|
Anna Fabiańska
Wspomnienia preparatorki
Anna Fabiańska, zam. też Fabiańska, ur. 22.X.1923 r. we Lwowie. W latach 1936-1939 uczennica kl. I-III Gimnazjum im. A.Asnyka we Lwowie. Przez pierwsze dwa lata "za Sowietów" uczęszczała do 8 i 9 klasy dziesięciolatki. W czasie okupacji niemieckiej oprócz dorywczych prac, jak produkowaanie sznuraków, uczyła się na jednorocznym kursie handlowym. Uczyła się też na tajnych kompletach iw kwietniu 1944 r. zdała na nich maturę. Naukę na kompletach łączyła z praca w Instytucie Weigla; pracowała w Preparatorni "na Potockiego" od jesieni (wrzesień?) 1942 do wiosny 1944 r. (likwidacja Instytutu "na Potockiego"). Po powtórnym zajęciu Lwowa przez Sowietów (lipiec 1944), krótko pracowała w zarządzie domów, a także, jako eksternistka zdała maturę przy "dziesięciolatce", co umożliwiło rozpoczęcie studiów na wydziale rolniczym ("Sielchoz") na Politechnice Lwowskiej. Ukończyła na niej pierwszy semestr.
W kwietniu 1945 r., gdy dano do wyboru albo przyjęcie obywatelstwa ZSRR albo repatriację, razem z rodziną "repatriowała się" do Krakowa, gdzie kontynuowała studia na Wydziale Rolniczo-Lasowym UJ, kończąc je w 1949 r. jako mgr inż. nauk agrotechnicznych. Do emerytury (1980 r.) pracowała w Spółdzielni Mleczarskiej w Krakowie jako mikrobiolog a następnie kierownik Pracowni Mikrobiologicznej.
A. Fabiańska była córką Tadeusza Fabiańskiego, legionisty, autora pamiętnka pt. "Na skraju Dzikich Pól" (Kraków 1992, Apican).
Zmarła 1.XI.2003 r. w Krakowie, pochowana na cmentarzu Rakowickim.
W czasie okupacji niemieckiej we Lwowie początkowo uczęszczałam na jednoroczny kurs handlowy zorganizowany dla młodzieży polskiej. Wykładowcami byli przeważnie profesorowie wyższych uczelni, wykłady były więc bardzo interesujące. Od koleżanek dowiedziałam się, że są organizowane tajne komplety na których przerabia się materiał gimnazjalny lub licealny. Spragniona byłam wiedzy, więc zapisałam się. Ukończyłam kurs handlowy. Trzeba było koniecznie znaleźć jakąś pracę, aby dostać solidny "Ausweis”. Przez pewien czas pracowałam w prywatnej firmie drewniakowo-sznurakowej, gdzie zarabiałam cośkolwiek i dostawałam na drugie śniadanie garnuszek zupy. Byłam tak wygłodniała, że nie mogłam się doczekać kiedy tę zupę dostanę.
Nie dostałam tam jednak "Ausweisu",bo przedsiębiorstwo było prywatne. Dowiedziałam się, że dużo młodzieży pracuje w Instytucie prof. Weigla.że dostaje się tam ausweis z czarnym orłem, co podobno chroni posiadacza nawet w czasie łapanki. W tym czasie trudno było się jednak tam dostać. Poprosiłam o list polecający do Profesora znajomego mego ojca dyrektora Polskiego Radia przed wojną, Juliusza Petrego. Napisał bardzo serdecznie.
Wybrałam się na ul. św. Mikołaja. Na podwórzu stał tłum ludzi. Spotkałam tam koleżankę i sąsiadkę, która już wracała. Przyjęcie miała załatwione. Nie robiła mi nadziei na to, że uda mi się dostać do tej pracy. Mówiła, że są duże trudności. Jakoś jednak dostałam się do prof. Weigla i p. Anny Herzig. Przeczytali list i odnieśli się do mnie bardzo życzliwie. Gdy powiedziałam, że chcę być karmicielką wszy -odradzili mi. Chciałam być karmicielką, bo słyszałam, że karmiciele są zatrudnieni tylko godzinę dziennie, dostają normalny ausweis i lepsze przydziały żywnościowe Mając przy tej pracy stosunkowo dużo czasu mogłabym nie tylko coś zarobić, pomóc samotnej matce, ale i uczyć się. Pani Herzig powiedziała, że jestem bardzo młoda, rosnę jeszcze, źle wyglądam, a karmienie bardzo mnie wycieńczy. Przydziały żywnościowe nie zrekompensują strat w organizmie. Zaproponowała mi pracę dłuższą - zdaje się 6-cio godzinną w preparatorni. Zapytała mnie też, gdzie mieszkam. Wobec tego, że mieszkałam na Wzgórzach Wuleckich przy ul.Małachowskiego przydzieliła mnie do preparatorni w filii Zakładu w ładnym budynku po gimnazjum św.Jadwigi,a więc w Zakładzie blisko mego domu. Miałam przed tym przejść krótkie przeszkolenie w Zakładzie przy ul. św. Mikołaja.
Byłam szczęśliwa. Szkoliła mnie bardzo miła pani, którą potem spotkałam w Krakowie. Dotychczas nigdy nie widziałam wszy i byłam trochę w strachu, czy zniosę ich widok. Pokazała mi olbrzymi rysunek wszy. Pamiętam dobrze, jaki był dokładny. Najważniejsze odtąd miało być dla mnie jelito, które u żywej uszy należało oddzielić od reszty. Na teorii się nie skończyło. Zasiadłam przy mikroskopie-binokularze, pod kierunkiem mojej nauczycielki ujęłam w ręce narzędzia pracy. Pachniało fenolem i ten zapach sprawił, że te wszy nie brzydziły mnie. Jedną przyniosłam sobie do domu przypadkowo na pamiątkę - była widocznie silna wytrzymała zbyt krótkie działanie fenolu. Zanim jednak pozwolono mi na codzienne krajanie wszy - musiałam być zaszczepiona przeciw tyfusowi i przejść przez badania lekarskie. Poza tym musiano mi przydzielić binokular i kawałeczek stołu do pracy, co nie było takie proste, gdyż Zakład był przepełniony pracownikami. Kilka osób pomagało mi w uzyskaniu tego. Ostatecznie koleżanka, która przed paru dniami wyraziła wątpliwość czy uda mi się w ogóle dostać do tej "Mekki młodzieży", wyszperała dla mnie jakiś binokular i namówiła naszego wspólnego sąsiada z bloków przy ul. Małachowskiego dr. Starzyka do przydzielenia mi stanowiska. Przebrnęłam po tym przez jeszcze jedną trudność. Praca odbywała się na dwie zmiany. Wszyscy byli obowiązani pracować co drugi tydzień rano, co drugi po południu. Ja chciałam się uczyć po południu, a więc stale pracować rano. Kierowniczka preparatorni p.Cieślowa, gdy wyjaśniłam jej o co chodzi - zgodziła się to załatwić.
Dostałam wymarzony ausweis z czarnym orłem. Mogłam stosunkowo bezpiecznie poruszać się po ulicach bez większej obawy wywiezienia na roboty czy przydzielenia pracy ponad siły. Mogłam się uczyć i cieszyć się, że nie marnuję czasu. No i "fasować" skromny chleb, kawałek kiełbasy, marmeladę. Chleb był zawsze świeży. Praca była lekka. Początkowo było oczywiście dość trudno wypreparować 2000 wszy. Nie wymagano tego ode mnie na całe szczęście od razu. W niedługim czasie doszłam do takiej wprawy, że mogłam wykonać normę dzienną, co było warunkiem pozostania w pracy. Robota szła mi sprawnie, trzeba było naprzód policzyć wszy, potem odkrawać jelitka i oddzielać od reszty oraz - zdaje się - wkładać do probówek. Praca nie wymagała wielkiego wysiłku, preparowałam automatycznie. Myśleć można było przy tej pracy o czym się chciało. Najczęściej powtarzałam sobie bieżące lekcje. Gdy chciałam coś powtórzyć głośno szłam do ubikacji i tam, gdy nikogo nie było w pobliżu mruczałam daty historyczne czy jakieś reguły matematyczne. W preparatorni było nas dużo, nie wiem dokładnie ile. Przeważnie dziewczęta, były też nieco starsze panie i kilku chłopaków.
Mężczyźni pracowali raczej jako strzykacze, to znaczy zaszczepiali wszom
tyfus. Jak to robili-nie wiem. Nie chodziłam do nich.
W czasie pracy myślałam nie tylko o nauce. Mówiłyśmy o różnych sprawach głośno, a czasem cicho. Niektóre koleżanki miały ładne głosy. Było nam miło, gdy śpiewały. Piosenki "weiglowskie” pamiętam do dzisiaj i gdy śpiewam je-widzę nasze salę pełną dziewcząt w białych fartuchach, pochylonych nad binokularami, a na końcu sali p. Cieślową, naszą kierowniczkę z bujnymi siwymi włosami, albo jej zastępczynię p Zofię.
Profesora Weigla widziałam kilka razy. Pamiętam, że miał brodę i dobroduszną minę. Raz czy dwa oprowadzał Niemców po zakładzie, więc nas nie ominął.
Pracowało u nas kilku Niemców, ale oczywiście na eksponowanych stanowiskach. Byli w mundurach wojskowych i w białych fartuchach (w czasie pracy). Miałyśmy stracha przed nimi. Nieraz słyszało się: "Oberarzt idzie!" –uwaga! Nie przypominam sobie jednak, aby komuś coś zaszkodzili. W podziemiach wydawał przydział też jakiś Niemiec.
Miałyśmy stałą opiekę lekarską. W gabinecie na parterze udzielał bardzo chętnie porad, pisał recepty na potrzebne nam lekarstwa oraz w razie gorączki -zwolnienia lekarz zakładowy dr Różycki. Gdy przyszłam raz okropnie zmęczona i słaba –przyznał, że mam „zakładówkę” i dał mi zwolnienie chorobowe, mogłam więc wyleczyć się w domu, wyleżeć spokojnie i odpocząć.
Byłam zadowolona z pracy. Pomieszczenie w nowoczesnym budynku,
wszędzie czysto. Wprawdzie byłyśmy nieraz głodne i cieszyłam się, gdy zamiast
chleba z burakową marmoladą przynosiłam z domu kromki chleba z koniną ,ale miałyśmy pozory względnego bezpieczeństwa.
Pewnego razu Niemcy postanowili usunąć wszystkich Polaków mieszkających w blokach na Małachowskiego do gorszych mieszkań na peryferiach miasta. Tak się złożyło, że mieszkało nas tam z dziesięć może rodzin osób pracujących w zakładzie Profesora. Ktoś z moich sąsiadów wpadł na pomysł, aby Weiglowców przenieść do jednej bramy jednego z bloków. I rzeczywiście to się udało. Przypuszczam, że Niemcy z zakładu za namową Profesora załatwili interweniując u odpowiednich władz przydzielenie nam jednej bramy. Nie musieliśmy się wiec przenosić daleko i w gorsze warunki. Byliśmy razem.
Pensje dostawałyśmy w kopertach, niewiele było tych pieniędzy. Wystarczały chyba tylko na wydatki związane z nauką.
W stosunku do innych zajęć, gdzie pracowało się w zimnie, pod kierownictwem osób złośliwych, lub wręcz prześladujących Polaków - nasza praca była bardzo dobra.
Pomagałam sobie jak mogłam. Przez pewien czas udzielałam lekcji mojej koleżance, która oprócz jakiegoś pieniężnego wynagrodzenia, częstowała mnie obiadem. Jakiś czas sprzedawałam w szatni zakładu ciastka, wypiekane przez matki mych koleżanek. Sprzedawałam też w pracy jakieś mydełka, a nawet gumkę do reform. Nie miałam z tego powodu żadnych nieprzyjemności, choć oczywiście robiłam to dość dyskretnie.
Pracowały ze mną koleżanki, które uczyły się tak, jak ja. Nie wszystkie pracownice o tym jednak wiedziały. Gdy czasem zaczęły szemrać przeciw nam - chodzącym na jedną zmianę, kierowniczka broniła nas. Myślę, że prof. Weigl był świadomy, jakim azylem jest dla młodzieży jego zakład i jak nam pomaga w przetrwaniu okupacji.
Pamiętam, że raz przyszła do nas do pracy jakaś panienka. Przypuszczałyśmy, że to Żydówka, jednak nie robiłyśmy żadnych uwag na ten temat. Była bardzo zdenerwowana i po pewnym czasie nie wytrzymała nerwowo. Pracowała krótko, chyba kilka dni tylko. Dowiedziałyśmy się, gdy raz nie przyszła, że wraz z ciotką czy matką powiesiła się w domu na kaloryferze. Przejęłyśmy się tym bardzo.
Jedna z pracownic ubierała się elegancko, była dobrze odżywiona. Pamiętam, że chwaliła się pięknym nieprzemakalnym płaszczem. Czy była "kapusiem"? Co się z nią stało-nie wiem.
W czasie pracy nawiązywały się przyjaźnie, niektóre przetrwały do dzisiaj. Siedząc przy sobie w długim rzędzie, można było rozmawiać. Była też przerwa śniadaniowa. Przy ładnej pogodzie wychodziłyśmy na ulicę i gadałyśmy,gadały... Młodzi zawsze mają o czym mówić, wtedy mówiło się przeważnie o tym, jak to kiedyś będzie, albo o ostatnich złych, lub dobrych wiadomościach.
Nadszedł dzień, kiedy oznajmiono nam rano, że pracy nie będzie, że możemy iść do domu, bo zakład we Lwowie przestaje istnieć. Przenosi się do Częstochowy i do Krakowa. Był to zwiastowaniem innych czasów. Nim do nich doszło jeszcze przeżyliśmy wiele.
(Źródło: maszynopis przechowywany w Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej)
|
|