Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Wakacje z koszem

- Mama posłała Stefcię po kosz na strych! – krzyczała triumfalnie Hanka, biegnąc od strony domu co sił w nogach w moim kierunku.

- Wracaj prędko do domu. Ona go zaraz zniesie do przedpokoju!.

Leżałam na naszych Górkach wśród pachnących czerwcowym, wczesnym latem wielkich kęp koniczyny i macierzanki, rozkoszując się zielonym ciepłem i lenistwem pierwszego dnia bez szkoły, kiedy te elektryzujące słowa mojej siostry do mnie dotarły. Poderwałam się, rzucając czytaną książkę i wrzasnęłam: - Hurra! To już naprawdę wakacje!

Bo kosz, taki duży, wyplatany z trzciny, o prostokątnym kształcie i wieku zamykanym na metalową kłódkę, był tym corocznym atrybutem i symbolem wyjazdu na wakacje. Bez względu na to, czy jechaliśmy do tzw. Pensjonatu, czy też do prywatnego, wynajętego pokoju – musiał być z nami. Tam mama ładowała wszystko od najcięższych rzeczy, takich jak żelazko, książki, buciki, sandały – które układało się na samym spodzie – po różne ręczniki, zabawki, poduszki i jaśki, stroje kąpielowe i kapelusze oraz parasolki przeciw słoneczne, jak też masę sukienek, sweterków, nie mówiąc już o bieliźnie. Ale zanim ta cała masa letnich fatałaszków i przedmiotów została załadowana, kosz był fantastycznym miejscem naszych zabaw. Do kosza się wchodziło ,wsiadało, w nim podróżowało, z niego nagle i niespodziewanie wypadało się z głośnym wrzaskiem, strasząc przechodzącą Stefcię czy mamę. Z tatusiem tego nie próbowałyśmy.

Na wakacje, takie najprawdziwsze, bo trwające całe dwa miesiące, jeździliśmy prawie zawsze w różne regiony Karpat Wschodnich, położonych w zasięgu 70 do 90 km na południe od Lwowa, urzekających swoim pięknem, dzikością natury i cudowną swobodą wynikającą z bardzo słabego zaludnienia większości terenów.

Tylko pierwszych w mym życiu wakacji nie pamiętam, miałam bowiem wówczas niewiele więcej niż dwa lata, a Hanka zaczynała dopiero raczkować. Znam je więc tylko z opowiadań mamy. Spędziła je nasza rodzina w Olesku, położonym niedaleko, na wschód od Lwowa, miejscu urodzenia króla Jana III Sobieskiego. Do dziś zachował się tam zamek należący do rodziny Sobieskich. Zapamiętałam z opowiadań mamy tylko tyle, że mieszkaliśmy w pobliżu zamku, u jakiegoś dozorcy ogromnego zamkowego parku, w którym w sierpniu pojawiały się niezliczone ilości rydzów zbieranych każdego poranka przez mamę i że raczkująca z ogromną szybkością po całym mieszkaniu moja żarłoczna siostrzyczka, wsadziła sobie do buzi nie wyrzucony przez zapomnienie lep na muchy, cały nimi upstrzony. Rozmiar katastrofy spowodowanej próbą połknięcia tego przysmaku przez Haneczkę trudno sobie nawet wyobrazić.

Tak , jak kosz był sygnałem wyjazdu, przybycie na lwowski Dworzec Główny każdego roku stawało się podniecającym rozpoczęciem wakacyjnej przygody tym bardziej, że przepiękny nasz Dworzec, chyba najpiękniejszy w Polsce, wybudowany w pierwszych latach wieku XX, równocześnie z Teatrem Wielkim i kościołem św. Elżbiety, zachwycał nas swą architekturą i rozmiarami. Był to bowiem pierwszy w Polsce nowoczesny dworzec z wieloma tunelami podziemnymi i wspaniałym, bardzo okazałym gmachem, którego wejście główne zwieńczone było piękną kopułą, a usytuowanym na końcu Alei Focha.

Pierwszymi, a następnie wielokrotnie powtarzanymi, już bardziej świadomie przeżywanymi, były wakacje spędzane w Kosowie Huculskim położonym w Beskidzie Pokuckim wzgl. Huculskim, a znacznie prościej na Huculszczyźnie, bardzo blisko naszej ówczesnej granicy z Rumunią, bo niedaleko Wyżnicy leżącej właśnie na przejściu granicznym. Do Kosowa jechało się ze Lwowa linią kolejową biegnącą przez Stanisławów – Kołomyję – Śniatyń i dalej, już w Rumunii, Czerniowce.

Kiedy wysiadaliśmy z pociągu w Kołomyi i z podręcznym bagażem, by odebrać z wagonu pocztowego nasz ogromny i ciężki kosz, czekał już na nas przed dworcem ze swoim wspaniałym, na owe czasy a dla nas wprost bajkowym, otwartym samochodem sportowym dobry znajomy ojca pan dr Ottman, który był notariuszem w tym mieście. Każdego roku odwoził nas z Kołomyi do Kosowa (ok. 15 km.), podczas gdy nasz nie zastąpiony kosz wędrował na miejsce przeznaczenia wynajętą furką.

Kosów, niewielkie miasteczko, wówczas liczące kilkanaście tysięcy mieszkańców, rozłożone nad przebijającą się wśród skał rzeką Rybnicą z imponującym wodospadem, tzw. “hukiem” (ach, jaka wspaniała w nim była kąpiel!), tonął w zieloności owocowych sadów, zewsząd otoczony żyzną glebą Zadniestrza, na której wyrastała dorodna pszenica i kukurydza, a leżał u podnóża lesistego Michałkowa. Słynął ze źródeł solnych, przy których mieściła się salina rządowa położona w pięknie utrzymanym parku. Wchodziło się do saliny kutą, wielką bramą i jeśli nie mieszkaliśmy w którymś z wynajętych, nad Rybnicą położonych na wielkim górskim stoku i tonących w mnogości rozległych sadów małych, drewnianych domków, lecz w ślicznym drewnianym domu stale w Kosowie mieszkających bliskich kuzynów mamy Stanisława i Heleny Langów – mieliśmy do saliny dosłownie dwa kroki.

Doskonale pamiętam samo miasteczko. Jego małe, ciasne, jeden obok drugiego, pobudowane domki, nierówne bruki uliczek, na których panował nieustanny ruch i gwar przechodzących i handlujących ludzi, przejeżdżających fur, różnej maści zaprzęgów końskich i -–rzadko – głośno trąbiących samochodów, jak też biegających w różne strony kur i kogutów oraz stadek głośno kwaczących kaczek, taplających się w każdej napotkanej kałuży. Przechodniów stanowiła miejscowa ludność zmieszana z łatwymi do odróżnienia barwnie ubranymi, w sandałach i kapeluszach, letnikami przybyłymi tu z całego kraju. Wszystkie drzwi wejściowe domków i sklepów pootwierane były na oścież, a na ich progach w czarnych chałatach i kapeluszach lub myckach stali pejsaci i brodaci Żydzi (tutejsi Chasydzi) w towarzystwie swych żon w perukach i gromadek dzieci.

Z co trzeciego otwartego na ulicę domku dochodził stukot warsztatów tkackich. Tu bowiem produkowano charakterystyczne swym nasyconym kolorystycznie i ciekawym linearnie wzornictwem kilimy, znajdujące nabywców w całej Polsce.

W Kosowie pół dnia spędzałyśmy nad rzeką, urządzając zabawy na ostro spadających do fal Rybnicy skałkach i olbrzymich głazach i pluskając się w mniej groźnych nurtach rzeki. Resztę czasu zabierały nam gonitwy po olbrzymich sadach pokrytych kusząco miękką trawą, zapraszającą do fikania na niej koziołków i “turlania” się, małe wyprawy do “miasta” oraz codzienne spacery po okolicznych wzgórzach i lasach.

Pisząc o Kosowie nie można nie wspomnieć o mieszczącym się tu, cudownie położonym, zakładzie przyrodoleczniczym dr Tarnawskiego, który był słynny z tego, iż poza terapią wodną, leczył swoich pacjentów (przeważnie z nadwagą) bardzo skąpą dietą jarską. W efekcie pacjenci owi potajemnie wykradali się do miasteczka i tu, w cieszącym się doskonałą gastronomiczną renomą szynku, zajadali się pysznymi wędlinami i innymi przysmakami.

U stryjostwa Langów spędzała wakacje wraz z nami przyjeżdżająca wraz z mężem ich córka, Zofia Kaczkowska. Mieli oni dwóch synków – Stasia i Tadzia, młodszych od nas, ale niewątpliwie będących dla nas pewną atrakcją. Ze Stasiem można było się już bawić, a malutki Tadzik był uroczym bobaskiem, którego wózek czasem, po usilnych naszych prośbach, pozwolono nam pchać na spacerze. Kłóciłyśmy się o to pchanie zawzięcie, co kończyło się nie raz dramatyczną awanturą i lądowaniem wózka w jakichś przydrożnych krzakach.

Wojenne losy Kaczkowskich były tragiczne. Mąż Zosi bowiem, sędzia, we wrześniu1939 roku audytor wojskowy, został przez Sowietów aresztowany, ona zaś wraz z dziećmi wywieziona do Kazachstanu, dokąd mama słała im paczki z cebulą, smalcem i jakimiś kaszami. Szczęśliwie potem całą rodzina się odnalazła i po jakiejś nie znanej nam odysei, rozpoczęła nowe życie w Chicago. Straciliśmy z nimi kontakt.

Może jeszcze bardziej urokliwe i pozbawione jakiegokolwiek piętna miejskiego były wakacje spędzane w Szeszorach, uroczej, maleńkiej “dziurze” o kilkunastu domach, w pensjonacie pp. Kaweckich, położonym tuż nad niezapomnianą, dziką i urzekającą swą specyficzną urodą, zupełnie nie okiełznaną, rzeką Pistynką. Aby dotrzeć tutaj p. Ottman wiózł nas z Kołomyi przez Pistyń, pokonując mniej więcej taką samą odległość jak do Kosowa. A z Kosowa do Szeszor przez góry było jeszcze bliżej. Uwielbiałyśmy to miejsce i wszystko, co się z nim wiązało, a więc także i ludzi, którzy tu żyli i tych którzy co roku przyjeżdżali.

(W tym miejscu Autorka wspomnień, otrzymawszy list od wnuczki pp. Kaweckich, pani Jolanty Dzianott z domu Turowskiej, wnosi sprostowanie co do miejscowości Szeszory: Huculskich domów było dużo więcej. Wieś rozciągała się w wąskiej dolinie na parę kilometrów po obu brzegach rzeki, płynącej w dużej części w głębokim jarze. Domy były rzadko rozrzucone, bo Huculi uprawiali przydomowe poletka. Chaty ukryte były w zagonach kukurydzy, w fasoli na wysokich tyczkach i olbrzymich czereśniach, zwanych czerechami".


Część druga

Dom pp. Kaweckich, oczywiście drewniany, jednopiętrowy, położony był na skale, która tuż za jego dużym tarasem, ostro spadała ku płytkiej, pokrytej trawą, jakby niszy pomiędzy mniejszymi skałkami i głazami brzegu Pistynki i była częścią naturalnie ukształtowanego, nie uprawianego ogrodu tej – dziś jawiącej mi się jako bajkowa – posiadłości. Z domu zbiegało się do tej zielonej mini-plaży po stromo opadających w dół kamieniach, naturalnych schodkach i trwało to nie więcej niż trzy minuty. Widok z tarasu, czy też balkonu pokoju, w którym mieszkaliśmy, na srebrną taflę, w tym miejscu szeroko rozlewającej się Pistynki, spiętej wzdłuż swych brzegów pasmami skałek i tuż za nimi wyrastającymi nieomal granatową zielenią lasami – był urzekający.

Z drugiej strony domu, przed jego frontem, rozpościerał się wielkim kołem piękny gazon, na którym pyszniły się przede wszystkim lwie paszcze i orliki, a zaraz za okalającą go żwirowaną szeroką ścieżką zamykał to całe królestwo drewniany, typowy dla tutejszej huculskiej architektury, parkan z otwierającą się na wyboistą drogę bramą z charakterystycznym dwuspadowym daszkiem. Całe to ogrodzenie obsadzone było srebrnymi świerkami, których zresztą wiele było na terenie tego ni-to ogrodu, ni-to naturalnego parku.

Jeżeli opowiada się dzieciom o raju, tym Edenie wszystkich piękności i cudów natury, to my ten raj właśnie tutaj odnajdowałyśmy. Wybiegając z gromadką dzieci przez bramę z daszkiem i przecinając dwoma skokami wyboistą drogę, pięliśmy się stokiem czrownej huculskiej połoniny, pomiędzy gęsto krzewiącymi się tu, w słońcu ostro pachnącymi jałowcami i innymi nieznanymi nam górskimi krzewami, spotykając tu jedynie stada baranów i owiec i znanych nam już pastuszków – dzieci i dorosłych, wszystkich w typowych, grubo tkanych lnianych koszulach, o bogato haftowanych rękawach, byle jakich portach, najczęściej bosych lub w ręcznie robionych z łyka łapciach. Nie było tu nieznanych nam turystów, a z szosy dobiegało jedynie od czasu do czasu turkotanie z rzadka przejeżdżających fur gospodarskich.

W tym wymarzonym miejscu do zabaw w policjantów i złodziei, tropicieli bawołów i niedźwiedzi, których z charakterystycznym bekiem i drżącym srebrzyście odgłosem dzwoneczków odgrywały tu i ówdzie rozsypane stadka owiec i baranów, czy też w zbieraczy ziół i skarbów, spędzaliśmy całą gromadą przyjeżdżających tu dzieci godziny popołudniowe, podczas gdy nasze mamy odpoczywały beztrosko w cieniu świerków, czy zaciszu własnego pokoju. Godziny poranne i popołudniowe to oczywiście – rzeka, w której budowaliśmy tamy, szukaliśmy najpiękniejszych kamyczków i wodorostów, “łowiliśmy” do wiaderek stada kijanek im drobniutkich, w słońcu połyskliwych rybek, które zaraz wylewaliśmy do wody z powrotem. No, i przede wszystkim cudowna, orzeźwiająca kąpiel, pluskanie się w kryształowo czystej, zimnej fali Pistynki, która przeskakując kaskadami srebrzystej piany po większych i mniejszych głazach swego koryta tworzyła także, w pewnych odstępach, głębsze baseny spokojnej, ciemnej toni, w której można było polować lub choćby tylko uczyć się tej sztuki. Moja wówczas 7 czy 8 letnia siostra pływała już znakomicie, podczas gdy mnie tchórzliwa natura nie pozwalała jeszcze na samodzielne, dłuższe utrzymywanie się na wodzie.

Państwa Kaweckich pamiętam doskonale. Oboje siwi i postawni, on – z sumiastym wąsem polskiego sarmaty, ona – o pięknej klasycznej urodzie. Ich pięcioro dorosłych dzieci często tu spędzało lato. Trzy córki i dwóch synów, z których młodszy, Andrzej, studiował jeszcze we Lwowie medycynę ( po wojnie był znanym lekarzem we Wrocławiu), a Zdzisław służył w kawalerii i był znakomitym jeźdźcem. Bardzo lubiłyśmy bawić się z dwójką wnuczek pp. Kaweckich – Alą i Jolą Turowskimi, choć Ala była kilka lat starsza od nas i wolała towarzystwo swoich kilkunastoletnich koleżanek. Zarówno gospodarze domu, tj. starzy pp. Kaweccy jak i ich dzieci i wnuczki byli wszyscy bardzo dorodni fizycznie i niezwykle mili w sposobie bycia.

Pensjonat ich nie był duży i nie wielu, poza nami gości z miasta mógł pomieścić. Ale zjeżdżało tu każdego lata sporo rodzin ze Lwowa lokujących się w nielicznych okolicznych domach, a stołujących się w pięknej jadalni pensjonatu. Kuchnia p. Kaweckiej obfitowała we wszystko, co ziemia szeszorska płodnie rodziła. Do dziś pamiętam wspaniałą złocistą mamałygę ( potrawa z mąki kukurydzianej ), czy też tzw. prażuchę z kaszy hreczanej (czyli gryczanej) polewane chrupiącymi skwareczkami, całe patelnie fantastycznych przysmażonych, bardzo smacznych tutejszych ziemniaków, do których to nieskomplikowanych potraw pojawiał się na stole ogromne kamienne dzbany pełne wspaniałego, bardzo zimnego, bo trzymanego w piwnicy, kwaśnego mleka, którego śnieżnymi, gęstymi płatami napełniano nasze gliniane kubki.

Kiedy trwał sierpień zajadaliśmy się niewypowiedzianie smaczną, tutaj uprawianą kukurydzą. Jej gorące, blado złote, a właściwie platynowe kolby były wypełnione rzędami dorodnych, prawie białych ziaren, które posolone i posmarowane lekko masłem przy ugryzieniu rozpryskiwały się w ustach wspaniałym lekko słodkim smakiem i delikatnie chrzęściły przy jedzeniu. To była najwspanialsza jedzona przeze mnie kiedykolwiek kukurydza i nigdy i nigdzie w całej Polsce takiej nie jadłam. Może dorównuje jej tylko kukurydza amerykańska?

W niedzielę na poobiedni deser podawano lody ukręcone w wielkiej maszynie. Były nie zapomniane, miały bowiem za surowce wspaniałe mleko, czy śmietanę i dojrzewające w promieniach huculskiego słońca wszystkie owoce, jakie tutejsze sady, ogrody i lasy rodziły. Na te lody, my dzieci, czekałyśmy niecierpliwie przez cały tydzień. Miały tylko jedną wadę. Zawsze ich było dla nas za mało i za szybko się topiły.

Z pośród stale przyjeżdżających tu gości zapamiętałam p. Mostową i jej dwóch synów, prawie naszych rówieśników (obaj podobno zginęli w Powstaniu Warszawskim), p. Rapffową ze starszą od nas córką Lidką, znaną przed wojenną aktorką teatralną W. Siemaszkową, a przede wszystkim dobrych znajomych rodziców – rodzinę Kazimierza Sichulskiego, znanego malarza i wybitnego karykaturzystę, który, obok Władysława Jarockiego i Fryderyka Pautscha, swymi scenami rodzajowymi i portretami na zawsze utrwalił piękno, obyczaje i ludzi Karpat Wschodnich. Przyjeżdżał tu z żoną Mieczysławą, zapaloną brydżystką ( która nawet nad rzeką, rozgrywała z innymi paniami robra za robrem) oraz dwoma córkami Krystyną i Kamilą, zwaną Dzidką. Zwłaszcza młodsza, Dzidka, towarzyszyła nam w naszych zabawach w tamtych czasach, a później i w zabawach w powojennym życiu już dorosłym.

Jedno lato spędziliśmy w Hrebenowie, miejscowości położonej w Bieszczadach Wschodnich, nad Oporem, na trasie kolejowej Lwów– Stryj – Skole – Tuchla – Sławsko. Na miejsce dojeżdżało się tu pociągiem, nie przeżywałyśmy więc emocji związanych z jazdą samochodem. Oczywiście, kosz podróżował z nami, mimo, że mieszkaliśmy w dużym, dwupiętrowym pensjonacie zwanym “Pocztówką” , ponieważ należał on do pracowników Poczty. Poza kąpielami w Oporze, graniem w kręgle i ogromną huśtawką w ogrodzie oraz wyprawami do pobliskiego miasteczka Skole dziwnie mało pozostało mi w pamięci z tych wakacji.

Dwukrotnie cieszyliśmy się urokiem lata w Kamieniu Dobosza, które to miejsce nawet nie było miejscowością, a jedynie małym przystankiem kolejowym, czynnym tylko w sezonie letnim, przy którym znajdował się na terenie leśno - parkowym pensjonat, do którego jeździliśmy, należący do pracowników któregoś z banków. Kamień Dobosza położonym był na trasie kolejowej Lwów – Chodorów – Stanisławów – Nadwórna – Jaremcze – Worochta , w Gorganach, nad rzeką Prut i był miejscem urokliwym, bo wprawdzie modnego wówczas Jaremcza, ale równocześnie na tyle daleko, by być zupełnie odseparowanym od jego zgiełku i tłoku.

Sam pensjonat składał się z rozrzuconych na terenie leśno-parkowym kilku dwurodzinnych domków drewnianych i budynku murowanego, gdzie znajdowała się ogromna jadalnia i pomieszczenia dla kierownictwa i kuchni. Ta przestrzeń leśno-parkowa należąca do pensjonatu była ogromna i każdy pragnący zupełnej ciszy i samotności mógł się w niej cudownie zgubić. Równocześnie bliskość rzeki, którą osiągało się w kilka minut, była ogromnym walorem i atrakcją tego miejsca. Przepływający tędy bardzo skoczny, dziki i malowniczy Prut był tu jeszcze bardzo młody, bo bliski swych źródeł w Czarnohorze i nieraz, nawet w upalne dni, swoim mrożącym chłodem w pierwszej chwili zetknięcia z nim – dosłownie porażał.

Zjeżdżało się tu mnóstwo dzieci i młodzieży, a dzięki usytuowanym na terenie pensjonatu dwóm kortom tenisowym, boisku do siatkówki, co wieczora organizowanym zabawom towarzyskim i tańcom, wycieczkom na okoliczne szczyty (np. Chomiak i Jawornik) i często wędrówkom koleją lub pieszo do Jaremcza , Mikuliczyna, Tatarowa i Worochty – nie było ani chwili czasu na naukę. Najbardziej utkwiły mi w pamięci rozgrywane tu mecze tenisowe i całe turnieje organizowane według grup wiekowych, w których obie z siostrą brałyśmy udział. Ileż tu emocji i przeżyć! Rozgrywki starszych stały na bardzo przyzwoitym poziomie. A przyjeżdżali tu nawet Hebda i Tłoczyński.

Ostatnie wakacje w roku 1939 upłynęły nam ponownie w Kosowie Huculskim u kuzynów mamy. Zmieniło się tu wiele. Przede wszystkim na terenie saliny wybudowano nowoczesny basen kąpielowy z odpowiednim zapleczem oraz trampoliną, z której Haneczka oddawała już piękne skoki. Była tam też niewielka kawiarnia. Już nie nad Rybnica, ale tu, na tym obiekcie koncentrowało się teraz nasze “wodne” życie. Wynajętą taksówką zrobiliśmy w kilka osób przepiękną wycieczkę do Żabiego, skąd roztaczał się niezapomniany widok na całe pasmo Czarnohory – z Żabiego wybraliśmy się na Popa Iwana, ale na Howerlę, czy to z braku pogody, czy innej przyczyny, już nie dotarliśmy. Byliśmy także nad bajkowo pięknym jeziorem Szybene, z zachwytem chłonąc po drodze widoki wartko i dziko płynącego Czeremoszu, po którym płynęły tzw. “daraby” holujące z głębi gór ścięte kolosy drzew. Ten wyjątkowo piękny widok tej części Karpat Wschodnich głęboko zapadł mi w serce ii pozostał jako jeden z wielu, ale sercu najbliższy.

Wracaliśmy do Lwowa 25, lub 26 sierpnia wraz z ojcem, który po nas przyjechał i dopiero w pociągu zaczęła nas ogarniać gorączka zbliżającej się wojny, która tam, w górach i lasach do nas nie dotarła. Na każdej stacji całe oddziały żołnierzy, jakieś patrole, ogólna nerwowość ludzi za oknem pociągi i tych, którzy w nim jechali, dziwnie poważny i zamyślony ojciec w kącie przedziały prawie w ogóle z nami nie dowcipkujący jak to zwykle bywało.

W domu czekały na nas dary jesieni – przepiękne owoce obłożone kiściami winogron oraz ulubione kruche ciasteczka z różą i smażonymi wiśniami, przygotowane przez naszą gospodynię.

Kosz starym zwyczajem został wyniesiony na strych, skąd miał po kilku latach odbyć swa ostatnią podróż do innej, już nie naszej, części kraju, by nigdy nie powrócić do krainy szczęśliwości mego dzieciństwa i wczesnej młodości, z którą rozstawałam się, nie wiedząc o tym na zawsze.

Wanda Niemczycka Babel

Copyright 2002 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik