Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

" ACH, TE DZIECI !!!"

Mam przed sobą albumik z fotografiami z lat 20-tych z czasów kiedy byłyśmy jeszcze całkiem małe. Wygrzebałam go, robiąc porządki, z zakamarków starej komódki, do której dawno nie zaglądałam – niczym odłamek kości mamuta, cenne znalezisko archeologa przeszukującego zmarzliny syberyjskiej tajgi. Te stare fotografie w nim zamknięte pomagają ożywi owe zatopione lądy pamięci, wydobyć z nich osoby i zdarzenia w sposób mniej mozolny.

Oto fotografia z r. 1927, a więc z czasów kiedy miałam lat 5, a Haneczka 4, w scenerii ogrodu Akademii Weterynarii, w porze wczesnowiosennej, bo drzewa są jeszcze bezlistne. Ławka, a na niej trzy siedzące panie, czyli trzy mamy, a przed nimi pięcioro dzieci. Wszystkie trzy panie w modnych wówczas kapeluszach o wysokich główkach, trochę przypominające garnki, z małymi rondkami, nasunięte prosto i nisko, zasłaniające prawie oczy.

Pierwsza od lewej to nasza Mama, środkowa to p. Wiktorowa, żona profesora Szkoły Technicznej przy ul. Snopkowskiej. Wreszcie trzecia to wielokrotnie przeze mnie wspominana p. Zdzisia Szymonowiczowa, żona notariusza Stanisława.

Przed nimi, krzywym rządkiem ustawieni – ja, z zaciętą miną kurczowo trzymająca za ramię wyrywającego się Jasia Wiktora, obok niego dziwnie spokojna i łagodnie uśmiechnięta moja siostra, przy niej okrąglutka Janka Szymonowicz jedna rączka trzymająca wielką obręcz i pałeczkę, drugą zaś z zapałem dłubiąca w swym ormiańskim nosku i tuż za nią stojący jej brat Zbyszek. Na głowie Jasia kapelusik o wysokim rondzie podwiniętym do góry, na naszych głowach zaś, Hanki i mojej ogromne, sztywno sterczące białe kokardy.

Za chwilę cała ta gromadka rozbiegnie się hałaśliwie po alejce ogrodu, pozostawiając mamy pogrążone w rozmowie, i powita inne przychodzące tu dzieci, których na przestrzeni lat uzbierało się sporo. Najczęstszymi towarzyszami zabaw i najlepiej zapamiętanymi byli Tadzio Machl i jego imiennik Tadzio Frey oraz Marek Zakrzewski, syn prof. Aleksandra Zakrzewskiego, kierownika Zakładu Anatomii Patologicznej, po wojnie również pełniącego tę funkcję na uczelni wrocławskiej. Marek najchętniej łaził po drzewach i często zaszywał się na którymś z nich, ignorując nasze wspólne zabawy. Tadzio Frey natomiast miał paniczny lęk i wstręt przed wszystkimi stworzeniami pełzającymi, a więc ślimakami, gąsienicami, dżdżownicami i drobnymi owadami, co my, paskudnie złośliwie i z premedytacją wykorzystywaliśmy ku własnej uciesze, wrzucając mu za kołnierz bluzki niespodziewanie i w najbardziej zakonspirowany sposób, jakąś złowioną gąsieniczkę, mrówkę lub żuczka. Pokładaliśmy się potem ze śmiechu gdy on, z głośnym rykiem i w przedziwnych podskokach starał się tego „potwora” ze siebie wytrzasnąć.

Nieco rzadziej pojawiali się na Weterynarii Rysio, Ewa i Basia, dzieci prof. Wincentego Skowrońskiego, kierownika Zakładu Farmakologii oraz Januszek i Grażynka Krzyżanowscy, których ojciec też w jakiś sposób był związany z Weterynarią. Jak wiem od Janki Szymonowicz Szybalskiej Skowrońscy pozostali we Lwowie, a Ewa długie lata pracowała jako lekarka.

Po przeszło sześćdziesięciu latach, niespodziewanie spotkałam na schodach budynku dawnego gimnazjum ss. Urszulanek w Krakowie, stanowiącego wówczas siedzibę krakowskiej Akademii Muzycznej i Wyższej Szkoły Teatralnej, szeroko się do mnie uśmiechającego niewysokiego pana mniej więcej w moim wieku, który mnie zatrzymał i zapytał
„Czy pani Wanda Niemczycka? „
„Tak”… i nagłe olśnienie „to chyba pan Tadeusz Machl?..”
Ten dawny mały Tadzik, obdarzony wielkim talentem muzycznym, był już wówczas profesorem, i kilkakrotnym dziekanem i prorektorem Akademii Muzycznej. Poświęcił się grze na organach (jeszcze we Lwowie był organistą w kościele św. Elżbiety) i kompozycji. Rozmawialiśmy wtedy serdecznie przez dłuższy czas, podczas gdy ja widziałam nas na ekranie mojej pamięci w tamtym odległym czasie i w tamtym naszym wspólnym mieście siedzących całą grupą na murku otaczającym schody do wejścia Zakładu Anatomii przytykającego do ogrodu, beztrosko bębniących naszymi dziecinnymi piętami o jego kamienną ścianę.

Spotykałam potem pana Profesora Tadeusza jeszcze kilkakrotnie, a przed dwoma laty tj. w r. 2003 wyczytałam w lwowskim (a raczej poświęconym sprawom Lwowa) kwartalniku jego nekrolog.

Bardzo lubiłyśmy bawi się z dziewczynkami w naszym wieku, będącymi córeczkami koleżanki Mamy jeszcze z Drużyn Strzeleckich, Jadwigi z domu Żurawskiej, Szponarowej. Po wyjściu za mąż nie mieszkała już we Lwowie, ale w Orłowie koło Gdyni, nie mniej dwa lub trzy razy w roku przyjeżdżała z córeczkami do Lwowa, do swej niezamężnej siostry Heleny, będącej nauczycielką. Trzecia z sióstr Żurawskich, również niezamężna, była także nauczycielką mieszkającą i uczącą w Szkole Gospodarstwa Wiejskiego w Albigowej niedaleko Łańcuta.

Helena Żurawska, do której przyjeżdżały jej siostrzenice, a nasze towarzyszki zabaw, Danusia i Wanda, mieszkała bardzo blisko nas, bo w pierwszej kamienicy po prawej stronie ulicy Krasińskiego, jeśli wchodziło się tam od ul. Stelmacha na samym szczycie góry św. Jacka, w dodatku na II piętrze. Ilekroć tam przychodziłyśmy zawsze biegłyśmy najpierw na mały kuchenny balkonik jej małego dwupokojowego mieszkania, bo widok stamtąd na rozciągające się nieomal pod naszymi stopami, tonące w zieleni miasto zawsze zapierał nam nieomal oddech w piersiach.

Największą atrakcją naszych zabaw z energiczną i rej wodzącą Danusią i jej młodszą, nieco płaczliwą i pasywną siostrą Wandą, było zjeżdżanie po desce do prasowania, które właśnie tu, w2 tym mieszkaniu wypadało najlepiej. Tu bowiem w sypialni panny Heleny stało bardzo staroświeckie i bardzo wysokie łóżko (u nas łóżka były znacznie niższe) w skutek czego zjeżdżanie po opartej na nim desce dostarczało nam wiele emocji. Na dodatek trzeba się było z tą zabawą śpieszy, bo bardzo rygorystycznie i z dużą dyscypliną podchodząca do wszystkich spraw panna Helena co pewien czas do pokoju zaglądała w trosce o swoje kunsztownie ułożone na łóżku materace a na nich poduszki, jakieś bambetle i kapy. Trzeba więc było bardzo szybko wgramoli się na ten mebel, podłoży sobie pod siedzenie małą poduszeczkę i zjechać po znacznej pochyłości deski.

Pech chciał, że podczas którejś z wizyt, Hanka jakoś źle sobie podłożyła poduszkę i podczas „trasy przejazdu” wbiła sobie w pośladek deskową drzazgę. Jej ryku bólu i lawy przelanych łez nigdy nie zapomnę. Ale najgorsze było to, że panna Helena przez szereg wizyt nam tej zabawy zabraniała. A potem? Potem chyba wyrosłyśmy już z tych szaleńczych zjazdów szlakami drewnianej deski do prasowania.

Tak się składało, że bardzo blisko stamtąd bo na samym końcu ulicy Tarnowskiego biegnącej równolegle do ul. Krasińskiego mieszkał w pięknej willi z dużym ogrodem dobry znajomy Ojca prof. Benedykt Fuliński, profesor Wydziału Rolno-Lasowego Politechniki Lwowskiej, który przez krótki czas pełnił obowiązki kierownika Katedry Zoologii na Akademii Weterynarii. Rodzina Fulińskich słynęła w tamtym czasie z bardzo licznej gromady synów (już dziś nie pamiętam ilu ich było) wyjątkowo uzdolnionych sportowo i jednej, jedynej, najmłodszej córeczki. Nieraz chodziłyśmy z Ojcem do tej miłej rodziny, aby pobawi się z Ewą, ową jedynaczka w gronie swoich braci, dzielnych junaków. Zapamiętałam ja jako drobną, ciemnowłosą, żywą dziewczynkę o gładkich krótko obciętych włosach, z grzywka zasłaniająca jej czoło. Zapamiętałam także, że zakradałyśmy się z nią na grządke zielonego groszku, gdzie w pośpiechu i pewnej konspiracji zrywałyśmy, wyłuskiwałyśmy i zjadałyśmy świeżutkie, szmaragdowe i tryskające pysznym sokiem przy nagryzieniu ziarenka grochu.

Wówczas, w tamtych latach spłaszczony „czubek” Góry św. Jacka to dwa domy naszych zabaw i ów widok miasta z kuchennego balkoniku mieszkania panny Heleny.

Ale nie tylko zabawy wypełniały czas naszego wczesnego dzieciństwa i do dziś pozostał we mnie smak gorzkich ziółek, uparty, nieznośny ból brzuszka, zalewające mnie fale gorączki… Przychodziła do nas wtedy zaprzyjaźniona z Mamą jeszcze w czasie jej studiów medycznych, lekarz pediatra, dr Anna Mitkiewicz, o której mówiło się w domu „Hania Mitkiewicz”, albo po prostu „Hania”, „przyjdzie Hania”. Była to osóbka bardzo drobna i szczupła, choć nie niska, o trochę ascetycznej, pociągłej twarzy i raczej wąskich ustach, zawsze nienagannie i modnie ubrana, o takim trochę matowym, ściszonym, może nawet tajemniczym głosie. Była niezamężna. Oczywiście leczyła wszystkie nasze „przepisowe” choroby, z których najgorzej wspominam „mumsa” czyli „świnkę”, ale najczęściej niegroźne dolegliwości żołądkowe, bo na anginy nie chorowałyśmy. Łączyło się to z przepisywaniem nam przez „Hanię” rycynusu. Żadne inne lekarstwo nie pociągało za sobą tylu zabiegów Mamy, tylu obietnic „złotych gór” za przełknięcie tej obrzydliwej, tłustej substancji, tylu jej daremnych wysiłków. W rezultacie obie panie musiały kapitulować i kończyło się zaleceniem przez „Hanię” wypicia ziółek senesowych tj. naparu z liści strączyńca. To było po prostu wstrętne, wywołujące u mnie silne mdłości, ale musiałam zdobyć się na ten heroiczny wysiłek, bo inaczej groził mi powrót do rycynusu.

Każde pojawienie się w naszym domu Hani Mitkiewicz kończyło się długim opowiadaniem o jej ukochanym siostrzeńcu, kilka lat starszym od nas, co nas z Hanką niesamowicie denerwowało, bo w opowieściach pani doktor był on jakimś cudownym dzieckiem o samych najdoskonalszych przymiotach zarówno intelektualnych, jak i fizycznych. Po prostu fenomen doskonałości. Naprawdę nazywał się Jerzy Hajdukiewicz, ale dla opowiadającej zawsze był Dziordziem. Co za imię ! Jak później wykombinowałam takie nazwanie małego chłopca musialo wyrosnąć z angielskiego George’a i chyba tak było.

Kiedy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych „Hania” po opuszczeniu Lwowa i powrocie do rodzinnego Jarosławia przyjeżdżała do Mamusi do Krakowa, mogła się naprawdę szczycić swoim Dziordziem, wówczas już Jerzym, lekarzem, gdyż był on już wtedy nie tylko znanym taternikiem, taternikiem alpinistą, ale nawet himalaistą i dokonał dwóch wejść na Dhaulagiri.

Nie poznałyśmy nigdy ani Dziordzia, ani Jerzego.

Kraków, czerwiec 2005

Copyright 2005 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik