Ilekroć rozkładam przed sobą plan Lwowa, a jest nim plan z roku 1931 przedrukowany nakładem Koła Lwowian w Londynie w roku 1963, nie jest on dla mnie zwykłym kawałkiem papieru, na którym wytyczono w odpowiedniej skali place, ulice, parki i cmentarze, ale cudownym żywym miejscem, gdzie widzę najlepiej zapamiętane fragmenty miasta z ich domami w dokładnym ich kształcie, zieleń drzew, wieże kościołów i kształty pomników, słyszę dzwonki tramwaju, Śpiewny bałak przechodniów i odgłos niezliczonych kroków na brukach, których załamania i pochyłości w niektórych miejscach do dziś pamiętam. Wędruję dobrze znanymi ulicami, zaglądam do sklepików i bram, spotykam znajome postaci...
Wałami Hetmańskimi, tą najpiękniejszą chyba arterią śródmieścia, szło się cudownie lekko, na skrzydłach przestrzeni i bajecznej perspektywy, mijając: po prawej kawiarnię "Wiedeńską", pod którą latem i zimą, zawsze w słomkowym kapeluszu, sprzedawała gazety, głośno wykrzykując ich tytuły, sławna "Ślepa Mińcia", po lewej - wlot ulicy Sykstuskiej szybko i wysoko pnącej się do góry. Idąc wraz z siostrą tą trasą, a będąc kilkunastolatkami nieczęsto nam się to zdarzało, nieodmiennie zatrzymywałyśmy się przed mocno działającą na wyobraźnię ciemną sylwetką króla Jana III Sobieskiego na koniu szykującego się do skoku, by zaraz potem zobaczyć przed sobą zamykający perspektywę Wałów gmach Teatru Wielkiego w jego liniach późnego renesansu, z figurą Sławy na jego froncie.
Ten piękny budynek wyrabiający w nas samą swoją wizualnością poczucie estetyki architektonicznej, przez szereg lat trzydziestej dekady XX wieku był dla nas przybytkiem wielkich wzruszeń, nieznanych dotąd wrażeń i przeżyć. Dzięki temu, iż komitet rodzicielski naszego gimnazjum i liceum ss. Notre Dame każdego sezonu wykupywał abonament na jedną lożę (do dziś pamiętam - nr 4 na parterze) ważny na wszystkie sobotnie przedstawienia popołudniowe, mogłyśmy, stosunkowo często, wraz z dwójką naszych przyjaciół i jedną z naszych mam, bywać na wielu wspaniałych spektaklach. Nie interesowało mnie wówczas, iż przez kilka lat ten znakomity teatr prowadzony był przez takie indywidualności jak Leon Schiller i Wilam Horzyca, że reżyserami sztuk byli: Wierciński, Cwojdzinski czy Niewiarowicz, a scenografami Andrzej Pronaszko i Władysław Daszewski. Moja wiedza teatralna kiikunastolatki, jaką wówczas byłam, była nazbyt skromna. Interesowali mnie natomiast sami aktorzy, których nazwiska znałam na pamięć i rozpoznawałam ich potem na scenie bez zaglądania do programu. A były to nazwiska doskonale, takie jak Ludwik Solski, którego po raz pierwszy zobaczyłam w "Fryderyku Wielkim" Adolfa i Nowaczyńskiego, Janusz Strachocki. Tadeusz Białoszczyński. Władysław Krasnowiecki, Tadeusz Surowa, Irena Eichlerówna, Teresa Suchecka, Ewa Bonacka, Janina Martini...
Ale w tym bajecznie urzekającym mnie teatrze, jakim był lwowski Teatr Wielki, zetknęłam się po raz pierwszy nie tylko z dramatem, ale także i operą. We wspomnianych przeze mnie latach trzydziestych realizowano cykle operowe tzw. "stagione", korzystając z gościnnych występów znamienitych solistów. Z operą zetknęłam się już nie za pośrednictwem "szkolnej loży", ale dzięki zapraszaniu mnie na nią przez moją ciotkę melomankę. która będąc samotną zabierała mnie ze sobą. Przeżywałam na nich dreszcze wielkich emocji i fascynacji podwójnie, bo za sprawą elektryzującej moją wyobraźnie muzyki oraz dramatycznych przeżyć bohaterów najpiękniejszych oper świata.
Wciśnięta w purpurowy aksamit fotela któregoś z rzędów parteru poddawałam się magii dźwięków, z których jedne, tak jak wagnerowski "Lohengrin", porażały moją kruchą jeszcze wrażliwość na emocje, inne wyzwalały lawinę sentymentalnych, bliskich łez przeżyć. Po raz pierwszy w życiu zetknęłam się z tak silnymi namiętnościami jak zdrada i wielka miłość. Tragiczna maska śmiejącego się pajaca, czy też ostatnia aria odbierającej sobie życie Madame Butterfly długo jeszcze po opuszczeniu teatru nawiedzały moją wyobraźnię. A wszystko za sprawą świetnych solistów, którymi przedwojenny Lwów mógł się poszczycić, z których tylko niektórych zapamiętałam. A byli to: Ewa Bandrowska Turska, Ada Sari, Wanda Wermińska, Adam Didur, Franciszek Bedlewicz, Władysław Ladis (brat Kiepury)...
Fascynacje teatralne uzupełniało, ale już w inny, bardziej codzienny, mniej uroczysty, sposób-kino. A miał tuż przed rokiem 1939 Lwów tych sal kinowych aż 25, a więc naprawdę dużo. "Chimera" i jedno z najpóźniej powstałych "Europa" oba przy Akademickiej, "Pałace" i nowsze, tuż obok, "Casino" przy Legionów, "Kopernik", "Marysieńka" - to kino - teatry najczęściej przez nas odwiedzane. Ach! I jeszcze takie dwa bardzo nieduże o małych ekranach i kiepskiej aparaturze - "Pax" i "Bajka". Pierwsze położone przy Franciszkańskiej, wyświetlało głównie filmy religijne, i to tylko w pewnych okresach. Prowadziła nas tam Kasia, kucharka rodziców Janki i Zbyszka, naszych przyjaciół. Zwykle po niedzielnej mszy św. Nie byłyśmy wtedy jeszcze nawet nastolatkami. Drugie - przy górnej Zielonej, mieszczące się dosłownie o "dwa kroki" od naszego domu przy Stalmacha, a otworzone może na rok przed wybuchem wojny, stało się Mekką moją i Hanki. Było tak blisko, a bilety kosztowały grosze. Mama nie mogła sobie poradzić z naszymi tam wypadami. Był to bowiem jeszcze ciągle okres, kiedy na seans można było wejść w każdym momencie jego trwania i zająć jakiekolwiek wolne miejsce. Rozpoczynając oglądanie filmu np. w połowie zostawało się później na następny seans, kończąc jego oglądanie w momencie, w którym film zaczęliśmy oglądać. W "Bajce" bardzo często wykorzystywałyśmy tę możliwość i siedziałyśmy w kinie nawet l dwa seanse. Bo kino, ku rozpaczy mamy, stało się naszą pasją.
W dzieciństwie, pierwsze miejsce wśród filmów zajmowały, oczywiście, te ze złotowłosą małą Shirley Temple, z wielkimi komikami takimi jak Flip i Flap, Pat i Patachon, czy też aktorem o kamiennej twarzy Buster Keaton'em, który rozśmieszał nas do tez. W miarę dorastania porywały nas w krainę wielkiej przygody filmy typu "Szarża Lekkiej Brygady" z Errolem Flynn'em, historyczne lub monograficzne jak np. "Niedokończona Symfonia" (film o Schubercie). Z niewiadomych mi przyczyn nie pozwalali nam rodzice na oglądanie filmów z Gretą Garbo, a czasem i Joan Crawford! Jedyny film z boską Gretą, jaki widziałam, to "Krystyna Królowa Szwecji", bo to był film historyczny". Natomiast szczytem filmowych ekscytacji był oglądany przeze mnie (wraz z mamą) "Mayerling" z Danielle Darieux i Charlesem Boyer. A było to chyba na kilka miesięcy przed l września 1939 roku.
Z uwielbieniem dla X Muzy łączyła się u mnie mania zbierania fotosów znanych aktorów, które kupowało się w drogim sklepie z luksusowymi drobiazgami i upominkami Leona Propsta. który mieścił się na rogu ul. Sienkiewicza i placu Mariackiego, tuż na przeciwko pomnika Adama Mickiewicza- Wydawałam na to prawie wszystkie pieniądze z "kieszonkowego" otrzymywanego od rodziców. Do dziś jeszcze zachowałam kilka zdjęć' moich idoli wśród różnych cennych dla mnie fotografii wywiezionych ze Lwowa.
I wreszcie radio. Nas najbardziej interesowały audycje z muzyka taneczną, bo można było przy nich poskakać i wysłuchać najnowszych przebojów, no i przede wszystkim cotygodniowy niedzielny (zawsze o 21.00) program rozrywkowy nadawany przez Wesołą Lwowską Falę, program, którego słuchała cała Polska i przy którym cała Polska bawiła się świetnie. Najbardziej bawiliśmy się rozmowami słynnych Tońka (Henryk Vogelfaenger) i Szczepka (Kazimierz Wajda), dwóch lwowskich batiarów, prowadzonych w lwowskim bałaku. Wraz z mamą i ojcem, pokładaliśmy się wszyscy ze śmiechu, czując równocześnie tę wspaniałą wspólnotę łączącą nas, wszystkich lwowian, sercem humorem nieprawdopodobnym. My, obie z Hanką, przyswajałyśmy sobie niektóre powiedzenia tych dwóch batiarów, takie jak "ta ty durnowaty pumidor" albo "toś się wybrał z dzińdobraniem jak do rzeźnika po zapałki" i wiele innych, by potem wyskoczyć z nimi w naszych rozmowach. Zwłaszcza, gdy któraś z nas obdarzała drugą tym "durnowatym pumidorem" było to oznaką naszej wielkiej wzajemnej czułości.
Od tamtych godzin czy może chwil minęło tylko 63 lat, a wraz z nimi odeszli ludzie i oddaliło się miasto. Czy wielu jest tych, co jeszcze pamięta? I ja chciałabym zapytać słowami Hemara:
A co będzie za sto, czy za dwieście
Jak już wy zapomnicie i świat
O tym małym, zdradzonym
mieście?
Jedna z moich krakowskich znajomych kiedyś powiedziała: "Tyle mówisz o tym Lwowie a tak rzadko tam jeździsz. Przecież to tylko 350 km z Krakowa". Tak, masz rację, Zosiu, tylko 350 km, ale aby tam powrócić trzeba przejechać przez Jałtę, bezkresny Kazachstan i Syberię, wszystkie więzienia i miejsca kaźni, a wreszcie pola bitwy ostatniej wojny, i to cały czas na... wstecznym biegu.
Copyright 2002 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.