Wanda Niemczycka Babel   

KONCERT W KRAINIE NARNI

Było to pewnej pochmurnej i zadeszczonej soboty, dobrze zanurzonej już w popołudniowym, jesiennym zmroku ciężko opadającym na Lwów, który zapalał pierwsze latarnie uliczne, gdy dotarłyśmy Hanką na Domagaliczów 1, do Janki i Zbyszka Szymonowiczów pełne radosnego oczekiwania na spotkanie z przyjaciółmi. Miałyśmy wówczas już jakieś czternaście czy piętnaście lat i sobotnie towarzyskie zabawy spędzaliśmy teraz w poszerzonym gronie. Oprócz naszej czwórki najczęściej pojawiali się wśród nas Krysia Filipowicz, klasowa koleżanka Janki i Hanki, z którą i ja byłam zaprzyjaźniona, oraz Andrzej Brzecki, przyjaciel i rówieśnik Zbyszka (nawiasem mówiąc, z tym ostatnim, po dziesiątkach lat, zetknęła się moja siostra ponownie gdy był on już profesorem neurologii w którejś z wrocławskich klinik).

„Czemu tak późno? Czekamy na was!” - padały pytania gospodarzy i już przybyłych przed nami Krystyny i Andrzeja, tłoczących się w przedpokoju, gdy ściągałyśmy znienawidzone przez nas kalosze, w ostatniej chwili przed wyjściem z domu drakońskim nakazem Mamy nałożone na nowe, zgrabne pantofelki.

„Czy coś się stało? Dlaczego macie takie dziwnie podniecone miny?” - padały z naszej strony badawcze pytania.

I to był początek naszej „wielkiej” imprezy, wielkiego koncertu, który do dziś nieomal z nabożeństwem wspominamy już tylko my dwie – ja i Janka. Jak pisałam w moim poprzednim wspomnieniu, Zbyszek był wyjątkowo uzdolniony muzycznie, od dzieciństwa kształcony na pianistę, a równocześnie nieomal od dziecka, obdarzony słuchem nadzwyczajnym, komponował najrozmaitsze drobne utwory, które w miarę upływu lat przybierały formę coraz bardziej dojrzałych, (po wojnie wykonywanych już w wielu salach koncertowych publicznie). Tego popołudnia wyznał naszej piątce, że skomponował „Uwerturę na trzy grzebienie i okarynę” i zamierza wraz z nami zaprezentować ją któregoś wieczoru, gdy będziemy już gotowi z jej wykonaniem, naszym rodzicom i ich gościom. Wiadomość zelektryzowała nas do tego stopnia, że początkowo zamilkliśmy zupełnie, w kłębiących się myślach, zadając sobie pytania – ale jak on to sobie wyobraża? co jako niewyróżniająca się muzycznie będę tu robić? a zwłaszcza Andrzej, przecież on na muzykę głuchy jak pień? Ale zaraz okazało się, że Zbyszek ma już wszystko przemyślane. On sam, jako dyrygent, poprowadzi całą uwerturę, grając równocześnie na okarynie - wykonując na niej partię solową (na wszelki wypadek wyjaśnię, że okaryna to instrument z grupy aerofonów o jajowatym kształcie, posiadająca korpus z gliny z otworami bocznymi i wystającą częścią przyustną, ja sama, bowiem do owego popołudnia o istnieniu takiego instrumentu nie słyszałam).

Na grzebieniach grać będą – Krysia – grzebień pierwszy, Janka – drugi, ja – trzeci, a przy fortepianie, jako akompaniator zasiądzie Hanka. A co z Andrzejem, czy on będzie bileterem? Nie, odpowiedział Zbyszek. „Dałem mu bardzo ważne zadanie. Będzie siedział przy fortepianie, obok Hanki i w momencie, gdy ona szepnie „teraz” przewróci kartkę nut, partytura bowiem jest tak rozpisana, że fortepian ma partię, w których pianista nie może oderwać palców od klawiatury.”

W tym momencie Andrzej dziwnie chrząknął i nie wiedziałam, czy to miało oznaczać jego aprobatę, czy też niezadowolenie.

I od tego momentu zaczęły się sobotnie próby, całkiem poważne, gdy gromadziliśmy się w pięknym salonie pp. Szymonowiczów. Oczywiście nie brakowało przy tym momentów komicznych, a wtedy zaśmiewaliśmy się do łez. Kilkakrotnie musiałyśmy zmieniać bibułki nałożone na nasze ”instrumenty”, które po prostu zapluwałyśmy niemiłosiernie, śmiejąc się, co oczywiście jeszcze bardziej wzmagało paroksyzmy śmiechu.

Nadszedł dzień koncertu. Trema szalona. Oby tylko się nie pomylić, nie popsuć brzmienia całości jakimś nagłym załamaniem głosu, wejściem za wczesnym lub spóźnionym. Salon przygotowany, fotele dla gości ustawione bardziej pod ścianą tak, aby zwiększyć dystans pomiędzy fortepianem, miejscem dyrygenta i naszą grzebieniową trójką ustawioną nieco z boku a gośćmi. Oprócz rodziców zaproszeni są jeszcze pp. Dwerniccy, p. Dwernicka bowiem kształciła Zbyszka od małego w trudnej sztuce pianistycznej.

Podczas gdy goście się schodzą, my wykonawcy, jesteśmy zgromadzeni w przyległym pokoju i nawet nie rozmawiamy. Andrzej też zdenerwowany maksymalnie, choć zdawałoby się, że on ma już najmniej powodów do tremy.

Wreszcie zaczęło się. Hanka rozsiada się za fortepianem i jak prawdziwa pianistka raz po raz przeciera ręce chusteczką, poprawiając co chwilę nuty rozłożone przed nią na pulpicie. Tuż przy niej Andrzej siedzący na brzeżku krzesła, wychylony nieco ku klawiaturze w pełnej gotowości spełnienia swej ważnej funkcji. Zbyszek unosi w górę batutę, tuż przy nim na stoliku – okaryna. Pierwsze tony uwertury uderzają pewnie w ściany salonu, a nasze pierwsze grzebieniowe wejście odbywa się sprawnie i bez fałszu. Zaczynam coraz pewniej poddawać się muzyce jak zresztą wszyscy, coraz bardziej ufni w nasze połączone siły i naszego przewodnika. Minęło solo okarynowe Zbyszka, takie liryczne i nieco może sielankowe, potem Hanka ma swój numer popisowy i efektowny sposób zaczyna lawinę akordów... „teraz” szepce do Andrzeja pochłonięta w tym momencie dosyć trudnym akompaniamentem. Andrzej, jakby w transie, przewraca energicznie stronę zapisu nutowego i nagle… dźwięk fortepianu zostaje urwany, my w panice dmuchamy w nasze instrumenty i szybko przestajemy. Już się orientujemy, że Andrzej w rozpędzie przewrócił nie jedną, ale dwie lub trzy strony nut, czym zdezorientował Hankę kompletnie. Zalega krótka, nerwowa cisza, którą szybko likwiduje wprawny dyrygent, naprędce łatając ją jakimś okarynowym wtrętem, by dać czas nam wszystkim, a przede wszystkim Haneczce, na odnalezienie właściwej strony i zgrabny powrót akompaniamentu do następnej frazy.

Mimo niewątpliwego „sukcesu” tego wieczoru, podsycanego entuzjazmem naszych rodziców, ta fatalna „wpadka” przeszła do krótkiej historii zabaw naszego dzieciństwa i młodości i na długo pozostała w naszym rozmowach, we wspomnieniach. Ach, ta uwertura zawsze kojarząca nam się ze szczęśliwym dorastaniem, z tym salonem 2-go piętra ul. Domagaliczów 1, z naszymi imionami, nade wszystko z tamtym cudownym miastem.

Moje dwie ostatnie wyprawy do Lwowa spędziłam w gościnie u Janki, mając do dyspozycji pokój przylegający do dawnego salonu, od dziesiątków już lat należącego do części dawnego mieszkania Szymonowiczów zajmowanej przez rodzinę ukraińską. Są w tym pokoju dwa przedmioty szczególnie potęgujące mą nostalgię, którą zawsze tam odczuwam. Są nimi – stary aparat telefoniczny sprzed wojny, do dziś używany przez Jankę i przedwojenna książka telefoniczna. Aparat jest czarny z metalową obrotową tarczą cyfrową, znacznie dotknięty już czasem, książka zaś, skromnej objętości, zgodnej z ówczesny stanem telefonizacji, bardzo wyraźnie wskazuje na niebywałe zainteresowanie wszystkich goszczących tu lwowiaków, o czym świadczą jej zmaltretowane kartki.

Oglądam ją i wczytuję się w nią z dziwnym drżeniem serca. Na każdej nieomal stronie znajome nazwisko, ze słyszenia choćby, jakiś adres nasuwający skojarzenia czy wspomnienia. A gdyby tak wśród dziesiątków nazwisk odleźć to jedno, nakręcić wydrukowany tu numer, a potem… potem może usłyszeć jakieś bardzo odległe „halo” znajomego głosu, jakiś szum, jakieś chociażby najsłabsze echo…

Jest w tym pokoju także mebel może zaczarowany, bo tak bardzo chciałabym tego, a jest nim szafa, duża, przepastna, dokładnie zastawiająca drzwi wiodące do owego salonu, w którym rozbrzmiewała nasza dziecinna uwertura. Kiedy zbliża się noc, mam już zasnąć w tym pokoju zawsze budzącym we mnie tyle wspomnień odległych, głosów i śmiechów, całej kwintesencji szczęśliwego dzieciństwa w tym jedynym dla nas na świecie mieście, mimo woli przypominają mi się owe przepiękne, zaczarowane „Opowieści z Narni” angielskiego pisarza C.S.Lewis'a. Widzę jedną z bohaterek tych opowieści, małą Łucję, która jako pierwsza w czwórki rodzeństwa, buszując po strychu, otwiera ogromną, pełną ubrań szafę, wchodzi do niej i czołgając się wśród starych płaszczy i futer nagle otwiera w jej tylnej ścianie tajemnicze wyjście, a gdy je przekracza, wchodzi w zupełnie inną, bajkowa Krainę Narni.

Wydłużają się cienie na ścianie, zegar wybija późną godzinę nocną, a ja, w swych myślach, wchodzę do tej szafy w pokoju Janki, której zarysy w ciemnościach jeszcze bardziej rosną, i tam po jej drugiej stronie otwiera się ów dawny salon a za jego oknami miasto, tamto miasto w tamtej krainie…

Kraków listopad 2003

Copyright 2003 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik