Z dziennika podróży w czas przeszły
Bezpieczeństwo...
-"Mamusiu, dlaczego ten pan zawsze nosi te czarne, skórkowe rękawiczki? On ich nigdy z rąk nie zdejmuje, nawet kiedy się z tobą wita. Dlaczego?" -"Dajcie mi święty spokój. Przecież ja nie wiem, mogę się tylko domyślać, że cierpi na jakąś egzemę." Egzema ! Magiczne, niezrozumiałe jeszcze wówczas słowo w dziwny sposób zaspokajało naszą ciekawość i jeden z częstych naszych spacerów do miasta mógł być kontynuowany. I właśnie na trasie tego naszego spaceru tak często spotykałyśmy nie tylko owego pana w czarnych rękawiczkach, ale także parę elegancko ubranych państwa, z którymi po przywitaniu mama ucinała sobie pogawędkę, podczas gdy my niecierpliwie podskakiwałyśmy w miejscu, a także innego pana, czasem z panią szalenie modnie ubraną, przy których rozpoczynał się nowy postój. Nie znosiłyśmy tych spotkań, które opóźniały nasze wkroczenie na najbardziej atrakcyjne dla nas tereny miasta i przy których nieodmiennie musiałyśmy wysłuchiwać z ust mamy"ukłoń się panu profesorowi", "podaj rączkę pani profesorowej". Gdy byłyśmy starsze wiedziałyśmy już, że pan w rękawiczkach to prof. Jan Grek z kliniki chorób wewnętrznych ożeniony z Marią Pareńską, uwiecznioną przez Stanisława Wyspiańskiego w jego "Weselu"w postaci Maryny, że eleganccy państwo to prof. Roman Rencki, wybitny internista, z żoną, a następna spotykana para to prof. Antoni Cieszyński, znakomity chirurg, z żoną Różą, z którymi moi rodzice często grywali w brydża i bywali u nich na przyjęciach. W jedenaście, czy może dwanaście lat później oboje pp. Greków, jak też prof. Renckiego i Cieszyńskiego, w nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. zagarnie koszmar tragedii zgotowanej im i pozostałym 23 profesorom wyższych uczelni Lwowa przez gestapowców pierwszym akcie rozgrywającym się w Bursie Abrahamowiczów i drugim - ostatecznym - na Wzgórzu Wuleckim. Ale wówczas na ulicy Romanowicza tak bardzo nam wszystkim wydawało się bezpiecznie i nie mogło nas czekać nic milszego niż wejście stąd w ulicę Akademicką, a później plac Halicki, okolice najbardziej dla nas interesujące. Kiedy nie miałyśmy jeszcze dziesięciu lat najbardziej pociągającym miejscem ul. Akademickiej była oczywiście cukiernia Ludwika Zaleskiego, sklep z zabawkami Klaftena oraz wystawa cukierni Welza, mieszczącej się w gmachu Banku Cukrownictwa, tuż naprzeciw bocznej fasady hotelu George'a. Do cukierni Zaleskiego wchodziło się z nabożeństwem, tak tu lśniły marmurowe lady otoczone aluminiowymi uchwytami, szklane przegrody, za którymi piętrzyły się sterty najwspanialszych, a przede wszystkim doskonałych ciastek, ciast i tortów oraz np. (zwłaszcza w okresie Wielkanocy ) wyrobów marcepanowych imitujących wszystkie potrawy"Święconego", wykonywanych w skali mini. I ten cudowny zapach migdałów, ponczu, palonych orzechów, a może i kawy sprawiał, że miałyśmy ochotę wciągać powietrze nieomal głośno naszymi nosami. Ze wszystkich ciastek, które rodzice z różnych okazji tu kupowali, najbardziej lubiłam"murzynki"- dwa krążki biszkoptowe spojone masą śnieżno białej śmietany kremówki, oblane grubym lukrem z przepysznej czekolady, których smak pamiętam do dziś, no i oczywiście pączki, które stały się prawie legendą i wizytówką tej znakomitej firmy cukierniczej. Na rok czy może dwa przed II wojną wysyłał je Zaleski samolotem nie tylko do Warszawy, ale nawet do Paryża. Przed wystawa Klaftena stałyśmy długo, sycąc swoje oczy całym asortymentem zabawek na skakance zaczynając, a połyskującej chromem kierownicy hulajnogi kończąc, beznadziei jednak na to, że wejdziemy aby coś kupić, bo mama zawsze twierdziła, że "Klaften jest drogi". Wystawa cukierni Welza przyciągała nas przede wszystkim dekoracją wystawianych tu towarów. Te wszystkie grzybki, kwiatki, zwłaszcza róże, ananasy i mandarynki bawiły nas bardzo, ale mama śpieszyła się już na pl. Halicki, gdzie u Berty Stark miała nam kupić jakieś sweterki, a potem jeszcze wpaść do pięknego, dużego sklepu z materiałami Stanisława Wrońskiego po drugiej stronie placu. Bardzo często w niedziele, zwłaszcza wiosenne i te wczesnoletnie, zaraz po mszy św. w kościele ss. Sakramentek i spotkaniu przed tym kościołem naszych rówieśników i wielkich przyjaciół Janki i Zbyszka i ich mamy, szliśmy wszyscy do małej cukierenki Sobotnickiego położonej u wylotu ul. Kochanowskiego, tuż przed narożną kamienicą "z kręconymi słupami". To było naprawdę wspaniałe tak iść we czwórkę, nie oglądając się na w tyle kroczące mamy i opowiadać coś sobie, przekrzykując się wzajemnie. Wnętrze tej cukierenki było niewielkie. Po lewej stronie lokalu lada, przed nią jeden większy podłużny stolik z ciężkim marmurowym blatem otoczony długą kanapką z oparciem z giętkiego drewna oraz krzesłami,, obok drugi mniejszy z takim samym blatem i krzesłami. Kiedy wchodziliśmy do środka tej mini cukierni w sześć osób o tej wczesnej porze przedpołudniowej, witał nas właściciel sklepu pan Sobotnicki, który stał wyprostowany z założonymi do tyłu rękami, w swoim dobrze skrojonym garniturze, lekko schylał się w ukłonie a wówczas można było zobaczyć na jego czaszce skrzętnie maskowaną, ale już zaawansowaną łysinę. Twarz miał raczej okrągłą, nie wyróżniającą się niczym specjalnie, jeśli nie zaliczyć do tych specjalności małego , krótko przystrzyżonego wąsika. Zachowując się powściągliwie pomagał nam dosuwać krzesła tak, abyśmy mogli całą szóstką zmieścić się przy stoliku. A potem następowała ta najważniejsza chwila. "Jakie będziecie jeść ciastka, jakie lody?", a w ślad za tym podniecające rozgorączkowanie. Przeważnie kończyło się na babeczkach uwieńczonych wysoką, przemyślnie skręconą w formie wieży różową pianką pokrytą białym lukrem, przepysznych rurkach wypełnionych bitą śmietaną lub kwadratach z makagigi. Jeśli chodzi o lody, ja zawsze wybierałem malinowe, orzechowe lub kawowe. Pan Sobotnicki przed każdym stawiał zgrabną srebrną tackę z wybranym ciastkiem, talerzyk z lodami i małą karafkę napełnioną naszą najwspanialszą lwowską wodą dobrostańską. Lody były rzeczywiście wspaniałe, robione przez samego cukiernika, wkładane do specjalnych foremek i zamrażane. Miały kształt podłużnych prostokątów o pokarbowanej górnej powierzchni. "Spójrz, spójrz jak szybko mi zamarzło! - zaczynaliśmy nasze ulubione zabawy, polegające na tym, iż na górną powierzchnię lodowego prostokącika nalewaliśmy odrobinę wody, a potem czekaliśmy na ukazywanie się przeźroczystej, cieniutkiej tafli lodowej, którą potem szybko się zjadało mrożąc sobie język i czując lekki, zimny chrzęst pod zębami. -"Co wy wyprawiacie, dzieci? Czy nie możecie jeść tych lodów normalnie?" - protestów nieodmiennie mamy przy akompaniamencie naszych chichotów, bo znaliśmy te uwagi na pamięć i nie przejmowaliśmy się nimi wcale. - "Mogę spróbować odrobinę twoich kawowych?". Zbyszek wyciągał łyżeczkę w stronę mego spodka, a Hanka bezceremonialnie zabierała lody waniliowe od Janki. - "Och wyskoczył mi cały kawałek rurki z kremem na ziemię"- jęczałam pełna ubolewania, a Hanka głośno naigrawała się ze mnie. Ale może najmilsze były wypady do miasta wczesną wiosną lub jesienią, już o zmierzchu , przy akompaniamencie padającego deszczu. Miałyśmy z Hanką jeden parasol do spółki, który ciągle wydzierałyśmy sobie, skutkiem czego miałyśmy wodę za kołnierzami i kompletnie mokre rękawy płaszczy. Mama zrezygnowana, nie odzywała się już prawie, niosąc jakieś drobne zakupy i siatkę z książkami, które właśnie, idąc ulicą Batorego wymieniłyśmy w wypożyczalni książek Stanisława Malinowskiego. I te książki były dla mnie czymś bardzo ważnym. Nie mogłam sobie bowiem wyobrazić nic bardziej wspaniałego, niż powrót do domu zostawiwszy za jego progiem jasnym i ciepłym gęstniejący już mrok dżdżystego i zimnego wieczoru, wejście w krąg światła zapalonej lampy i rozłożenie przed sobą nie czytanej jeszcze , zawierającej w sobie jakąś dziwną tajemnicę, książki. Ogarniało mnie uczucie do dziś zapamiętanego bezpieczeństwa. Czy dziś słowo "bezpieczeństwo" w wielkim słowniku języków wszystkich narodów świata w ogóle istnieje?
Wszystkie prawa zastrzeżone.
|