Jan Dziedzic

cz.II. - MOJA LWOWSKA WOJNA

cz.I. - LWOWSKIE DZIECIŃSTWO

Z niezwykłą wyrazistością pamiętam ten moment. Zbudzono mnie słowami: — Chodź szybko do radia. Wybuchła wojna. Udzieliło mi się podniecenie przebijające z głosu spikera. Wkrótce stało się wiadome, że o świcie bombardowany był także Lwów. Pojechaliśmy z bratem tramwajem na ulice Gródecką. Niedaleko kościoła św. Elżbiety tłum otaczał małą, dwupiętrową kamienicę ze zburzonym frontem. Mówiono, że zginęła tam kobieta.

Co odczuwałem w pierwszych godzinach i dniach wojny? Dominowało uczucie jakiegoś uniesienia, właściwie zadowolenia, że coś się dzieje, że jestem w środku nurtu, uczestniczę w czymś, co dominuje nad wszystkim. Cóż, miałem 14 lat, co nie jest wiekiem refleksyjnym, któż zresztą wówczas ty w stanie wyobrazić sobie, co czeka nas w najbliższych pięciu latach? Radio stało się nagle najważniejszym przedmiotem w domu. Z głośnika na przemian krzepiące słowa, komunikaty i groźne ostrzeżenia uwaga nadchodzi" lub „przeszedł", przeplatane cyframi koordynat. Ojciec, łapiąc stacje nadające po niemiecku lub francusku, próbował poszerzyć zakres wiedzy o tym, co się dzieje. Chełpliwe komunikaty niemieckie uważano powszechnie za kłamliwe. Oczekiwaliśmy zwycięstw — propaganda na temat papierowych czołgów Hitlera i głodowania Niemców z jednej, a potęgi i sprawności polskiej z drugiej strony, była w ostatnich poprzedzających wojnę miesiącach bardzo silna. Zadaniem chłopców, stało się zdobywanie gazet. Wszystkich, jakie się ukazywały. W miarę upływu dni stawało się to coraz trudniejsze, tytułów było coraz mniej, pod koniec była już tylko dostępna jedna gazeta, chyba „Wiek Nowy" z jedną jedyną stroniczką.

3 września, takie wieści rozbiegały się lotem błyskawicy, naszą opadającą lekko ku parkowi uliczkę Badenich zaczęli przebiegać jacyś młodzi ludzie krzyczący: „Pod konsulat, pod konsulat!" Anglia wypowiedziała wojnę. Willa konsulatu brytyjskiego była gdzieś blisko. Staliśmy w zmierzchu dość długo, aż na balkonie pojawił się ktoś mówiący po angielsku i potem łamaną polszczyzną. Nagrodzono go oklaskami. Śpiewano „Jeszcze Polska", jakiś starszy pan usiłował zaintonować hymn brytyjski, popisując się znajomością słów „God save the King". Wiele osób śmiało się do siebie i płakało z radości. Wydawało się, że koszmar już mija i jest po wszystkim. Pod konsulat francuski już nie poszliśmy, choć wezwania do tego pociągnęły część tłumu.

Obowiązywało zaciemnienie. W latarkach kieszonkowych mieliśmy szkiełka zamalowywane błękitną farbą. Siedziało się po ciemku, bo nie umieliśmy szczelnie przykryć okien czarnym papierem, a nawet najmniejszy błysk i ognik papierosa wywoływał protesty. Wśród sąsiadów gromadzących się na podwórku kamienicy krążyły już pierwsze opowieści o szpiegach, dających lotnikom niemieckim sygnały błyskiem latarek, czy uchylaniem zasłony okna. Szyby jeszcze z ostatnich dni sprzed wybuchu wojny oklejone były na krzyż paskami papieru, co miało je chronić od wybicia podmuchem. Obiektem zazdrości były osoby paradujące z metalową puszką u boku — posiadacze masek gazowych. Wielu takich spacerowiczów widziało się wtedy na ulicach. Ojciec podrwiwał z tego i w maski nas nie zaopatrzył, nie wierzył bowiem w wojnę gazową. Początkowo chodziliśmy do miasta często, już po 1 września byliśmy nawet kilka razy w kinie.

Złe wiadomości — sprawdzaliśmy lokalizację wymienianych w komunikatach miast i miasteczek w atlasie geograficznym — zaczęły się spiętrzać stosunkowo szybko. Któregoś dnia przez nasz dom przewinęła się grupka frontowych oficerów, którą przyprowadził mój stryjeczny brat Ludwik. Był inżynierem-mechanikiem i podporucznikiem rezerwy. Wpadł z gronem kolegów coś zjeść i umyć się. Napełnili dom gwarem i niezwykłością. Rozebrani do pasa moczyli nogi w miednicach rozstawionych w jadalni, szokowało mnie, że chodzili boso po dywanach. Jeden z młodych ludzi — był to syn znanej malarki Zofii Stryjeńskiej — był ranny. Od widoku tej rany pod pachą i przewijania skrwawionych bandaży, prawie zrobiło mi się słabo. Odeszli tak nagle, jak przyszli, walczyli już gdzieś pod Lwowem. Stopniowo narastały trudności z zaopatrzeniem. Mało jednakże z tego utkwiło mi w pamięci, nie przywiązywałem wówczas wagi do tych spraw. Znikły bułeczki z makiem i słone rogaliki, które zazwyczaj bywały na śniadanie, ale kucharka gdzieś kupowała chleb, jajka, mleko, masło, mięso i warzywa. Woźny kancelarii ojca, sprzątający też mieszkanie, Janek zniknął już wcześniej zmobilizowany do wojska i ona przejęła szersze funkcje służącej. Parę razy stawaliśmy do ogonka. Nie były to te ucywilizowane dzisiejsze kolejki* (tekst pisano w latach 1985-1986) z zamawianiem miejsca i swobodnym staniem, pod sklepikiem stał zbity gęsto tłum przytulonych do siebie ciał.

Wykupowano świece, naftę, mydło, sól i zapałki. Gdzieś parę razy wystałem czekoladę, sprzedawano po dwie tabliczki, z których jedną natychmiast pożarliśmy z bratem po obiedzie.

Pewną część wrześniowych dni spędziłem w służbie „Białego Krzyża". Była to organizacja społeczna, która rozwinęła działalność, kiedy na dworzec lwowski zaczęły przybywać pierwsze transporty uchodźców z zachodu. Trafiłem tam za pośrednictwem Bolesława Fijałkowskiego, mego chyrowskiego kolegi, który był ze mną w klasie tylko przez ostatni rok i z którym dość zbliżyliśmy się. Był synem pułkownika ze sztabu garnizonu lwowskiego. W pierwszych dniach wojny dość często dzwoniłem do niego, aż kiedyś otrzymałem dość ostrą reprymendę:
— Jest wojna, to jest ważny telefon, przestań wydzwaniać.

Ale nim to jeszcze nastąpiło, Bolek opowiedział mi, że działa w „Białym Krzyżu" na dworcu głównym i wezwał, aby pójść w jego ślady. Zgłosiłem się zaraz i zostałem przyjęty po przedstawieniu pisemnej zgody ojca. Matka zresztą też nie protestowała. Musiałem w biurze, czy sztabie, w budynku z lewej strony placu zamykającego Aleję Focha, pojawiać się wcześnie rano i jeździłem tam tramwajem, bladym świtem. Otrzymałem opaskę na ramię, umożliwiającą mi kursowanie jako goniec po terenie dworca i jego torowisk, zamkniętych dla zwykłej publiczności. Fakt ten, jak również noszenie opaski, wprawiały mnie w dumę i dawały poczucie ważności i przydatności. Nosiłem i przynosiłem jakieś polecenia do kierowników transportów, prowadziłem chore kobiety i dzieci do gabinetu lekarskiego zainstalowanego w głównej hali, ale — kiedy było trzeba — pomagałem także taszczyć przywożone do rozdziału kosze z pieczywem i kiełbasą, a nawet bańki z mlekiem. Była to działalność męcząca, ale przynosząca zadowolenie i respekt. Spotykałem się często z uwagami dorosłych: „taki mały, a też pomaga". Epizod „Białego Krzyża" skończył się nagle, po silnym bombardowaniu rejonu dworca. Albo po prostu zakazano mi tam chodzić, albo z tych samych względów organizatorzy rozpuścili grupkę pomocników-wyrostków.

Kiedy nadszedł 17 września, nie zdawałem sobie sprawy ze znaczenia tego wydarzenia. W pamięci pozostał mi nastrój przygnębienia, cechujący wszelkie rozmowy i komentarze na ten temat. Powtarzano frazę „cios w plecy" i „nowy rozbiór Polski", ale sporadycznie trafiały się opinie niepoprawnych optymistów, że przekroczenie granic Polski przez Armię Czerwoną jest zamaskowaną formą pomocy dla państwa polskiego. Twierdzący tak nie znali treści triumfalnego artykułu organu NSDAP w Berlinie „Völkischer Beobachter" o znamiennym tytule „Nowe prawo Wschodniej Europy" i stwierdzenia: „z bezgranicznym uznaniem witamy postanowienia Moskwy". Nikt w Polsce w owych dniach nie interpretował paktu Mołotow-Ribbentrop jako manewru, mającego na celu zyskanie przez ZSRR na czasie. 17 września powszechnie uważano za jego konsekwencje i krok uzgodniony w jakichś sekretnych klauzulach jeszcze pod koniec sierpnia. Treść tych tajnych protokołów o podziale wpływów ogłoszona została po wojnie na Zachodzie, nigdy jednak oficjalnie u nas. W ZSRR przez dziesięciolecia fałszowano datę przekroczenia granicy rumuńskiej przez uciekający rząd polski, co miało wspierać tezę o rozpadzie Polski Pisałem już, że wyrosłem w środowisku patriotycznym i nieznane było mi powiedzenie „to ich Polska". Dlatego bardziej intuicyjnie niż rozumowo odebrałem, wkroczenie wojsk Armii Czerwonej na terytorium Polski, jako cios w moją ojczyznę, w moją Polskę, tę, którą dziennik „Prawda" 18 września 1939 r. nazwał „więzieniem narodów".

Chaos informacyjny pogłębił się; już żadna rozgłośnia nie dawała wyczerpujących wiadomości. Nie było wiadomo gdzie jest prezydent Mościcki, rząd, Rydz Śmigły. Głuchy łoskot wybuchów pozwalał domyślać się, że gdzieś na zachód od Lwowa toczy się bitwa artyleryjska. Któregoś dnia pocisk artyleryjski uderzył gdzieś blisko, bo odłamek przebijający szyby wpadł przez okno frontowego pokoju. Ojciec oświadczył, że idzie do śródmieścia zobaczyć co się dzieje. Ubłagaliśmy go z bratem, żeby pozwolił nam pójść razem z nim.

Kiedy schodziliśmy jedną z alejek parku Kościuszki, potocznie zwanego Jezuickim, coś nagle zawyło w powietrzu i zaraz potem nastąpił ogłuszający huk. Zapachniało siarką, a z wysokiego drzewa nieopodal z trzaskiem zwalił się na ziemię wielki konar. Osłupiały patrzyłem przed siebie, gdzie w piasku coś wirowało, wzniecając obłoczek kurzu. Odruchowo dotknąłem tego i z krzykiem bólu natychmiast cofnąłem rękę. Rozpalony odłamek parzył. Poszliśmy dalej, przecinając Wały Hetmańskie, ku Katedrze. Na ulicach nie było prawie przechodniów, jezdnie były puste. Na Halickiej, na murach, wisiały jakieś wilgotne jeszcze od kleju obwieszczenia. Ojciec, który już nie dowidział, kazał mi je czytać na głos. Odbity na hektografie tekst mówił o chwili dziejowej, o nowym rozbiorze Polski i wołał: „Polacy do broni". Pod tekstem widniał podpis generała Mariana Januszajtisa. Byliśmy jedynymi czytelnikami apelu. Ulicą Rutkowskiego dotarliśmy na otwartą przestrzeń Placu Mariackiego.

Jego środkiem, między pomnikiem Mickiewicza a okazałą kamienicą Sprechera, luźną grupą szło kilkunastu żołnierzy. Kolor płaszczy, długie prawie do ziemi i nieobrąbionych u dołu był brązowoszary. Żołnierze mieli wielkie karabiny, zawieszone przez niektórych na ramieniu na zwykłych sznurkach lub broń automatyczną z pojemnikiem na naboje w kształcie dużych jak talerz, płaskich tarcz. Odmienne kształtem od polskich były też ich hełmy. Widniały na nich czerwone gwiazdy. To wyjaśniało nasze początkowe wątpliwości „kto zacz?". Do Lwowa wkraczały oddziały Armii czerwonej. W domu nowa epoka rozpoczęła się „aktem rewolucyjnym". Do mieszkania wtargnęła następnego ranka grupa cywilów z bronią i czerwonymi opaskami. Zwabiła ich wywieszka kancelarii adwokackiej ojca. Organizowali jakiś urząd i zabrali maszynę do pisania. Chcieli też zabrać i dwie pozostałe, ale dali sobie wytłumaczyć, że adwokat musi na czymś pisać. Ojciec, pomny doświadczeń rekwizycyjnych z okresu I wojny światowej, zażądał pokwitowania. Wypisano je kulfonami i cyrylicą. Oczywiście pozostało to świstkiem bez znaczenia. Urząd — to było coś ukraińskiego, związanego z pobliską cerkwią św. Jura — rozpędzono. „Underwood" poszedł gdzieś indziej służyć rewolucji.

Bardzo szybko po wrześniu żegnaliśmy — wszyscy obecni we Lwowie chyrowiacy — starszego kolegę, jednego z trzech braci Szczepańskich. Był maturzystą jednego z ostatnich roczników. Umarł w następstwie ran odniesionych w bojach niedaleko Lwowa, śmierć młodego człowieka, którego pamiętałem jako rosłego, wesołego chłopca o jasnoblond czuprynie, uświadomiła mi, że wojna to coś naprawdę groźnego i bezlitosnego. Stary pan Szczepański, który tak często do Chyrowa przyjeżdżał, że znałem go z wyglądu, szlochał na pogrzebie przejmująco. Przy grobowcu na cmentarzu Łyczakowskim płakało bardzo wiele osób.

Na ustach wszystkich była sprawa wrześniowej klęski. Wśród żołnierzy-uczestników kampanii i całego społeczeństwa powtarzano opinie nieżyczliwe na temat dowództwa, a przede wszystkim Rydza Śmigłego, któremu wszyscy mieli za złe, że opuścił pole bitwy i uciekł wraz z rządem do Rumunii, ale również na temat kadry oficerskiej, przede wszystkim zawodowej. Z goryczą mówiono o „kaście pułkowników" i ich wyścigu ku granicy na szosie zaleszczyckiej, nadmiernym przywiązaniu przez oficerów uwagi do wyglądu ich mundurów, glansu butów, brzęku szabel i ostróg, wykorzystywaniu w garnizonach przez panie kapitanowe, majorowe i pułkownikowe żołnierzy do domowych posług i nagannym traktowaniu ordynansów. Z perspektywy lat stwierdzić trzeba, że w tych nieprzychylnych generalizacjach z pierwszego okresu szoku, tkwiły elementy usprawiedliwiające potępienie. O bohaterstwie zademonstrowanym przez wielu dowódców na Westerplatte, w obronie Warszawy i Helu, bitwie kutnowskiej, czy pod Kockiem, wiedziano niewiele lub prawie nic, w pamięci pozostawały obrazy przedwojennych stosunków w wojsku. Autor wspomnień zawodowego oficera okresu międzywojennego, późniejszy generał dywizji i ofiara represji stalinowskich Józef Kuropieska, człowiek o poglądach lewicowych, nawet sympatyzujący z komunizmem, pisząc o pierwszych latach swojej służby pomija niemal całkowitym milczeniem prostych żołnierzy, jak gdyby była to tylko bezimienna masa, służąca do „dawania w kość". Za lepszego uważa tego, kto to bezwzględnie praktykował.

Z jesieni 1939 r. zapamiętałem narastające trudności żywnościowe, coś co przedtem wydawało mi się niewyobrażalne. Zaczęło być trudno z cukrem, mydłem, kartoflami i mąką. Ze sklepów zniknęło właściwie wszystko. Trafnym posunięciem okazała się szybka wyprawa brata do Chyrowa po nasze zimowe płaszcze. Dotarł tam jeszcze przed usunięciem Jezuitów z Zakładu. W moim płaszczu dochodziłem prawie do końca wojny, kiedy już przerobiono go na kurtkę. W sklepie odzieżowym na Halickiej, którego właściciel Żyd znał ojca, kupiono mi na zapleczu garnitur. Był ze wspaniałej wełny, uszyty na kogoś bardzo niskiego wzrostu. Musiał długo wisieć niesprzedany, miał bowiem nieco staromodny krój. Cierpiałem z tego powodu i wyglądałem jak stary-maleńki.

Były dwie przyczyny zniknięcia towarów: oczekiwanie przez właścicieli „nacjonalizacji", jak nazywano ich wywłaszczanie, oraz masowe wykupywanie wszystkiego co się dało, przez ludzi przyjeżdżających ze wschodu. ZSRR był w owych latach krajem biednym, nękanym brakami w zaopatrzeniu. Przyjezdni wyróżniali się strojem. Nosili ubrania z lichych materiałów, dziwne rogate kaszkiety z guzikiem na czubku, kobiety ubierały się w berety w jaskrawych kolorach lub chustki na głowę, zamiast pończoch nosiły skarpetki do kostek. Zimą strój damski charakteryzowały płaszcze o wysokich kołnierzach, moda z mego wczesnego dzieciństwa. Prawie wszyscy zakładali walonki, na które nakładano gumowe kalosze. Przedwojenna Polska musiała być w ich oczach jakimś „Eldorado". Ponieważ wmawiano im, że była to kraina nędzy i wyzysku, twierdzili, że towary w sklepach leżały przedtem „na pokaz".

Osobliwym paradoksem było to, że „Sowjeci" — tak ich wówczas powszechnie nazywano — ciągnięci za język przez ciekawskich lwowiaków znali na temat kondycji swego kraju dwie stereotypowe odpowiedzi:
— „U nas wsiewo mnoho" lub „U nas charaszo". Komentowano to, że najwyraźniej kazano im tak mówić. Być może wskutek tego właśnie wśród ludności Lwowa oraz licznych uchodźców z innych części Polski, których miasto było pełne, wytworzył się do przybyszów ze wschodu stosunek nieco kpiąco-żartobliwy; traktowanie z przymrużeniem oka, bardziej lekceważące niż nienawistne. Nie bez winy były tu ich „duchi", wody kwiatowe o duszącym, intensywnym zapachu, którymi przybysze zza Zbrucza, zwłaszcza oficerowie — zlewali się obficie. Żartowano we Lwowie, że to też na rozkaz, celem wykazania nam autochtonom, że przywykli do życia „kulturno". Tak oczywiście nie było, bo Rosjan po smudze woni można było odróżnić na ulicy jeszcze po wojnie. Moda na owe „duchi" minęła i ich opary rozwiały się gdzieś w latach sześćdziesiątych.

Popularnym zwrotem owych czasów było „prodaj czasy", niekiedy w bardziej groźnej formule „dawaj czasy". To ostatnie oznaczało rabunek. Sojuz nie miał jeszcze rozwiniętego przemysłu zegarków i przedmiot ten był obiektem szczególnego pożądania, zwłaszcza zegarki na rękę. Niektórzy Rosjanie kupowali zegarki kieszonkowe, przerabiane do noszenia na przegubie przez sprytnych zegarmistrzów. Wyglądało to niezwykle okazale. Na bazarze, czyli tzw. tandecie, która przeżywała w latach 1939—1941 okres rozkwitu, była bowiem tradycyjnie ulubionym miejscem handlu Rosjan, krążyła opowieść, jak lwowskie batiary oszukiwały chętnych nabycia zegarka. Wręczano kupującemu zegarek kompletnie zepsuty, on przykładał go do ucha, a w tym momencie ktoś stojący obok nie otwierając ust zaczynał uderzać zębami imitując cykanie. Ale może to był tylko złośliwy dowcip. Po wojnie radzieckie zegarki zupełnie dobrej jakości pojawiły się w Polsce i wszyscyśmy je nosili.

Opisany stosunek do przybywających do Lwowa coraz liczniej obywateli radzieckich, a działo się tak mimo ograniczeń w ich podróżach i utrzymaniu kontroli na dawnej granicy, trwał do samego czerwca 1941, niezależnie od wydarzeń groźnych, ponurych i tragicznych, które ludność, zwłaszcza polską, na tych terenach spotkały.

Jesienią 1939 r. w następstwie całkowicie lipnego głosowania i „99-procentowej woli" przyłączenia się, Lwów został inkorporowany. Fala przyjazdów nasiliła się. Zaraz pierwszej zimy otrzymaliśmy taką rodzinę na kwaterę. Przeznaczono dla niej pokój mój i brata, my zaś spaliśmy w gabinecie nieczynnej kancelarii ojca. Lokatorem został lejtnant z oddziałów stacjonujących na cytadeli, nazwiskiem Chwaszczewskij. Dopatrywaliśmy się w tym polskości i szlachectwa, ale przeczył ze śmiechem. Był Ukraińcem ze wsi z okolic Charkowa, ale mieliśmy kłopoty ze zrozumieniem go. Język ukraiński zza Zbrucza różnił się dość znacznie od tego, którym mówili Rusini i z którym byliśmy jako tako osłuchani. Lejtnant był początkowo sztywny i nieufny, zapewne uważał nas za niepoprawnych burżujów i panów. Wprawił nas na początku w stan osłupienia, zalewając wodą pomieszczenie ubikacji. Czy z powściągliwości, czy niewiedzy, wybrał to miejsce do głębszych ablucji, ochlapując się od stóp do głów wodą z sedesu, pomimo że łazienka z wanną i piecykiem gazowym była obok. Nie chcieliśmy dopuścić myśli, że w swym dotychczasowym życiu naprzód na wsi, a potem w koszarach, nie zetknął się z czymś takim jak sedes. Swe onuce noszone w butach o miękkich cholewach układających się w obwarzanki suszył na sznurku, zawieszonym wokół pieca.

Piec ten zresztą wkrótce omal nie stał się przyczyną tragedii. Kiedyś bowiem Chwaszczewscy, a „żinka" lejtnanta przyjechała z Kijowa w głębokie mrozy z 2-tygodniowym noworodkiem na ręku, napalili w nim, używając obok własnego drewna, także naszego węgla i zbyt wcześnie zasunęli tzw. szyber. Pokój kwaterunkowy przylegał do jadalni i szczęściem w porę dosłyszeliśmy dobiegające z niego jakieś niezwykłe chrapanie, czy rzężenie. Para młodych ludzi była już nieprzytomna, o trupio bladych twarzach, jedynie niemowlę spało spokojnie, widać tlenek węgla jeszcze do niego nie dotarł. W panice, jaka zapanowała po otwarciu szeroko okna, przypadło mi zadanie wezwania lekarza. Lepiej, rozumowaliśmy, jeśli przybędzie rosyjski lekarz wojskowy. Pędziłem na cytadelę co tchu w nadziei, że przyprowadzę go natychmiast. Tłumaczenie każdej z kolei wyższych szarż wszystkiego od początku, począwszy od wartownika przy bramie, trwało tak długo, że wydawało mi się wiekiem. Nareszcie usłyszałem:
— No, malczik, idi domoj. Doktor prijdiot.

Lekarz przybył po trzech godzinach. Chwaszczewscy byli już przytomni, choć mocno osłabieni. Przepisano im — wierzcie lub nie — smarowanie czoła słoniną. Lejtnant i „żinka" nie zdawali sobie sprawy, że otarli się o śmierć. Jemu to zresztą nie na wiele się przydało. Wkrótce potem, wśród szlochów i zawodzeń, acz bez pożegnania — najwyraźniej przestrzegał wymogów tajemnicy wojskowej — odjechał na front fiński, skąd bardzo szybko przyszło zawiadomienie, że poległ. Sławna i „Niepobiedimaja Armia" dostała tam niezłe baty, o czym oczywiście „Czerwony Sztandar" nie pisał. Po latach zgadało się na ten temat z pewnym entuzjastą ZSRR. Dowodził z powagą, że dopuszczono do tego celowo, aby zmylić Niemców, skłonić ich do ataku i przez to zadać śmiertelny cios faszyzmowi. Paranoiczny ten wywód cytuję na dowód, jak daleko sięgać może ludzkie zaślepienie.

Owdowiawszy, żinka zwinęła toboły, powiązała je sznurami, sołdaci wrzucili je na ciężarówkę i porucznikowa zniknęła z naszego pola widzenia. Wtedy dopiero dowiedziałem się, że zaraz po przyjeździe, w najgłębszym sekrecie, ochrzciła swe dziecko w katedrze świętojurskiej. Rodzicami chrzestnymi byli nasza kucharka i mój brat. Po szybkim wyjeździe Chwaszczewskiej kwatera pozostała niezasiedlona. Sowieci byli dla nas czymś samym w sobie egzotycznym. Cóż dopiero mówić, kiedy ulicami miasta prowadzono w kierunku koszar grupy rekrutów z Azji. Skośnoocy ludzie w wojłokowych butach, przybrani w czerwone, różowe lub pomarańczowe chałaty w paski i wyszywane rogate czapeczki bez daszków, przykuwali oczy przechodniów. Idąc przyglądali się nam z ciekawością.

Zdumiewające, jak mało przez okres dwóch lat 1939—1941 miałem kontaktów z Sowietami. Którejś zimy wybrałem się na narty do parku Stryjskiego i zjeżdżając ze stromej górki wpadłem w krzaki, tak że ich ostre gałęzie pokaleczyły mi policzki i nos. Wracając spotkałem młodego żołnierza:
— Poraniłsa? — spytał uśmiechając się od ucha do ucha i pogładził mnie po głowie.
Innym razem żołnierze przyszli do naszej szkoły w odwiedziny i zostałem jako prymus wyznaczony do grupy towarzyszącej im w zwiedzaniu. Byli w rubaszkach przepasanych solidnym pasem, pachnieli koszarowym zapachem juchtu i dziegciu. Uśmiechali się po ludzku i życzliwie, ale nie potrafię powiedzieć co myśleli patrząc na nas, polską młodzież, tak różną strojem i zachowaniem od nich.

W szkole... Pierwotne nadzieje, że wszystko zostanie jak było i możliwy będzie powrót do Chyrowa rozwiały się nader szybko, lecz już jesienią 1939 r. szkoły otwarto i przystąpiłem do nauki w III klasie gimnazjum, w pobliskim gmachu szkolnym. Było to IV Gimnazjum Męskie przy ulicy Nikorowicza prowadzącej do ulicy Sapiehy blisko kościoła św. Marii Magdaleny. Klasa nasza rychło jednak po ujednoliceniu systemu szkolnego z systemem 10-latek przemianowana została na „VII". Bolałem nad tym, że po ośmiu latach nauki w szkole znajduję się w klasie siódmej, ale pocieszeniem stał się fakt, że brat, który był na rok przed maturą, chodził do klasy dziesiątej.

Zespół nauczycielski był niezmieniony i — jak się wydaje — zdeterminowany prowadzić nas wedle dotychczas obowiązujących wzorów. Z czasem jednak weszły w życie nowe programy, co dotyczyło zwłaszcza takich przedmiotów jak historia czy geografia. Wkroczyłem w nieznane mi całkowicie rejony, poznając dzieje i zabytki Scytów, podbój Syberii przez Kozaka Jermaka, czy dzieje Gruzji, zapoznawano mnie z nowym spojrzeniem na historię starożytną, z którego wynikało, że najistotniejszym wydarzeniem w Rzymie był bunt Spartakusa, stanowiący próbę skruszenia fazy niewolniczej ludzkości i utorowania jej przejścia do następnego, Wyższego etapu rozwoju. Historia Polski znikła z programów. Z czasem z grona nauczycielskiego ubył katecheta, a pojawili się nauczyciele języków rosyjskiego i ukraińskiego. Nasza szkoła pozostała zakładem o polskim języku nauczania, jednakże wprowadzono po sześć lekcji tygodniowo ukraińskiego i rosyjskiego. Pierwszego nauczał nas doktor Kuchta, zawodowy pedagog czujący się Rusinem i rozkochany w utworach Szewczenki, Iwana Franko czy Łesi Ukrainki. Rosyjskiego uczył nas uchodźca z Warszawy nazwiskiem Mosze Bojm, który stał się szybko głównym aktywistą politycznym ciała profesorskiego. Spotkałem go raz po hojnie pod innym nazwiskiem w Warszawie, jako znanego teoretyka marksizmu-leninizmu.

Bojm był zresztą znakomitym pedagogiem i części swoich uczniów potrafił zaszczepić zrozumienie piękna języka rosyjskiego. Należałem do nich. Do dziś pamiętam strofy:
„Ja pamiatnik siebie wozdwig
Czudiesnyj, wiecznyj
Metałłow twierże on i wysze piramid
Ni grom jewo nie słomit bystrotiesznyj
I wriemieni polot jewo nie sokruszit ..."
co jest przekładem bodaj Dzierżawina czy Karamzina horacjańskiej ody „Exegi monumentum aere perenius ...".

Wspominam też, że kiedy Bojm czytał z Gorkiego słowa:
„Burja, skoro grianiet burja
Wied' strastna grianiet buri..."
przechodził mnie dreszcz i gotów byłem wierzyć w potęgę rewolucji. Liryczne brzmienie wierszy Puszkina budziło mój zachwyt. Bojm lubił mnie, bo szybko i dobrze uczyłem się rosyjskiego, nie kalecząc go, w przeciwieństwie do innych, złym akcentem. Raz jednak skazał mnie na kozę. Przestępstwo polegało na domalowaniu szwedzkich bród i wąsów, a także hełmów, na fotografii jakichś przodowników pracy czy służby żołnierskiej w gazecie, w którą oprawiony był zeszyt.
— Za wypracowanie Dziedzic dostaje celująco, za rysunki świadczące o nieposzanowaniu człowieka radzieckiego spędzi cztery godziny po lekcjach w klasie — zakomunikował Bojm.
Coś, jak przypięcie krzyża za waleczność i rozstrzelanie za niesubordynację. Jak się zdaje, chryja wybuchła, kiedy mój zbezczeszczony zeszyt wpadł w ręce politruka szkoły, węszącego za nieprawomyślnością. Był to facet w fioletowym ubraniu z flaneli na szlafroki, o głowie rewolucyjnie ostrzyżonej do skóry. Kompletny tuman. Musiał to być jeden z tych, o których piszący o Lwowie lat 1939—1941 z zupełnie przecież innej optyki niż ja, Jerzy Putrament, stwierdził /Pół wieku, t. II „Wojna"/: „te kadry, które tu przybyły? Oczywiście władze żądały od poszczególnych obwodów najlepszych. Ale który gospodarz chętnie odda najlepszego pracownika? Chyba anioł".

Nauczycieli miałem w tej szkole znakomitych. Polskiego nauczała pani doktor Janina Garbaczowska, późniejsza profesor na UMCS, rysunków, w których byłem nadal beznadziejny, malarz Zygmunt Radnicki, niemieckiego — Gerard Pohl. Ten ostatni był zacności człowiekiem, choć nie dbał o siebie i kiedy patrzyłem na plamy na jego spodniach w okolicy rozporka robiło mi się słabo. On to właśnie na samym początku, jak tylko nastał politruk, wziął mnie na stronę, sugerując, abym odpruł złociste galony mego chyrowskiego mundurka, który nosiłem. Zostało coś, co było identyczne z tym, co nosili porewolucyjni Chińczycy. Naszym historykiem był doktor Roman Meybaum czy Mejbaum, któremu przypadło w udziale uświadamianie nas w zakresie tego, co dziś objęte jest w szkołach religioznawstwem, czy wychowaniem obywatelskim. Raz na Wielkanoc, był to już chyba rok 1941, spędzono całą szkołę do sali gimnastycznej. Byłem ciekawy, jak Meybaum wybrnie ze swego zadania. Mówił o jajku jako symbolu odradzania się życia, powstawania czegoś nowego. Uchylić kapelusza. Zawsze cenię ludzi inteligentnych. Ten siwy pan, elegancki w swym garniturze koloru bordo przypomniał mi się, kiedy po paru latach słuchałem pogadanki oficera polityczno-wychowawczego dla podchorążych:
— Radzieccy lotnicy latają wysoko — mówił — wzbijają swe samoloty tak jak nikt na świecie. Pytano ich po powrocie: tam, wysoko w niebie widzieliście Boga? Nie, nie widzieli, bo Boga nie ma.

Na razie daleko jednak do podchorążówki. Nie uczyłem się zbyt dużo, ale mimo to natychmiast w tej szkole zostałem gwiazdą. Świadczyło to o wysokim poziomie Chyrowa. Przewyższałem kolegów wiedzą w rozmaitych dziedzinach, zwłaszcza w algebrze. Rola prymusa miała też inne strony. Kiedy założono przy szkole organizację młodych pionierów, co stanowiło przedsionek Komsomołu, nie było mowy, abym mógł do niej nie wstąpić. Profesor Pohl, do którego udałem się z wątpliwościami, rozwiał je, mówiąc:
— Drogie dziecko, nie zapominaj, że jest woj na i pamiętaj, że my Polacy jesteśmy w szczególnej sytuacji — my, nauczyciele, zakładający Komsomoł i organizację pionierską i wy, uczniowie, których do niej wyznaczamy. I oto w „czerwonym kąciku" — takie coś z portretem Stalina zawieszonym na ścianie obitej czerwonym materiałem zainstalowano w szkole stałem wraz z innymi w szeregu w białej koszuli i powtarzałem słowa przyrzeczenia, oczywiście po rosyjsku:
— Ja junyj pijonier torżestwienno obieszczaju [...] służit’ Sowietskomu Sojuzu.
Politruk szkoły założył mi na szyję czerwoną chustkę „gałstuk" z klamrą z wygrawerowanym sierpem i młotem, na co odpowiedziałem pionierskim uniesieniem dłoni nad czoło. Było to już w okresie, kiedy wprowadzono dla ludności obowiązek pobierania „paszportów", czyli dowodów osobistych, stwierdzających fakt obywatelstwa ZSRR. W kręgu ludności polskiej, w którym się obracałem, nie uważano tego aktu w najmniejszym stopniu za wiążącą deklarację i przyjmowano go ze wzruszeniem ramion. Ostatecznie nikogo rzeczywiście o zdanie nie pytał, a wojna trwała. Wierzyliśmy w słuszność sprawy i godną postawę zachodnich sojuszników Polski.

Jako członek organizacji pionierskiej w gałstuku wystąpiłem raz na zewnątrz — w pochodzie pierwszomajowym 1941 r. Obecność była oczywiście obowiązkowa i sprawdzana. Już otrzaskaliśmy się po trosze z egzotycznym obyczajem noszenia na kijach w czasie pochodów kwiatów z kolorowej bibułki i — na skomplikowanych i ciężkich nosidłach — portretów przywódców politycznych, ale czułem się nieswojo, kiedy wręczono mi umieszczony na kiju wizerunek Szczerbakowa, wówczas członka Biura Politycznego WKP/b/. Swoją drogą, kto dziś wie, kim był ów Szczerbakow? W zwartej grupie zeszliśmy do śródmieścia i w czasie zamieszania na Wałach Hetmańskich w rejonie teatru przekazałem swój kij jakiejś dziewczynie z innej szkoły. Musiała być entuzjastką, ucieszyła się bowiem i dziękowała mi serdecznie. Była uczennicą jednej ze szkół żydowskich. Aktywność pionierska wyrażała się również w gazetce ściennej. Pierwszy artykuł do niej napisałem z okazji rocznicy urodzin Juliusza Vernego, zaczerpnąwszy dane z encyklopedii. Artykuł był podpisany kretyńskim pseudonimem „Jo vel Hed".

Miałem nowych kolegów. Moja przyjaźń z koprymusem klasy Stasiem Zierhofferem przyniosła nieoczekiwany zwrot w moim życiu, o czym szerzej wkrótce. Zbliżyłem się również z kilkoma innymi chłopcami. Jeden z nich nosił nazwisko Mikuli i był wnukiem pianisty i kompozytora Karola Mikulego, obok nazwiska którego zwykło wymieniać się słowa „uczeń Chopina". Mikuli mieszkał bardzo blisko nas na rogu ulicy Ujejskiego i miał nieprzebrane zapasy używanych znaczków pocztowych z ostatnich lat Austro-Węgier.

W szkole zbliżyłem się bardzo z Mikołajem Roztworowskim, który do końca swego, przerwanego przedwczesną śmiercią życia, używał imienia Nik. Jako chłopiec imponował mi powagą i zdolnością do analizy, był dla mnie partnerem do dyskusji na wszelkie tematy: od sytuacji międzynarodowej począwszy, po moralne, literackie i wszelkie inne. Dorastający chłopcy często w ten sposób ćwiczą swój intelekt. Po wojnie spotkałem Nika w Warszawie jako dziennikarza i działacza PAX-u. Pozostał swej instytucji wierny w okresach, kiedy odchodzili z niej inni rozczarowani intelektualiści. Został nawet redaktorem naczelnym „Kierunków". Karierę jego przerwały jakieś komplikacje rodzinne czy miłosne, co zmusiło go do porzucenia wszelkich stanowisk i zaszczytów. Wkrótce potem umarł nagle na serce. W Warszawie spotykaliśmy się raczej sporadycznie. Nie zmieniał się prawie wcale — zawsze uprzejmy, uśmiechnięty, życzliwy, nieco arystokratycznie chłodny.

Innym kolegą, u którego bywałem w domu, był Petry, syn dyrektora programowego rozgłośni lwowskiej. I on przeżył, został potem lekarzem gdzieś na Śląsku. Zginęli zapewne dwaj moi inni bliscy przyjaciele -Żydzi- Meergrün i Grünberg. Pierwszy pochodził z żydowskiej biedoty, był wysoki, niedźwiedziowaty i cechowało go bardzo pogodne usposobienie. Byłem kiedyś w jego rodzinnym domu na pograniczu Zamarstynowa, za torami kolejowymi. Dom był chasydzki, religijny, matka w peruce. Przez Meergrüna poznawałem obyczaje i folklor żydowski, nauczył mnie kiedyś przekleństwa w języku jidysz, twierdząc, że jest ono najstraszniejsze, jakie może istnieć. Brzmiało to coś jak „A magszty mojsz zołsdy wejren" i stanowiło życzenie wobec antagonisty, aby pokryły go wrzody. Grünbaum pochodził z inteligencji zasymilowanej. Obaj bardzo dobrze się uczyli.

Ukulturalniałem się poza szkołą. Kiedy wznowił we Lwowie swą działalność teatr, staliśmy się namiętnymi widzami, zwłaszcza przedstawień operowych. Bilety, wzorem innych miast ZSRR, były tanie, toteż wykupywaliśmy czasem jedną z lóż. Wyprawy operowe były imprezą młodzieżową — z kolegami chyrowskimi, odnalezionymi we Lwowie — przyjaciółmi brata Pawła — Moysą, do czasu aresztowania jego ojca, i ich kuzynami Paygertami. Małgosia Paygert, późniejsza zakonnica, przez pewien czas była obiektem westchnień mego brata. Z oper zapamiętałem „Traviatę", „Aidę" i „Eugeniusza Oniegina", z baletów „Jezioro Łabędzie" i „Dyla Sowizdrzała", ze sztuk teatralnych zespołu grającego po polsku — żadnej. Z wydawnictwa zawierającego streszczenie wszystkich oper i baletów uczyłem się fabuł, w przekonaniu, że jest to niezbędnym atrybutem młodego człowieka o aspiracjach kulturalnych.

Ponadto — czytałem. Była to moja mania, rozpoczęta dostępem do biblioteki w Rabce. Tym razem było jeszcze łatwiej, bowiem pod nami wypożyczalnię książek prowadziły dwie sędziwe panie Chołoniewskie. Chodzenie tam jednak wymagało samozaparcia, bowiem jedna ze staruszek cierpiała na dolegliwość wydzielania jakiejś straszliwej woni, od której robiło mi się mdło. Niemniej jednak skorzystałem wiele. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie przeczytałem tylu dzieł światowej literatury.

Brat mój chodził w roku szkolnym 1939/1940 do ostatniej klasy, po ukończeniu której rozpoczął I rok studiów na medycynie. Z jego rocznika zapamiętałem Jerzego Broszkiewicza, niskiego wzrostem, o wielkiej głowie, który już wówczas zażywał sławy tego, który pisze. Zawsze otaczał go krąg wielbicieli-satelitów. Chyba był aktywny w założonym przy szkole Komsomole. Po wojnie osiadł w Krakowie, wydał kilka niezłych książek.

W pierwszym roku szkolnym gimnazjum pozostawało męskim, w drugim jednak, w ramach ujednolicania systemu ze szkolnictwem radzieckim, zrobiono je koedukacyjnym. Nieco zjeżeni i z głupimi uśmieszkami przyszliśmy do klasy, w której były już dziewczyny. Początkowo dokonał się samoczynny podział i trzeba było polecenia, by się to pomieszało. Po dwóch tygodniach już nikt nie pamiętał, że było kiedykolwiek inaczej.

Z dziewcząt zapamiętałem tylko jasną blondynkę z długimi lokami, Zuzannę Szklarską. Podkochiwałem się w niej, a może dla fasonu dążyłem, aby traktowano ją jako „moją dziewczynę". Potem tylko raz, kiedy po ucieczce z Niemiec odwiedziłem Lwów, zadzwoniłem do Zuzy i spotkałem się z nią w topolowej alei ulicy Akademickiej. Mieliśmy w klasie także kilka miłych Żydóweczek. Jak wspomniałem, przyjaźń ze Stasiem Zierhofferem okazała się brzemienna w skutki. Latem czy wczesną wiosną 1940 r., kiedy dalsze pozostawanie we Lwowie mego ojca wydawało się zagrożeniem, odwiedzili nas jego rodzice, oferując przyjęcie mnie do siebie dla przetrzymania złych czasów.

Niezbędna jest tu dygresja i szersze naświetlenie sytuacji, która stworzyła przesłanki decyzji wyjazdu ojca ze Lwowa. Po wrześniu 1939 r. ojciec nie powrócił do adwokatury. Nie wiem, czy była to decyzja świadoma, narzucona, czy faktyczna. Izbę Adwokacką rozwiązano, przestały działać sądy, w których występował, wszelki walor straciły przedmioty sporów, w których uczestniczył jako prawnik — pisałem już, że był cywilistą i jego klientela rekrutowała się głównie z kręgu banków, przedsiębiorstw i przemysłowców naftowych i drzewnych. Pozostaliśmy bez dopływu środków do życia, zwłaszcza po wywłaszczeniu ziemi w Chlebowicach, oraz willi na Długosza. Ojciec podjął ze swych kont w banku pewne sumy pieniędzy w złotych polskich, nie okazał się dość przezorny, by zamienić je na dolary czy franki szwajcarskie. Polski pieniądz ogłoszono wkrótce nieważnym. Środkiem obiegowym stały się czerwonce, jak na Ukrainie nazywano ruble. 66-letniemu prawnikowi, który całe życie przeżył w war­unkach panowania prawa, a w tym i poszanowania prawa własności, sytuacja powstała po ustaniu działań wojennych nie mieściła się w głowie.

Zresztą —jak całe ówczesne polskie środowisko we Lwowie — żyliśmy w najgłębszym przekonaniu o tymczasowości nowo powstałego porządku. Świadczy o tym fakt przeprowadzenia wśród ludności głosowania nad swym przyszłym statusem, wyłonienia organów i ich prośba o przyłączenie do ZSRR. Z okresu tego pozostało mi jedynie wspomnienie, jak niechętnie przyjąłem słowa Mołotowa na temat państwa polskiego, wypowiedziane w dniu 31 października na sesji Rady Najwyższej: „Należy wskazać na fakt militarnego rozgromienia Polski i rozpadu państwa polskiego. Koła rządzące Polską ogromnie chełpiły się „potęgą" ich państwa i „walecznością" jego armii. Okazało się, że wystarczy najpierw uderzenie wojsk niemieckich, a następnie Armii Czerwonej, aby nic nie pozostało z tego pokracznego bękarta Traktatu Wersalskiego, który istniał jedynie z ucisku narodowości niepolskich". Przemówienie to zostało wydrukowane Po polsku w „Czerwonym Sztandarze". Mołotowa, ministra spraw zagranicznych czy nawet premiera ZSRR, uważało się wtedy po prostu za wspólnika Niemiec hitlerowskich, a ZSRR za państwo zaborcze, maskujące się jedynie retoryką narodowościową.

Uczucia i nastroje łatwiej można pojąć sięgnąwszy do zszywki ówczesnej prasy. Jej ton i język, nota bene fatalny, czasem humorystyczna polszczyzna, dwubarwna optyka widzenia: superlatywy wobec wszystkiego co radzieckie (pisało się jeszcze wtedy „sowieckie"), a przede wszystkim Stalina i jego współpracowników i pełna negatywnych przymiotników, pogardy i często nienawiści charakterystyka wszystkiego pozostałego, pogłębiały obcość. Dla nas młodych drukowane teksty były raczej przedmiotem prześmiewek i bardziej wyrazem słabości niż siły.

Obcości zewnętrznych form, z którymi nikt nigdy się w Polsce nie spotykał, było wiele. W setkach tysięcy egzemplarzy rozplakatowano skład i wizerunki przywódców sowieckich — Biura Politycznego KC WKP/b/. Sama nazwa „Biuro Polityczne" wydawała się nielogiczna. Biuro po polsku to był pokój, miejsce urzędowania. Przyzwyczajaliśmy się do słów „prezydium" i rzadziej używanego „plenum". Gorzki dowcip „zlituj się wielki Boże, bo co plenum to gorzej" datuje się z dużo późniejszej epoki — lat osiemdziesiątych. Z plakatu tego patrzyły twarze nalane, często wąsate, wszystkie jednakowo fotografowane en face, bez uśmiechu i wyrazu,

o nieruchomym spojrzeniu. Zwracał moją uwagę z powodu imienia i nazwiska szef NKWD Ławrentij Beria i wysoko umieszczany relatywnie młody grubas Malenkow. Odkrywanie „białych plam" ujawniło, że obok Mołotowa i Kaganowicza odegrał on kluczową rolę w realizowaniu przez Stalina masakr przeciwników. O tym oczywiście nie wiedziałem, ale gdyby ktokolwiek powiedział, że w pół wieku potem Malenkow umrze jako cerkiewny dziadek przesiadujący po kruchtach, to miałbym to za dobry dowcip. Za zły — ewentualne ujawnienie, że Stalin szachował wszystkich swoich najbliższych współpracowników aresztowaniami czy to żon, czy członków rodzin i bliskich! Są sprawy, które się w głowie ludzkiej nie mieszczą.

Ojciec pozostawał na uboczu wszystkiego. Któregoś dnia — było to jeszcze przed inkorporacją — przyszła byle jak zadrukowana kartka urzędowa. Było to powiadomienie o zebraniu obywateli — „mitingu" w wielkiej sali Teatru Skarbkowskiego. Rozpoczęły się konsultacje: iść, czy nie iść? — bowiem podobne kartki otrzymało wielu innych znanych w mieście przedstawicieli inteligencji. Ojciec zdecydował, że pójdzie razem z moim bratem. Miting okazał się spotkaniem z Nikitą Chruszczowem, przybyłym z Kijowa I sekretarzem WKP/b/ Ukrainy. Zaproszeń rozesłano Wówczas tysiące, lecz nikt nie sprawdzał ani nie odnotowywał obecności. Ojciec z bratem z trudem dopchali się w pobliże wejścia do sali, z której dobiegały głosy przemówień i okrzyki „Haj żywe". Zawrócili więc do domu. Po paru dniach jeden ze znajomych ojca, jakiś aktywista z BBWR opowiadał, że na spotkaniu zatrzymany został przez policję w cywilu wyprowadzony z sali. Kazano mu wejść do osobowego samochodu, u drzwi którego stanął żołnierz w błękitnej czapce wojsk NKWD. Pan ten nie mógłby prawdopodobnie nigdy opowiedzieć swej przygody, gdyby nie to że zachował zimną krew. Spróbował on klamki z drugiej strony samochodu a przekonawszy się, że drzwi są niezamknięte wysiadł przez nie i zmieszał się z tłumem.

Aresztowania były już wtedy na porządku dziennym. Na prowincji a potem we Lwowie, na pierwszy ogień poszli pracownicy policji, prokuratury i sądów. Objęły one następnie działaczy politycznych przedwojennej Polski, członków — jak pisały gazety — partii burżuazyjnych. Było to w praktyce szerokie pojęcie, bowiem wśród aresztowanych wymieniano PPS-owców, a nawet komunistów. Powtarzano informację o uwięzieniu znanego poety komunistycznego Władysława Broniewskiego. Z czasem utarło się przekonanie, że nie wystarczy być „burżujem", właścicielem ziemskim — oficjalna nazwa „obszarnikiem", właścicielem przedsiębiorstwa, fabryki, czy nawet sklepu, dyrektorem banku, by stać się potencjalnie kandydatem do więzienia. W prasie i w przemówieniach na mityngach gromiono obszarników i kapitalistów oraz „sługusów pańskiej Polski". Dużo można by pisać na temat warunków i traktowania więźniów. Jest dostatecznie wiele opublikowanych wspomnień. Pogwałcenie wszelkich praw obywatelskich i prawa międzynarodowego było totalne.

Ludzie aresztowani na ogół przepadali bez wieści, często na długie lata lub na zawsze. Informacji nie udzielano ani w NKWD, ani w więzieniach, przeciekały one nielegalnie przez strażników lub grypsy. Najpotworniejszą dolegliwością więzień było ich przepełnienie. Zwolnienia były rzadkością. Samo aresztowanie było już niejako wyrokiem skazującym.

Pewien mieszkaniec Lwowa, prawnik, posiadał w domu egzemplarz radzieckiej Konstytucji, którą nazywano stalinowską i o której pisano, że „pod jej słońcem życie jest szczęśliwe". Kiedy NKWD przyszło po niego, człowiek ów wydobył ten dokument i domagał się respektowania przepisów w kwestii rewizji i pozbawienia wolności. Na oczach sołdatów enkawudzista przedarł Konstytucję swego kraju i powiedział:
— Wot tiebie konstitucija, wrag naroda.

Miliony ludzi, w tym my uczniacy lwowscy, śpiewały na całe gardło:
„Sziroka strana majaradnaja
Mnogo w niej polej i gor i riek
Ja drugoj takoj strany nie znaju
gdie tak wolno dyszit czełowiek".

Mówienie na czarne — białe i na odwrót było wtedy regułą. Plugawienie pojęcia Konstytucji występowało i później. Więzień okres bierutowskiego, Włodzimierz Lechowicz, w pośmiertnie ogłoszonych wspomnieniach o doznawanych zniewagach i torturach podaje, że „konstytucji nazywano będący w stałym użyciu bykowiec spleciony z metalowych prętów i obciągnięty skórą. Równocześnie lubiano powoływać się na Konstytucję jako dokument legalizujący władzę.

Lwów pierwszego roku wojny pełen był uchodźców. Były to osoby, które do naszego miasta przygnały działania wojenne oraz zmiana stosunków politycznych i społecznych. Granica z okupowaną przez Niemców częścią polski była zamknięta i wiele rodzin zostało rozdzielonych. Nie istniała łączność telegraficzna ani telefoniczna. Z czasem zaczęły przenikać do Lwowa pierwsze informacje z Krakowa, Warszawy i innych miast. Stały się wiadome masowe wysiedlania Polaków z terenów przyłączonych do Reichu i pierwsze poczynania okupanta na terenie Generalgouvernement. poznaliśmy pojęcie „Reichsdeutscher" i „Volksdeutscher". Z radia znaliśmy relacje w sprawie aresztowania zwabionych na zebranie profesorów UJ, osadzonych następnie w obozie koncentracyjnym Sachenhausen. Z czasem nadchodzić zaczęły pierwsze listy — sporadyczne i idące miesiącami wskutek cenzury. Listy przychodziły ze znaczkami poczty polskiej, brutalnie przestemplowanymi hitlerowską „gapą" i hackenkreutzem.

Z okazji Chyrowa wspomniałem o kolegach nazwiskiem Wolff. Kazimierz, kolega brata i Andrzej, ten, który rozpalił we mnie nadzieje na członkostwo w tajnej organizacji młodych katolików, zjawili się we Lwowie, jako uchodźcy z Warszawy. Ich ojciec był zamożnym człowiekiem, dyrektorem, czy jednym z dyrektorów przedsiębiorstwa przemysłowego. Był to bardzo wysoki, o sylwetce światowca mężczyzna po czterdziestce. Pani Wolffowa była piękna i równie elegancka. Kiedy otrzymali z Warszawy wiadomość, że ich mieszkanie na ulicy Kopernika ocalało - postanowili wracać. Legalnie okazało się to niemożliwe, podjęli więc decyzję o przejściu „zieloną granicą", gdzieś na Lubelszczyźnie.

Skończyło się to tragicznie, granica bowiem w lutym, kiedy wyruszyli, nie była zielona, lecz biała. Ówczesna zima była śnieżna i wyjątkowo mroźna. Pan Wolff zaziębił się, dostał zapalenia płuc i zmarł przed osiągnięciem celu. Pogrzeb odbył się w makabrycznych okolicznościach, synowie pomagali w kopaniu grobu w przemarzniętej ziemi, a ciało trzeba było upychać w przykrótkiej trumnie. Wrócili do Lwowa. Kilka miesięcy Potem wdowa z synami podjęła kolejną próbę, tym razem bardziej na północy. W czasie nocnej przeprawy przez Bug łódź przewróciła się i w następstwie wpadnięcia do wody z kolei pani Wolffowa umarła na zapalenie płuc. Chłopcy dotarli do Warszawy. Ze względów spadkowych chłopcy zostali adoptowani przez babkę, przyjmując nazwisko Zdzienicki. Kazio (Skaziupas) dostał się do Oświęcimia, ale przeżył obóz. Był po wojnie dziennikarzem sportowym, wyspecjalizowanym w sprawach motoryzacji. W następstwie jakiegoś konfliktu wyemigrował w latach siedemdziesiątych i straciłem kontakt z nim na długo. Młodszy Andrzej zaraz po wojnie osiedlił się we Francji, skąd przeniósł się do RPA.

Był rok 1984. Na występy do Hiszpanii przybył studencki zespół pieśni i tańca „Słowianki". Za kulisami, w sali dawnego ministerstwa kultury w Madrycie (dziś jest tam ministerstwo obrony) przedstawiono mnie dyrektorowi zespołu. Był nim człowiek niewiarygodnie wysoki, jak mi potem powiedział 2,03 m wzrostu! Kiedy zaczął mówić, zadzierając głowę przyjrzałem się jego twarzy. Wydała mi się znajoma, więc krzyknąłem:
— Skąd ja pana znam?
Podał mi wizytówkę. Figurowało na niej nazwisko Wolff-Zdzienicki. Był to syn Kazia. Dzięki uzyskanemu adresowi i nawiązanej korespondencji dowiedziałem się, że od kilkunastu lat przebywa w Południowej Afryce i pracuje w Durbanie jako administrator szpitala. Na miejsce emigracji wpłynęła obecność tam Andrzeja. Ten ostatni zmarł przed kilku laty i prochy jego sprowadzono na Powązki. Z Kazimierzem Wolffem-Zdzienickim po dziś dzień wymieniamy listy. Marzyłem, że uda mi się go jeszcze kiedyś odwiedzić. Przytaczam ten lwowsko-madrycko-afrykański epizod na dowód, jak dziwnymi drogami chodzą ludzkie losy. Powracam jednak do sytuacji we Lwowie. Niektórym „bieżeńcom" przekroczenia granicy udawały się, inni trwali w oczekiwaniu. Jakoś latem 1940 r. gruchnęła po Lwowie wiadomość o przyjeździe niemieckiej komisji repatriacyjnej dla uchodźców wojennych. Przed willą, która mieściła biura misji, utworzyła się gigantyczna, wielotysięczna kolejka, powstawały listy kolejności, rozpoczął się handel miejscami. Komisja, zanim nie zamknęła podwojów i nie wyjechała, załatwiła kilka tysięcy spraw i tyleż osób wyjechało legalnie do GG. Listy zgłoszeń Niemcy pozostawili władzom radzieckim i posłużyły one za podstawę do wyjazdów w zgoła przeciwnym kierunku. Cechą charakterystyczną owej sprawy było, że wśród zgłaszających się znalazło się wiele osób pochodzenia żydowskiego. Wspominam o tym, ponieważ — zwłaszcza krótko po wojnie — słyszało się nieprawdziwą, generalizującą opinię, że cała ludność żydowska nie tylko z zadowoleniem powitała klęskę Polski, ale z zapałem, a nawet nadgorliwością zaoferowała swe usługi nowym władzom, przybyłym w ślad za Czerwoną Armią. Jak zwykle, generalizacje są uproszczeniem.

Pod okupacją niemiecką holokaust i fizyczna eksterminacja Żydów jeszcze się nie rozpoczęły, koncepcje gett i komór gazowych kiełkowały dopiero w Berlinie, ale grabież mienia, restrykcje i upokarzanie Żydów aż do ekscesów w postaci obcinania bród chasydom przez zabawiających się w ten sposób członków Wehrmachtu, były już na porządku dziennym. Decyzje o próbie przejazdu na tamte obszary były więc czymś znamiennym. Nie chcę jednak powiedzieć, że była to wśród Żydów postawa masowa.

Bez wątpienia — dotyczy to zarówno Zachodniej Ukrainy, jak nazwano tę inkorporowaną część Polski, jak i Zachodniej Białorusi, a następnie, po wchłonięciu razem z Litwą i pozostałymi republikami bałtyckimi także Wilna — można powiedzieć, że dla części społeczności żydowskiej, zwłaszcza z kręgów niesasymilowanych, internacjonalistyczna retoryka sowiecka wydała się atrakcyjna. Można mówić o zasadniczej różnicy w podejściu do władzy sowieckiej ze strony Polaków, którzy ją poza małymi wyjątkami odrzucali, a Żydów. Część z nich dojrzała szansę życiową we współpracy z nową władzą, wielu, często bez dostatecznego wykształcenia, zapełniło redakcje prasowe i radiowe, co znalazło zresztą odbicie w fatalnej ich polszczyźnie; niemało osób oddało niestety swe usługi NKWD. Dalszym z kolei ciągiem, tragicznym i strasznym w skutkach tego następstwem, była sytuacja jeśli idzie o UB, prokuraturę i sądownictwo już w Polsce Ludowej lat powojennych, aż po rok 1956. W mojej szkole, i nie tylko, z reguły młodzież żydowska przejęła rolę wszelkiego rodzaju „aktywistów" w nowych organizacjach.

Julian Stryjkowski, który tej kwestii poświęcił w połowie lat osiemdziesiątych wydaną w drugim obiegu powieść, lansuje tezę, że u podstaw tych zachowań jego rodaków leżał strach. Być może tak w jakimś stopniu było. Problem jednak z dystansu półwiecza widzę bardziej złożonym. Sądzę, że hasła ustrojowe ZSRR, zwłaszcza internacjonalizm, naturalne dążenie do zapełnienia próżni powstałej wskutek chłodu i powściągliwości ze strony społeczeństwa polskiego, katolickiego i patriotycznego, zranionego współpracą Moskwy z hitlerowskim agresorem i deklaracjami o państwie polskim i odrzucającego ekstremalne formy bezbożnictwa, a także reakcja na lata przejawów antysemityzmu w Polsce dwudziestolecia, również odegrały swą rolę.

Pamiętać wreszcie należy o tym, że lewica komunistyczna nie bez powodu przez jej przeciwników była określana pogardliwym mianem „żydo-komuny". Udział Żydów w szeregach tej partii był masowy. Lewica ta, mimo rozwiązania partii i masakr, których właściwego znaczenia nie rozumiano, ani czystki jej szeregów, powitała Armię Czerwoną entuzjastycznie. Jest to pewien fenomen psychologiczny, którego nie rozumiem, ale najwyraźniej wszelkie decyzje z Moskwy większość członków rozwiązanej KPP przywykła przyjmować jako nieomylne, słuszne i nie podlegające dyskusji, nie mówiąc o krytyce. Wszystko, co służy rewolucji światowej jest dobre, partia — siła przewodnia pierwszego w świecie państwa, socjalistycznego — nie może się mylić, a genialny Stalin wie co robi — to był ten rodzaj argumentacji i rozumowania.

Do tego punktu jestem gotów posunąć mą tolerancję i wytłumaczenie sobie takich postaw. Poza granicą mej tolerancji natomiast znajdowało się kupowanie za dobrą monetę ówczesnych sowieckich propagandowych haseł o wzajemnym respekcie, dobrych stosunkach, a nawet wypisywanie peanów ... na temat przyjaźni „radziecko-niemieckiej". Coś takiego było szczytem bezwstydnej służalczości. Coś takiego nie wyszłoby chyba spod pióra żadnego Polaka. A miało to miejsce. Niech się na ten temat wypowiadają inni pamiętnikarze, czy nawet historycy tego okresu.

Postacią sztandarową współpracy z władzą sowiecką stała się we Lwowie Wanda Wasilewska. Nie była Żydówką, ojciec jej był wybitnym działaczem socjalistycznym, ona sama — polską pisarką. Wyznaczona została — słowo „wybór" byłby tu nie na miejscu, choć organ był teoretycznie wybieralny — do Rady Najwyższej ZSRR i jako deputowana uważana była za czołową prominentkę.

Wasilewska miała wszakże usta zamknięte na wszelkie przejawy niepraworządności i krzywdy wyrządzane Polakom. Po wybuchu wojny 1941 r. i ataku niemieckim, Wanda Wasilewska rychło wystąpiła w mundurze pułkownika Armii Czerwonej. W moim przekonaniu to właśnie wyjaśnia jej postawę z lat 1939-1941 we Lwowie.

Ośrodkiem prominenckim niższego szczebla stał się Związek Pisarzy, instytucja dająca ilustrację, jak w systemie działają przywileje. Mieścił się on w pałacyku Bielskich przy ulicy Kopernika i był instytucją ruchliwą. Szaleli tam w charakterze aktywistów Adam Ważyk, Leon Pasternak, Stanisław Jerzy Lec oraz niejaka Elżbieta Szemplińska, okrzyczana po wojnie, jeśli się nie mylę, renegatką, bowiem udzielała się propagandowo z frankistowskiego Madrytu. I tu udział pisarzy pochodzenia polskiego czy ukraińskiego był stosunkowo nikły. Ale działali literaci o nazwiskach takich, jak Rafał Len, Aleksander Dan i wielu innych. Nazwiska te zapewne były pseudonimami osób pochodzenia żydowskiego, jak Lec, Wat, Hen, czy Lem, które weszły autentycznie do polskiej literatury. Problemem rozważanym w kołach młodzieży polskiej było, zwłaszcza pierwszej jesieni, czy iść przez „zieloną granicę", to jest przedzierać się na Węgry i dalej. I w domu stało się to tematem rozmowy. Mnie skreślono z rozważań jako zbyt młodego, ojciec przeciwny był eskapadzie Pawła, jako zbyt ryzykownej. Wolał go widzieć kończącego szkołę. Potem problem wycichł, w związku z uściśleniem granicy. Kontrola jej stała się niema' doskonała. Wkrótce potem wypłynął problem pierwszych deportacji.

Na terenach zajętych przez Armię Czerwoną były to wydarzenia, które wstrząsały opinią publiczną i dramatycznie wpłynęły na życie i losy wielu mieszkańców. Pierwsza fala, wiosną 1940 roku, na ogół ominęła Lwów, bowiem objęła prowincję. Deportowano rodziny osób aresztowanych a także, zwłaszcza na Polesiu i Wołyniu, rodziny polskich osiedleńców. Pamiętam, że mówiło się wtedy, że osiedleńcy niemieccy na terenach etnicznie ukraińskich nie zostali objęci akcją. W kilka tygodni później podobna akcja została przeprowadzona we Lwowie. Zabierano przede wszystkim rodziny aresztowanych. Z kręgu bliskich znajomych objęła ona dwa przypadki: rodzinę chyrowskiego kolegi brata Julka Konopackiego, który potem poległ pod Anconą, oraz bliską przyjaciółkę mojej matki _- panią Romańską z jej córką Danutą. Mąż Romańskiej był aresztowany już dawniej i pozostałe w mieszkaniu kobiety ostrzegano, by zmieniły adres. Pani Romańska zareagowała w sposób typowy, pytając: — A co zrobię z meblami?

Przez tę meblową mentalność wielu ludzi straciło życie lub skazało się na nieopisane cierpienia. Romańskie pisały później do matki z zesłania, a korespondencja nawiązała się stosunkowo szybko, że będąc w psychicznym szoku i nie zdając sobie sprawy co się dzieje, wyszły z domu z minimalną ilością rzeczy. Skutki tego były — pisały — straszne, nie miały z czego się wyprzedawać, ani co założyć na siebie. Pani Romańska, jeśli pamiętam, nie wytrzymała ciężkich warunków i zmarła. Danusia, studentka czy absolwentka romanistyki, pracowała brodząc w potokach krwi w rzeźni, mając na nogach zdobyte jakimś cudem kalosze. Wywożono ludzi wedle list. Odbywało się to w ten sposób, że pod dom zajeżdżała odkryta ciężarówka, do mieszkania wchodził patrol NKWD nakazując spakowanie się. Z tego co opowiadano, zdarzały się wypadki okazywania przez sołdatów pomocy, a nawet czegoś w rodzaju współczucia. Radzili, by brać najwięcej rzeczy, zwłaszcza ciepłych, uspokajali i kołysali płaczące dzieci, a na błaganie i protesty odpowiadali z typową rosyjską uległością wobec losu, która często przebija z kart rosyjskiej literatury i którą niedawno Jewtuszenko nazwał upokarzającą: —
- Nu, cztoż, niczewo nie podiełajesz. Prikaz!

Nie słyszało się natomiast przy wywózkach o przypadkach brutalności czy przemocy. Kogo nie było na liście, zostawiano. Ciężarówka ruszała, jadąc pod inne mieszkanie i wypełniona już, z żołnierzami pilnującymi takiego transportu przy burtach, kierowała się na tereny kolejowe, gdzie na bocznicach między Dworcem Głównym a stacją Persenkówka stały już składy wagonów-tiepłuszek. Formowanie pociągu trwało czasem dwa dni i więcej, były więc próby uzyskania zwolnienia bliskich i interwencji nawet u Wandy Wasilewskiej. Bardzo rzadko jednak takie próby przynosiły rezultaty, choć słyszało się o sporadycznych przypadkach, głównie prostowania pomyłek.

W kolejnych fazach wywózek zniknął z ulic Lwowa nasz sąsiad, sędziwy hrabia Cieński. Była to charakterystyczna postać dzielnicy: latem i zimą chodził w powiewnej brązowawo-zielonej lodenowej pelerynie. Wywieziono też hrabiów Bielskich, do których kiedyś zanosiłem jakiś list na najwyższe piętro ich pałacu przy ulicy Kopernika, zajętej przez Związek Pisarzy. Kontrast między gwarnym pełnym ludzi hallem a milczeniem pobladłych osób, do których przyszedłem, utkwił mi w pamięci.

Lwów przeżył po tej pierwszej, jeszcze dwie czy trzy fale deportacji z których jedna z największych objęła tak zwanych bieżeńców, czyli osoby zarejestrowane na listach opisanej już kolejki do niemieckiej misji repatriacyjnej. Ta ostatnia różniła się tym od poprzednich, w czasie któryś operowano jedynie nocą, że widziało się za dnia na ulicach spłakanych ludzi na tobołach, wiezionych pod strażą do transportów. Do mojej klasy w szkole wszedł wtedy w towarzystwie żołnierza NKWD dyrektor, nakazując udanie się do domu dwom braciom, uczniom nazwiskiem Minc. Byli z Warszawy. Wywieziono ich razem z rodzicami.

Powtarzanie się wywózek 1940 roku sprawiło, że pierwotne zaskoczenie i tajemnica ustąpiły miejsca informacjom pochodzącym od kolejarzy, że podstawiane są wagony wywózkowe; sama akcja przedłużała się, setki ludzi gromadziły się na miejscu postoju pełnych już wagonów usiłując — mimo kordonów wojskowych i krzyków „nie lzia" — podać coś odjeżdżającym lub pożegnać się z nimi. Listy przychodzące z Kazachstanu pouczały: bierzcie z sobą, co się tylko da!

Większość ludzi ze Lwowa wieziono — czasem podróż trwała kilkanaście i więcej dni — do Wschodniego Kazachstanu. Adresowało się listy: Siemipałatynskaja obłast'. Tam gdzieś, jak uchyliła się po latach ścisła poprzednio tajemnica, założono po wojnie poligony do podziemnych doświadczalnych eksplozji atomowych. Transporty z innych rejonów kierowano gdzie indziej, na Syberię.

Zdarzyło mi się, jeszcze w opisywanym okresie, przysłuchać się osobiście relacji kogoś, kto po paru miesiącach powrócił ze zsyłki. Osobą tą była pani doktor Stefania Skwarczyńska, wybitna uczona, teoretyczka i znawczyni literatury, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, po wojnie zaś Łódzkiego. Opowiadała o tym w środowisku swych przyjaciół uniwersyteckich. Należała do bardzo nielicznego grona ludzi zwolnionych z Syberii, co nastąpiło w rezultacie jakichś bardzo potężnych interwencji, notabene za pośrednictwem Rzymu i Berlina. Profesor Skwarczyńska mówiła o całkowitym nieprzystosowaniu wywiezionych do prymitywnego życia na mało cywilizowanych obszarach. Przywiezionych rozwożono ciężarówkami w pobliże jakiegoś osiedla i pozostawiano na łasce losu. Często kobiety — mężowie w więzieniu — musiały same budować jakąś lepiankę. Wobec straszliwych braków w cenie było wszystko, każdy strzęp materiału, pusta butelka, słoik, czy puszka po konserwach. Nędza miejscowych ludzi była nie do opisania. Przybysze byli dla miejscowej ludności pochodzenia azjatyckiego jak ludzie z obcej planety. Przywykli do biedy tubylcy okazywali przybyszom sporo serca i pomocy. Profesor Skwarczyńska została zwolniona zupełnie nieoczekiwanie. Któregoś dnia została wezwana do NKWD, gdzie bez komentarza wręczono jej dokument podróży, uprawniający do darmowego przejazdu do Lwowa. Przyjechała tak jak stała, obdarta i prawie bosa. Po wojnie znalazła się w ścisłej czołówce nauki polskiej.

Pisząc te słowa uświadomiłem sobie, że choć minęło 45 lat, w identyczny sposób, jak wtedy pani Skwarczyńska, wracają do Moskwy z łagrów i więzień zwalniani przez Gorbaczowa więźniowie i zesłańcy polityczni. Wielka, niezmienna i straszna Rosja ...

Nie piszę historii, lecz pamiętniki. Smutny epizod dziejów mego narodu znalazł wprawdzie szerokie odbicie we wspomnieniach, czy nawet w specjalnie sporządzanej dokumentacji, ale nie doczekał się jeszcze, choć wymyślono termin „likwidacja białych plam" naświetleń, które wydają mi się niezbędne dla prawidłowego ukształtowania się stosunków między Polską a jej wschodnimi sąsiadami. O wielu setkach tysięcy obywateli polskich bezprawnie i brutalnie wyrwanych ze swych domostw i wywiezionych na daleką obczyznę w nieznane, trudne i straszne warunki, które pochłonęły niemało ofiar, zwłaszcza wśród ludzi starszych, mówi się półsłówkami. Początkowo — kiedy już zachodziła konieczność dotknięcia tego tematu, na przykład przy oficjalnych życiorysach — chowano się za eufemizm: „rzucony daleko losami wojny". Potem powoli utorowała sobie drogę możliwość wymienienia słów „deportacja", czy „wywózka" i nazwy — Syberia. Z drżeniem użył kiedyś tej nazwy w wystąpieniu telewizyjnym generał Jaruzelski, dodając szybko, że tam nauczył się kochać przedstawicieli prostego ludu rosyjskiego...

Bez nazwania rzeczy po imieniu i odcięcia się od masowego naruszania godności i praw człowieka, drastycznego złamania prawa międzynarodowego, stosunki wzajemne nadal nie będą w pełni szczere. Słusznie gdzieś przeczytałem, że pisanie o tak zwanych delikatnych kwestiach mniej szkodzi owym delikatnym kwestiom aniżeli niepisanie o sprawie. Chciałbym, aby na zniknięcie tego cienia nie trzeba było czekać dalszych dziesięcioleci. Problem zresztą dotyczy nie tylko wywiezionej ludności cywilnej. W Katyniu znaleziono szczątki 4-5 tysięcy polskich oficerów, dwuipółkrotnie większa liczba jeńców niewypowiedzianej nigdy wojny z obozów w Kozielsku i Starobielsku przepadła całkowicie bez wieści. Jak i ci, którzy ich pilnowali, o ich losach zdecydowali i sprawę doprowadzili do końca. Groźna Nemezis!

Pogłoski, że zbliża się wywózka, kiedy stało się to już praktyką, dość często obiegały Lwów. W takie dni widziało się wiele osób z teczką lub walizeczką w ręce, zdążających na nocleg do kogoś, kto wydawał się bardziej immunizowany na zagrożenie. Także i my „chowaliśmy się" z bratem w okresie, kiedy nad osobą ojca pojawiały się chmury. Jak często bywa w sytuacjach niezwykłych, groza przeplatała się z groteską. U jednej z przyjaciółek matki w dniach „ukrywania się" rozkładano na stole karty, aby — w razie stukania do drzwi lub tylko kroków podkutych na schodach zasiąść i fingować grę. Jak gdyby trick ten miał przekonać kogokolwiek, że z tego właśnie powodu nie nocujemy we własnym mieszkaniu!

Deportacje ze Lwowa wpłynęły bezpośrednio na moje losy. Latem 1940 roku życzliwa „stróżka", tak we Lwowie nazywano dozorczynię kamienicy, ostrzegła ojca, że sprawdzano listy mieszkańców domu i jego nazwisko umieszczono na jakichś spisach. Sygnał był poważny. Ojciec miał 67 lat i zdawał sobie sprawę zarówno z tego, że nie przetrzymałby czy to uwięzienia, czy deportacji, jak i że nolens volens zaliczony być może do burżujów, skazanych w myśl doktryny Stalina o „zaostrzającej się w miarę budowy socjalizmu walce klasowej" na zagładę. W bardzo krótkim terminie mieszkanie przy ulicy Badenich zostało zlikwidowane. Ojciec wyjechał do swego bratanka księdza Adama, który na wsi koło Buczacza był na swoim pierwszym probostwie, brat mój przeniósł się do mieszkania matki, ja zaś, z niewielkim bagażem rzeczy osobistych, do mieszkania profesorostwa Zierhofferów, na III piętrze niezbyt odległej kamienicy przy ulicy Potockiego 6. Było to z ich strony pięknym odruchem chęci przyjścia z pomocą innej polskiej rodzinie, dotkniętej warunkami wojny.

Decyzja ojca okazała się ze wszech miar słuszna. Kiedy wkrótce potem przyszli po niego, rezolutna dozorczyni wyjaśniła: — Etot starik? — bieżał! W warunkach lwowskich oznaczało to, o dziwo, zamknięcie sprawy. Profesor doktor August Zierhoffer wykładał geografię na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Podobnie jak jego żona, doktor Małgorzata z domu Schellenberg, również geograf, był uczniem wielkiej lwowskiej sławy w tej dziedzinie — profesora Eugeniusza Romera. Zierhoffer wykładał też na Uzupełniającym Studium Dyplomatycznym. Nazwiska moich opiekunów wskazują na niemieckie pochodzenie, profesorowa miała nawet lekki akcent. Była to jednak rodzina całkowicie spolszczona, przeniknięta głębokim patriotyzmem. Zierhofferowie zajmowali 5-pokojowe mieszkanie, gdzie zamieszkiwała także niezamężna siostra profesora zwana ciocią Manią, urzędniczka rektoratu UJK, oraz 3 synów. Od początku wojny pokój z oddzielnym wejściem ze schodów, dawny gabinet profesora, był wynajmowany.

Moim kolegą klasowym i najlepszym przyjacielem w klasie był Staszek Zierhoffer, bardzo wysoki, poruszający się kołyszącym krokiem, „łabaty", jak go nazywaliśmy, miał bowiem wielkie stopy i dłonie. Miał nastroszoną popielato-blond czuprynę i był błyskotliwie inteligentny, pełen humoru i pomysłów. W klasie należał do najlepszych uczniów. Staszek po wojnie skończył medycynę w Poznaniu, dokąd profesorostwo przenieśli się w 1945 roku, a wielkie, silne dłonie pomogły mu w podjęciu zawodu chirurga. Nie tylko. Uprawiał skutecznie taternictwo, kiedyś był nawet kierownikiem jednej z polskich wypraw wysokogórskich w Pamir czy Hindukusz. Jego o rok starszy brat Karol był niższy, flegmatyczny i niemrukliwy. Swoje zainteresowania skupiał na językach obcych. Był typem mola książkowego i nic dziwnego, że został ostatecznie profesorem, wybitnym specjalistą językoznawstwa porównawczego. Przewidywał to jego dowcipny ojciec już w owych latach, mówiąc „skończysz jako profesor uniwersytetu" i próbując Karola bezskutecznie oderwać od słowników i książek.

Trzeci syn, który stał się źródłem głębokiej tragedii obojga rodziców, nazywał się Oleś. Urodził się parę lat przed wybuchem wojny i jako maleńkie dziecko przeszedł zapalenie opon mózgowych. W owym czasie była to choroba, na którą w praktyce nie było ratunku. Dziecko przeżyło, ale skutki okazały się straszne: nastąpiło całkowite zatrzymanie rozwoju umysłowego. Chłopak duży, silny i ładny rósł jako całkowity niemal debil. Nie mówił, lecz wydawał z siebie nieskoordynowane, przerażające dźwięki, nie rozumiał co do niego mówiono, wymagał nieustannej opieki i karmienia. Kiedy przyszedłem do domu profesorostwa był już zbyt duży na spacery w wózeczku dziecinnym, trzymano go w małym pokoiku służbowym przy kuchni, gdzie czasem podskakiwał, próbując odbijać piłkę. Nadziei na wyprowadzenie go z tego stanu nie było już żadnej. Cała rodzina opiekowała się nieszczęśliwym kaleką z najwyższym samozaparciem. Kiedy stał się już dorastającym młodzieńcem, po osiedleniu się profesorostwa w Poznaniu, musiano go w końcu oddać do wyspecjalizowanego zakładu, gdzie zmarł wkrótce potem na zapalenie płuc, nie osiągnąwszy 18 roku życia.

Zostałem przyjęty w domu na Potockiego za swego, z całym taktem i naturalnością, wynikającą z głębokiej kultury jego mieszkańców. Profesorowa, która była silną indywidualnością, lubiła opowiadać, że doktoratu broniła w ostatnich miesiącach którejś z ciąż; prowadziła dom na zasadzie systematycznego podziału pracy. Każdy — profesor, ciocia Mania i my, miał swój odcinek czy to w zakresie sprzątania, przyniesienia węgla i kartofli z piwnicy, obrania ich do obiadu, wyniesienia śmieci, wyszorowania wanny ... Staszek po pewnym czasie zdobył dodatkową specjalizację. Ponieważ pensja profesorska nie starczała na tak duży dom, a dochody dodatkowe w postaci honorariów za ekspertyzy i publikacje ustały z wybuchem wojny, musiano sięgnąć po wyprzedaż. Profesor, którego cechowało niezwykłe poczucie humoru mawiał, że wojny naprawdę powinny wybuchać co kilkanaście lat, bowiem jest to okazja oczyszczenia domu z niepotrzebnych klamotów, które ludzie zawsze kupią. Staś stał się mistrzem w ich upłynnianiu. W dniach wolnych od szkoły, a obowiązywał system, w którym nie niedziela, lecz co szósty dzień byt wolny od zajęć, udawał się na bazar, gdzie za wynoszone nieprawdopodobne rzeczy uzyskiwał niewiarygodne ceny. W ślad za niepotrzebnymi statuetkami i bibelotami, zużytą odzieżą, butami etc. upłynniono również całą szafę książek literatury tak zwanej wagonowej, kupowanej na podróże wakacyjne. Parę razy byłem na tym bazarze. Instytucja ta rozkwitła w owym czasie we Lwowie nie tylko z uwagi na nienormalną sytuację, ale i zamiłowanie, czy przyzwyczajenie „sowietów" do takiej formy handlu. Stasiek targował się zawzięcie, na co patrzyłem z podziwem. Wkrótce te wyprawy ze Staszkiem poszerzyły się o zakupy na Rynku, gdyż uznał on, że najtaniej można tam nabywać warzywa, owoce i nabiał. Były to dla mnie lekcje, jak pokonywać wrodzoną nieśmiałość.

Jadano wspólnie wokół stołu. Profesorostwo dbali, by zawsze pokierować rozmowę na jakieś interesujące tematy. Słuchało się wiadomości z radia szwajcarskiego. Po dziś dzień mam w uszach głos spikera rozpoczynającego śpiewną szwajcarską niemczyzną dziennik: — Hier ist radio Beromünster. Die Wetterprognose fur Alpengebiet für heute nachmittag — tak się zawsze zaczynało. Profesor wybierał z programu radiowego Szwajcarów ciekawsze koncerty muzyczne i ich wspólne słuchanie kształciło w nas znajomość i zamiłowanie do muzyki symfonicznej.

Profesor traktował swych synów z respektem i powagą. W domu tym nie pamiętam konfliktów. Obok zajęć szkolnych przerabialiśmy przedmioty, których nie było w programie 10-latki: historię Polski, literaturę polską, łacinę. Tej ostatniej uczył nas profesor na podstawie tekstu Cezara De bello gallico. Najlepszym z nas był oczywiście Karol. Religii uczył nas przychodzący raz na tydzień ksiądz, zaprzyjaźniony z pp. Zierhofferami. Nie lubiłem tych lekcji, wszedłszy już w okres religijnego protestu, którego katecheta nie mógł przemóc nakazując kuć na pamięć formuły dogmatyczne.

Jak przystało na geografów, profesorostwo byli zamiłowanymi piechurami. W pogodne, ciepłe dni świąteczne szliśmy daleko za Lwów, obchodząc Biłohorszcze, Lewandówkę, Hołosko, Zniesienie, Krzywczyce, Wólkę, czj Kulparków. Były to też lekcje botaniki, odróżnianie ptaków i ich głosów rozpoznawanie owadów. Wspaniała ulga psychiczna od codziennych stresów.

W owym czasie nadal byłem w okresie manii czytania. Zachęcony przestudiowałem całą 12-tomową Historię powszechną. Interesowała mnie zwłaszcza historia XIX wieku. W wielkiej rewolucji francuskiej i wydarzeniach we Francji oczytany byłem na medal. Po historii przyszedł czas na literaturę. Zabrałem się za „Dzieła wszystkie" wieszczów. Próbowałem brnąć nie tylko przez wszystkie dramaty Słowackiego, ale i Króla Ducha, czy Anhellego. Niewiele z tego rozumiałem, ale Słowacki stał mi się bliski, rzekłbym bliższy niż Mickiewicz, przez swe „Listy do matki".

Po Mickiewicza zraziła mnie towiańszczyzna, miałem się bowiem za racjonalistę.

Dom państwa Zierhofferów był miejscem spotkań wielu wybitnych intelektualistów epoki, zwłaszcza ze sfer uniwersyteckich. Bywał oczywiście profesor Eugeniusz Romer. Nazwisko jego znałem ze szkoły, figurowało ono na wszystkich mapach i atlasach, których używaliśmy. Był współzałożycielem zasłużonego wydawnictwa „Książnica-Atlas". W czasie wojny trzymał się jeszcze krzepko i promieniował humorem. Zapamiętałem jego opowiadanie, jak otrzymywał paszport ZSRR. To, co nazwano paszportem, było w gruncie rzeczy dowodem osobistym, dokumentem identyfikacyjnym. Nie pytając nikogo, władze ogłosiły któregoś dnia o obowiązku wyrobienia sobie takiego dokumentu. Polacy podporządkowali się temu, zgodnie z ogólnym przekonaniem o tymczasowości powstałej sytuacji. Nikt nie traktował przyjęcia „paszportu" jako określenia się, uważano, że ich wydawanie pozbawione było podstaw prawnych. Profesor Romer uparł się i powiedział, że po sowiecki paszport nigdzie nie pójdzie. I oto po paru tygodniach do jego gabinetu wszedł jakiś „sowiet" i usiadłszy przed nim, nie zdejmując czapki wyjaśnił, że przychodzi dostarczyć profesorowi paszport.
— Chwileczkę — powiedział profesor i wziąwszy z wieszaka swój kapelusz wsadził go na głowę i usiadł z powrotem.
Zdetonowany wysłannik władzy zdołał jedynie wybąkać coś w rodzaju:
— Nu, k'czortu! My znajem, szto wy bolszoj uczonyj! — i zostawił dokument na biurku, nie domagając się nawet pokwitowania.

Z profesorem przychodził często doktor Józef Wąsowicz, również geograf i kartograf, późniejszy profesor Uniwersytetu Wrocławskiego i wielu innych pracowników naukowych katedry. Z sąsiedztwa wyłaniał się doktor Aleksander Kosiba, on to bowiem wynajmował ów pokój od profesorostwa. Był traktowany jako domownik i zasiadał z nami do stołu. Mimo że był to wówczas mężczyzna zaledwie w sile wieku, był siwiuteńki jak gołąb i w dodatku nosił przystrzyżoną w szpic bródkę. Upodabniało go to do staruszka. Jako znany już w świecie glacjolog, który w latach trzydziestych jeździł na wyprawy badawcze na Grenlandię, a nawet kierował polską wyprawą na Spitzbergen w 1937 roku, bywał często zapraszany do Kijowa i Moskwy na rozmaite zjazdy i konferencje naukowe. On z kolei opowiadał, że zawsze ludzie tam litują się nad nim i ustępują miejsca w tramwajach czy autobusach, ze słowami:
— Dieduszka, sadiś.
Ciekawostką jest, że po kilku podróżach w głąb ZSRR Kosiba przestał się ubierać na podróż w garnitur z pumpami, który we Lwowie nosił na co dzień. W garniturze tym nie miał w Sojuzie spokojnego życia, nieustannie czuł nieufny wzrok przechodniów na sobie, zauważył, że jacyś mężczyźni chodzą za nim krok w krok. Coś ze dwa razy zatrzymano go i legitymowano na milicji. Przyczyną były pumpy! Moda ta, która rozpowszechniła się w połowie lat trzydziestych, do Związku nie dotarła, natomiast wyświetlane tam wówczas filmy często prezentowały obcych agentów, usiłujących przeniknąć tajemnice państwowe Związku Radzieckiego, nim nie demaskowały ich i aresztowały odpowiednie zwycięskie organa, w spodniach takiego właśnie kroju. Tę prawdę wyjawił doktorowi Kosibie jeden z jego kijowskich kolegów, udzielając ściszonym głosem dobrej rady:
— Przyjeżdżaj w takich spodniach, w jakich my tu chodzimy wszyscy.
I odium znikło. Podobny fenomen opisuje też Putrament w swym sensacyjnym opisie ucieczki na wschód latem 1941 roku. Szpiegomania i ksenofobia były rozplenione wtedy w społeczeństwie radzieckim nad wyraz, podobnie jak ogłupianie nazwane potem „praniem mózgu".

Wśród gości, którzy często bywali, wymienić muszę profesora Jana Czekanowskiego, wybitnego etnologa, antropologa i demografa. W czasie spotkań, którym Karolowi, Staszkowi i mnie pozwalano się przysłuchiwać, profesor wspominał swe rozliczne podróże. Kiedy w 1967 roku po 6-letnim pobycie w Afryce i na Bliskim Wschodzie wróciłem do kraju (Jan Czekanowski już nie żył) natknąłem się na wydany właśnie opis podróży profesora do Afryki Środkowej, w rejony między dorzeczami Nilu i Konga. Znalazłem tam ryciny pigmejskich strzał i łuków, identyczne z tymi, które przywiozłem. Do dziś wiszą na ścianach. Z profesorem spotkałem się raz po wojnie w jednej z tatrzańskich dolin, ale wtedy jeszcze nie śniło mi się, że kiedykolwiek znajdę się w głębi tropikalnego buszu w dorzeczu Ituri.

W mieszkaniu na Potockiego miałem okazję uścisnąć dłoń wielkiego polonisty bardzo niskiego wzrostu — profesora Juliusza Kleinera. Często przychodzili matematycy, przyjaciele profesora Zierhoffera — Stanisław Mazur i Władysław Orlicz. Mazur już wówczas był uważany za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli szkoły matematycznej. Przychodził z małżonką wybitny cywilista, profesor Roman Longchamps de Berrier, który już wkrótce miał zginąć w czasie masakry lwowskich uczonych, ksiądz doktor Stepa, który po wojnie został biskupem diecezji tarnowskiej i wielu innych.

Profesor Zierhoffer żył także w wielkiej przyjaźni ze swym jeszcze szkolnym kolegą doktorem Adamem Grucą. Od wielu lat już profesor UJK, miał ugruntowaną sławę w dziedzinie chirurgii kostnej i ortopedii-Pochodził z Podhala i miał pooraną bruzdami, o orlim nosie, twarz górala. Kiedyś profesor Zierhoffer zaprowadził swego syna Karola i mnie do niego, jako pacjentów. Karolowi dolegało coś kolano, mnie zaś boleśnie wrastał paznokieć dużego palca u nogi. Karolowi uszło na sucho, ale do mnie profesor przybrany w biały kitel powiedział:
- Zaraz zrobimy tak, żeby nie wrastał.
Ujął w rękę jakieś niezwykłe nożyce i jednym ruchem wyciął połowę paznokcia. Zdołałem tylko wrzasnąć. Przypomniałem mu ten epizod w z górą 20 lat potem, w ogrodach Urzędu Rady Ministrów, w czasie któregoś z przyjęć lipcowych. Wielki lekarz stał w którejś z alejek ogrodowej skarpy, samotny i jakby znudzony. Wyczułem wdzięczność za to, że podszedłem by się przypomnieć i wyrazić uszanowanie. Chyba nikt z wymienionych już nie żyje. Większość istnieje na kartach encyklopedii. Przedmiotem rozmów — i tych, które toczyły się w obecności gości i tych na co dzień — były aktualia lwowskie. Dyskutowany był problem, czy brać udział w wyjazdach naukowców do Moskwy lub Kijowa na organizowane tam imprezy naukowe. Przeważała opinia, że nie można się od tego uchylać, ale pamiętam krytyczne uwagi pod adresem byłego premiera profesora Bartla, który w stosunkach z Moskwą wykazywał niezwykłą aktywność. Z dezaprobatą mówiono o niektórych posunięciach i zachowaniach Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Obu zabili Niemcy. Dyskutowano o sytuacji politycznej świata. Jak na geograficzny dom przystało, najdokładniejsze atlasy były pod ręką, a na wielkiej mapie Afryki północnej, obyczajem z lat pierwszej wojny światowej, przesuwaliśmy szpilki z chorągiewkami w miarę posuwania się lub cofania wojsk. Był to bowiem początek kontredansu angielsko-włosko-niemieckiego w północnej Afryce. Krążyła wówczas absurdalna, lecz chętnie powtarzana pogłoska, że dowodzącym oddziałami brytyjskimi generała Wavella jest jakiś polski generał, używając zangielszczonego pseudonimu „Wawel". Dlaczego mściciel — polski Zorro z generalskim wężykiem na kołnierzu — nie ujawnia się, plotka milczała. Kiedy feldmarszałka zdjęto po cięgach zebranych w Cyrenajce opowiastka umarła, pozostając jako dowód niepoprawnego, irracjonalnego polocentryzmu. Śledziliśmy i komentowaliśmy spekulując wiosenną podróż Mołotowa do Berlina oraz wyjście Stalina na peron dworca Białoruskiego w Moskwie i pocałunek złożony na policzku ambasadora Japonii. Fakt ten, jak wszystko co w owym czasie dotyczyło Stalina, w oficjalnej prasie prezen­towany był niemal jak coś w rodzaju symbolu najwyższej wagi, dla scharakteryzowania którego brak było przymiotników. Elektryzowały wszystkich szybko rozgrywające się wiosną 1941 r. wydarzenia kryzysu politycznego w Belgradzie, a następnie atak niemiecki na Bałkany. Emocje związane z żałosnym upadkiem Francji już wygasły i powstawanie nowych punktów zapalnych wzmagało nadzieje. Nazwiska Cvethovicia, Simovicia, czy jak się tam owi politycy jugosłowiańscy nazywali, znaliśmy na pamięć. Profesor Zierhoffer, który miał jakieś państwowe odznaczenia tego kraju, żartował, że powinien słać jedne za drugimi listy o rezygnacji z nich i zaraz potem o wycofaniu tej decyzji. Profesor miał dość ścisłe kontakty z krajami bałkańskimi. Lubił opowiadać o przeżytej katastrofie lotniczej, w czasie któregoś z lotów do Sofii. Samolot lądował gdzieś w górach i uległ uszkodzeniu, a pasażerowie, którzy wszyscy ocaleli, schodzili w doliny, pieszo i na mułach, stanowiąc sensację dla pasterzy.

Rok szkolny zbliżał się ku końcowi, a był to rok moich sukcesów w nauce. W ogóle rok spędzony w domu profesorostwa Zierhofferów był w moim życiu doniosły. Był jakimś skokiem jakościowym w poszerzeniu horyzontów, zdobyciu życiowych doświadczeń, obycia z różnymi ludźmi i warunkami.

Zamykając ten okres, wspomnę o wrażeniach z trzęsienia ziemi, które wiosną 1941 roku dotknęło Rumunię i było dość silnie odczuwane we Lwowie. Nastąpiło ono gdzieś nad ranem. Zbudziłem się z uczuciem, że ktoś podniósł za stalowe oparcie moje łóżko i zakołysał nieco na boki. Ocknąwszy się, ze zdumieniem stwierdziłem, że nikogo przy łóżku nie ma. Obaj bracia, którzy spali w tym samym pokoju, doznali podobnych wrażeń. Nazajutrz sprawdzaliśmy w komórce, czy stara żarówka pali się nadal. Była to osobliwość domu Zierhofferów, pokazywana wszystkim gościom: dziwnego kształtu, jedna z pierwszych żarówek elektrycznych, datująca się z końca czy też przełomu stulecia. Służyła przez dziesięciolecia i przetrwała także owo trzęsienie ziemi.

I jeszcze anegdota. Z Karolem i Staszkiem grywaliśmy namiętnie w preferansa i nawet doszliśmy w tej grze do swoistej perfekcji. Raz w zmowie przeciwko Karolowi sfingowaliśmy takie rozdanie kart, które stwarzało złudzenie pewnego osiągnięcia „totusa", a co zakończyło się całkowitą jego klęską. Karol zalicytował i padł. Innym razem graliśmy w czasie przewidzianym na spacer na niezabudowanych wówczas błoniach, opadających łagodnie nad ulice Delatyńską i Pełczyńską. Licytacje i przebijania trwały w najlepsze, póki nie podeszła jakaś staruszka, która ze zgrozą oskarżyła nas o zdziczenie i zwyrodnienie.
— O co pani chodzi? — zapytaliśmy zdumieni.
Okazało się, że w karcianym zapale przysiedliśmy na obalonych już kamiennych nagrobkach, których kilka ocalało z jakiegoś dawno porzuconego już cmentarza. Zrobiło nam się bardzo głupio, tym bardziej że najdalsi byliśmy od chęci bezczeszczenia nagrobków. Pedant Karol, który lubił całkowicie skupiać się na tym co robił, powiedział przez ramię:
— Ma pani rację, ale musimy dokończyć rozdania.
Staruszka zamarła ze zgrozy. Odeszła, rzucając nam straszne spojrzenie. Dzień kolejnego zwrotu w moim życiu, 22 czerwca 1941 roku, nota bene 16 rocznicę urodzin, dzień napaści wojsk hitlerowskich na ZSRR, przeżyłem nie we Lwowie, ale na wsi, której nazwy nie pamiętam, pod Buczaczem na Podolu. Do wyjazdu doszło zupełnie prosto: mój stryjeczny brat, ksiądz Adam, przysłał zaproszenie, ojciec poparł argumentem, że przydadzą mi się wakacje na świeżym powietrzu, matka powitała pomysł z entuzjaz­mem, profesorostwo chętnie przystali. 19 czerwca ksiądz — pierwszy raz zobaczyłem go wtedy w „cywilu" — przyjechał do Lwowa, tegoż dnia wieczorem wsiedliśmy do zatłoczonego pociągu, gdzie mój opiekun wydobył brewiarz oprawiony w gazetę i zatopił się w lekturze. Potem była jakaś przesiadka, czy dwie, długa jazda konnym wozem w ciemności i powitanie z niewidzianym od roku ojcem. Zwróćcie uwagę na datę. W trzy dni później Niemcy uderzyli na wschód. A jednak decyzje w sprawie wyjazdu i on sam odbyły się w atmosferze całkowitego spokoju. Z perspektywy wydaje się to niesamowite, a jednak tak było.

Od wiosny 1941 roku radia zachodnioeuropejskie zaczęły mówić o możliwości ataku niemieckiego na ZSRR. Od połowy maja doniesienia te stały się alarmujące. Któryś czerwcowy dzień przyniósł jednak dementi agencji TASS, które gazety wydrukowały na pierwszych stronach, a radio powtórzyło kilkakrotnie. Imperializm chciał poróżnić dwa państwa zaprzyjaźnione — głosiło zaprzeczenie — pogłoski o wojnie są absurdalne. Krótko przed wyjazdem sam słuchałem wiadomości z Londynu, że doniesienia polskich organizacji działających na terenach pod okupacją niemiecką, a ściślej jej wschodniego pogranicza, wskazują, że atak hitlerowski jest kwestią dni. Pamiętam niekończące się dyskusje i argumenty, że skoro by tak było, to napięcie musiałoby być wyczuwalne we Lwowie, odległym niespełna 100 kilometrów od granicy.

Nie było. Jeśli wierzyć pamiętnikom z tego okresu, w tym wysoko udekorowanym i utytułowanym dowódcom radzieckim, w sztabach problem nie był rozważany. Podobnie w garnizonach przygranicznych, we władzach administracyjnych i partyjnych, redakcjach pism i w ogóle w kołach tak zwanych miarodajnych. Mówienie o ewentualności byłoby defetyzmem i podważaniem wiarygodności stwierdzeń władzy. Wybuch wojny 22 czerwca był więc niespodzianką, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Przykład ten potwierdza raz jeszcze, jak groźny może być woluntaryzm i autokratyzm. Stalin widział podobno ewentualność starcia z Hitlerem, ale w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości i nie dopuszczając do siebie innej myśli, chciał w ten sposób kształtować świat realnych faktów i wydarzeń. Tysiące odpowiedzialnych za kraj i naród marszałków, generałów, ministrów i działaczy partyjnych nie śmiały zdradzić swoich wątpliwości, nawet jeśli je żywili. Ile to pociągnęło za sobą ofiar, cierpień i tragedii w czasie odwrotów po dniu 22 czerwca — niech wyliczają historycy rosyjscy.

Nie byłem zatem we Lwowie w czasie owych kilku napiętych dni zakończonych żałobą po odkryciu w więzieniu na Łąckiego i w Brygidkach setek zwłok zmasakrowanych przez NKWD więźniów, których nie ewakuowano z powodu chaosu, a których nie chciano uwolnić. Podobne masakry odbyły się także w innych miejscowościach. Na wsi gdzie byłem, przesunięcie się wojsk odbyło się niepostrzeżenie. Nie widzieliśmy ani jednego uchodzącego krasnoarmiejca, ani jednego wkraczającego żołnierza Wehrmachtu.
— Gdzieś na świecie huczy wojna, ale nasza wieś spokojna — parafrazował ksiądz Adam.
Raz tylko na plebanię zajechał samochód wojskowy i oficer z ordynansem stanęli na kwaterze. Zaproszono go na kolację, do stołu. Ojciec rozmawiający z nim po niemiecku, powiedział potem, że Niemiec nie sprawiał wrażenia fanatyka. Kościół i plebania stały w pobliżu placyku, przy którym również mieściła się szkoła, mieszkał lekarz i znajdowała się poczta. Nauczycielka i doktor należeli do grona ludzi zaprzyjaźnionych z plebanią. Przychodzili na karty i kieliszek nalewki. Okolice w pełni lata zapamiętałem jako niezwykle piękne. Roślinność bogata, syta, kwietna i nieruchoma w upalne dni, które nastały. Czytywałem ojcu książki z dość bogatej czytelni parafialnej, w głębi sadu, pod lipą kwitnącą, pachnącą i szumiąca od pszczół. Po tym, jak jedna użądliła ojca w ucho, przenieśliśmy się bliżej ganeczku obrośniętego malwami. Pozwolono mi chodzić kąpać się do niezbyt odległej rzeczki, odbywaliśmy z ojcem, czasem i księdzem, dłuższe spacery, kiedy mijał upał i słońce zaczynało chylić się ku zachodowi. Pozdrawiano nas idących uchyleniem czapki i słowami: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Domy pamiętam schludne, pobielone, otoczone drzewami owocowymi, wiele z oszklonymi ganeczkami. Wieś była polska. Po zakończeniu wojny zbiorowo przeniosła się na Ziemie Odzys­kane, gdzieś w okolice Środy Śląskiej. Proboszcz na czele swych owieczek. Ksiądz Adam proboszczował potem długo w tym miasteczku. Jedynym ewenementem owych tygodni stała się wyprawa do dentysty do Buczacza. Po raz pierwszy i ostatni zobaczyłem słynne złote jary podolskie i pełne zabytków i żydowskiej biedoty miasteczko. Dentystka, Żydówka, z lękiem mówiła o przyszłości. Przez miasteczko i po drogach ciągnęły grupy żołnierzy w resztkach krasnoarmiejskich mundurów. Niektórzy szli boso i w samych tylko wojskowego kroju spodniach, najwyraźniej posprzedawali i powymieniali co się dało za żywność. Byli to szczęśliwcy, którzy w zamieszaniu pogubili swe jednostki, bądź porzucili je, unikając w ten sposób niewoli, a więc — jak to się miało okazać już w jesieni — śmierci głodowej w obozach jenieckich pod gołym niebem. Żyliśmy w całkowitym oderwaniu od szalejących wydarzeń. Nie było tam elektryczności, a więc i radia. Czasem na plebanię ktoś przynosił starą gazetę, bądź jej strzęp, niemiecką, polską, czy ukraińską, co czytywałem ojcu od deski do deski. W taki sposób dowiedzieliśmy się, że w Nowym Jorku umarł Paderewski. Któregoś niedzielnego popołudnia na placyku przed kościołem proklamowano Ukrainę. Pod „sino-żołtą", to jest żółto-niebieską flagą z trójzębem, na trybunie przystrojonej girlandami z jedliny przemawiał jakiś mężczyzna w cyklistówce, z pistoletem w ręku.

Ojciec z księdzem zabronili mi pójść go posłuchać. Po kilku tygodniach sny nacjonalistów ukraińskich o własnym państwie rozwiały się. Tarnopolskie i lwowskie włączono do Generalgouvernement, do Lwowa zjechał z tej okazji sam Hans Frank. Gubernatorem dystryktu został—jak mówiono —jeden z morderców austriackiego kanclerza Dollfussa.

Zbiegło się to w czasie z pierwszymi wiadomościami, że matka wróciła z bratem na ulicę Długosza i zajęła tam mieszkanie. Ojciec postanowił wracać, by rozpatrzeć się w sytuacji i zobaczyć co dalej. Gdzieś we wrześniu wyruszyliśmy końmi daleko do kolei, a może do samego Stanisławowa, skąd szły już regularne pociągi do Lwowa. Chciałem być „dorosły" i na głowę wziąłem staromodny kapelusz ojca, w którym musiałem wyglądać jak głupek. To jedynie, podobnie jak moment kiedy dworzec w Stanisławowie z jego przejściem nad torami przesuwać się zaczął do tyłu kiedy pociąg ruszał, zapamiętałem z tego powrotu. Lwów okupowany przez Niemców sprawiał początkowo wrażenie miasta niezwykle ożywionego. Po dwóch latach, ściśle zamknięta granica z resztą Polski stała się możliwa do przekroczenia, mnóstwo osób podróżowało w obydwu kierunkach. Wyrównywały się poziomy w naczyniu połączonym. Przywożono z GG co było tam dostępne, wywożono to, czego tam brakowało. Wielu mieszkańców prowincji przyjeżdżało zorientować się w stanie rzeczy, podjąć próby reprywatyzacji tego, co zostało znacjonalizowane. Rozkwitła prywatna inicjatywa.

W sytuacji naszej rodziny nie nastąpiła żadna zmiana na lepsze. Uniwersytet zamknięto i brat, po roku medycyny, znalazł się w próżni. Nie otwarto dla Polaków szkół średnich i nie mogłem powrócić na szkolną ławę. Ojciec nie powrócił do adwokatury; nie wiem, czy czuł się już zbyt stary i niezdolny do efektywnej pracy z powodu stale pogarszającego się wzroku, czy nie było takiej formalnej możliwości, czy też ktoś mu to odradził. Sprawa ta nie była dyskutowana. Matka zajęła się domem.

Kataklizm historii sprawił, że — już po raz ostatni — wszyscy znów byliśmy razem. Ponownie w części willi na Długosza 11 A. Zostały tam jakieś meble po Rosjanach, którzy porzucili wszystko uciekając w panice. Były lokator musiał być kimś zaangażowanym i superlojalnym. Świadczyły o tym tomy encyklopedii wydanej na początku lat trzydziestych, w której właściciel skrupulatnie skreślał zdezaktualizowane hasła, przekreślając twarze na fotografiach, które je ilustrowały. Hasła: Trocki, Zinowiew, Kamieniew. Bał się? Wierzył? Robił to na pokaz innym? Psychologiczny fenomen tych skreśleń bardziej pasjonuje mnie dziś, niż wtedy. Przez głowę nigdy by mi nie przeszło, by w encyklopedii powszechnej wykreślać nazwiska Starewicza, Babiucha, czy Olszowskiego.

Nieoczekiwanie zostałem sprzedawcą gazet. Stało się to wkrótce po fiasku mych zabiegów o „posadę" w jakimś banku, czy urzędzie, gdzie na skutek ogłoszenia w gazecie „przyjmiemy do pracy gońca" (Ein junger Bote gesucht) odstałem w tłocznym ogonku konkurentów składając podanie z życiorysem. Odpowiedź nawet negatywna nigdy nie nadeszła, na co ojciec zżymał się, twierdząc, że to nieprzyzwoite, bowiem urząd na każde pismo powinien odpowiedzieć. Ów rozdział gazetowy, krótki, lecz burzliwy jak fajerwerk, nastąpił —jak potem często dowiodło moje życie — z przypadku. Spotkany na ulicy chyrowski kolega Pietraszewski (nie widziałem go już nigdy po wojnie, pono wylądował w Anglii) na pytanie co robi, odparł:
— Sprzedaję gazety, przyjdź! Będziemy razem.
Wuj Pietraszewskiego, pan Naruszewicz, zahaczył się przy kolportażu pism, po protekcji ktoś z rodziny otrzymał intratny kiosk na Dworcu Głównym. My obaj byliśmy „torbowymi" od sprzedaży gazet na peronach. Towarem były gazety i czasopisma niemieckie. Interes rozwinął się nad podziw. Znajomość przejść i zaplecza dworca z okresu pracy w „Białym Krzyżu" przydała się i znów, zbrojny w przepaskę na ramieniu z nazwą przedsiębiorstwa kolportażu — nie dam się zabić, czy nie był to już „Ruch" — przemierzałem schody, tunele i przejścia podziemne. Szybko rozszyfrowaliśmy rozkłady jazdy i korzystne układy. Między­narodowy pociąg Berlin-Bucuresti i vice versa gwarantował sprzedaż dużych ilości pism tygodniowych, w tym: drogiego „Das Reich", ilustrowanego „Der Adler", satyrycznego „Simplicissimus" czy nawet luksusowego „Die Dame", które kosztowało aż dwie marki. Z gazet sprzedawałem przede wszystkim „Krakauer Zeitung", ale tak zwani lepsi pasażerowie pytali (i znajdowali w mojej torbie) o gazety z innych miast Rzeszy. Dygnitarze w partyjnych mundurach kupowali „Völkischer Beobachter", ale też i inne tytuły berlińskie, hamburskie, frankfurckie, czy wiedeńskie. Nie tylko spacerowałem po peronie, ale także wchodziłem do wagonów i przedziałów. Szkolną niemczyznę szybko doskonaliłem, chwytając nowe słowa i frazy. Przekonałem się, że szybka, a nawet dowcipna riposta czy powiedzonko, skłaniają niemieckich skąpców do hojniejszych napiwków. Sugerowałem je pytaniem, ile wydać reszty lub wręcz stwierdzałem, żel „tych 10 fenigów pan pewnie nie potrzebuje".
— Na, hier hast du dein Trinkgeld, du Spitzbub — mawiali.
A napiwki stanowiły istotną część dochodów sprzedawcy, normalny zysk polegał na obrocie, ponieważ otrzymywaliśmy jakiś procent od ceny egzemplarza. Przez Lwów, w związku z rozwojem sytuacji na frontach, przejeżdżały owej jesieni niezliczone transporty wojskowe. Sferą naszego działania objęliśmy z Pietraszewskim również szerokie regiony zaplecza budynku dworcowego. Dla nudzących się żołnierzy na platformach, czy w wagonach towarowych, pojawienie się chłopca z gazetami było objawieniem. Robiliśmy niesłychane obroty, zwłaszcza po odkryciu rynkowej relacji między ceną pisma a czarnorynkowym notowaniem papierosów. Dla Szwabów kupujących gazety czy czasopisma, a dla prostaków wiezionych w wagonach towarowych typu „Vierzig Man — Acht Pferde" dobieraliśmy odpowiednie tytuły. Dla nabywców zdobycie czegoś do czytania za 2 czy 3 papierosy wydawało się złotym interesem, dla nas sprzedanie ich za drogie złotówki było nim bezspornie. Natychmiast znaleźli się stali odbiorcy papierosów, my zaś nauczyliśmy się rozróżniać ich rodzaje i nazwy. Transportów szło coraz więcej, coraz więcej wojska przerzucano na wschód. Oglądałem i obsłużyłem kilka sanitarnych pociągów z rannymi, zdążających już w odwrotnym kierunku.

Sprawa jednak nie była pozbawiona stron negatywnych. Kiedyś, idąc wzdłuż jakiegoś transportu natknąłem się na kolejarza służbistę, Niemca. Zaczął na mnie wrzeszczeć, a następnie uderzył mnie w twarz. Kiedy tłumaczyłem, że dając dwa papierosy żołnierze kupują taniej, doprawił mnie z drugiej strony. Była to moja pierwsza lekcja życia pod okupacją niemiecką. Z incydentu wyciągnąłem wniosek, że z niemieckimi bydlakami logicznych dyskusji prowadzić nie należy. W domu nie przyznałem się do tego, co mnie spotkało i sam musiałem rozwiązać dylemat, czy wyżej cenić swe poczucie godności, czy możliwość niezłych zarobków. Postanowiłem kontynuować, jedynie z większą ostrożnością, unikając umundurowanych Szwabów. Praca była niełatwa. Przez wiele godzin nieustannie na nogach, dźwiganie ciężkich toreb. Wracałem do domu umęczony, z rękami czarnymi od farby drukarskiej, ale spotykały mnie same pochwały za dzielność i obrotność, mawiano, na pewno z przesadą, że utrzymuję cały dom.

Interes dworcowy ustąpił miejsca przeniesieniu się do centrum. Nie potrafię już powtórzyć, jakie były tego motywacje, ale oto, z rozkładanym stolikiem, który nocą przechowywany był u portiera, stoję ze swymi gazetami przed głównym wejściem do hotelu „George'a" na placu Mariackim. Mamy z Pietraszewskim zmiany — to rano, to popołudnie. Handel papierosowy skończył się, ale obok złotówek przyjmujemy Deutschmarki. Tu wielu Polaków kupuje pisma niemieckie — mają jeszcze smak nowości. Dostarczamy również gazety, jak tylko przyjdą, do pokoju stałym gościom hotelowym. Przez jakiś czas należał do nich pewien generał, zajmujący jeden z reprezentacyjnych pokojów czy apartamentów na I piętrze naprzeciw schodów. Generała podwożono samochodem pod główne wejście. Przechodząc obok mego stolika, migał mi czerwonymi lampasami bryczesów i wyłogami płaszcza. Czytywał „Frankfurter Allgemeine Zeitung". Kiedyś zorientowawszy się, że rozumiem po niemiecku spytał, czy mogę mu gazetę przynosić do pokoju gdy nadejdzie — i tak zaczęła się moja krótkotrwała dostawa. Generał na pukanie do drzwi wołał „Herein" i wrzucał w oko monokl. Dawał sute napiwki. Po kilku dniach zadał mi pytanie, kim jest mój ojciec i skąd znam niemiecki. Kiedy odparłem, że ze szkoły, zareagował kolejnym pytaniem — dlaczego sprzedaję gazety, zamiast się uczyć. Odpowiedź, że szkoły średnie są zamknięte dla Polaków wywołała jego zdumienie. Do dziś nie potrafię powiedzieć, czy się zgrywał, czy istotnie nie wiedział.

Były to pierwsze miesiące okupacji niemieckiej i bezprzykładny, wstrętny, masowy mord na kilkudziesięcioosobowej grupie lwowskich profesorów nie pozostawiał wątpliwości co do jej charakteru. Gestapo usadowiło się w nowoczesnym budynku przy ulicy Pełczyńskiej, nota bene tym samym, który uprzednio zajmowało NKWD. Tam zabrano i stamtąd wyprowadzono na śmierć grupę profesorów uniwersytetu i politechniki. Był wśród nich Tadeusz Boy-Żeleński oraz kilka osób znanych rodzicom, wśród nich ich lekarze: profesor chirurg doktor Tadeusz Ostrowski, który operował ojca w czasie jego ciężkiej choroby, profesor Roman Rencki, którego pacjentką była mama — mieszkańcy tzw. domu profesorskiego przy ulicy Romanowicza, niedaleko od Długosza. Kamienicę tę znałem, gdyż prowadzono mnie tam do doktora Franciszka Groëra. On jedyny ocalał w jakiś sposób, został bowiem również zabrany. Wśród rozstrzelanych znalazł się jako jedyny młody człowiek, mój starszy kolega z IV Gimnazjum — Mięsowicz. Zginął przez przypadek. Za zbrodnię lwowską nigdy nikt nie został ukarany. Po wojnie odpowiedzialnością za nią obarczano zachodnioniemieckiego polityka doktora Theodora Oberländera, który zarzutom przeczył, twierdząc, że są fragmentem nagonki na niego w ramach zimnej wojny.

Któregoś dnia do Lwowa zjechał z Krakowa Generalgouverneur doktor Hans Frank, proklamując poszerzenie GG o nowo okupowane województwa. Był to kres marzeń nacjonalistów ukraińskich o własnym tworze państwowym. Lwowscy Polacy zastanawiali się wówczas, co byłoby lepsze, biorąc pod uwagę zaciekłość szowinistów ukraińskich wobec ludności polskiej. Jest faktem, że rozczarowanie Ukraińców ową decyzją w sprawie Lwowa i okolic, silne podobno zwłaszcza w kołach związanych z metropolitą kościoła grecko-katolickiego Szeptyckim (uważało się go za zaprzańca i jego polskie nazwisko wymawiano „Szeptyćkyj") nie przeszkodziło sporej grupie ukraińskich nacjonalistów na pójście na otwartą współpracę z hitlerowcami. Byli to tak zwani banderowcy. Dywizja SS-Galizien fatalnie się zapisała w dziejach okupacji.

Materialna sytuacja naszej rodziny uległa pogorszeniu. Wczesną zimą zaopatrzenie we Lwowie było tak fatalne, że zdobycie paru kilogramów kartofli stawało się problemem. Zapadła wówczas decyzja opuszczenia miasta. Jakie były tego przesłanki, też trudno mi dziś powiedzieć. Matka z bratem, który przerwawszy studia medyczne zrobił kursy księgowości, co stwarzało nadzieje na przeżywienie się gdzieś na prowincji, pojechać mieli w okolice Dębicy. Ojciec przyjął zaproszenie swojej wiejskiej rodziny, gdzie ja miałem, zabrawszy odpowiednie podręczniki, pożytecznie spędzać czas, przerabiając materiał kolejnych klas gimnazjalnych. Wyjazd ze Lwowa świadczył, jak dalece patrzyliśmy wszyscy na rozwijający się dramat wojny. Błyskawiczne sukcesy armii niemieckiej na wschodzie zdawały się zapowiadać szybki upadek Związku Radzieckiego, wejście zaś do wojny w grudniu 1941 Stanów Zjednoczonych stanowiło zapowiedź klęski hitlerowskich Niemiec. Żyliśmy bowiem oczywiście pod znakiem teorii „dwóch wrogów". Stratedzy, należał do nich mój ojciec, chętnie przyrównujący sytuacje do rozwoju wydarzeń z pierwszej wojny, dowodzili, że najdalej po roku wykrwawione na wschodzie Niemcy się załamią. Ameryka weszła do wojny w 1917 roku i jesienią następnego roku wojna światowa się skończyła — mawiano. Za ten rychły koniec kataklizmu wypiliśmy jakieś wino łamiąc się wigilijnym opłatkiem w smutne i zimne Boże Narodzenie 1941 roku.

Wyjechaliśmy z ojcem jako pierwsi. Rodzinna wioska mego ojca nazywała się Zmienica. Położona była w malowniczej okolicy zdała od kolei w pobliżu miasteczka Brzozów powiatu krośnieńskiego. Przyjęto nas tam serdecznie i gościnnie. Nigdy przedtem w Zmienicy nie byłem, nie znałem większości bliskich i dalszych krewniaków a tryb życia i obyczaje miejskie były dla mnie czymś całkowicie nieznanym.

Z przywiezionych podręczników kontynuowałem samotnie naukę gimnazjalną. Sądząc, że to pomaga w nauce wkuwałem na pamięć długie nawet wiersze, które jak „Farys" Mickiewicza szczególnie mi się podobały. Z ojcem, który pilnował dyscypliny, odbywałem, co drugi dzień z wyjątkiem niedziel, lekcje języków niemieckiego i francuskiego. Podstawą przyswajania tego ostatniego był stary podręcznik Berlitza pełen uprzejmych zwrotów, kwiatków, motylków i opisów zabaw grzecznych dziewczynek i chłopców.

Groźne grzmoty coraz straszliwszej burzy wojennej docierał do nas zdała i z opóźnieniem. Czasem była to jakaś gazeta niemiecka — „Krakauer Zeintung", częściej z drukowanych po polsku gadzinówek. Wojna światowa objęła już dalekie kraje, kontynenty i oceany.

Straszna była i bliska rzeczywistość. Pewnego dnia, wędrując na skróty przez las do Brzozowa, ujrzałem sylwetkę mężczyzny. Obserwował mnie i wahał się czy podejść. Gdy się zdecydował dostrzegłem, że jest tylko w pogniecionym ubraniu i bez czapki. — Jestem Żydem — powiedział — uciekłem z getta w Krośnie. Pytał o nazwy pobliskich wsi i czy są w nich posterunki niemieckie. Był wynędzniały i głodny. Oddałem mu śniadanie otrzymane na drogę i szalik, którym natychmiast okręcił sobie głowę Wkrótce zaczęto powtarzać wieści jak odbyła się likwidacja ghetta w Brzozowie. W pierwszej chwili szczegóły wydawały się nieprawdopodobne, bo coś takiego nie mieściło się ludziom w głowach.

Jedną noc spędziłem na strychu w skrytce za sianem. Drogi jakoś podeschły i do Zmienicy wjechała ciężarówka pełna niemieckich żandarmów. Była to łapanka młodych ludzi na roboty do Rzeszy. Wieść obiegła lotem błyskawicy i zdecydowano się próbować mnie schować. Na „dziedzicową górkę" łapacze nie dotarli. U progu zimy ojciec wybrał się do Lwowa rozpatrzeć się w sprawach majątkowych. Do mieszkania ciotek Wybranowskich nie dotarł. Został aresztowany na dworcu lwowskim i osadzony w więzieniu na ulicy Łąckiego. Nie wiadomo było, co było tego powodem. Ja nie mogłem sobie wyobrazić, że fakt ten w sposób nagły zmieni moje bytowanie w Zmienicy. 9 lutego 1943 r. przyszło po mnie Gestapo.

Do Lwowa na stałe nie wróciłem już nigdy. Lwów — piękne miasto mego dzieciństwa pozostał mi w pamięci jako miejsce pełne uroku i ludzi pogodnych i życzliwych. Z taką opinią lwowiacy rozproszyli się po Polsce i świecie. Na zawsze pozostałem jednym z nich *


* Powyższy fragment lwowskich wspomnień Jana Dziedzica stanowi drugą csęść tekstu zamieszczonego w „Roczniku 2003" pod tytułem "Lwowskie dzieciństwo". Wymienione fragmenty stanowią część bardzo obszernej pracy wspomnieniowej, którą Autor rozpoczął w roku 1986. Maszynopisy 51 jej rozdziałów znajdują się w zbiorach Działu Rękopisów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu. Jan C. Dziedzic urodził się w roku 1925 we Lwowie. Studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego ukończył w roku 1950, ale już trzy lata wcześniej rozpoczął pracę dziennikarską w redakcji ukazującego się wówczas „Kuriera Codziennego". W toku trwającej 32 lata pracy w „Polskiej Agencji Prasowej" (z przerwą w latach 1957-1958 kiedy był sekretarzem generalnym Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich), pełnił obowiązki stałego korespondenta agencji zagranicą: w Kongo i Afryce Zachodniej z siedzibą w Akrze (Ghana)i na Bliskim Wschodzie z siedzibą w Kairze, w Stanach Zjednoczonych (Waszyngton) i Hiszpanii (Madryt). Jego wspomnienia dotyczą osób, miejsc, faktów, wydarzeń i obyczajów z ponad osiemdziesięciu krajów na czterech kontynentach. Jak nas poinformował red. Dziedzic do zakończenia całości wspomnień pozostały mu już tylko dwa rozdziały, z których ostatni ma nosić tytuł „Niezapomniany rok 1989".

Copyright © 2004 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.

Powrót
Licznik