Książki o Lwowie i Kresach Południowo - Wschodnich (1991)
(Na marginesie książki Macieja Kozłowskiego: "Między Sanem a Zbruczem")
Kapitan Zdzisław Tatar-Trześniowski od 31 października 1918 r. był komendantem załogi szkoły im. H. Sienkiewicza. Początkowo znajdowało się tam tylko 70 osób i dwa pistolety. Po zamachu ukraińskim l listopada rano załoga rozpoczęła obronę Lwowa. Skomplikowane stosunki polsko-ukraińskie są ostatnio tematem rozmów politycznych i dyskusji publicystycznych. Bowiem przez cały okres rządów komunistycznych w Polsce był to jeden ze szczególnie zafałszowanych problemów., a wiele wydarzeń po prostu przemilczanych. Nic też dziwnego, że narosłe przez lata uprzedzenia i stereotypy pokutują do dnia dzisiejszego. Maciej Kozłowski w wydanej ostatnio książce Między Sanem a Zbruczem przerywa milczenie i omawiając problemy polsko-ukraińskie, proponuje inne, nowe spojrzenie na przyszłość. Czy autorowi udało się przełamać dotychczasowe mity i stereotypy — trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Książka M. Kozłowskiego, której podtytuł brzmi: Walki o Lwów i Galicję Wschodnią 1918—1919, obejmuje o wiele dłuższy okres historyczny (krótki zarys od końca X w., a bardziej szczegółowo od połowy XIX w.) i większy obszar terytorialny, (bo także całą Ukrainę naddnieprzańską). Z pasją i zacięciem publicystycznym autor szczegółowo przedstawił działalność strony ukraińskiej, począwszy od powstania Ukraińskiej Rady Narodowej w październiku 1918 r., przygotowania i opanowanie Lwowa, organizację władz wojskowych i cywilnych. Równie dokładnie pokazał działania ukraińskiej Armii Halickiej podczas wojny polsko-ukraińskiej, a także rozwój sytuacji wojskowej i politycznej na Ukrainie naddnieprzańskiej. W osobnym rozdziale omówił tragiczny pogrom w dzielnicy żydowskiej Lwowa. Natomiast stronie polskiej zarówno podczas obrony Lwowa, jak i wojny polsko-ukraińskiej poświęcił o wiele mniej miejsca, a niektóre problemy potraktował powierzchownie. Należy zgodzić się ze stwierdzeniem Kozłowskiego, że brak nam podstawowej wiedzy o ówczesnych wydarzeniach w Galicji Wschodniej. Dlatego też niewątpliwą jego zasługą jest Przybliżenie zawikłanych i nieraz tragicznych kart dziejów wielowiekowego współżycia Polaków i Rusinów, a następnie Ukraińców na tych ziemiach. Jednakże liczne tezy i twierdzenia autora Wywołują dyskusję, a inne są kontrowersyjne i trudne do przyjęcia. Omawiana pozycja składa się z dwóch części lub warstw. Gros książki jest wykładem, °pisującym i porządkującym wydarzenia, natomiast wstęp i część epilogu to rozważania autora na temat roli i znaczenia wojny polsko-ukraińskiej oraz różnego rodzaju supozycje, jak mogłyby się Potoczyć losy Ukrainy i Polski, ba, nawet całej Europy i świata, gdyby do tej wojny nie doszło albo gdyby politycy obu stron potrafili się porozumieć i postąpili inaczej. Jednakże te skądinąd ciekawe rozważania są bardzo dyskusyjne. Kozłowski sugestywnie pisze, że istniały wówczas tylko dwa czynniki, które mogły decydująco wpłynąć na bieg wydarzeń na terenach byłego imperium rosyjskiego: była to Polska i dążąca do niepodległości Ukraina. Oba kraje — jak podkreśla autor — dysponowały potężną siłą _ miały ponad 170 tys. dobrze uzbrojonych i zaopatrzonych żołnierzy (Polska ponad 70 tys ., Ukraińska Republika Ludowa — do 100 tys.) przeciwko Armii Czerwonej, liczącej 400 tys. bagnetów i szabel Ale z tego wyliczenia nie wynika, by Polska i Ukraina miały przewagę. Pomińmy tu znany fakt że każdy autor, który przez dłuższy czas zajmuje się jakimś problemem historycznym, ma skłonności do przeceniania jego wagi. Wątpliwe jest twierdzenie autora, że istniała wówczas szansa rozsądnego ułożenia stosunków a więc porozumienia Polaków i Ukraińców na zasadzie kompromisu. Jeszcze przed pierwszą wojna światową były takie próby, ale już po traktacie brzeskim apetyty Ukraińców bardzo wzrosły i w ogóle nie chcieli oni rozmawiać z Polakami. Przykładem tego jest postępowanie grupy posłów ukraińskich do parlamentu wiedeńskiego Gdy w ostatnich dniach października 1918 r. posłowie polscy i ukraińscy wracali z Wiednia, Polacy próbowali nawiązać rozmowy i wyjaśnić wzajemne stosunki w zmienionej sytuacji upadającej Austrii. Ukraińcy odpowiedzieli tylko, że dużo krwi się poleje. Po zamachu ukraińskim i podczas obrony Lwowa, a następnie wojny polsko-ukraińskiej obie strony dążyły do rozstrzygnięć na polu walki. Kozłowski kwestionuje udział i pomoc czynników austriackich dla Ukraińców. Ale sam podaje sporo przykładów popierania Ukraińców przez naczelne dowództwo austriackie, m.in. fakt, że po raz pierwszy od czasów autonomii w Galicji namiestnikiem został Karl von Huyn, a jego zastępcą Ukrainiec Wołodymyr Decykewycz, a także poparcie postulatów ukraińskich w Brześciu. Dodajmy do tego przesunięcie do Lwowa oddziałów wojskowych i żandarmerii, składających się w większości z Ukraińców, przy jednoczesnym usuwaniu Polaków. Poza tym wielu oficerów armii austriackiej znalazło się w szeregach ukraińskiej Armii Halickiej, jak np. wymieniany w książce gen. Antin Kraws, który jest nam przecież znany jako płk Antoni Kraus ze słynnego procesu w Maramarossziget. Nieprzekonywające są też wywody autora, które zahaczają o prawo międzynarodowe. Pisze on bowiem, że 18 października 1918 r. formalnie ukonstytuowało się państwo ukraińskie, a nocą z 31 października na l listopada, w drodze zamachu stanu, ukraińskie oddziały wojskowe opanowały Lwów. Przeciwko tej władzy zbuntowała się — według opinii ukraińskiej — garstka Polaków. „Była to zresztą z prawnopolitycznego punktu widzenia sytuacja mocno osobliwa — pisze Kozłowski — ponieważ obrońcy Lwowa sami uważali się za część formalnie nie istniejącej jeszcze polskiej armii, siły zbrojnej nie istniejącego polskiego państwa. Wszak Rzeczpospolita, której kresów postanowili bronić, powstać miała oficjalnie dopiero 11 listopada" (s. 139, podkreślenie A. L.) Nie jest to żadna pomyłka, bo fakt nieistnienia w tym czasie państwa polskiego Kozłowski podkreśla jeszcze dwukrotnie. Otóż w okresie międzywojennym toczyły się poważne dyskusje naukowe na temat początków budowy państwowości polskiej. Szymon Askenazy i Kazimierz W. Kumaniecki udowadniali, ze państwowość zaczęto budować od 5 listopada 1916 r., inni zaś historycy dopatrywali się początków wiosną 1917 r., po rewolucji marcowej w Rosji i uznaniu przez nią niepodległości Polski, a jeszcze inni w powstawaniu różnych polskich ośrodków władzy i organizowaniu wojska polskiego od początku 1918 r., w tym także powstanie 28 października 1918 r. w Galicji Polskiej Komisji Likwidacyjnej. Natomiast Kozłowski pomija te opinie i dzień 11 listopada uważa za datę powstania państwa polskiego. W tym samym duchu formułuje zarzut, że we Lwowie l listopada zaczęły padać spontaniczne strzały ze strony „samorzutnie organizujących się grup polskich" — zanim powstała Naczelna Komenda Wojsk Polskich. „Rozpoczęła się wojna, która pochłonąć miała 25 tysięcy ofiar...". I tu dochodzimy do sedna sprawy i tytułu niniejszego omówienia: wszystkiemu „winien” kpt. Zdzisław Tatar-Trześniowski, legionista, który od 25 października z ramienia Rady Regencyjnej był komendantem Kadry Wojska Polskiego we Lwowie. To on, jako komendant załogi w szkole im. Sienkiewicza, l listopada o godz. 10 rano odparł atak oddziału ukraińskiego w sile 50 ludzi z karabinem maszynowym na samochodzie ciężarowym, a tym samym zapoczątkował obronę Lwowa. Na marginesie zauważmy, że Kozłowski w ogóle nie używa terminu: obrona Lwowa. Otóż właśnie załogę szkoły Sienkiewicza, a nie Ukraińców, obarcza autor winą za rozpoczęcie wojny. Nie ma oczywiście podstaw do podejmowania dyskusji, czy Polacy mieli prawo, a także obowiązek z bronią w ręku odpowiedzieć na zamach i dążenie do opanowania ich miasta. W książce jest wiele innych problemów i sformułowań, z którymi trudno się zgodzić. Autor stara się być obiektywny i przedstawić racje obu stron, co mu się nie zawsze udaje. Oczywiście wcale nie uważam, że strona polska zawsze miała rację. Trudno zgodzić się z określeniem, że wojna rozpoczęła się, bo to nienawiść popchnęła oba narody do walki. Kozłowski szafuje zbyt łatwymi uogólnieniami, które nie są prawdziwe, np.: 11 listopada 1918 r. na całym świecie panował spokój, tylko we Lwowie toczyły się walki. Albo, Lwów został opanowany przez Ukraińców bez przelewu krwi. Wprawdzie podczas samego zamachu prawie nie było ofiar, ale to nie oznaczało opanowania Lwowa! Już od pierwszego dnia toczyły się walki i ginęli ludzie. Niekiedy autor sam sobie przeczy, gdy pisze: wojna ta była dla Polski tanim i błyskotliwym zwycięstwem. Uważa, że mimo porozumienia Polski z Petlurą w 1920 r. poprzednia wojna w Galicji przekreśliła szansę powstania niepodległej Ukrainy. Podobnie w innym miejscu, że po tej wojnie wyprawa kijowska była skazana na klęskę. Omawiając sytuację na Ukrainie naddnieprzańskiej, autor wprawdzie podkreśla, że w przeciwieństwie do Galicji nie tylko brakowało tam wojsk, które mogłyby się przeciwstawić Armii Czerwonej, lecz również woli walki o własną państwowość, woli walki z bolszewicką propagandą. Moim zdaniem, jednym z ważniejszych negatywnych elementów był tam brak świadomości narodowej, dominował problem społeczny — walka o ziemię. Wykorzystali to umiejętnie bolszewicy. Warto może dodać, że wspomniani przez autora obaj zwierzchnicy kościelni: arcybiskup Józef Bilczewski i metropolita Andrzej Szeptycki nie tylko próbowali pośredniczyć w toczących się rokowaniach, ale pod wpływem nuncjusza apostolskiego Achillesa Rattiego odczytali 16 listopada 1918 r. listy pasterskie, nawołujące wiernych do zaprzestania rozlewu krwi. Kozłowski wykorzystał w pracy zasoby archiwalne, zbiory dokumentów i liczne opracowania. Odnoszę jednak wrażenie, że chce epatować czytelnika bogactwem literatury. Jest w tym wiele pozycji dotyczących wojny polsko-sowieckiej 1919—1920, którą się autor bezpośrednio nie zajmuje. Bogata jest literatura anglojęzyczna, w tym wydawnictwa ukraińskie w USA i Kanadzie. Z pominiętych pozycji wymienię tylko książkę Tadeusza Kutrzeby „Wyprawa Kijowska”. Natomiast nie mógł mieć Kozłowski w ręku trzech tomów pracy Czesława Mączyńskiego pt.: „Boje lwowskie”, ponieważ tom III nigdy nie ukazał się drukiem, tylko przy drugim woluminie został zaanonsowany spis rozdziałów. Niechęć do korzystania z literatury polskiej zaowocowała w omawianej książce nieścisłością cytowanej wypowiedzi i pomyleniem występujących osób i czasu. Powołując się na książkę Rossy Bailly „A city Fights for Freudom”, autor pisze, że gen. Haller już 30 kwietnia 1919 r. był podobno we Lwowie i powiedział witającym go entuzjastycznie mieszkańcom, że gdy ustanawiano granice w Europie i trudno było zdecydować, gdzie Polska ma się kończyć, to Lwów odpowiedział: Polska jest tutaj. Chodzi oczywiście o obrady konferencji Wersalskiej, gdzie podstawowy traktat w sprawie granic został podpisany w czerwcu 1919 r., a sprawa Galicji Wschodniej była rozpatrywana dopiero pod koniec tego roku. A gen. Józef Haller nie brał udziału w obradach. Okazuje się, że u R. Bailly (zresztą na innej stronie) jest mowa o marszałku Fochu. Naczelny wódz sił sprzymierzonych, marszałek Ferdinand Foch po pobycie w Warszawie,gdzie otrzymał tytuł marszałka Polski, przybył do Lwowa. Przemawiając na Uniwersytecie Jana Kazimierza 5 maja 1923 r. stwierdził: „W chwili kiedy wykreślano granice Europy, biedząc się nad pytaniem, jakie są granice Polski, Lwów wielkim głosem odpowiedział: Polska jest tutaj!". Nie przypuszczam, żeby wystąpiło tu celowe przeinaczenie lub zamiar pomniejszenia wagi tej wypowiedzi; wynika to po prostu z niestarannej pracy. A można było podać ten znany cytat, nie tłumacząc go z angielskiego, na podstawie książki Władysława Sikorskiego albo Stanisława Wasylewskiego, Stefana Mękarskiego i innych. Na okładce książki wydawnictwo zapewnia czytelników, że znajdą w niej odpowiedź na wiele pytań dotyczących wojny polsko-ukraińskiej, bo książka ta łączy erudycję, wierność faktom sprawny warsztat historyka. Nie ujmując wielu zalet książki M. Kozłowskiego, mam jednak wątpliwości co do wierności faktom i sprawnego warsztatu historyka. Autor przedstawił tu swoje oglądy, które są wielce dyskusyjne. Jeśli chcemy zrobić krok na drodze dialogu polsko-ukraińskiego, powinniśmy w dyskusjach pchodzić do wyjaśnienia prawdy. Artur Leinwand pierwodruk: „Polska Zbrojna" 1990 nr 54 z 29 XII 1990—1 I 1991)
Erwin Schneider: Lemberg (Ein Dialog mit dem Vergangenheit) Lew Kaltenbergh: Ułamki stłuczonego lustra. Bibliofilom i zbieraczom leopolitanów przybyły ostatnio dwie pozycje, z których zwłaszcza pierwsza (Lemberg. Ein Dialog mit der Vergangenheit, czyli: Lwów — dialog z przeszłością) jest zupełnie unikalna. Co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze—napisana jest po niemiecku, wydana w Monachium, gdzie stale mieszka jej autor — Erwin Schneider, urodzony... we Lwowie, absolwent Politechniki Lwowskiej. Swoją niemal osiemdziesięcioletnią pamięcią i tym „dialogiem z przeszłością" lwowską dowiódł raz jeszcze, że kto choć raz zetknął się z tym niebywałym miastem, ten nie zapomni go nigdy, choćby jak autor myślał dziś i pisał po niemiecku. Po drugie — egzemplarz książki trafił do mnie poprzez kolegę ze studiów politechnicznych autora, p. Wiesława Machana, znanego muzyka (kierownika muzycznego „Syreny", a przedtem „Teatru Komedia"). W czasach studenckich we Lwowie Erwin Schneider grał na saksofonie i akordeonie w zespole akademickim „Machan-band", który co niedziela koncertował w słynnym lwowskim Kasynie Literackim przy Akademickiej. Obaj ukończyli w 1938 r. Wydział Mechaniczny Politechniki Lwowskiej, po czym losy obu przyjaciół rozeszły się: Machan podjął pracę w Warszawie, Schneider zaś zamieszkał w Winnikach pod Lwowem niedaleko znanej fabryki tytoniu. Po raz ostatni widzieli się w tychże Winnikach właśnie we wrześniu 1939 r., kiedy uciekający z Warszawy na wschód Machan zaopatrzony został przez Erwina Schneidra w... dwa worki kartofli na drogę, które zresztą w parę dni potem zrabowane zostały przez wkraczających czerwonoarmistów. Odnaleźli się obaj przed dwoma laty, kiedy bawiący z wycieczką w Warszawie Schneider, wertując książkę telefoniczną pod literą „M", natknął się na dawnego przyjaciela i szefa „Machan-bandu". Jak na inżyniera—mechanika z wykształcenia, a saksofonistę z upodobań, Schneider objawia w swej książce trzeci jeszcze talent, wspomnienia swoje bowiem spisał z niemałym literackim zaciągiem i animuszem. To zresztą nie tylko wspomnienia, bo autor świadom tego, że książkę wydaje w Niemczech, zadbał o to, by swych rodaków zapoznać z wielowiekową historią miasta, które dla Polski ustanowił Kazimierz Wielki. (Vivat Casimirus, rex Poloniae! — rufen die polnische Herren. Vivat rex —fallen die Bojaren mit weniger Begeisterungem). Takich uroczych „die Bojaren" jest w książce mnóstwo, zwłaszcza gdy Schneider przechadza się przez „Akademicką strasse", gdy spotyka „die Batiaren", którzy mówią „szackubita", czyli, jak autor objaśnia swych czytelników, „Ein Weib, wie ein Schatz". Albo kiedy wspomina knajpę „Piekiełko", czyli „das Hoellchen", a potem kroczy obok „Wojewodenamt", „Bernardinerkirche" i podziwia cmentarz Obrońców Lwowa, gdzie spoczywają dzieci, które śpiewały: „Noch ist Polen nicht werloren, solange wir noch leben". Doprawdy nie popełni omyłki ten z wydawców, który pierwszy zdecyduje się na udostępnienie polskiemu czytelnikowi tej książki w wersji polskiej. Czy nie ciekawe jest poznać punkt widzenia Niemca, który w rozdziale Die Deutsche Treue upomina się o te wartości kulturalne, jakie jego rodacy wnieśli w kształtowanie tego kresowego miasta, splecionego z barw różnych narodowości, kultury i obyczajów i przez to właśnie tak barwnego i niezwykłego? Erwin Schneider to przecież współczesny nam potomek tych wszystkich Sommersteinów, którzy we Lwowie zakładali Zamarstynów czy Klopperów, którzy sami swój Klopperhof szybko przechrzcili na Kleparów. Przekonany jestem, że wszyscy „die Batiaren", i nie tylko oni, zechcą mieć na swych regałach książkę wydaną w Muenchen, gdzie — o ironio — więcej zawartej jest historycznej prawdy niż w publikacjach dzisiejszego Lwowa. Z kolei równolatek niemal Schneidra — Lew Kaltenbergh w „Ułamkach stłuczonego lustra” przygląda się swym czasom spędzonym na kresach i w mieście nad Pełtwią. „Pozwoliłem — pisze — przeszłym dniom, godzinom, niektórym chwilom defilować przed spojrzeniem skierowanym w pogranicze jawy i snu". Defilują więc i przed czytelnikiem postacie utrwalone potem przez encyklopedie, które autor znal osobiście, defiluje armia cala filozofów, poetów, malarzy, aktorów, których autor był kolegą w sensie dosłownym, albowiem wszystkich tych profesji sam imał się po kolei w swym zdumiewająco barwnym życiu. Miałem to szczęście, że znałem Lwa Kaltenbergha osobiście, kiedy już był wyłącznie pisarzem, który postanowił dokonać jakby bilansu wszystkich swych dotychczasowych życiowych doświadczeń. A miał ich ilość niewiarygodną. Był erudytą, niezrównanym gawędziarzem, poliglotą, a przy tym pamięć miał jak gąbka, z której w dowolnej chwili wyciskał potrzebne mu akurat cytaty, całe fragmenty wierszy, drobiazgowe szczegóły w opisach postaci i zdarzeń. Jestem niemal pewny, że przy pisaniu „Ułamków stłuczonego lustra” ani razu nie zajrzał do notatek lub pamiętników; on to wszystko nosił na co dzień w swojej gąbczastej pamięci. Był przy tym mistrzem mistyfikacji. Szymon Kobyliński do dziś przechowuje nagranie z naszej wspólnej towarzyskiej biesiady, kiedy Lew przez pół godziny recytował z pamięci po rosyjsku Jesienina, zachowując rym, rytm, wersyfikację jesieninowskiego poematu, po czym okazało się, że był to w całości... utwór własny Kaltenbergha, zaimprowizowany na poczekaniu. Z podobną łatwością można go było nakłonić do recytowania po francusku Apollinaire'a. Ta erudycja i wielokierunkowość zainteresowań pozwalały Kaltenberghowi bez wysiłku pisać powieści o Wyspiańskim, o Bemie, Norwidzie, tłumaczyć z węgierskiego Imre Madacha, za co też swego czasu otrzymał nagrodę węgierskiego Pen-Clubu. Jego lwowskie wspomnienia odbite w ułamkach lustra pamięci tę mają przede wszystkim przewagę nad podobnymi ostatnio ukazującymi się memuarami, że nie poprzestają na samej rejestracji zdarzeń i postaci, lecz przesączone są przez pryzmat osobistego, prywatnego o nich spojrzenia autora, niejednokrotnie kontrowersyjnego w stosunku do utartych opinii. Kaltenbergh nie klepie jak pacierz tych komplementów, które się Lwowi słusznie należą; on poddaje analizie każdą z postaci, które ubarwiały to miasto, a każde zdarzenie czy anegdotę zaopatruje w swój osobisty do nich stosunek Dzięki temu świat cyganerii tu opisanej, środowisko uniwersyteckie, a przede wszystkim niepowtarzalna aura intelektualna Lwowa, w wydaniu Lwa Kaltenbergha nabierają szczególnych rumieńców. Dla lwowiaków przywykłych do sentymentalnych jedynie wspominków, wyciskających wprawdzie i łzy, i uśmiech, tym razem jest to uczta co się zowie intelektualna serwowana przez autora obdarzonego i talentem literackim, i dowcipem, i rozumem. Jerzy Janicki
Warszawa 1991, Czytelnik, I wyd. kraj., s. 94. W 1991 r. ukazało się nakładem Czytelnika pierwsze krajowe wydanie książeczki Józefa Wittlina pt. Mój Lwów. Lwowiakom i sympatykom Grodu nad Pełtwią rozsianym na emigracji książeczka ta znana była już od 1946 r., kiedy ukazało się jej pierwsze wydanie. Później była kilkakrotnie wznawiana, a nieliczne jej egzemplarze trafiały do złaknionego takiej lektury czytelnika w kraju. Dzisiaj Mój Lwów jest już klasyką prozy wspomnieniowej, poświęconej Zawsze Wiernemu Miastu, utworem, który w sposób niedościgły oddał jego charakter, atmosferę, koloryt. Od napisania tego tekstu minęło wiele lat. Zarówno na emigracji, jak i w kraju — szczególnie w ciągu kilku ostatnich lat — pojawiło się sporo wspomnieniowych książek, w których autorzy—lwowiacy przywołują obraz tak drogiego dla nich miasta. Oczywiście piszą o mieście, bo w nim się urodzili, bo tam spędzili swoją młodość. Piszą o szkołach, do których chodzili, o uniwersytecie gdzie, studiowali, o instytucjach, w których pracowali. Piszą jednak głównie o sobie — co jest zrozumiałe. „Mój Lwów” Józefa Wittlina to książka zupełnie inna. Jej bohaterem jest Lwów. Lwów cesarsko-królewski i Lwów międzywojenny, bo w takim mieście autor mieszkał i taki zachował w pamięci. Autor nie był wcale lwowianinem z urodzenia, spędził w nim — jak sam pisze — raptem osiemnaście lat i opuścił go w 1922 r. Osiemnaście lat — to dużo czy mało? Wystarczyło jednak, by zachować w swoim sercu wizerunek, koloryt miasta i jego mieszkańców. Przywołuje jego konterfekt uwieczniony jakby na pocztówce z końca XIX i początku XX wieku. Prowadzi czytelnika po Wałach Hetmańskich, Parku Stryjskim, Wysokim Zamku. Odbywa podróż tramwajem z Łyczakowa na Gródek. Oprowadza po antykwariatach lwowskich i lwowskich kawiarniach. Nie zapomina nawet o aptece Piepes-Poratyńskiego i kryminale, które to dwa przybytki łączy plac Bernardyński. Pisze o architektonicznym pięknie tego miasta: o kościele Bernardynów, św. Jurze, o katedrze łacińskiej z jej renesansową kaplicą Kampianów, o kaplicy Boimów i o wielu innych cudach lwowskiej architektury. Pisze o artystach i budowniczych, którzy te budowle wznosili oraz o ich fundatorach. Te i wiele innych materialnych przykładów historycznego dziedzictwa miasta jest efektem narodowościowego fenomenu Lwowa. Tu przez wieki obok siebie żyli Polacy, Rusini, Niemcy, Żydzi, Ormianie, Wołosi, tworząc unikalną, materialną i duchową kulturę tego miasta. Przed czytelnikiem, jak w fotoplas-tykonie, przesuwają się miejsca i postacie — te wybitne, twórcze w historii i kulturze miasta, jak i te z półświatka, z kronik kryminalnych — decydujące o jedynym w swoim rodzaju kolorycie obyczajowym Lwiego Grodu. „Mój Lwów” Wittlina jest najdoskonalszą w formie literacką opowieścią o tym mieście, opowieścią jakby zatrzymaną w czasie, na przekór okrutnej Historii. Bartłomiej Biała
Warszawa 1990, Oficyna Literatów „Rój", s. 231, liczne ilustracje, plany miasta. Jerzy Janicki, jak przystało na prezesa nie najliczniejszego wprawdzie, ale bodajże najbardziej dynamicznie działającego oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa, opublikował książkę reprezentacyjną, elegancką i starannie wydaną. Jest to, jak głosi podtytuł, „Krótki przewodnik po Lwowie", ale autor jest zbyt wytrawnym pisarzem, aby nie nadać swemu dziełu wielu znaczeń i wartości, wychodzących poza przewodnikowy charakter. Jest to bowiem nie tyle przewodnik, ile spacer czy historyczno-literacka wędrówka po dwóch miastach: po tamtym dawnym polskim Lwowie, barwnym, ukochanym, pełnym legendy, charmu, beztroski i humoru, o których to elementach większość współczesnych mieszkańców tego grodu zapewne niewiele wie i pewnie nie chce nawet wiedzieć — i po tym dzisiejszym, innym mieście, w innym położonym świecie, w obcych nam realiach, w trudnej siermiężnej rzeczywistości — i jego aktualnych lokatorach, których problemów i trudów życia my z kolei nie dostrzegamy czy raczej dostrzec nie chcemy. Wędruje więc Janicki przez swój-nieswój Lwów, jak przygodny turysta od dworca głównego poczynając i snuje na kanwie tego lwowskiego szwendania barwną opowieść pełną literackich dywagacji, nietypowych wspomnień i skojarzeń, odległych i bliskich — jak te o architekcie Sadłowskim, budowniczym dworca, którego rozwiązania techniczne przetrwały sto lat już prawie i pewnie drugie tyle przetrwają, o dziecku pobliskiego Gródka, Kazimierzu Wajdzie, niezapomnianym Szczepciu z Wesołej Lwowskiej Fali, o prof. Adamie Kurylle, który pozostał we Lwowie, o lwowskich szkołach i jej nauczycielach, takich jak Mieczysław Opałek, poeta, bibliograf, kolekcjoner. Dotyka Janicki także podwójnie zaginionej przeszłości, bo zniszczonej przez barbarzyńców różnych maści, o malutkiej bóżniczce na Krakowskim, tak małej, że pobożni Żydzi ustawiali się w kolejce (po lwowsku należałoby powiedzieć: w ogonku), by wejść do niej i pomodlić się. Nie ma tej bóżniczki i innych, podobnie jak nie ma oszklonej kapliczki na Łyczakowie z kamienną figurą Matki Boskiej, nie ma ludzi i atmosfery, jaką oddychał Lwów. Są natomiast w książce Janickiego i wiersze, i anegdoty, jest wzruszenie, ból i tęsknota, i gdzieniegdzie nieco goryczy, a nawet z trudem skrywanej złości na pewne fakty i wydarzenia czy wynaturzenia, obok których nie można przejść obojętnie. Trudno właściwie tę książkę opisywać, trzeba ją smakować jak kawał znakomitego tortu, którego przybraniem są liczne zdjęcia, rysunki, dokumenty. Trzeba ją smakować lub zachłannie połykać, jak czynią to dzieci, a my lwowiacy czytając piękną książkę o Lwowie takimi właśnie dziećmi stale jesteśmy i wcale a wcale się tego nie wstydzimy. Z pośpiechu natomiast, który towarzyszył wydaniu tej książki, wyniknęło trochę niedoróbek, o których powiedzieć trzeba, gdyż w książkach dotyczących Lwowa stały się one elementem powtarzającym się nagminnie. Rozumiem pośpiech, sam — jak wielu innych autorów — doświadczyłem, że książka nie dostarczona wydawnictwu w odpowiednim czasie może się nie ukazać lub być odłożoną na kilka lat. Powtarzam jednak wszystkim uparcie: nie warto ufać wyłącznie własnej pamięci, jest ona coraz bardziej zawodna, trzeba różne dane sprawdzać i to nie tylko w jednym miejscu, gdyż np. przedwojenne przewodniki, nawet najgłośniejszych ówczesnych autorów, pełne są przekłamań, zwłaszcza jeśli chodzi o daty i nazwiska. Najpierw więc parę drobnych niedokładności: nie było oczywiście ulicy Listopada, choć tak ją potocznie nazywano, ale była ulica 29 Listopada, nie było placu Ducha, tylko św. Ducha, podobnie nie było ulicy Piotra i Pawła, ale były dwie obok siebie położone ulice: osobno św. Piotra i osobno — św. Pawła. Z poważniejszych nieścisłości, s. 14: książę Trojdenowicz nie oddał się pod władanie króla polskiego, lecz zmarł (został zamordowany?) i wówczas Kazimierz Wielki, zgodnie z ówcześnie obowiązującym prawem dziedziczenia, zajął Lwów, choć pretendentów do tego dziedzictwa było więcej. Na s. 33: poczta główna nie została spalona w ubiegłym wieku (zbudowano ją w 1890 r.), lecz w listopadzie 1918 r. przez opuszczających ją Ukraińców, wybudowana była w stylu neorenesansowym, odbudowana w modernistycznym. Strona 39: pomnik Adama Mickiewicza nie został wzniesiony w 1905 r., jak podają wszystkie (!) przedwojenne przewodniki po Lwowie, ale 30 października 1904 r. Na zdjęciu na s. 73 nie widzimy kaplicy Domagaliczów, gdyż została ona rozebrana w XVII w., ale kaplicę Kampianów, tramwaj natomiast wyjeżdża z Placu Kapitulnego, ulica Kilińskiego łączyła ten plac z ul. Hetmańską i Wałami Hetmańskimi. Strona 134: Pohulanki nie ochrzczono Pasieką Attelmajerowską, gdyż Pasieka była nazwą wcześniejszą (z XVII w ) a Pohulanka, nazywana także Laskiem Węglińskim (lub Węglińskiego), narodziła się na początku wieku XIX. Strona 177: na litografii widzimy Wysoki Zamek oraz kościoły św. Kazimierza (00. Misjonarzy) i Matki Boskiej Gromnicznej, a nie Piaskową Skalę (czy raczej Górę) tudzież kościoły św. Jana Chrzciciela i Matki Boskiej Śnieżnej. I ostatnia uwaga, s. 195: rurmistrze lwowscy byli zobowiązani wprawdzie do strzeżenia tajemnicy „cugów wody", ale nie była to jeszcze w owe XVI-wieczne lata woda dobrostańska, gdyż ta popłynęła do Lwowa dopiero w 1901 r., a ze Szkła — w 1925. I nie była to woda podgórska, gdyż biła ze źródeł znajdujących się na dnie i na brzegach stawów. J. Wasylkowski
Skromnie, bo „szkicem monografii" określiła Inga Platowska-Sapetowa swoją interesującą pracę. Jak wynika z informacji zamieszczonych na odwrocie karty tytułowej, „publikacja ta jest rozwinięciem referatów wygłoszonych w 1990 r. dla Oddziałów Rzeszowskich: Stowarzyszenia Historyków Sztuki i Towarzystwa Miłośników Lwowa, w Lubaczowie, Rzeszowie i Łańcucie oraz dla wiernych Parafii Matki Bożej Różańcowej w Rzeszowie". Ta popularnonaukowa praca podsumowuje stan naszej wiedzy dotyczącej historii, dziejów kultu, historiografii Obrazu Najświętszej Marii Panny Łaskawej z katedry lwowskiej, organicznie wręcz związanego z tym miastem. Ciekawa jest geneza obrazu. Nie został przywieziony do Lwowa przez jakiegoś magnata, ale powstał we Lwowie jako swoiste epitafium, poświęcone tragicznie zmarłej wnuczce malarza, którego córka Katarzyna Domagaliczowa utraciła swoją kilkuletnią córeczkę Kasię. Obraz namalowany został przez dziadka owej Kasi— Józefa Szolc-Wolfowicza geometrę miejskiego, nie zajmującego się zawodowo kunsztem malarskim. Autorka rozprawy poddaje wnikliwej analizie dzieło Wolfowicza zarówno z punktu widzenia jego wartości historycznej i artystycznej, jak i zawartych w nim treści religijnych. Na szczególną uwagę zasługuje dokonany przez nią opis dolnych partii obrazu. Pod siedzącą postacią Marii malarz umieścił — z prawej i lewej strony obrazu — dwie klęczące postacie dzieci: Kasię i jej wcześniej zmarłego braciszka. Postacie te znajdują się na pierwszym planie, a w tle widoczna jest panorama renesansowego Lwowa. Niemal od czasu powstania obraz wywierał silny wpływ na mieszkańców Lwowa. Lud zaczął otaczać go czcią i kultem, nadając mu nazwę Matki Boskiej Murkowej (od miejsca umieszczenia obrazu na zewnętrznej ścianie katedry), a obraz zaczął słynąć cudami. Dla jego ochrony został przeniesiony do istniejącej w pobliżu katedry na terenie cmentarza kaplicy Szolców, a następnie do specjalnie dla niego wybudowanych kaplic: Gidelczyka i Domagaliczowskiej. Właśnie w kaplicy Domagaliczowskiej obraz pozostawał przez 120 lat i przed nim w 1656 r. składał śluby Jan Kazimierz. Jak pisze autorka rozprawy, obraz Najświętszej Marii Panny „stał się prawdziwym palladium —tarczą obronną Lwowa". W świadomości mieszkańców ochronił Lwów i całą Rzeczypospolitą przed najazdami ze wschodu. Z inicjatywy arcybiskupa Wacława Hieronima Sierakowskiego w 1765 r. obraz zostaje uroczyście przeniesiony do głównego ołtarza katedry. W roku następnym zostaje oficjalnie uznany przez władze kościelne za cudowny i zaczyna być znany pod nazwą Matki Boskiej Łaskawej. I trwał ten cudowny obraz przez niemal dwieście lat w głównym ołtarzu katedry (z krótką przerwą, kiedy dla ochrony przed oblegającymi Lwów Turkami w 1673 r. został na krótko wywieziony z miasta), chroniąc miasto i jego mieszkańców, napawając wiarą i otuchą w odzyskanie niepodległości w czasach austriackich rządów, by wreszcie w 1946 r. opuścić wraz z abp. Baziakiem Lwów. Rozprawa Ingi Platowskiej-Sapetowej podbudowana jest solidnie źródłowymi materiałami historycznymi i kronikarskimi, a szczególnie J. T. Józefowicza, J. B. Zimorowicza, I. Chodynickiego, D. Zubrzyckiego, S. Barącza. Autorka w ostatnim rozdziale pracy omawia wyczerpująco dwudziestowieczne piśmiennictwo dotyczące nowszych dziejów obrazu, a publikację opatruje bogatym materiałem ikonograficznym. B. B.
Prezentowana publikacja opracowana została w ramach planów badawczych Stacji Naukowej PTH w Przemyślu i wydana techniką małej poligrafii przez Instytut Historii WSP w Rzeszowie. Materiały do Bibliografii zaczął autor gromadzić w 1978 r. 1989 r. kartoteka obejmowała 28 tys. pozycji. Niniejszy tom jest pierwszym z trzech zapowiedzianych i ma niejako charakter próbny, czego chyba dowodzi minimalny nakład (260 egz.!). Ramy chronologiczne Bibliografii odpowiadają okresowi, w którym Ruś Czerwona wchodziła w skład I Rzeczypospolitej. Jeśli chodzi o zasięg terytorialny, to obejmuje on terytorium przedrozbiorowych województw bełskiego i ruskiego. W skład tego ostatniego wchodziły ziemie: halicka, przemyska, sanocka oraz chełmska. Bibliografia ma charakter selekcyjny. We wstępie Z. Budzyński wyjaśnia, że „starano się włączyć tylko te prace, które posiadają trwalszą wartość naukową, w tym niemal wszystkie znane autorowi publikacje zwarte, większość tzw. utworów, czyli rozpraw i artykułów ogłoszonych w czasopismach naukowych, wydawnictwach zbiorowych i ciągłych, a ponadto najważniejsze recenzje, przeglądy i omówienia" (s. 32). Omawiany tu tom zawiera dwa działy: ogólny i wydawnictw źródłowych. W dziale ogólnym zebrane zostały bibliografie historyczne i regionalne, czasopisma naukowe i wydawnictwa ciągle, publikacje dotyczące organizacji badań historycznych regionu, historię historiografii oraz informacje o archiwach, bibliotekach i muzeach, w których zbiorach znajdują się wszelkie materiały do dziejów Rusi Czerwonej. Dział drugi, wydawnictw źródłowych, w części pierwszej podaje prace poświęcone analizie formy i treści źródeł, zarówno drukowanych — wymienionych w części drugiej, jak i dotychczas nie ogłoszonych drukiem. Część druga obejmuje wszelkie rodzaje źródeł wydane drukiem, podzielone na źródła ni stenograficzne (roczniki, biografie, pamiętniki, opisy kraju itp.) i źródła dokumentacyjne (zbiory dokumentów, akra społeczno-prawne, dokumenty życia społecznego). W tej części poszczególne pozycje bibliograficzne wzbogacone zostały informacjami o zawartości, chronologii, komentarzach itp. a niektóre pozycje szczegółowo rozpisano na poszczególne dokumenty (np. nr. 1604—1606 i in.). Niniejszy tom obejmuje 1815 pozycji bibliograficznych wydanych do polowy 1989 r. W rzeczywistości jest ich znacznie więcej. Poza wspomnianą wyżej częścią źródłową, we wszystkich działach podane są ważniejsze recenzje., często zawierające istotne uzupełnienia lub polemiki. Opisy bibliograficzne opracowane zostały częściowo z autopsji (druki zwarte w 50%), głównie na podstawie zbiorów Biblioteki Jagiellońskiej, Lwowskiej Naukowej Biblioteki AN USRR (jak wiadomo, w jej skład weszła znaczna część zbiorów Ossolineum), Biblioteki Uniwersyteckiej we Lwowie oraz bibliotek przemyskich. Pozostałe opisy przejęto z bibliografii historycznych i regionalnych, wymienionych na początku działu ogólnego. Stąd zapis niektórych tytułów jest niepełny (np. brak objętości lub informacji o odbitkach z dzieł zbiorowych czy czasopism). Bibliografię zamyka indeks autorów i osób historycznych oraz indeks geograficzny. W zapowiadanym tomie drugim znajdą się opracowania dotyczące następujących dziedzin: dzieje polityczne, stosunki społeczno-gospodarcze, prawno-ustrojowe, ludnościowe, wyznaniowe, nauka, kultura, sztuka, kultura ludowa, kultura materialna. W tomie trzecim zaś monografie regionalne oraz materiały biograficzne osób związanych z dziejami Rusi Czerwonej. Przewidywany jest również suplement oraz kontynuacja w postaci bibliografii bieżącej. Tak pomyślana całość spełni na pewno swą rolę warsztatową w dalszych badaniach dziejów tego regionu, jak również stanie się punktem wyjścia do opracowania bardziej szczegółowych bibliografii (np. jednej miejscowości, poszczególnych zagadnień itp.). Należy mieć nadzieję, że następne tomy (jak i poprawiony pierwszy) będą się ukazywały w nieco większym nakładzie. J.S.
Humor żydowski kształtował się przez wieki i powstawał tam, gdzie znajdowały się duże skupiska Żydów. W Europie największą taką diasporę tworzyli Żydzi w Polsce. I tu właśnie przede wszystkim rozwijał się ten specyficzny rodzaj anegdoty, dowcipu, który przez lata formowali anonimowi autorzy, rekrutujący się głównie z ubogich warstw żydowskich. Humor ten nieco abstrakcyjny, często oparty na paradoksie, zawsze jednak wynikał z uważnej obserwacji rzeczywistości. Był bystrym, inteligentnym — czasem naiwnym — opisem te) rzeczywistości. W Polsce niejednokrotnie wydawano (cieszące się wielkim powodzeniem) zbiorki anegdot i dowcipów żydowskich, z których najbardziej znanymi były Mądrości żydowskie Aleksandra Drożdżyńskiego i tomiki Przy szabasowych świecach Horacego Safrina. Do tej właśnie tradycji edytorskiej nawiązał Janusz Wasylkowski, publikując swój zbiór. Autor w podtytule książki uściślił geograficzny obszar funkcjonowania prezentowanego humoru. A rozwijał się on we Lwowie i na kresach południowo-wschodnich wyjątkowo bujnie. Wynikało to przede wszystkim z faktu, że w rej części Polski Żydzi stanowili znaczny odsetek mieszkańców. Jak podaje Wasylkowski, we Lwowie Żydzi stanowili 30% mieszkańców miasta, a w Brodach, Dobromilu, Zaleszczykach, Buczaczu, Czortkowie, Podhajcach odsetek żydowskich mieszkańców sięgał 60 i więcej procent, szczególnie na Wołyniu. Egzystowały więc obok siebie i nawzajem się przenikały dwie kultury: polska i żydowska. I właśnie na ich styku powstał ten specyficzny i jedyny w swoim rodzaju humor żydowski, odznaczający się zawsze tą ujmującą cechą autoironii. Obejmował swoimi tematami różne przejawy życia. Janusz Wasylkowski zebrane teksty — odnalezione głównie we lwowskich pismach humorystycznych w rodzaju „Pocięgla", „Szczutka", „Śmigusa", „Kabaretu" i licznych kalendarzach — ujął w kilka grup tematycznych, nadając im tytuły: „Wśród cadyków i rabinów", „Nauka w szkole i w domu", „Życie rodzinne i towarzyskie", „W c.k. armii za nieboszczki Austrii", „Interesy, interesy", „Okolice sądów", „Opowieści z podróży". Niektóre z tych tekstów są wariantami znanych już i będących w obiegu anegdot i dowcipów. Drugą część książki Wasylkowski poświęcił — jak pisze — „autorom, których nie chciano pamiętać". Wykorzystał więc teksty autorskie i przypomniał ich autorów: Sadoka Barącza (opowieść „Biedny Jaś” osnutą na ustnym podaniu gminy żydowskiej w Żółkwi), Adolfa Kitschmanna — popularnego we Lwowie aktora, śpiewaka operowego i operetkowego, a przede wszystkim autora utworów humorystycznych pisanych gwarą lwowsko-żydowską (parodie — Semitezianka. Bajla Dina — Niszt fin Słowackiego, Malinowe balladę opiekowano, Szlomeo i Chajulia) Wilhelma Raorta — prozaika oraz autora wielu tekstów humorystycznych (w antologii przypomniano jego monolog Pan obrońca ma głos)., a także Wiktora Budzyńskiego — znanego starszemu pokoleniu z najzabawniejszej przed wojną audycji radiowej Wesołej Lwowskiej Fali. Budzyński prowadził ową audycję i pisał dla niej teksty. Wasylkowski przypomniał tu trzy dialogi z serii rozmówek Aprikozenkranca i Untenbauma. Tę — z natury rzeczy — pogodną i wesołą książkę otwiera poruszający wiersz Witolda Szolgini pt. Naród wybrany, który jest rodzajem hołdu złożonego cieniom tych mieszkańców Lwowa i kresów południowo-wschodnich, którzy, „w piątkowy wieczór szabasowy" zdążali do lwowskiej synagogi „Złotej Róży". Godną odnotowania jest również trafnie dobrana okładka książki, na której wykorzystano rysunek Szolgini, nawiązujący do obrazów Chagalla. Bartłomiej Białas
Nakładem poznańskiego wydawnictwa Bonami ujrzała światło dzienne nader starannie wydana książeczka, będąca swoistym przewodnikiem po historii i zabytkach architektury Lwowa. Autorem jej jest inż. Zbigniew Haich, absolwent wydziału architektury Politechniki Lwowskiej. Po wojnie osiadłszy w Zakopanem — jak pisze wydawca — „zrealizował dawny swój zamiar utrwalenia w rysunkach różnych zakątków Lwowa. Przez osiem lat wzbogacał własne rysunki szkicami z wszystkich dostępnych źródeł, by przekształciwszy je ręką architekta, pozostawić dla historii obraz ukochanego miasta". Trzykrotnie — na wystawie w Warszawie, Zabrzu i we Wrocławiu — rysunki te były prezentowane publiczności. Lektura „Spaceru pierwszego" daje czytelnikowi możliwość odbycia wędrówki po Lwowie i obejrzenia najbardziej znanych, sztandarowych wręcz zabytków tego miasta. Idziemy więc uliczkami otaczającymi katedrę łacińską, wchodzimy do jej wnętrza, podziwiamy usytuowaną w jej sąsiedztwie renesansową kaplicę Boimów. Oglądamy całe zespoły architektoniczne, jak również ich fragmenty, detale. Zachłystujemy się unikalną w stylu Katedrą Ormiańską i jej otoczeniem, by następnie znaleźć się na Rynku i poznać zmieniający się w ciągu wieków Ratusz. Następnym punktem wędrówki jest prezentacja dalszych najważniejszych i charakterystycznych dla miasta sakralnych zabytków Lwowa: rokokowego cacka, jakim jest Katedra św. Jura, a następnie Cerkwi Wołoskiej. Spacer kończy się w Parku Stryjskim. Wydawcy bardzo trafnie dobrali tekst komentarza informującego o historii, stylu poszczególnych obiektów. Głównie są to teksty zaczerpnięte z pracy Władysława Łozińskiego pt. „Sztuka lwowska w XVI i XVII wieku”, książki Stanisława Wasylewskiego „Lwów” i odpowiednich tomów „Biblioteki Lwowskiej". B. Białas
Interesujący tomik poetycki Aurelii Mikulińskiej-Korczyńskiej ukazał się w Krakowie, wydany w bibliofilskim nakładzie 1000 egz. nakładem autorki. Właściwie tytuł całego zbiorku—zaczerpnięty zresztą ze wzruszającego wiersza zamykającego tomik — określa wyraźnie myśl przewodnią całego zbiorku, intencję autorki i wskazuje na refleksyjny i silnie uczuciowy charakter utworów. Autorka urodziła się we Lwowie w 1933 r., a opuściła to miasto w 1945 r., pozostawiając grób matki na cmentarzu Łyczakowskim. Dramatycznym uczuciom, jakie towarzyszyły rzeszy lwowiaków zmuszonych do opuszczenia ich miasta, poczuciu krzywdy, daje wyraz poetka w wierszu Repatrianci, pisząc „... z Polski do Polski nas wieziono. Polacy, których w Polaków wcielono. To nie emigranci z własnej woli". Wyjechała więc ze Lwowa, będąc jeszcze dzieckiem. Dojrzewała i zdobywała wykształcenie (jest adwokatem w Krakowie) poza Lwowem, który — jak wskazuje ten tomik — ukształtował jej sferę uczuciową, jej wrażliwość, wrył się w pamięć i serce autorki. Wystarczy przytoczyć niektóre tylko tytuły wierszy: Skąd smutek, Tęsknota, Gdy pustka, O nostalgio. Wyschnięta rzeko Łez, Jeden kolec więcej. Ziemio Lwowska, Ale jesteś. Lwów, Pamiętasz, O Lwowie myśleć, aby zrozumieć, że Mikulińska-Korczyńska pragnie przywołać ten czas i miejsce swego urodzenia, uporać się ze swoją tęsknotą, określić swój silny nawet do bólu uczuciowy stosunek do Lwowa. W zakończeniu wiersza Odchodzę od Was, zamykającego tomik, zawarte jest przesłanie autorki: Tobie Droga Mamo, że urodziłam się w tym pięknym mieście, że mogę innym zostawić me słowa. ABY NIE ZAPOMNIEĆ MIŁOŚCI I TĘSKNOT DO LWOWA". Ten wzruszający i piękny edytorsko tomik uzupełniony jest reprodukcjami prac malarskich Aurelii Mikulińskiej-Korczyńskiej, których tematem jest oczywiście Lwów — jego wspaniała architektura. Kilka prac malarskich ilustruje tragiczny stan Cmentarza Orląt Lwowskich, który autorka odwiedziła podczas pobytu we Lwowie w 1966 r. B. B.
Praca oparta na rozprawie doktorskiej z 1964 r., częściowo przerobionej z uwzględnieniem nowej literatury przedmiotu. Omawia dzieje regionu do chwili włączenia w granice Polski. Zawiera bibliografię oraz indeks geograficzny i osobowy (s.). Andrzej Janeczek: Osadnictwo pogranicza polsko-ruskiego. Województwo bełskie od schyłku XIV do początku XVII w. Książka stanowi pendant do tytułu poprzedniego. Na podstawie szerokiej bazy źródłowe) przedstawia całokształt problematyki osadnictwa regionu. W aneksie zestaw szlacheckich rodów Ziemi Bełskiej i ich majątków w XV W. Bibliografia, indeks geograficzny. (5.)
Lwów 1935, Nakł.M. Goldsteina. Reprint: Warszawa 1991, WAiF, s. nlb. 4, XI, 208. nlb. 2, tabl. 2, ilustr. 158. Nakład 3500 egz. Jest to obszerna prezentacja przebogatego zbioru judaiców (głównie galicyjskich) lwowskiego zbieracza Maksymiliana Goldsteina. (s.)
Warszawa 1935, Zakład Architektury Polskiej i Historii Sztuki Politechniki Warszawskiej, z zasiłkiem Towarzystwa Przyjaciół Huculszczyzny, s. 39, nlb. 1 ilustr. Odb. z Biul. Hist. Sztuki i Kultury R. III, nr 4. Reprint: Warszawa 1991, Nakł. S. Kryciński.
Numer „Przekroju" w całości poświęcony Miastu Zawsze Wiernemu: od pierwszej okładki z dziewiętnastowiecznymi lwowskimi fotografiami portretowymi do ostatniej, gdzie wśród „Rozmaitości" spotykamy m.in. lengrenowskiego Filutka, wkraczającego do Kawiarni Lwowskiej w koszulce „Pogoni". Pismo zawiera imponującą porcję różnorodnych leopolitanów: jest więc kalendarium dziejów Lwowa, począwszy od XIII w. aż do lat 1944/1945, są szkice historyczne i biograficzne, wspomnienia, wiersze i wspaniałe fotografie z tegorocznej wystawy w Zachęcie („Lwowiacy i ich miasto"). Oglądamy i czytamy o budynkach, pomnikach i instytucjach, ale klimat tego specjalnego „Przekroju" tworzą nieżyjący już ludzie: Georg Brandes (duński historyk literatury, autor cyklu szkiców o Lwowie), Ewa hr. Dzieduszycka, Ryszard Gansiniec (filozof, filolog klasyczny, autor Notatek lwowskich}. Marian Hemar, Janina Mierzecka (fotografik, autorka dziennika), Stanisław Szczepanowski, Szczepko i Tońko (Kazimierz Wajda i Henryk Vogelfaenger), Józef Wittlin, Henryk Zbierzchowski oraz bezimienni, jak lwowskie Orlęta i wielu innych. Wymieńmy niektórych przynajmniej autorów współczesnych: Magdalena Bajer, Wojciech Dzieduszycki, Aleksandra Garlicka, Jerzy Janicki, Jacek Szczerbiński, Witold Szolginia. Autorzy lwowskiego „Przekroju" udokumentowali zdarzenia wzniośle i tragiczne (obrona Lwowa w roku 1918, obie okupacje podczas II wojny światowej), a także pokazali wesołe strony życia nad Pełtwią (jest lwowski bałak, reklama Baczewskiego, cukiernia Zalewskiego oraz Hotel George'a). Zwraca uwagę znakomita oprawa graficzna numeru. Przy tak wielu stronach pozytywnych drobne błędy nie mają większego znaczenia. Aleksandra J. Leinwand
Jak wynika z poszczególnych publikacji, pismo będzie w sposób energiczny i zdecydowany domagać się poszanowania praw mniejszości polskiej na Wschodzie. Uwagę zwraca artykuł Zbigniewa Pakosza „Kiedy zostanie oddany kościół św. Elżbiety we Lwowie”, którego autor przypomina historię tej stylowej neogotyckiej świątyni, zniszczonej nie tylko na skutek wydarzeń wojennych. Pisze też dalej o historii długotrwałych starań lwowskich Polaków o przekazanie im tego obiektu, o obietnicach, a nawet o tym, że pisano, iż kościół oddany już został Polakom. Ostatnie wiadomości ze Lwowa czynią ten artykuł jeszcze bardziej znaczącym. Kościół stał się wprawdzie na powrót świątynią, tyle że zawładnęli nią parafianie greckokatolickiego obrządku... (j) Powracająca na nasz rynek wydawniczy znana i ceniona firma Gebethnera z Warszawy wydała pierwszy numer kwartalnika „Przegląd Wschodni" z podtytułem „Historia i współczesność Polaków na Wschodzie". Nieregularnie wychodzący, choć starannie wydany, miesięcznik „Karta" w swym 5 numerze publikuje m.in. nadzwyczaj ciekawą relację faktograficzną Piotra Młoteckiego „Powstanie w Czortkowie”. (j) Warszawa Wszystkie prawa zastrzeżone. Materiały opublikowano za zgodą Redakcji. |