracownicy

Załoga Zakładu - współpracownicy Ojca, asystenci, laboranci, wydawała mi się jako dziecku bardzo liczna. Początkowo byli to dla mnie „Wujkowie l Ciocie". Jednych z nich lubiłem, drugich nie.
Niektórych znałem lepiej, bo bywali u nas w domu, innych widywałem tylko przelotnie. W miarę jak dorastałem, zarysowała mi się struktura Zakładu i zakres prac w nim prowadzonych.
Poznałem lepiej Jego współpracowników. Mimo że tyle lat minęło od tych czasów trudno mi pisać o moich spostrzeżeniach, gdyż widziałem sprawy jakby z dwóch stron. W domu słyszałem opinie o różnych współpracownikach i konfrontowałem je z moimi obserwacjami z terenu Zakładu. Muszę tu przyznać, że nie zawsze moje obserwacje były zgodne z opinią Ojca. Dosyć szybko zorientowałem się, że Ojciec był szefem twardym, bezkompromisowym i wymagającym ale również nie zawsze całkiem sprawiedliwym i w sprawach naukowych trochę nietolerancyjnym. Stąd też, jak to obserwowałem, wybuchały od czasu do czasu starcia między Ojcem a asystentami. Bywało, że niektórzy odchodzili aby jednak zawsze, po kilku tygodniach powrócić. Często słyszałem określenia „Zdolny ale leń", „Z tego to coś może będzie", „Kombinator", „Zupełnie tępy - ale pracowity".

Miał jednak Ojciec kilku asystentów, bez których nie mógł się obejść. Zbigniew Stuchly, którego jak mi się wydaje. Ojciec typował jako swojego następcę na katedrze ~ do którego miał olbrzymie zaufanie ~ nie tylko w sprawach naukowych. Cenił go za jego podejście do spraw nauki ale i za jego postawę moralną, zasady życiowe. Miał dla niego dużo szacunku, liczył się z jego zdaniem i mam wrażenie, że jego jedynego odrobinę się bał.

Drugim, bez którego Ojciec nie wyobrażał sobie życia, był Władysław Kuzia. Niezastąpiony w sprawach myśliwskich i wędkarskich. Główny mechanik i kierowca a przede wszystkim zamiłowany w fotografii, prowadził całą dokumentację laboratorium i fotograficzną.
Był wspaniałym towarzyszem, znał mnóstwo „kawałów" i dykteryjek -w towarzystwie był bardzo dowcipny i wesoły.
Poznałem go lepiej w czasie wojny, zaprzyjaźniliśmy się w czasie kilku ekspedycji epidemiologicznych, w których brałem udział. Szkoda, że ... tak szybko odszedł od nas w „krainę wiecznych łowów".

Odrębnym rozdziałem w historii Zakładu a także naszej rodziny był Henryk Mosing. Człowiek, którego nikt nie mógł naprawdę rozgryźć. Zdolny naukowiec, o szerokich niezależnych poglądach, humanista - prowadził ascetyczny tryb życia, co u jednych wzbudzało podziw, u innych niezrozumienie. Interesował się filozofią hinduską. Marzył o wyjeździe do Indii. Miał niezwykły dar nawiązywania kontaktów z ludźmi, a zwłaszcza z młodzieżą. Był nieodzowny w organizowaniu wypraw epidemiologicznych, dzięki swojej niezwykłej umiejętności nawiązywania kontaktu z prymitywnymi jak nieufnymi, zacofanymi „Bójkami i Łemkami" z zapadłych wiosek Huculszczyzny. Wkrótce stał się przyjacielem naszej rodziny i powiernikiem Matki, którą wspaniale rozumiał i cenił.
Miał swoje własne koncepcje naukowe, nie zawsze zgodne z poglądami Ojca. W czasie wojny prowadził szeroko zakrojoną działalność humanitarną dla ludności Lwowa. Pozostał we Lwowie, przyjmując kierownictwo produkcji szczepionek na terenie Związku Radzieckiego, prowadząc badania epidemiologiczne i sprawując opiekę lekarską na d pozostałymi we Lwowie starymi ludźmi. Jest do dzisiejszego dnia najlepszym przyjacielem mojej rodziny i ojcem chrzestnym mojej córki Ewy - choć z powodu gnębiącej go choroby widujemy go bardzo rzadko.

Żywy jak iskra, pełen werwy i humoru Edward Zubik był moim ulubieńcem w tamtych czasach. Miał swoje koncepcje, swoje zdanie, którego potrafił zdecydowanie bronić. Nie mógł się pogodzić z pewnymi sprawami w Zakładzie, a nie będąc ugodowcem, odważnie zrezygnował z pracy u Ojca.
Był postacią, bez której nie można było sobie wyobrazić zakładu w owych czasach.

Odpowiedzialnym za produkcję szczepionki, ilość i jakość był Jan Starzyk. Funkcję miał odpowiedzialną i trudną. Oprócz spraw związanych z produkcją, musiał zadbać o utrzymanie ładu i porządku w Zakładzie. Wszystkie niepowodzenia związane ze szczepionką odbijały się na nim. Gdy coś nie szło, winien był Starzyk. Znosił to jednak ze stoickim spokojem pewny, że wszystko co leżało w jego gestii, zostało zrobione dobrze. Jego kontrole w pokojach strzykaczy, karmicieli i preparatorek dla stwierdzenia sterylności pracy, nie zjednywały mu co prawda sympatii ale dzięki jego żelaznej ręce, nie dochodziło do poważnych awarii. Przetrzymał wiele burz, które przewaliły się nad jego głową a później, w czasie wojny i okupacji, stał się centralną postacią Instytutu wyrobu szczepionek. Matka była jedyną osobą, która rozumiała jego trudności i łagodziła napięcia, jakie powstawały między nim i Ojcem. I on, ze swej strony, darzył ją sympatią, szacunkiem.

Matka zajmowała specjalną pozycję wśród asystentów Ojca. Poza pracami naukowymi, za całokształt których otrzymała Krzyż Kawalerski Polonia Restituta i tytuł docenta, prowadziła w latach międzywojennych całą administrację Zakładu. Poza tym obrała sobie rolę - jak to dzisiaj się mówi - „męża zaufania". Była mediatorem między pracownikami i swoistą „kasą zapomogowo-pożyczkową" w jednej osobie. Toteż przychodzili do niej ludzie z różnymi sprawami nie tylko służbowymi ale i ze swoimi prywatnymi kłopotami. Dla każdego potrafiła znaleźć czas, słowa otuchy i radę. Nic dziwnego, że wszyscy pracownicy wielbili ją, nazywając „Aniołem Pokoju".

Anna Herzig rozpoczęła swoją działalność w Zakładzie skromnie, od funkcji rysowniczki preparatów ale wkrótce, dzięki swojej ambicji i pracowitości, wciągnęła się w prace naukowe Instytutu. Ukończyła Wydział Biologii, uzyskując stopień doktora, a później docenta.
W miarę czasu zaprzyjaźniła się z moją Matką i naszą rodziną. Toteż moje wspomnienia o niej dotyczą bardziej spraw domowych, aniżeli jej pracy w Zakładzie.

Brak miejsca nie pozwala mi tu wspomnieć o wszystkich tych, którzy w latach międzywojennych współpracowali z Ojcem. Wspomnę więc tych, którzy utkwili mi bardziej w pamięci. A więc pan Bronisław Chrzanowski, Władysław Wolff, Pani Tekla Załuska, pani Rózia Bock, a z czasów mojego bardzo wczesnego dzieciństwa „Ciocię" Marię Kolberową, która w tych dawnych czasach bywała u nas w domu i jeździła z nami na wakacje do Iłemni.

Już w czasie wojny przyszedł do Zakładu młody lekarz. Drobny, szczupły o chłopięcej urodzie - nazywał się Stefan Kryński - i wkrótce miał stać się bardzo ważną postacią w Zakładzie. Dzięki swoim wybitnym zdolnościom, energii i zamiłowaniu do mikrobiologii - a przy tym ujmującemu sposobowi bycia ~ stał się ulubieńcem Ojca, jednym z najbliższych współpracowników z zakresie mikrobiologii. Pozostał wiernie przy Ojcu w trudnych latach wojennych, okupacyjnych. W tym okresie blisko zaprzyjaźnił się z Ojcem a po wojnie przejął, na jego życzenie, większość jego prac naukowych. Był jednym z asystentów Ojca, który kontynuował na terenie Polski prace nad udoskonaleniem i modyfikacją szczepionki przeciwtyfusowej metodą Weigla. Zrobił wiele i nadal czyni wiele dla utrwalenia pamięci Ojca - podkreślając przy okazji każdego zjazdu jego sylwetkę.

Nie można sobie wyobrazić Zakładu bez tych wszystkich pracowników pomocniczo-naukowych, laborantów, hodowców, strzykaczy, preparatorek, ludzi przeważnie młodych, o różnym wykształceniu, którzy, czy to zmuszeni koniecznością życiową czy też z zamiłowania chcieli pracować z tak niepopularnymi zwierzętami jak wszy.
Wspomnieć muszę o pięknej Zosi Dobrowolskiej - która prowadziła „hodowlę" i w której kochali się wszyscy po kolei. Wygadanej, wesołej Jance Figlosównie, Irce Jagennan, Jance Krupinskiej, siostrach Kasi Kamińskiej i Władzi Wojciechowskiej - późniejszej żonie dr Kuzi. Pracowały one w dziale zakaźnym pod srogim okiem dr Starzyka. „Klucznicą" Zakładu była pani Szterowa - osoba zażywna, zawsze pogodna, uczynna i życzliwa. Prowadziła również hodowlę wszy i zawiadowała sprawami gospodarczymi. Bardzo oddana Ojcu -pozostała z nim do ostatnich jego dni - pracując w Instytucie krakowskim -opiekując się równocześnie jego domem w okresie powojennym.

Preparatorki - grupa młodych, uroczych dziewcząt, roześmianych i rozbrykanych, stanowiła ozdobę Zakładu. Nie pamiętam już nazwisk ich wszystkich, a było ich sporo. Z tych, które zapamiętałem to Józia Jędrówna, siostry Otryskówne... oraz zgrabna, pełna wdzięku Laura Slany, moja pierwsza gorąca sympatia.

Strzykacze - stanowili w Zakładzie zwarty zespół - któremu właściwie można by było poświęcić odrębną monografię.
Pracowali w podziemiach Zakładu, w zaadoptowanych pomieszczeniach piwnicznych. Byli to ludzie w bardzo różnym wieku, przeważnie jednak młodzi. Byli wśród nich urzędnicy, studenci, był też jeden prawnik oraz ludzie bez określonego zawodu.
Była to silna i skonsolidowana grupa, umiejąca walczyć o swoje prawa. Było to towarzystwo pełne najrozmaitszych pomysłów, wesołe, nie stroniące od kielicha. Powstało tam wiele dowcipnych a nieraz złośliwych utworów, w postaci szopek noworocznych, albumów z karykaturami, piosenek i wierszyków okolicznościowych. W czasie okupacji stanowili oni potem trzon ruchu oporu. W późniejszych latach grupa strzykaczy rozrosła się - doszli do niej nowi ludzie, szukający schronienia przed represjami okupanta, pracownicy naukowi, ludzie sztuki, literaci.
Z tych pierwszych chciałbym wymienić kilkunastu najbardziej mi znanych i bliskich ~ Marian Rożen, Władek Nuzikowski - inteligentny, dowcipny ale niestety nadmiernie rozlubowany w alkoholu Józio Szajgiec, bracia Tadeusz i Roman Brylakowie, bracia Uchmanowie „Czarny" i „Biały", Mundek Kozłowski (równocześnie kierowca zakładu), Michał Stankiewicz, prawnik, „lwowskie dziecię" Milku Czuchraj, świetny rysownik i karykaturzysta Leszek Szczepański, Tadeusz Krasucki, Tadeusz Kidankiewicz i inni, których nazwiska uleciały mi z pamięci.

Chciałbym jeszcze wspomnieć o ludziach nie pracujących bezpośrednio w Instytucie ale silnie związanych z pracami Ojca. Myślę tu o panu doktorze Piotrze Radło, lekarzu epidemiologii, prowadzącym razem z Ojcem szczepienia i badania w terenie. Był on autorem wielu filmów wąskotaśmowych - obrazujących prace ekspedycji, z których kilka zachowało się do dnia dzisiejszego i nawet zostały wykorzystane przez telewizję polską.

Podsumowując moje wspomnienia o Zakładzie okresu przedwojennego, a znając dalsze losy Ojca i jego współpracowników, nie mogę zgodzić się z zarzutem często obecnie wysuwanym, że Weigl nie stworzył swojej szkoły.
Większość jego asystentów w okresie powojennym uzyskało wysokie stopnie naukowe i objęła katedry uniwersyteckie, kontynuując w pewnym sensie prace i idee naukowe Ojca.
Wojna i warunki, jakie po niej powstały, uniemożliwiły scalenie tych prac w jednym ośrodku uniwersyteckim. Rozsiani po wszystkich uczelniach Polski -- wykładając swoim uczniom nauki biologiczne czy mikrobiologię, zawsze pamiętają o swoim Nauczycielu i starają się pamięć o nim przekazać młodemu pokoleniu.

Tekst pochodzi z książki "Zwyciężyć tyfus - Instytut Rudolfa Weigla we Lwowie. Dokumenty i wspomnienia" - pod red. Zbigniewa Stuchly, Wrocław 2001, Wydawnictwo SUDETY i został umieszczony za zgodą Ireny i Zbigniewa Stuchly, którym składam tą drogą serdeczne podziękowanie.

Copyright by Zbigniew Stuchly Wrocław 2001
Wszystkie prawa zastrzeżone.

O profesorze Rudolfie Weiglu:
Artykuły, wspomnienia, fotografie...


Powrót
Licznik