Kiedy idąc Wałami Hetmańskimi, albo którąś z dwu ograniczających je obustronnie głównych śródmiejskich ulic Lwowa: ulicą Legionów lub ulicą Hetmańską, mijaliśmy zamykający perspektywę Wałów monumentalny gmach Teatru Wielkiego - stawaliśmy na granicy dwóch światów. Światów absolutnie rożnych od siebie, ostro wzajemnie skontrastowanych. Aż się wierzyć wówczas nie chciało, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Możliwe jednak było - i to jak...
Bo oto tuż za naszymi plecami dźwigał się wielki, rozłożysty, niemal przytłaczający swoją ozdobną wspaniałością Teatr Wielki. Stał jak gdyby na straży tego rozciągającego się za nim aż po plac Mariacki wspaniałego salonu miasta - paradnych, pysznie zielonych Wałów Hetmańskich oraz towarzyszących mu po bokach wielkomiejskich, tętniących zorganizowanym ruchem obu eleganckich arterii. Przed nami natomiast, po drugiej stronie placu Gołuchowskich, zaczynał się diametralnie różny od tamtego świat Krakidałów.
Czytający te słowa lwowianie, doskonale wiedzą, czym właściwie był ów tak odmienny świat, co się właściwie kryło za tą jego cudaczną nazwą - nie lwowianom zaś trzeba to jakoś objaśnić. No, to objaśniajmy, najlepiej zaczynając właśnie od owej nazwy.
Została w specyficznie lwowski, dosadny, rubaszny i prześmiewczy sposób Trawestowana z oficjalnej nazwy tego obszaru - ongiś Krakowskiego przedmieścia, tamtego odległego, z ubiegłych wieków, Lwowa, a później, ku Naszym już czasom, placu Krakowskiego. Zarówno jedna, jak i druga nazwa nawiązywała do wiodącego stąd, od Bramy, również Krakowskiej, w obronach murach miejskich, starego handlowego traktu ku Krakowowi. "Krakidałami" nazywano zresztą za "naszych czasów" bynajmniej nie sam tylko ów wydłużony plac Krakowski, ciągnący się od wylotu ulicy Hetmańskiej po wylot zmierzającej ku niemu od Rynku ulicy Krakowskiej - ale także znacznie większy obszar, rozciągający się stąd ku północy oraz obejmujący zespół kilku innych jeszcze placów i plątaninę ulic, uliczek, zaułków, podwórzy i przejść w gęstej zabudowie tej najstarszej w swoich zrębach części dawnego Lwowa.
Tyle o nazwie wspomnianego obszaru, a teraz o jego niepowtarzalnym charakterze. Najogólniej rzecz ujmując, była to handlowa dzielnica miasta, jednakże w znacznej mierze dająca się określić terminem stosowanym po dzień dzisiejszy w odniesieniu do takich właśnie handlowych, hm, ośrodków: "tandeta". Kipiała tym tandetnym handlem cały dzień na kształt arabskich suków, dalekowschodnich bazarów, czy zachodnioeuropejskich "pchlich targów". Specyficznego kolorytu i obyczajowego charakteru nadawały jej przede wszystkim tłumy Żydów, którzy tutaj właśnie, na tym obszarze dawnego Krakowskiego Przedmieścia, mieli swoje getto podmiejskie (obok drugiego, a właściwie pierwszego chronologicznie getta wewnątrzmiejskiego), przekształcone z czasem w "normalną", miejską dzielnicę o charakterze wybitnie żydowskim.
Obok bardzo wielu handlarzy żydowskich, przewalały się tu stale tłumy zarówno sprzedających, jak i kupujących wszelką tandetę Polaków i Rusinów. Ci kupujący wywodzili się w przeważającej większości z lwowskich przedmieść o uboższej ludności oraz z podmiejskich wsi i miasteczek. Stale panował tu ogromny ruch, gwar i hałas, często przerywany wrzaskami poszkodowanych przez przeróżnych oszustów i wydrwigroszów oraz buszujących w tłumie złodziei, a także gwizdkami ścigających owych "smytraczy" policjantów. To dźwiękowe tło Krakidałów bywało muzycznie podmalowywane dźwiękami harmonii i mandolin (rzadziej innych instrumentów), na których miejscowi "artyści" zarobkowo wygrywali wszelkie, najmodniejsze w danym czasie szlagiery, nie zapominając jednak o tych dawniejszych, najbardziej tu ulubionych, no, i o rodzimych lwowskich piosenkach, od dziesięcioleci ukochanych bynajmniej nie tylko tutaj, na Krakidałach, ale w całym mieście.
Cały obszar Krakidałów był z grubsza podzielony na poszczególne strefy wyspecjalizowanego handlu, handlu zresztą nie tylko samą tandetą. Oto krótki przegląd tych handlowych sektorów.
Pierwsze miejsce należy się w nim honorowo placowi Krakowskiemu, a mianowicie z dwóch względów. Po pierwsze, leżał na samym froncie opisywanego obszaru, a po drugie - dał przecież Krakidałom swoją, prawda że dosadnie przeinaczoną, nazwę.
Jak powiadają o mnie niektórzy moi znajomi, jestem nazbyt już przesadny"" perfekcjonistą (w przejrzystym domyśle: po prostu nudziarzem...). Nic już chyba na to nie poradzę, że wszystko, o czym piszę, muszę najpierw szczegółowo sprawdzić, a potem opisać, jak się tylko da, najdokładniej i najwierniej. Tak jest właśnie również teraz.
Informuję więc, że plac Krakowski (który dziś w swej pierwotnej postaci już nie istnieje) miał kiedyś kształt wydłużonego trapezoidu, o wymiarach swych nierównoległych i nierównych boków mniej więcej 200, 150, 70 i 40 metrów. Ciągnął się z zachodu na wschód wzdłuż całej długiej, tylnej fasady neoklasycystycznego gmachu Teatru Skarbkowskiego i dalszej po nim zabudowy, niemal aż do stóp wznoszącego się na wyniosłości pod Wysokim Zamkiem sędziwego kościoła Matki Boskiej Śnieżnej. No i przyjmował na swój obszar wloty placu Gołuchowskich (którego był przedłużeniem) oraz kolejno ulic: Rutkowskiego, Krakowskiej, Kościelnej, Żółkiewskiej, Sternschussa i Aszkenazego, Nazwy tych dwóch ostatnich ulic dowodnie świadczą o, wspomnianym tu już przeze mnie uprzednio, głównym, etnicznym., że tak to określę, charakterze Krakidałów.
Można zaś ten plac nazwać (z pewną, oczywiście, przesadą) najgodniejszą enklawą całego, rozległego obszaru Krakidałów. Po pierwsze dlatego, że znajdował się na nim pierwszy we Lwowie stały bazar targowy, w postaci rozczłonkowanej w planie budowli o żelaznej konstrukcji, w której wnętrzu siedemdziesiąt pięć stanowisk zajmowali rzeźnicy - niewątpliwa, zachowując naturalnie wszelkie proporcje, arystokracja placu Krakowskiego. A po drugie - z uwagi na wspomniany już, a wynikający z jego usytuowania, "wizytówkowy" charakter tego placu.
Na samym zaś placu ciągnęły się rzędy straganów i ław z wyrobami, noszącymi dawniej nazwę bławatnych, dziś zaś nazywanymi znacznie mniej pięknie i o wiele prozaiczniej - tkaninami lub materiałami włókienniczymi wszelkiego rodzaju. Były tu one w wielkim wyborze, dostarczane prosto z fabryk i na ogół bardzo tanie. Miały jednak pewną istotną wadę: były nadzwyczaj liche, czyli, zgodnie z charakterem tego targowiska, po prostu tandetne. Co jednak wcale nie przeszkadzało w ożywionym nimi tutaj handlu.
Na placu Krakowskim handlowano jednak także czymś znacznie nobliwszym i szlachetniejszym. Czym? Niechże na to pytanie wyczerpująco i kompetentnie odpowie Lew Kaltenberg fragmentem swojej wspomnieniowej książki Ułamki stłuczonego lustra:
"Krakidały mieściły w sobie kilka czarodziejskich czworoboków, w których budy zawalone były Stosami starych książek. I nie tylko starych. Ale przede wszystkim tu właśnie w morzu przeróżnej makulatury, pochodzącej ze zbankrutowanych czytelni i bibliotek pływały rzadkie rarytasy. Ileż razy szczupły zarobek asystencki tonął tu niemal bez reszty. Ileż wspaniałych znalezisk dokonywało się w budzie Nachuma Rudego czy na straganie Miśka Brodacza. Miśko, o typowości bardzo wyraźnie kinderskiej, wraz ze swoją przyjaciółką, dość jeszcze zalotną, choć bardzo spłowiałą damą o jednoznacznej przeszłości, miewał na straganie rzeczy wyjątkowe i trudne do dostania. (...) Przedostając się od strony ulicy Słonecznej na Krakidały, było niemożliwością ominięcie tego stoiska. Jeżeli się szło nawet do znajdującej się obok, ale nieco wciśniętej w głąb jednego z czworoboków budki, która należała do Motla Italiańca, musiało się obejść przynajmniej róg szerokiego straganu. Piętrzyło się tu wszystko bez wyboru - luźne stronice elzewirów obok zeszytów "Jacka Texasa", "Sitting Bulla" czy "Sherlocka Holmesa", nieocenionych roczników "Naszego Kraju", szacownych tomów "Monumentów" Bielowskiego.
Miśko handlował dość swoiście: jeżeli targ z upartym klientem cokolwiek się przedłużał, a on sam był akurat usposobiony źle - umiał wypuścić wiązkę takich stówek, od których baraniały nawet przekupki sprzedające m precle i buchty, chrupiące bułki i placki z cebulą. Ale też jeżeli, ku dużemu zadowoleniu. Misko uzyskiwał bez większego zachodu cenę, jaką wziąć pragnął, dawał wspaniałomyślnie dodatek. Byłoby grubym nietaktem zlekceważenie takiej wspaniałomyślności. Można było otrzymaną premię wyrzucić po drodze, jeżeli był to jakiś śmieć, ale wziąć ją od Miśka należało. Raz był to jakiś zeszytowy kryminał, wyrwana nie wiadomo skąd ilustracja, ale czasami... Sam dostałem na dodatek bardzo piękny, choć cokolwieczek przybrudzony szkic Dębickiego do ilustracji Legend Niemojewskiego. Motl Italianiec, czy też, jak czule wolały go damy z zatłoczonego budkami placu. Piękny Motio, miał inne obyczaje. Czarny i chudy, rzeczywiście przypominał włoskiego lazzarone. Ale przezwisko zdobył dlatego, że ze swoim wspólnikiem porozumiewał się - gdy chodziło o ceny - po włosku. Był to jegomość o ambicjach psychologa, skrzętnie notujący w pamięci nawyki i narowy klienta, obserwujący bacznie jego zachowanie wobec tak czy inak olśniewającego towaru. Piękny Motio był poza tym czytelnikiem przysięgłym wszelkich nowości literackich. Prowadził ze mną dyskursy na temat i Jasieńskiego, i Wandurskiego, zabawnie interpretował Peipera, który "bardzo się stara, ale co robić, jak mu nie wychodzi?". Bez zastrzeżeń wielbił jednego tylko pisarza i dziwił się, że nie wszyscy podzielają jego przywiązanie do Kraszewskiego.
Nachum Rudy i Pesio Zabołotny należeli do doświadczonych i szczwanych wyg bukinistycznych. Przy nich wszyscy inni mieli znaczenie co najwyżej płotek. Z pogardą traktowali detal, dostarczając spore ilości książek według od dawna prowadzonych, opatrzonych adresami rozdzielników wszystkim miejscowym rekinom bibliofilskim.
Krakidały to była podszewka prawdziwego antykwarycznego handlu, jego kulisy i potrosze kuchnia. Zasadniczo szanujący się nabywca wolał księgarnie, których właściciele niejednokrotnie zaopatrywali się właśnie na Krakidałach, zwłaszcza gdy chodziło o tomy dodatkowe, głównie jednak o numery brakujące w zdekompletowanych rocznikach czasopism".
Opuszczamy już plac Krakowski, udając się teraz w wyobraźni na oddalony o kilka zaledwie minut plac Solskich. Podążymy tam przez krótką uliczkę o mało powabnej nazwie - Rzeźnia i położony tuż za nią niewielki plac - także Rzeźni. Obie te nazwy nie symbolizowały bynajmniej przemysłowej lub handlowej specjalizacji tego fragmentu Krakidałów, upamiętniając jedynie starą rzeźnię, stojącą tu ongiś nad odkrytą wtedy jeszcze Pełtwią.
I oto już plac Solskich, położony między ulicami Słoneczną i Pełtewną. Zanim o nim opowiem - proponuję znowu chwilę rozważań natury onomastycznej, czyli nazewniczej.
Otóż plac ten we wszystkich przewodnikach po Lwowie i na wszystkich planach tego miasta sprzed drugiej wojny światowej występował pod tą nazwą jakby nieoficjalnie, czasem w nawiasach pod całkiem inną nazwą. Oficjalnie bowiem nazywano go wcześniej, od roku 1871, Targowicą Zbożową, a później, już w bieżącym stuleciu aż do września 1939 r. - placem Zbożowym. Wszyscy zaś mieszkańcy Lwowa gwizdali, że się tak wyrażę, na te nazwy, nazywając omawiany plac na Krakidałach po staremu (po bardzo staremu...) placem Solskich.
Wyjaśniam; Solscy, był to ród, który w XVIII i XIX w. wydał niemało pozostających w służbie lwowskiego Magistratu różnych urzędników. Między innymi rajcę i burmistrza Lwowa w trzeciej ćwierci XVIII w., pana Marcina Solskiego - "posesora Żubrzy i Skniłowa, pana kamienicznego i mocno pieniężnego, a przy tym obywatela dobrego i szczerego, miastu pieniędzy pożyczającego" - jak go scharakteryzował Franciszek Jaworski w swej książce O szarym Lwowie. Marcin Solski także "wraz ze stanami i narodami miasta uchwalał i podpisywał na ratuszu w roku 1772 rezolucję do austriackiego generała Hadika i pierwszego austriackiego gubernatora Galicji Pergena, że miasto Lwów nie może przysięgać nowemu rządowi, a chce pozostać wierne najjaśniejszemu królowi polskiemu. Stanisławowi Augustowi" (to także cytat z książki Jaworskiego).
Ten to Marcin Solski oraz inni Solscy z jego rodu przed nim i po nim byli kolejno posiadaczami wspomnianego, przedmiejskiego Jeszcze wtedy kawałka gruntu. I z tej właśnie przyczyny nosił on miano swych właścicieli - powszechnie był znany jako plac Solskich. Nawiasem zaś mówiąc, już po drugiej wojnie światowej miałem zaszczyt i przyjemność poznać znakomitego potomka tego rodu, dr. Tadeusza Solskiego, i bardzo sobie tę znajomość ceniłem. Pan Tadeusz Solski, wówczas jeden z największych kolekcjonerów polskich ekslibrisów, był wtedy kierownikiem Zakładu Grafiki (a może Gabinetu Rycin? - nie pamiętam, niestety, nazwy) Biblioteki Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu. Cieszę się, że mogłem Mu w owym czasie w trybie lwowskiej i zbierackiej solidarności oddać kilka drobnych przysług - zresztą z hojną wzajemnością.
Powróćmy jednak do lwowskiego placu Solskich. Dopiero w roku 1871, ze względu na pełnioną przezeń nową funkcję - miejsca handlu zbożem, nazwano go Targowicą Zbożową. Po wielu latach, już w nowym, dwudziestym stuleciu, zmieniono w tej nazwie "targowicę" na "plac". Co z tego jednak, skoro dla wszystkich lwowian i tak przez dwa stulecia pozostawał i pozostał placem Solskich - inaczej go nigdy nie nazywali. Co to znaczy siła przyzwyczajenia i przywiązania do tradycji... Nie jedyny to zresztą bynajmniej przykład podobnego tradycjonalizmu w lwowskim nazewnictwie.
Tradycjonalizm tradycjonalizmem, plac Solskich był jednak, niestety, zawsze - co tu kryć - okropnie zaniedbany i wręcz obskurny. Znakomity gawędziarz o "dawnym i wczorajszym Lwowie" (to przejrzysta aluzja do tytułu )ego książki), powołany tu już przeze mnie Franciszek Jaworski, nazwał ów plac bez obsłonek "biednym, beznadziejnym, zapomnianym, w odwieczne błoto wkopanym, bezpańskim zaułkiem".
Powiedziane to zostało mocno i bezlitośnie, taki jednak był ów plac przez oczne dziesiątki lat. Trochę (ale tylko trochę) się to zmieniło po zasklepieniu Płynącej obok niewonnej Pełtwi oraz potem, w dwudziestym już wieku, jednakże nie tak znowu wiele na lepsze. A jak ów nieszczęsny plac wyglądał w "naszych" latach trzydziestych? Byłem na nim pod koniec owych lat raz czy dwa razy zaledwie - i oto co z tego zapamiętałem.
Był wówczas powszechnie we Lwowie znanym i osławionym miejscem sprzedaży wszelkiej starzyzny. Można tu było nabyć za tzw. "psi pieniądz" dosłownie wszystko - od każdego rodzaju śrubki za marne kilka groszy, poprzez rozmaite, nieco tylko droższe, stare żelaziwo wszelkiego gatunku, typu i przeznaczenia, dziesiątki rodzajów oraz fasonów ubrań i butów męskich, damskich i dziecinnych o różnym stopniu znoszenia i zużycia, aż po również dziesiątki okazów kulturalnego towaru - obrazów najróżniejszej wartości: od straszliwych, przeraźliwie kolorowych kiczów, aż po niewątpliwie wartościowe dzieła wybitnych nieraz malarzy.
Słów parę o tych ostatnich artykułach handlowych na placu Solskich. Handlujący obrazami z reguły nie miał zielonego pojęcia o ich rzeczywistej, artystycznej wartości. Wyceniał sprzedawany malunek według ustalonej przez siebie samego wartości... ramy danego obrazu. Rama bowiem, a nie ujęte w nią zamalowane płótno, była dlań rzeczywiście czymś konkretnym, dającym się wymiernie ocenić. Powiadano wtedy, przed dziesiątkami lat, we Lwowie, że na placu Solskich nieraz zakupiono wartościowe obrazy znanych malarzy zaledwie po trzy, a bywało, że nawet po dwa ówczesne złote... Z tym naturalnie, że handlarzowi zostawiano wspaniałą, suto wyzłoconą ramę takiego obrazu, która miała dla niego wartość co najmniej dziesięciu złotych...
I jeszcze ostatnia informacja o placu Solskich, po którym od dawna śladu już nie ma. Wtedy, kiedy jeszcze plac ów istniał, znajdowało się na nim aż trzysta pięćdziesiąt budek i straganów z wszelką tandetą (i z cennymi czasem obrazami...). Pochodzenie tej tandety nie zawsze było znane, nikt jednak nigdy tego nie dochodził - ani klienci, ani policja. Ceny na różne sprzedawane tam artykuły były nie tyle umowne, ile najzupełniej dowolne. Gdy sprzedawca żądał za coś, na przykład, dziesięć złotych (bardzo duży pieniądz wówczas), można mu było proponować nawet złotówkę. Handlarz bynajmniej nie obrażał się i po tradycyjnym, zajadłym targowaniu, oddawał sprzedawany towar za... półtora złotego. Aż przyjemnie było tam handlować...
No, i wreszcie trzecie, jeżeli mogę się tak wyrazić, jądro tego zadziwiającego, handlowego mikrokosmosu, jakim były sławetne Krakidały: plac Teodora. Od placu Solskich dzieliły go dosłownie kroki, leżał bowiem po przekątne) w stosunku do niego, między ulicami Pełtewną, Miodową, Starotandetną i Węglaną. Moi drodzy współziomkowie - czy czujecie (nieco z tyr11 przesadzam, oczywiście) specyficzny, niepowtarzalny "smak" i jedyną w swoim rodzaju, równie nieodtwarzalną "woń" tych nazw? Gdzież jeszcze, w którym starym mieście, znaleźć można podobny zestaw nazw?
No, i do tego ta intrygująca nazwa placu... Co za Teodor, dlaczego właśnie Teodor? Wówczas, przed laty, nie miałem o tym pojęcia, sądząc tylko niefrasobliwie, że tą odimienną nazwą placu uczczono zapewne jakąś znaną tu, lokalnie zasłużoną w czymś lub dla czegoś osobistość o takim właśnie imieniu. Nie wiedziałem też wcale, że w spisie ulic przy popularnym planie Lwowa autorstwa W. Horbaya ów zagadkowy Teodor ma przed swoim imieniem zaszczytny kwalifikator... "święty". Gdybym zresztą nawet o tym wiedział, tez by mi to nic właściwie nie mówiło. Bo niby dlaczego tu, we Lwowie, augerechnet (jak u nas mawiano) właśnie święty Teodor?
I dopiero po wielu, wielu latach moje prowadzone w odniesieniu do rodzinnego miasta urbanistyczne studia doprowadziły mnie do jakże prostego, wcale nie odkrywczego stwierdzenia, że tu właśnie, gdzie znajduje się ów plac, stała ongiś, w trzynastym jeszcze stuleciu, jedna z prawosławnych cerkwi pierwotnego, ruskiego, książęcego Lwowa - właśnie pod wezwaniem św. Teodora. O, niezmożona siło lwowskiej tradycji!
Skoro już wiemy, skąd właściwie patron placu Teodora... - o, przepraszam: świętego Teodora - wspomnijmy, jak ongiś ten plac funkcjonował. Ponieważ był wybitnie wyspecjalizowany pod względem handlowym, jego codzienne, gorączkowe życie zaczynało się bardzo wcześnie, właściwie jeszcze ciemną nocą. Wtedy to rozpoczynał się tu targ owocowy. Wszystkie niemal krajowe owoce, zanim dostały się do setek sklepów, owocarni i cukierni całego Lwowa, tu właśnie były rozdzielane i sprzedawane przez hurtowników detalistom.
O godzinie piątej nad ranem hurtownicy musieli tu zawsze podejmować niełatwą decyzję: czy resztę pozostałych owoców sprzedać detalistom za jakąkolwiek cenę i wreszcie odespać zarwaną noc, czy też pozostać na placu, oczekując spóźnionych kupców, którym tej nocy zarywać się nie chciało, albo też samym zostać teraz detalistami i drobnymi porcjami sprzedawać swój towar. Zazwyczaj pozostawali na placu aż do trzeciej lub czwartej po południu, gdyż dwunastogodzinny dzień pracy nie był dla nich niczym nadzwyczajnym, chyba że jakieś sezonowe, delikatniejsze owoce zaczęły im się "w oczach" psuć, wtedy sprzedawali je wcześniej, na gwałt i za byle co. I na to też właśnie często liczyli amatorzy tańszego towaru. Targ owocowy nie był bynajmniej jedyną specyficzną cechą placu św. Teodora. Drugą, równie istotną oraz będącą szczególną osobliwością handlową tamtego Lwowa był targ bitego drobiu. W każdy czwartek i piątek. Jak rok długi, jeżeli tylko dopisywała odpowiednia, bezdeszczowa pogoda - nad całym placem i Jego szeroką okolicą unosiły się gęste chmury pierza. Była to oznaka intensywnego handlu drobiem, który bity na prowincji, był potem zwożony w workach i skrzyniach do Lwowa, właśnie tutaj, na ten plac.
Dostarczano go zaś nie oskubanego z piór dlatego, ponieważ takie skubanie zupełnie się prowincjonalnym hodowcom drobiu nie opłacało z uwagi na niezwykle niskie ceny drobiu na wspomnianym placu. W pewnym starym, lwowskim przewodniku znalazłem informację, że kurczaka kupowano tu w detalu za jednego zaledwie złotego, podczas gdy w śródmieściu jego cena była dwukrotnie wyższa. Tutejsi zaś sprzedawcy drobiu dla zabicia czasu w denerwującym oczekiwaniu na kupujących i z powodowanego tym napięcia uspokajali swe rozkojarzone nerwy gorączkowym wyrywaniem pierza ze swego towaru. Na skutek tego przez wspomniane dwa dni w tygodniu cały plac św. Teodora i jego szeroka okolica dosłownie tonęły w gęstych chmurach pierza. Poza tym drób oskubany był oczywiście droższy od nie oskubanego. Placowa opłata magistracka od każdej sprzedawanej kury wynosiła dziesięć groszy - równowartość dwóch dużych bułek...
Centralny targ owoców oraz takiż targ drobiu nie były wszystkimi specjalnościami placu św. Teodora. Uzupełniała je najtańsza w całym Lwowie sprzedaż mięsa, którą prowadziło tu aż stu pięćdziesięciu rzeźników, a raczej tyleż ich żon. Jak się dowiedziałem ze wspomnianego informacyjnego źródła, kilogram wołowiny kosztował u nich zaledwie 50-60 groszy, czyli połowę tego, co za to samo płacono w śródmieściu, np. w hali targowej na placu Halickim. Na placu św. Teodora mięso było jednak oczywiście gorszego niż tam gatunku, no bo na Krakidałach jak tandeta, to tandeta... Dlatego też tutejszą, okazyjną sprzedaż mięsa wykorzystywała tylko kleparowska i zamarstynowska biedota. Przeważnie zaś biedota katolicka, gdyż liczna w tej okolicy biedota żydowska miała do swej dyspozycji na tym placu kolejną jego handlową specjalizację, a swoją szczególną kulinarną okazję: targ rybny. Stoisk z różnymi rybami, głównie śledziami (dla uboższych) oraz karpiami i szczupakami (dla zamożniejszych) było tu dwadzieścia pięć.
Mam w moich lwowskich zbiorach ikonograficznych trochę autentycznych, przedwojennych, dokumentarnych fotografii, ilustrujących codzienne życie tego właśnie placu. Na jednej z nich widać szereg straganów z pieczywem, które też tu sprzedawano, dobrze na zdjęciu widocznej, miejscowej biedocie oraz zamiejscowym wiejskim babom z charakterystycznymi tobołami w białych płachtach na plecach. Na pierwszym planie fotografii typowy lwowski batiar-gazeciarz usiłuje sprzedać tu swoje gazety.
Na drugim znakomitym zdjęciu dwie stare, handlujące rybami Żydówki zachwalają swój towar szabasowy, wyciągany przez nie rękami wprost z wielkich beczek. Na trzeciej fotografii grupka już z samego swego wyglądu podejrzanych osobników obstąpiła kręgiem niewielki stolik - z pewnością odchodzi tutaj popularna hazardowa gra w "trzy karty". Na zdjęciu czwartym...
Dajmy jednak temu już spokój, nie budźmy duchów... Przecież to, co na swych mistrzowskich zdjęciach uchwyciła znakomita lwowska fotograficzka, pani Janina Mierzecka, która mi owe zdjęcia w wiele lat później ofiarowała do moich zbiorów - to od dawna już tylko duchy, widma, mary i fantomy...
Jak zresztą całe owe Krakidały, które tu, na bodaj tylko krótki czas, nieudolnie usiłowałem przywołać...
Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.