Z dziennika podróży w czas przeszły
LWÓW 2000 Migawki z trzydniowego pobytu
Wysiadamy z autobusu na lśniącą metalicznie wilgocią czarną płytę asfaltu pośród podróżnych toreb i srebrnych pasm resztek deszczu. Oszołomiona i znużona całodzienną podróżą podnoszę głowę i z odległości kilkudziesięciu metrów z kompletnej czerni późnego schyłkowego już sierpniowego wieczoru, uderza we mnie jasno oświetlona, tak dobrze zapamiętana bryła dworca kolejowego, opromieniona światłem napisu LVIV. To jedyna świetlna przestrzeń rzucająca poświatę na krążących przed nią ludzi i samochody. A więc jestem tu, naprawdę jestem. Po 22 latach jestem tu znowu. Przyjechałam wraz z córką i synem nie żyjącej już mojej siostry, dla których do tej pory Lwów był tylko legendą. Odwracam głowę, aby nasycić oczy otwierającym się przed dworcem miastem, ale wzrok mój natrafia tylko na zupełne ciemności. Spośród bezładnie i chaotycznie krążących taksówek udaje się nam usidlić jedną i już jedziemy. Jestem bardzo spięta i czujna, pragnąc jak najszybciej wyłowić jakiś znajomy zarys domu, kościoła czy ulicy, ale wszystko jest mroczne, nie do rozpoznania, obce. Kurtyna czerni i zawodnej pamięci przysłania mi wszystko. “Jaka to ulica?”. Bezradnie pytam taksówkarza. “Hetmana Bandery” odpowiada krótko i te dwa słowa brzmią realnie i twardo, nie mówiąc mi nic, a równocześnie tak bardzo wiele, potem jedziemy w zupełnym milczeniu aż do celu. Dzień wstaje piękny, gorący, błękitny bezchmurnym niebem i złoto-zielony od słońca i przyrody bujnej, dojrzałej od dopełniającego się lata. Taka pogoda będzie nam towarzyszyć przez cały pobyt. Idziemy na cmentarz Łyczakowski, oczywiście pieszo. To nie tak daleko, bo wychodzimy z mieszkania mojej przyjaciółki przy ulicy Domagaliczów., skręcając zaraz w Ochronek, potem Sakramentek i Piekarską, która doprowadzi nas prosto do celu. Tu już wszystko znajome, prawie każdy dom. Zakręt , nawet bruki chodników. Nic się tu nie zmieniło. Zniknęły ciemności nocy i wszystko staje się bliskie. Wylot ulicy Piekarskiej, a w perspektywie brama cmentarna, dawniej, jak pamiętam, z czerwonej cegły, teraz otynkowana na biało. Wokół pusto, prawie nie widzi się ludzi. Paru sprzedawców wiązanek kwiatów z przydomowych ogródków radośnie wita nas jako klientów, ciesząc się każdą grzywną ( hrywna – odpowiednik złotówki). Wejście na cmentarz 3 grzywny (hrywny), a jeśli zrezygnujesz z paska papieru stanowiącego bilet wejściowy – tylko dwie, jak nam proponują, bo tu każdy dodatkowo zdobyty banknot znaczy bardzo dużo. Wchodzimy w jasny i rozległy krąg dużego ronda cmentarnego. Nieco na lewo niezwykłą bielą jaśniejąca kaplica Kiselków. A potem alejami, alejkami i ścieżkami, prawie całkiem zarośniętymi, coraz dalej i wyżej. Piękno i jakiś niezwykły czar tego miejsca uderza w nas wszystkich. Moja wyobraźnia i pamięć nie były w stanie go przechować takim, jakim jest teraz naprawdę, a może i nie mogły, bo tak się tu wszystko zmieniło. Przepiękny młody jeszcze i bogaty drzewostan tamtych czasów stał się nieomal puszczą, której poszycie bujne i wszechogarniające, rzadko powstrzymywane w swej ekspansji ludzką ręką, zarasta wszystkie zakamarki pomiędzy tymi jeszcze stojącymi, już walącymi się i wreszcie całkowicie powalonymi kamiennymi miejscami spoczynku tysięcy Lwowian, tu złożonych na wieczny sen. Jedna z najpiękniejszych nekropolii europejskich w całym swym majestacie i architektonicznym pięknie setek ongiś wspaniałych nagrobków, pomników, kaplic i reliefów wykonanych dłutem znakomitych rzeźbiarzy, a wraz z nimi historia tego miasta, popada w ruinę. Pojedyncze wysiłki ratowania tych zabytków przez rodziny w kraju i zagranicą, jak też zbiorowa mobilizacja środków na ten cel przez społeczne instytucje są kroplą w morzu potrzeb, które mogą zaspokoić tylko gigantyczne pieniądze, co jest czymś najzupełniej nierealnym. Na ławeczce w półcieniu, niedaleko grobowca Marii Konopnickiej, postać mocno starszego pana o ascetycznie ściągniętych rysach twarzy. Przysiadam się i zaczynam rozmowę, którą on chętnie podejmuje. To b. oficer 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich, uczestnik walk wrześniowych w 1939 r. Z nabożeństwem pokazuje mi pieczołowicie owiniętą legitymację wojskową. Trzy lata temu umarła jego żona i teraz jest zupełnie sam. Codziennie przychodzi na cmentarz (mieszka przy ul. Hausnera) i spędza tu szereg godzin. Mówi, że pilnuje grobów, zwłaszcza Konopnickiej, na którym zawsze płoną świece i leżą kwiaty, które często są rozkradane. Żyje z emerytury, która wynosi 40 grzywien tj. 8 dolarów USA. “Jak można z tego wyżyć?” – pytam. Uśmiecha się smutno – “herbata i chleb” – odpowiada. Ja pragnę wierzyć, że wspomagają go przyjeżdżający tu Polacy, a także działająca coraz aktywniej Wspólnota Polska, ale to gorzki chleb dla prawie 90-letniego samotnego człowieka. Potem dowiem się z rozmów z innymi spotkanymi Polakami, że te 8 dolarów otrzymuje wielu z nich, o ile w ogóle emerytury dostają. Skąpany w słońcu stok, na którym rozpościera się odbudowany, dosłownie od gołej ziemi wypełnionej niewidocznymi już wówczas grobami bohaterów, Cmentarz Obrońców Lwowa jawi mi się jak zupełny cud. Pamiętam to miejsce, kiedy byłam tu w roku 1978 i patrzyłam na zupełnie zdewastowany i ogołocony z jakichkolwiek cech cmentarza szmat ziemi. Wszystko odbudowane i przywrócone prawie w całości dawnemu wyglądowi. “Prawie”, bo jeszcze ciągle te najważniejsze szczegóły nie mogą uzyskać akceptacji ukraińskich władz miejskich. Siadam w cieniu rozłożystego buku i chłonę atmosferę tego miejsca, z jego cudowną panoramą jaka roztacza się na kipiącą zielenią u jego stóp rozciągającą się Pohulankę. Wokół mnie kilka postaci od lat pracujących tu ochotniczo, bez jakiegokolwiek wynagrodzenia, zamieszkałych we Lwowie Polaków. Pomagają w pracach posiłkowych, teraz np. gracują żwirową alejkę, sadzą na każdym grobie piękne rośliny ozdobne, przywiezione z Polski. Jest po prostu urokliwie piękni i tak bardzo cicho. W domu kłopoty , które tu są normą, dla nas jednak dokuczliwym zaskoczeniem. Już od godzin porannych wyłączany jest dopływ wody na szereg godzin, co zmusza naszą gospodynię do bardzo wczesnego wstawania i gromadzenia skromnych zapasów wody do myci i celów kuchennych. Czasami powtarza się to wieczorem. Ale kłopot z niedoborem wody, z jakim boryka się miasto, to tylko część problemu. Ukraina przeżywa ogromny kryzys energetyczny. Stąd te drakońskie oszczędności powodujące m.in. to, że miasto w nocy tonie w ciemnościach, co nas tak zaskoczyło w dniu przyjazdu, a w zimie na skutek permanentnych wyłączeń prądu mieszkańcy całymi godzinami siedzą przy świeczkach, martwiąc się o świeżość zgromadzonych w lodówkach produktów. Skąpane w promieniach sierpniowego słońca miasto uderza bielą i gamą jasnych tonacji świeżo odnowionych zasad secesyjnych, bogatych, w większości pochodzących z przełomu XIX i XX wieku gmachów i kamienic. Akademicka, kiedy wchodzę na nią od strony ul. Fredry, wyobrażając sobie, że mijam patrzące na siebie “Szkocką i “Romę”, bardziej dostojna jakby trochę przysadzista, a to z przyczyny zniknięcia z jej pasa środkowego lekkich, strzelistych topoli włoskich (po prostu za szybko rosły i starzały się) i zastąpienia ich klonami kulistymi. To one zasadniczo zmieniły panoramę tej ulicy, bardzo zadbanej i czystej. Wzrokiem szukam miejsc dobrze znajomych, sklepów i cukierni. Ale na próżno. Tylko kina pozostały tam, gdzie ongiś istniały. W końcowym odcinku Akademickiej króciutka boczna ulica Klementyny Tańskiej, a przy niej witryny dawnej Księgarni Polskiej Bernarda Połonieckiego lśnią czystością, ale sam lokal w części w tej chwili pusty, w części zajęty przez jakąś galerię sztuki wystawiającą głównie obrazy i ceramikę. I wreszcie bielejący świeżym tynkiem Hotel George’a, dziwnie zamknięty w sobie i cichy, patrzący zamkniętymi drzwiami i oknami na plac Mariacki. Przede mną Adam Mickiewicz i wspaniała arteria, prawdziwie wielkomiejska ul. Legionów aż po mocno rysującą się sylwetkę Teatru Wielkiego> Ta sama sceneria tak znajoma, bliska, tylko wszystko co ją ożywia zupełnie inne, obce. Do ruchu ulicznego trudno się tu przyzwyczaić, przede wszystkim pieszemu. Mało tu przejść “na pasach”, czy na “światłach”, a na jezdni obowiązuje prawie że “wolna amerykanka”, czy jak kto woli “fantazja kierowcy ponad wszystko”. Każde przejście przez jezdnię powoduje u mnie niebywałą koncentrację uwagi i tłumienie lęku. Zadziwiające jest to, że nie spotyka się tu żadnych zagranicznych turystów , a przecież to miasto ma ogromne walory, które powinny ich przyciągać. Odnieśliśmy jednak wrażenie, że władzom miasta zupełnie na tym nie zależy. Prawie żadnych biur turystycznych, jakichkolwiek folderów, zachęcających do zwiedzania plakatów, sklepów czy kramów z pamiątkami . Nie widzę tu żadnych atrakcyjnych lokali typu : restauracji, baru, pubu czy kawiarni. Jedna “Wiedeńska” została odnowiona z zachowaniem stylu wnętrza, jaki był tu przed wojną i podają z znakomitą, parzoną po turecku kawę. Mc Donald’s mieszczący się przy Akademickiej w dawnym lokalu cukierni Welza, świeci pustkami, gdyż nie wątpliwie dla przeciętnej kieszeni ceny tu za wysokie. Sklepy, choć na pewno zaspokajają potrzeby Lwowian, oferują bardzo wąski asortyment towarów, a ich ubogi wystrój i nie ciekawe witryny nie przyciągają wzroku potencjalnego klienta. Zauważam, że najczęściej spotykane szyldy to “remont wzuttja” (naprawa obuwia) i “Notarius” (widocznie notariusze mają tu powodzenie). Brak jakichkolwiek szyldów, napisów czy informacji pisanych alfabetem łacińskim w jakimkolwiek języku zachodnim. Katedra. Dostojna i mroczna, i polska. Patrząc na jej ołtarz główny jawi mi się to odległe wydarzenie i rysuje się w wyobraźni postać króla Jana Kazimierza, żywa. A tuż obok tej wspaniałej świątyni Stare Miasto z pięknym Rynkiem i Ratuszem strzeżonym przez kamienne lwy. Lecz choć pogoda wspaniała, rynek cichy i pusty kompletnie. Nikt go nie zwiedza, nie przygląda się z zachwytem otaczającym go kamienicom, tym perłom XVI i XVII wiecznej architektury, do których przybito smutne czarne tabliczki z napisem, oczywiście tylko w cyrylicy, “pamiatnik kultury” (pomnik kultury) i data, bez żadnego bliższego określenia czy nazwy zabytku. Nietrudno sobie zatem wyobrazić, że Anglik czy Francuz, który tu zawędrował, z równym powodzeniem mógłby starać się to odczytać, co stojąc przed napisem chińskim. A jak wspaniale ożywiłyby tę kamienną, brukowaną i pustą przestrzeń małe kawiarniane ogródki z całym swoim barwnym wystrojem mebli i parasoli ! Przed moją dawną szkołą przy ulicy Ochronek 8, którą mijam, gdy wracam do domu przyjaciółki położonego 50 metrów dalej, przed jej bramą wejściową gwarno i głośno, choć dopiero za dwa dni początek roku szkolnego. Młode Ukrainki są urodziwe, wysokie zgrabne, o długich nogach, bardzo modnie ubrane w super mini i koniecznie w bucikach na bardzo grubych podeszwach ! Ale czy to jeszcze modne? Nie wiem. Tylko moja wspaniała szkoła dziwnie pomalowana na pomarańczowo i na dodatek spływająca farba utworzyła na murach jakieś dziwne pasy. Patrzę na te młode dziewczyny roześmiane i opalone, na szkołę... Kościół Bernardynów już nie jest kościołem, ale cerkwią greckokatolicką. Wchodzimy do przedsionka, dalej wejść nie można. Przez kraty widzimy tylko drewniane rusztowania zasłaniające wszystko. Wielki remont. Anna i Jacek nie ukrywają zachwytu dla miasta swoich rodziców, dziadków i pradziadków. “Tylko to miasto, takie piękne, nie ma duszy”- mówi moja córka. Kiedy wraca jednak z drugiej, samotnej już wyprawy na cmentarz Łyczakowski, który przyciąga ją wprost magicznie, zmienia zdania: “dusza miasta jest tam, wśród grobów”. A więc odnalazła duszę tego przedziwnego miejsca, Lwowa w Dzielnicy za Styksem, jak je określa prof. Stanisław Nicieja. Wanda Niemczycka Babel
Copyright 2002 Wanda Niemczycka Babel
|