Z dziennika podróży w czas przeszły
Gra w zielone
“Gruenes?” “Gram” “Pokaż!” “Mam.” – odpowiadam trochę niepewnie i zaczynam nerwowe poszukiwania po wszystkich kieszeniach płaszcza i schowkach szkolnej teczki. Wreszcie wydłubuję skądś smętny i zduszony szczątek zaledwie rozwiniętego listka klonu. “To nie jest żaden gruenes tylko jakiś zasuszony śmieć.”
“Mamusiu, powiedz coś”. Powiedz jej, że mój gruenes, może nie taki zielony, ale się liczy. Powiedz jej !” I jednak po dłuższych pokrzykiwaniach i ingerencji mamy wytargowałam... remis, bo przecież i ja mam trochę racji i ona. Jest jeden z pierwszych naprawdę ciepłych dni kwietnia, a my wracamy z mamą ze szkoły, mijając właśnie plac Gosiewskiego. I nagle spostrzegam, że mama nie ma już na sobie tego zimowego płaszcza z kołnierzem z żółtego lisa i ciężkiego kapelusza z grubego filcu, ale ubrana jest w granatowy, przejściowy płaszcz z zeszłego roku, a na głowie ma jakiś lekki, jasny kapelusik z rondkiem, z takim małym otworkiem nad czołem, pośrodku zgrabnej, filcowej główki – ( chyba nowy, od Oberwaldera ? ) - a w mijanej właśnie budce z warzywami leżą pięknie ułożone zieloniutkie pęczki trembulki, których jeszcze wczoraj tam nie było. Niebo jest niebieskie, takie fantastycznie niebieskie jak ta farbka do płukania bielizny, której wczoraj Jezierska przy praniu dodała za dużo i mama tak się zdenerwowała. “Czy możemy rozpiąć płaszcze ? Strasznie mi gorąco. I chyba jutro będziemy mogły ubrać skarpetki ?’ pyta Haneczka przyjaźnie już kuksając mnie w bok. Przecież nie będziemy się na siebie boczyć, kiedy świat robi się tak fantastycznie cudownie wiosenny. No i dziś popołudniu mamy wolne. Lekcje muzyki odwołane., a Jagusia, nasza kucharka, obiecała mi zrobić do sznycelków mój ulubiony sos z trembulką. Jesteśmy już na Kochanowskiego, a tok mojego myślenia przerywa pojawienie się dosyć potężnej postaci pana dr Czesława Nanke, profesora w VIII Liceum i Gimnazjum, gdzie uczy historii, z jego nieodłącznym towarzyszem, małym, szaro-białym terierkiem pokrytym gęstymi, długimi kudełkami zakrywającymi całą jego mordkę i oczy, co mi się szczególnie podoba. Nie znamy się oficjalnie, ale ponieważ nasze drogi krzyżują się nieomal codziennie na tej właśnie trasie, on uśmiecha się do nas, a my do niego. Podobno mieszka w willi gdzieś w okolicy skrzyżowania Kochanowskiego i ul. św. Piotra. I zaraz, zza jego pleców wyskakuje jak zawsze pogodna, otwarta i bardzo męska twarz prof. Szczudłowskiego z Akademii ojca. Pan profesor szerokim gestem zdejmuje kapelusz i głośno woła “Moje uszanowanie pani rek------ej” i energicznym krokiem mija nas, dodając “I co tam u was, dziewczynki ?” Dochodząc do bramy ogrodu Weterynarii prosimy mamę, aby pozwoliła nam tylko zajrzeć, czy przypadkiem nie pokazały się już fiołki, a może kluczyki ?, bo wiemy, że dziś mama się śpieszy i nie ma mowy o dłuższym tu pobycie. “No, biegnijcie, ale zaraz wracajcie, a ja tu sobie przez chwilę porozmawiam z panem Skórskim”, (to ten pan z małego domku obok bramy, który od lat roztacza opiekę nad Akademią. W przyszłości jego syn Staszek, zostanie profesorem tej uczelni, ale już we Wrocławiu ). Po południu mama stawia nam kuszącą propozycję – “Jeżeli macie ochotę możecie pójść ze mną do Haubena ( to krawiec mamy), a później po włóczkę do ”Trójkąta w Kole” na wasze roboty ręczne. „A może wolicie zostać w domu i pograć w serso na Górkach ?” Ale my wybieramy Haubena, bo dzielnica, w której się mieści jego pracownia bardzo nas interesuje.
A tak w ogóle to kwestia jak chodziłyśmy ubrane w dzieciństwie i nawet jeszcze jako nastolatki była małym dramatem tego okresu naszego życia. Z niewiadomych bowiem przyczyn mamusia z żelazną konsekwencją ubierała nas najzupełniej jednakowo. Różnił nas najwyżej kolor kokardy we włosach, lub klamerka przy pasku. A przecież nie byłyśmy bliźniaczkami. Nasze poczucie zdecydowanej odrębności bardzo przez to cierpiało. “Przecież nie jesteśmy dziećmi z sierocińca” – skarżyłyśmy się ustawicznie, ale wszystkie nasze argumenty nie trafiały mamie do przekonania. Hauben, żydowski nadworny krawiec mamy, miał swoją pracownię przy którejś z bocznic ulicy Halickiej. Może to byłą Serbska, a może Boimów lub Ruska, czy Sobieskiego? Dziś tego zupełnie nie pamiętam. Dzielnica dla nas arcyciekawa, bo zaludniona postaciami ulicznych sprzedawców różnych nacji. Najciekawiej było tu późną jesienią kiedy to handlujący gorącymi kasztanami jadalnymi, najczęściej Żydzi, rozkładali swoje żelazne piecyki na węgiel, na rozżarzonej do czerwoności powierzchni których prażyli te naprawdę znakomite przysmaki, głośno zachęcając swoim wołaniem “ heisse marone ! heisse marone!” Niestety o tej porze tej atrakcji nie było. To zawsze w dżdżyste, a czasem mroczne już popołudnia tatuś, powracając do domu, wołał już od progu “Heisse marone ! Chodźcie tu prędko !” i wyciągał z kieszeni płaszcza jeszcze bardzo gorącą, trójkątną papierową torebkę pełną naszych ulubionych kasztanów. Dziś królowali tu małoletni sprzedawcy bukiecików pierwszych przylaszczek i pierwiosnków oraz delikatnych jak jedwab srebrno-szarych bazi, drobni handlarze grzebyków, sznurowadeł, scyzoryków itp. Oraz, chyba po raz pierwszy w tym roku, kolorowych baloników napełnianych gazem radośnie kiwających się na długich drutach lub sznurkach. “Żadnych baloników dzisiaj!” – z miejsca ucięła mama nasze rozbudzone nadzieje, kiedy stałyśmy gapiowato wpatrzone w barwny bukiet lekkich gumowych kul, które po zabawie można było posłać do nieba. Kamienica, w której mieściła się pracownia Haubena, jak wszystkie zresztą wokół niej, była bardzo stara. Wchodziło się do niej przez długą, ciemną sień, z której było wejście do jeszcze ciemniejszej, wąskie i niebezpiecznie pochylonej klatki schodowej. Potknęłam się na schodach zaraz na wstępie i mamusia wzięła mnie za rękę, wołając za rozpędzoną Hanką, aby uważała. Lubiłyśmy Haubena. To był drobny, szczupły i trochę przygarbiony, szpakowaty Żyd, zawsze mile do nas się odnoszący i abyśmy nie nudziły się podczas długiej próby nowego okrycia mamy wykładał nam całą stertę mniejszych i większych ścinków materiałów, z których miałyśmy coś wybrać na ubranka dla lalek. Pracownia był obszerna, o nie froterowanej, drewnianej podłodze, a jej najważniejsze umeblowanie stanowiły ogromna, stara szafa, długi stół, na którym krawiec kroił swoje przyszłe kreacje ( to był naprawdę dobry krawiec ), staroświecka nożna maszyna do szycia, dwa lub trzy stołki i ten najważniejszy dla nas przedmiot związany z potajemnie odbywanymi tu przez nas zabawami – manekin krawiecki. Tak naprawdę nie obchodziły nas za bardzo materiały dla lalek. Podczas którejś tam wizyty wpadłyśmy na pomysł, podczas gdy mama pochłonięta była zawiłymi czynnościami i debatami z Haubenem na tematy długości, kieszeni, kształtu kołnierze, ilości guzików i tysiąca innych szczegółów dotyczących płaszcza czy kostiumu, my porywałyśmy ze stołu puszkę ze szpilkami o kolorowych łebkach i bardzo pracowicie wbijałyśmy je w manekin, tworząc kolorowe wzory, czasem, w naszym pojęciu, prześliczne. Manekin był tak ustawiony w kącie pracowni, że ani mama ani krawiec nie widzieli nas w odbiciu lustra, przed którym oboje stali. Tak było i dziś i gdy po wszystkich wstępnych rozmowach, przeważnie na temat chorowitej żony krawca, o którą mama zawsze wypytywała, my już czaiłyśmy się za manekinem z pękiem kolorowych szpilek. Ale tym razem wpadłam na pomysł, aby upiększyć manekin wspaniałym motylem. I wszystko szło dobrze aż do momentu, gdy Hanka jedno ze skrzydeł zaczęła tworzyć wyłącznie zielonymi szpilkami. T mnie zdenerwowało. “Zwariowałaś ?” – szepnęłam jej do ucha – “widziałaś kiedyś zielonego motyla ? Coś ci się pomyliło chyba z gąsienicą” i zaczęłam jej te szpilki wypinać, ona je wtykać z powrotem, już bezładnie, na nowo. Zaperzyłyśmy się jak dwa koguty i napierając coraz mocniej na siebie, nagle zwaliłyśmy ciężki manekin na podłogę. Huk był okropny. Hauben tylko krzyknął “Aj waj, co si dzieji, co si tu wyprawia ?” i schował się za szafą, mamusia natomiast, niczym żona Lota zamieniła się w słup soli. Nigdy nie zapomnę tej awantury, która potem wybuchła. Mama bowiem była osobą niesłychanie impulsywną, ale gniew jej, na szczęście, szybko przemijał. Stałyśmy z pochylonymi głowami, wysłuchując powtarzanych słów “wstyd, skandal, jak mogłyśmy tak mamę skompromitować..” Tak naprawdę nie byłyśmy tym za bardzo przejęte, bo szczęśliwym trafem manekin wyszedł cało z tego upadku i nie został naruszony. Poczciwy Hauben jakoś przyszedł do siebie, choć jeszcze ciągle trzymał się za serce, a ponieważ zrobiło mu się nas żal, na zakończenie całej tej awantury każdej z nas wręczył po dwa “złote” guziki i spory kawałek krzywo odciętego ścinka futerka z baranka “na czapeczki dla lalek”. Milcząco wracałyśmy do domu, w którym mimo zmierzchu, prawie wszystkie okna były otwarte. Tatuś czekał już na nas. Nie zapalił jeszcze lamp i przez otwarte okna na skrzydłach lekkiego, ciepłego wiatru sączył się szaro-seledynowy zmrok delikatnie wydymając firanki ozdobione pracowitym haftem “richelieu” mamusi. Gdzieś z naprzeciwka, z małego domku sąsiadki, rozległ się smętny, kobiecy głos
Ojciec, który już dawno zapomniał o graniu, usiadł za fortepianem, uniósł jego wieko i rozpoczynając trochę kulawo akompaniament, zaśpiewał swoim ciepłym głosem
“Gruenes?” nagle wpadł mi w ucho szept Haneczki. “Mam!” nieomal krzyknęłam i z kieszonki sukienki wyciągnęłam mały, jeszcze prawie całkiem świeży i zielony listek koniczyny. * słowa piosenki Mariana Hemara Kraków luty 2003 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.
|