Pamiętniki przyrodnika
Autobiografia
Nakładem H.Altenberg. Księgarnia Wydawnicza we Lwowie. (1916 r.)
fragmenty
Pisownia oryginalna
[...] Przeniesienie się do Lwowa
Oddawna marzyłem o tem, aby się dostać do jednego z uniwersytetów polskich, do Krakowa lub Lwowa. Gdy po śmierci (1890) prof. M. Nowickiego objął po nim katedrę zwyczajną zoologji w uniwersytecie krakowskim prof. A. Wierzejski, po którym zawakowała katedra nadzwyczajna anatomji porównawczej, zwrócono się do mnie z Krakowa o nadesłanie curriculum vitae oraz odbitek z prac naukowych. Uważano mnie przeto za jednego z kandydatów na tę katedrę, lecz była to w danym razie tylko formalność i niejako akt sprawiedliwości, miano już tam bowiem z góry upatrzonego kandydata. Ale oto w końcu r. 1890 otrzymałem od prof. Benedykta Dybowskiego list, w którym pisał, że w porozumieniu z prof. Br. Radziszewskim i niektórymi innymi kolegami z wydziału filozoficznego postanowili zwrócić się do mnie z propozycją, abym się habilitował we Lwowie, gdzie będą się starali o stworzenie w przyszłości katedry anatomji porównawczej, obiecując mi tymczasowo docenturę tego przedmiotu ze stałą remuneracją, która umożliwiłaby mi pobyt we Lwowie. Ten list znakomitego uczonego polskiego zadecydował o całej dalszej mojej przyszłości, bo dzięki niemu istotnie postanowiłem habilitować się na wszechnicy lwowskiej. Pierwsza myśl tej habilitacji pozostała we mnie jeszcze w lecie r. 1888, gdy podczas Zjazdu lekarzy i przyrodników polskich we Lwowie poznałem tu bliżej prof. Dybowskiego, Radziszewskiego i kilku innych. Miałem też wtedy sposobność poznania samego Lwowa, którego położenie niezwykle mi się podobało. Podczas spaceru członków Zjazdu na Kopiec Unji Lubelskiej szedłem w towarzystwie Dybowskiego i Radziszewskiego i opowiadałem im o trudnościach pracy naukowej w Warszawie; zapewne czcigodnym tym uczonym zaświtała wówczas po raz pierwszy myśl sprowadzenia mnie do Lwowa. Zdecydować się na stały wyjazd do Lwowa było mi nie łatwo. Miałem już wówczas dwoje małych dzieci. W Warszawie utrzymywałem się głównie z lekcyj w wyższych pensjach żeńskich oraz z dobrze płatnych lekcyj w domach prywatnych, we Lwowie zaś na razie nie miałem nic zapewnionego, dopiero bowiem po upływie semestru miałem otrzymać jakąś stałą remunerację, która wogóle mogła wynosić kilkaset koron na semestr. A jednak, pomimo tej niepewności o byt rodziny, postanowiłem przenieść się do Lwowa, w czem podtrzymywała mnie dzielnie wierna moja żona, która dobrze wiedziała, czem dla mnie jest możność oddania się pracy naukowej w uniwersytecie i z jakiemi trudnościami pod tym względem walczyłem w Warszawie. Oboje, bez długiego namysłu, postawiliśmy cele idealniejsze ponad materjalne, nie wiedząc zgoła, z czego żyć będziemy we Lwowie, w którem na domiar nie mieliśmy żadnych krewnych lub bliższych znajomych. Kilka miesięcy po odbyciu kollokwjum i wygłoszeniu wykładu habilitacyjnego zostałem mianowany przez Min. W. i O. (1891) docentem prywatnym zoologji i anatomji porównawczej w uniwersytecie lwowskim, a w najbliższym semestrze letnim roku akademickiego 1891/92 rozpocząłem tu wykłady. Semestr ten przebyłem we Lwowie sam, a dopiero na następny semestr zimowy przybyła także tutaj żona moja wraz z dwoma synkami Tadziem i Heniem. Pierwsze początki mojej pracy we Lwowie dość były trudne, bo nie miałem jeszcze odpowiedniego, że tak powiem, warstatu czyli stałej pracowni własnej, gdzie mógłbym samodzielnie kierować powierzoną mi młodzieżą akademicką. Przez pierwsze kilka miesięcy pracownia moja była w dosłownem znaczeniu tego wyrazu wędrowną. Wypożyczono mi stół oraz kilka krzeseł i początkowo pozwolono umieścić to „umeblowanie" w jednej z sal, która była przeznaczona na jakieś komisje egzaminacyjne. Do rozpoczęcia egzaminów miałem do dyspozycji klucz od owej sali, gdzie na stole umieściłem mikroskopy, narzędzia, szkła i odczynniki, które przywiozłem z Warszawy. Później musiałem się z moją pracownią wędrowną przenieść do innej znów sali, po niejakim czasie znów nowe mi dano pomieszczenie tymczasowe, a muszę dodać, że ówczesny rektor, prof. Balasits okazywał mi wiele życzliwości i robił, co mógł, ażeby tylko jakiś lokal w obrębie gmachu uniwersyteckiego, dla mnie znaleść. Wreszcie otrzymałem na stałe jeden pokój, później dwa z przedpokojem, zaopatrzone w wodę i gaz; przyznało mi też Ministerstwo pewną, wprawdzie dość małą, lecz stałą dotację roczną na tę skromną pracownię anatomji porównawczej. Młodzież akademicka chętnie i licznie garnęła się do niej, tak, że niemal łokciami trącaliśmy się wzajemnie przy pracy, a przed każdem oknem musiałem kazać ustawić po dwa rzędy stołów. I w tej małej, ciasnej pracowni zawrzało życie naukowe; corocznie kilka lub kilkanaście prac naukowych kierownika i jego uczniów szło w świat, gdzie instytut ten zyskiwał sobie coraz większe uznanie. Przez ten czas (1892 — 1906), przewinął się tutaj cały szereg zdolnych uczniów i uczenie, którzy pracami swemi przyczynili się do wyjaśnienia niejednej kwestji naukowej; oto ważniejsi z nich . S. Stecka, K. Reisowa, S. Sidoriak, T. Pryraak, L. Bykowski, J. Machowski, J. Rakowski, St. Czerski. W. Schreiber, J. Hirszler. J. Tokarski i inni. Zanim przejdę do dalszego opisu przeżyć moich we Lwowie, skreślę w kilku słowach niektóre ogólne wrażenia, jakich doznałem — jako Królewiak — na ziemi galicyjskiej. O Galicji mieliśmy w Królestwie — przynajmniej za moich czasów — pojęcie pod wielu względami dość ujemne. W Galicji znów przekonałem się z kolei, że na ogół królewiacy nie cieszą się zbytnią sympatją rdzennych galicjan, często nawet spotykałem się z tem, że Królewiaków nazywano tu „obcymi", przebąkiwano też o „warszawskiej bladze". Oczywiście, że te sądy ujemne, tak z jednej jak i z drugiej strony, wynikały głównie z nieznajomości prawdziwych stosunków, co znów było skutkiem tego, iż te dwie sztucznie oddzielone od siebie kordonem, części jednego narodu za mało stykały się z sobą. Zapewne, że muszą i musiały wówczas istnieć pomiędzy niemi pewne różnice, wynikające z odmiennych warunków politycznych i społecznych. Gdy nieco bliżej poznałem społeczeństwo galicyjskie, mogłem sobie uprzytomnić lepiej istotę tych różnic, które z początku nie dają się bliżej określić! Oto zwróciło moją uwagę stosunkowo lepsze stanowisko ludzi pracy, tak zw. ludzi prostszych; lepsze moralnie, że tak powiem, a nie materjalnie, aniżeli w Królestwie. Widziałem, że w Galicji, stróż domu (właściwie dozorca), dorożkarz, robotnik, rzemieślnik czuje się także obywatelem i wie, że z jego sfery bywają wybierani różni dygnitarze; wcale nieźle sytuowani majątkowo, mieszkają często bardzo skromnie, żywią się również skromnie i oszczędzają. A przytem imają się różnych zajęć, byle tylko pracować. Ba, czy można było kiedykolwiek spotkać w Warszawie stróża domu mającego „kamienicę" lub woźnego, będącego właścicielem sporego kawałka ziemi? Ja przynajmniej nie napotkałem w Warszawie ani jednej takiej osobliwości. Przypominam sobie w tej chwili, że gdy zajechałem do hotelu w Concarneau w Bretanji, właściciel tegoż wziął na plecy walizę moją i zaniósł ją po schodach na drugie piętro; bardzo mnie to zdziwiło, a jeszcze więcej wydało się niezwykłem, iż jak mi powiedziano, ów hotelarz był bardzo zamożnym człowiekiem. Pomyślałem wtedy, czy by jakiś właściciel domu w Warszawie „poniżył się do takiej pracy"? Lecz w Galicji zobaczyłem mnóstwo podobnych faktów. W domu, gdzie dotychczas mieszkam we Lwowie przy ulicy Zyblikiewicza był przed kilku laty dozorca, który obok dozorowania domu trudnił się mularką. Otóż dowiedziałem się ze zdumieniem, że ten zapylony i zapracowany dozorca (tak samo wyglądała jego żona) jest właścicielem sporego kawała ziemi i kamieniczki czynszowej gdzieś na krańcu miasta. Jeden z posługaczy zakładów lekarskich uniwersytetu lwowskiego jest właścicielem dwupiątrowej kamienicy, a jeden z woźnych uniwersyteckich ma mająteczek ziemski pod Lwowem. Znałem także straganiarkę, handlującą na rynku drobiem, która sprzedała swój kawałek gruntu we Lwowie za kilkadziesiąt tysięcy reńskich, szczęśliwie bowiem znalazł się na ludnej ulicy. Mógłbym jeszcze bardzo wiele podobnych przykładów przytoczyć. Przyznam, że fakty odnośne były dla mnie nie jako niespodzianką i przeczyły owej osławionej „nędzy galicyjskiej". Skłonność do oszczędzania, o ile jest utrzymana w pewnych granicach, stanowi oczywiście wielką zaletę, a jeżeli jeszcze łączy się z pracowitością i to mniej wiece] u wszystkich warstw, to zasługuje już na nazwę cnoty. Otóż te ostatnie cechy — tak mi się wówczas przedstawiało, więcej są rozwinięte u ludności galicyjskiej po miastach, aniżeli w Królestwie. Niestety, ta oszczędność w Galicji niezawsze szczęśliwie była stosowana, np. przy budowie domów. Stawiano wówczas wyłącznie prawie domy takie, że mieszkania nietylko składały się z niemożliwie ciasnych pokoi, że niemiały pokoju dla służby, ale nawet pozbawione były przedpokoju. Przypominam sobie wielkie moje zakłopotanie, gdy składając, jako nowy docent, wizyty, znalazłem się u jednego z profesorów, po otwarciu drzwi wchodowych, odrazu w jadalni, w której na domiar stało łóżko pana domu, a ja stojąc w futrze, kaloszach i z mokrym parasolem w ręku, nie wiedziałem, co mam z sobą począć. Jeżeli do tego dodam, że nie było wówczas we Lwowie ani wodociągów, ani łazienek, ani elektryczności po domach, że brakowało też wielu urządzeń, które już obecnie zaprowadzono, to nie dziw że miałem wrażenie, iż stopa życiowa i komfort, że tak powiem, są o wiele niższe, niż w Warszawie. A jeszcze słówko o genezie przypisywania warszawiakom przez galicjan „blagi" oraz o zarzucaniu tym ostatnim przez tamtych tak zw. „karjerowiczowstwa". W Warszawie dla ludzi kończących uniwersytet zamknięte były urzędy, posady w szkołach rządowych wyższych i średnich, zajęcia związane z administracją kraju, słowem wszystkie posterunki, odpowiednie właśnie tego rodzaju inteligencji. Cóż mieli robić i z czego żyć ci wszyscy młodzi ludzie, o ile nie zajęli się przemysłem, handlem lub nie byli lekarzami albo adwokatami? Brali się do dziennikarstwa, do pisywania „artykułów" po miesięcznikach, tygodnikach lub dziennikach, a wiadomo, że takie pisywanie dla zarobku, z konieczności prędkie, musi często być powierzchowne. Było też w Warszawie dość wiele osób piszących o wszystkiem: socjologji, fizyce i chemji, biologji i filozofji, psychologji i historji, na czem oczywiście cierpiała gruntowność pracy. Dość było przejrzeć ówczesne miesięczniki i tygodniki, ażeby się o tem najdowodniej przekonać. W Galicji ci sami ludzie otrzymaliby po ukończeniu uniwersytetu posady w gimnazjach; inni mogliby się habilitować do różnych przedmiotów nauki, jeszcze inni zajęliby odpowiednie miejsca w zarządzie krajem. Oto jedna z przyczyn owej „blagi". Musiała ta ostatnia tembardziej razić w Galicji, gdzie dwa polskie uniwersytety, polska politechnika i akademja weterynarji pozwoliły gruntownie wyspecjalizować się naukowo wielu ludziom, którym mogły się niepodobać zarozumiałość i zbytnia pewność siebie wielu warszawiaków. W Warszawie brak było właśnie owego umysłowego areopagu, który we wszystkich krajach cywilizowanych, o kulturze swobodnie się rozwijającej, tworzą przeważnie jednostki zawodowo do tego wyspecjalizowane i zajmujące odpowiednie stanowiska w społeczeństwie. I mnie samego, po kilku latach pobytu mego we Lwowie, poczęła razić owa powierzchowność i idąca za nią zbytnia pewność siebie oraz zarozumiałość u wielu inteligentów warszawskich. Z drugiej znów strony królewiaków razi „karjerowiczowstwo" i uniżoność galicjan, rażą tytuły: „pan radca", „pan nadradca", pan starosta itp. Lecz tamci zapominają, że tytułowanie takie nie jest czemś zupełnie nowem i obcem w Polsce, bo wszak za dawnych, swobodnych czasów byli „pan szambelan", ”pan starosta", „pan wojewoda", „pan kasztelan” itp. Obecnie Polacy w Galicji mają tytuły, gdyż są w zarządzie krajem, to toż ich używają, jak ich używano w dawnej Rzeczypospolitej. A że młodzież w Galicji szuka posad w urzędach i szkolnictwie, to bardzo dobrze, bo daje jej to nie tylko środki do życia, lecz możność spełniania obowiązku narodowego, garnąc się bowiem do zarządu krajem, do jego administracji oraz szkolnictwa przyczynia się znakomicie do utrzymania jego polskości. Prócz tego Galicja niema własnego większego przemysłu, przez co młodzież nie znajduje na tem polu stanowisk, lecz w tych gałęziach przemysłu, które tu się rozwinęły, np. w naftowym, mnóstwo techników i inżynierów polskich poszukuje tutaj najchętniej zajęcia. Co do mnie, to zaobserwowałem we Lwowie, a przypuszczam, że stosuje się to do reszty Galicji, pewien objaw, napozór drobny, będący jednak w pewnym związku z Zarzucaną Galicjanom uniżonością wobec władzy. Oto pamiętam dobrze, że w Warszawie młodzież zawsze, nawet gdy już była na stanowiskach, witała z czcią swoich dawnych nauczycieli gimnazjalnych i profesorów uniwersyteckich. We Lwowie zaś zauważyłem, że bardzo często uczeń kłania się swym profesorom, dopóki jest słuchaczem lub rygorozantem mającym jeszcze zdawać przed nimi jakieś egzaminy; gdy już posiądzie odnośny tytuł, nie zna ich więcej, nie kłania się demonstracyjnie, bo ich już nie potrzebuje. Nieraz, gdy taki „pan doktór” przechodził obok mnie lub kolegów moich, nie zdejmując kapelusza, doznawałem przykrego uczucia ze względu na jego osobę, gdyż dawał świadectwo upośledzenia moralnego. W Królestwie objawy takie są o wiele rzadsze. Bardzo sympatycznem w Galicji jest to, że wiele osób bogatych, nawet możnych, z najpierwszych pochodzących rodzin, garnie się do pracy, nieraz bardzo uciążliwej i trudnej, przyczem niewątpliwie jedyną do tego pobudką jest pragnienie czynnego udziału w ogólnej pracy narodowej i społecznej, czy to na polu administracji, czy sądownictwa lub szkolnictwa. W Królestwie, sądzę, jest o wiele więcej młodych ludzi bogatych, pochodzących z rodzin magnackich wpływowych, którzy żadnej pracy się nie imają, hulają i próżnują. W Galicji z przyjemnością zobaczyłem, że bardzo często synowie z takich właśnie rodzin polskich pracują na różnych stanowiskach, w namiestnictwie, starostwie, wydziale krajowym, pracują nieraz bardzo ciężko spełniając obowiązki obywatelskie. Tutaj w ogóle każdy coś robi i pracuje przy ogólnej machinie państwowej i autonomicznej. Oczywiście, że i ta różnica pomiędzy Galicją a Królestwem zależy od różnicy położenia politycznego. Wobec świtającej nam jutrzenki swobodnego rozwoju różnica ta niewątpliwie szybko się zatrze… O innych jeszcze wrażeniach i uwagach, jakie nasunęły mi się po przybyciu do Galicji będę miał sposobność niejedno jeszcze powiedzieć w dalszym ciągu niniejszych wspomnień. [...] Owacja na Uniwersytecie — Praca społeczna —Przejście zupełne na Uniwersytet — Moi uczniowie Od chwili przyjazdu mojego do Lwowa w r. 1892 do dnia dzisiejszego (1916) — a więc w ciągu lat 24 zetknąłem się, rzecz naturalna, we Lwowie z wielką ilością osób, kolegów zawodowych, przedstawicieli władz, osób czynnych na różnych polach działalności publicznej, a już najwięcej chyba z młodzieżą, bo nietylko przeszły przez moje ręce, że tak powiem, liczne rzesze słuchaczy i słuchaczek nauk przyrodniczych, ale także medycyny i weterynarji. Wielką też dla mnie przyjemność stanowiło to, że do jakiejkolwiek mieściny w Galicji przybywałem, spotykałem tam zawsze któregoś z uczniów moich, lekarza, nauczyciela szkół średnich lub weterynarza. Na ogół muszę powiedzieć, że od wszystkich prawie tych ludzi doznawałem zawsze wiele życzliwości i dowodów dużej sympatji i uznania. Raz tylko jeden potkało mnie coś przeciwnego, a na co, jak się okazało, bynajmniej nie zasłużyłem. Oto jakiś słusznie odrzucony od habilitacji na uniwersytecie z dziedziny zoologji, postanowił zemścić się za to na ówczesnym profesorze tego przedmiotu, Benedykcie Dybowskim oraz na mnie. Za pośrednictwem godnego siebie kolegi ogłosił w jakiemś piśmie lwowskiem artykuł p. t. „Darwinizm na uniwersytecie lwowskim", gdzie usiłował przekonać czytelników, że profesorowie Dybowski i Nusbaum, stojąc na gruncie teorji ewolucji szerzą bezbożność i dopuszczają się obrazy religji. To ostatnie było prostem kłamstwem i oszczerstwem, nie mającem najmniejszego uzasadnienia i dlatego też owa napaść boleśnie mnie dotknęła. Nie odpowiedziałem jednak nic, bo uważałem, że oszczercy, dopuszczają się niegodziwego kłamstwa, więcej obrażają religję, aniżeli ci, którzy wykładają podniosłą etycznie, piękną ideową teorję ciągłego doskonalenia się i coraz lepszego przystosowywania się organizmów do warunków otoczenia. Lecz szlachetna młodzież akademicka, odczuwając całą niesłuszność tej napaści, nie dała za wygrane i jak jeden mąż wystąpiła w obronie swoich profesorów. Obrona ta opisana była w „Słowie Polskiem" z dnia 25 stycznia 1899 r. i przytaczam ją tutaj dosłownie: „Owacja na Uniwersytecie." Wczoraj wieczorem o godzinie 7-ej zapowiedziany był wykład prof. Nusbauma na uniwersytecie. Był to jednak wykład nadzwyczajny ze względu na rzeczywiście nadzwyczajną ilość zgromadzonych słuchaczy i słuchaczek, jako też ze względu na cel, który ich zgromadził, „Z powodu krzywdy wyrządzonej rozmyślnie przez jedno z pism lwowskich profesorom Dybowskiemu i Nusbaumowi artykułem zarzucającym, że ci profesorowie szerzą śród młodzieży darwinizm, osłabiając w niej uczucia religijne etc. etc. — młodzież postanowiła dać moralną satysfakcję swoim przewodnikom na polu nauki, przytem zaś zaznaczyć, że nie solidaryzuje się z tendencją artykułu i uznaje w swem sumieniu poczynione zarzuty za bezpodstawne, kłamliwe i oszczercze." „Pierwszą satysfakcją, daną obu profesorom, były uchwały akademickiego „Kółka przyrodników", ogłoszone we wczorajszym popołudniowym numerze naszego pisma*). Przed przyjściem prof. Nusbauma zaroiło się wczoraj w sali wykładowej. Kilkuset słuchaczy i słuchaczek zapełniło salę. Gdy pojawił się prof. Nusbaum, powitano go długo niemilknącą salwą oklasków. Zabrał nareszcie głos imieniem „Akad. Kółka przyrodników" akademik Bronisław Duchowicz i zaznaczył w swem przemówieniu, że wobec napaści jednego z pism, skierowanej przeciwko kochanym i cenionym profesorom, młodzież musi zająć pewne stanowisko. Odpowiadać na treść artykułu byłoby zbędne, zwłaszcza, że zawiera on nie tyle może złą wolę, ile niewiadomość." *) Protest ten brzmiał (Słowo Polskie z dnia 24 stycznia 1899 r.
„W jednym z pism tutejszych pojawił się przed kilku dniami artykuł,
w którym autor, niejaki p. B. poruszył sprawę wykładania nauk przyrodniczych w uniwersytecie lwowskim i zarzuci! między innemi, że profesorowie Dybowski i Nusbaum w wykładach swoich| szerzą darwinizm, zabijając w młodzieży uczucia religijne etc. Z powodu lego artykułu zebrało się wczoraj akademickie kółko przyrodników na posiedzenie, na którym powzięto szereg uchwał, protestujących przeciwko twierdzeniu p. B., a mianowicie: „W zasadzie, młodzież akademicka uważa za niestosowne nawet odpowiadać na artykuł p. B., natomiast słuchacze nauk przyrodniczych zebrani na posiedzeniu akad. Kółka przyrodników dnia 32 b. m, powzięli jednomyślną uchwalę, ażeby wyrazić mu serdeczną gratulację z powodu, iż mu wreszcie nadarzyła się sposobność uwiecznienia swoich idjotycznych elukubracyj, a zarazem wyrażają radość, że przyrodnicy, jak p. B. są „odosobnieni", co zresztą "Wny p. B. w swoim artykule sam zaznaczył. Uchwała ta została p. B. zakomunikowana w liście, podpisanym przez zarząd Kółka".
„Zwrócony do wzruszonego profesora, zakończył temi słowy: Ty stoisz wyżej i nie możesz być obrażony. Dla nas jest zaszczytem, że pod Twoim pozostajemy kierunkiem, a chwila ta niech będzie dla Ciebie rękojmią, że młodzież umie kochać i cenić swoich profesorów". „Zgromadzeni salwą oklasków złączyli się z zapewnieniem swojego kolegi, poczem imieniem „Czytelni akademickiej" zabrał głos prezes jej, akademik Skałkowski. Przemówienie jego da się streścić w tych stówach: „Młodzież akademicka wyraża pogardę tym, którzy naukę chcą otoczyć jakąkolwiek cenzurą. Żyj nam Czcigodny Profesorze i pracuj nadal na chlubę polskiej nauki." Imieniem „Akad. Hromady" przemówił w języku ruskim akademik Prymak: „W ostatnim stuleciu, dzięki genialnym ludziom, nauka i postęp stały się dla nas dewizą. Młodzież akademicka czuje w sobie odwagę do bronienia ideałów, głoszonych przez wielkich mężów a prowadzących do poznania światła oraz prawdy i protestuje przeciwko hasłom, narzucanym jej przez niepowołane do tego żywioły i wkładane w usta profesorów, których oni nigdy nie wypowiadali. Przyjmij Czcigodny Profesorze zapewnienie — temi słowy kończył akademik Prymak przemówienie — że ziarno przez Ciebie rzucone pada na grunt zdrowy". „Imieniem słuchaczy medycyny akademik Kielanowski w następujące przemówił słowa: „My słuchacze medycyny, którzy w znacznej części zawdzięczają Tobie, Czcigodny Profesorze, swoje przyrodnicze wykształcenie, protestujemy przeciwko stanowisku, jakie w ostatnim czasie zajęły pewne niepowołane czasopisma w sprawie wykładów na naszym uniwersytecie. Natomiast oświadczam, że znakomici kierownicy nasi, korzystając z przywileju uniwersyteckiej wolności nauczania, zaznajamiają nas z wynikami najnowszych badań w dziedzinie biologji, bez względu na granice, jakie stawiają poznaniu prawdy wrogowie prawdziwej oświaty". „Z tych też powodów wyrażamy Ci, Czcigodny Profesorze, naszą cześć za dotychczasowe przewodnictwo". „W imieniu słuchaczek uniwersytetu panna Zielińska przyłączyła się również do owacyj, czynionych przez młodzież szanownemu profesorowi i złożyła wyrazy czci dla jego obywatelskiej pracy około podniesienia poziomu wykształcenia". „Wzruszony do głębi dowodem złożonej czci przywiązania ze strony młodzieży, zabrał w końcu głos prof. Nusbaum. Raz jeszcze zaznaczył czem jest nauka i jak ją pojmować należy. Dążeniem jego było zawsze tylko przedstawiać w prawdziwem świetle wielkie zdobycze naukowe, a że nie dotykał przytem dogmatów religji, świadczą o tem najlepiej jego wykłady. Insynuacje pisma, które przeciwko niemu wystąpiło, są zupełnie bezpodstawne. Z naciskiem zaznaczył, że jedynym jego celem jest tylko wpajanie w słuchającą go młodzież zamiłowania do nauki, a dziś cieszy go to niewymownie, iż przez tę młodzież został należycie zrozumiany". „Po każdem przemówieniu odzywały się w sali rzęsiste oklaski, po przemówieniu zaś czcigodnego profesora burza ich długo echem rozlegała się śród murów uniwersytetu". Podobne owacje odbywały się w innej sali wykładowej na cześć profesora Dybowskiego. Wspomniałem już wyżej, że warunki mojej pracy były ciężkie, dopóki byłem profesorem zwyczajnym anatomji w Akademji weterynarji i kierownikiem jej instytutu anatomicznego a jednocześnie docentem, od r. zaś 1902 tytularnym (czyli nie pobierającym pensji) profesorem anatomji porównawczej i kierownikiem instytutu anatomo-porównawczego na uniwersytecie. Było to w istocie położenie trudne. Zdarza się bowiem często, iż ktoś jest profesorem w jednym z wyższych zakładów naukowych a docentem w innym, lecz wtedy profesura jest głównym zajęciem a docentura niejako tylko dodatkiem, nie przyczyniającym wiele pracy. Trudność zaś mego położenia polegała na tem, że w uniwersytecie miałem instytut, a co ważniejsze, licznych uczniów, oddanych czystej nauce, słowem miałem tutaj to, co nazywamy „szkołą"; w Akademji weterynarji zaś, jako wyłącznie prawie praktycznym, do którego uczęszcza młodzież, nie mogąca wiele oddawać się pracy badawczo-naukowej, nie miałem wprawdzie szerszego pola do tworzenia „szkoły", lecz za to codzienny wykład i konieczność przygotowania w prosektorjum świeżych do niego preparatów pochłaniały mi ogromnie wiele czasu. Kilkunastu młodych ludzi pracowało pod moim kierunkiem w instytucie anatomji porównawczej w uniwersytecie nad specjalnemi tematami naukowemi, które im dawałem i któremi, wobec braku asystenta, osobiście kierować musiałem. Pomiędzy r. 1892—1906, to jest do czasu, gdy zupełnie przeniosłem się na uniwersytet, objąwszy katedrę po prof. Dybowskim, następujący uczniowie uniwersyteccy wykonali i ogłosili pod moim kierunkiem prace naukowe: J. Rakowski, T. Prymak, W. Schreiber, S. Stecka, L. Bykowski, K. Reisowa, W. Kulczycki, St. Czerski, Jan Hirschler, J. Tokarski, J. Machowski i inni. Z drugiej strony kierowałem jednocześnie prosektorjum i pracami naukowemi w zakładzie anatomicznym na weterynarji, gdzie także kilku uczniów moich pracowało naukowo, np. Z. Markowski, A. Baczyński, L. Stachurski, S. Sidoriak. Nadto wykłady tu i tam, e8zamina, posiedzenia obok osobistej pracy naukowej i piśmienniczej. Prócz tego miałem też i inne obowiązki d0 spełnienia. Mianowicie przez szereg lat pracowałem w Zarządzie Polskiego Towarzystwa przyrodników im. Kopernika a przez dwa lata pełniłem obowiązki przewodniczącego tegoż Towarzystwa; wykładałem na „kursach dla kobiet" istniejących we Lwowie przed dopuszczeniem ich na uniwersytet, w instytucji „Powszechnych Wykładów Uniwersyteckich", przyczem wykładałem nietylko we Lwowie, lecz miewałem także odczyty w wielu miastach prowincjonalnych : Stanisławowie, Stryju, Drohobyczu, Żółkwi, Samborze Złoczowie, Przemyślu. Do zajęć podobnych, które zaliczam do kategorji zajęć społecznych, należała także praca w Towarzystwie Szkoły Ludowej; przez dwa lata mianowicie byłem kierownikiem szkoły dla dorosłych analfabetów we Lwowie, utrzymywanej przez T. S. L. im Jeża, co mi też zabierało nieco czasu, gdyż należało często wizytować tę szkołę, kontrolować stan nauki, urządzać w niej obchody narodowe i uroczysty akt zakończenia roku szkolnego, w czem zresztą dopomagała mi żona moja, która była skarbniczką tej szkoły. Dalej wspólnie z żoną i jej przyjaciółką, p. Kamillą Chołoniewską, założyliśmy, jedno z najpierwszych, prywatne gimnazjum żeńskie we Lwowie, obecnie gimnazjum im. Słowackiego, które początkowo przedstawiało się ubożuchno, a później rozwinęło się w ogromny zakład o wielkiej bardzo liczbie uczenie. Ponieważ stan finansowy tej instytucji był z początku bardzo skromny, przeto chcąc jej dopomóc także materjalnie, uczyłem w niej bezinteresownie w ciągu dwóch lat historji naturalnej, żona zaś moja udzielała matematyki. Dalej za moją głównie inicjatywą powstał we Lwowie „Związek naukowo literacki", do zarządu którego należałem przez szereg lat; miewałem tam często odczyty i pogadanki a około r. 1897, wspólnie z Janem Gwalbertem Pawlikowskim powzięliśmy myśl, ażeby „Związek" ten zajął się wydawaniem szeregu dzieł popularno-naukowych z różnych dziedzin wiedzy. Księgarnia Altenberga podjęła się tego wydawnictwa i dotychczas wydała wiele cennych prac, objętych ogólną nazwą „Wiedza i życie"; przez długi szereg lat należałem do komitetu redakcyjnego tego wydawnictwa. Miewałem też liczne odczyty na rozmaite cele oświatowe lub dobroczynne. Wobec tylu różnorodnych zajęć, tem więcej odczuwałem ciężar podwójnych obowiązków, jako profesor jednocześnie w dwóch wyższych zakładach naukowych. Nie dziw tedy, że gorąco pragnąłem przenieść się na stałe do jednego tylko z tych zakładów, by móc więcej skupić się w pracy badawczej i intensywniej wpływać na młodzież w kierunku zachęcania jej do tejże pracy. Pragnienie to było tak silne, że postanowiłem wreszcie coś działać w tej sprawie. Nie mogło być mowy o tem, ażeby ministerstwo we Wiedniu zgodziło się na utworzenie odrazu zwyczajnej katedry anatomji porównawczej na uniwersytecie, którą mógłbym objąć; wprawdzie fakultet filozoficzny kilkakrotnie o to się ubiegał, lecz bezskutecznie. Postanowiłem przeto zadowolnić się mniejszą znacznie pensją i po porozumieniu z prof. Dybowskim oświadczyłem wydziałowi filozoficznemu uniwersytetu, że gotów jestem przejść zupełnie do tego ostatniego, jako profesor nadzwyczajny. Wydział przedstawił to ministerstwu, ale nie mogło ono pojąć, jak profesor w VIej randze, którą miałem w Akademji weterynarji, może być zdegradowany do rangi VII-ej (profesor nadzwyczajny) i jak w ogóle urzędnik pobierający wyższą pensję może nagle zacząć pobierać pobory znacznie niższe. Zwlekano tedy z odpowiedzią, a ja musiałem dalej pełnić podwójne obowiązki profesorskie. Uwzględniając to wszystko, łatwo zrozumieć, jak wiele mi zależało na tem, abym po mającem niebawem nastąpić opuszczeniu katedry przez prof. Dybowskiego, otrzymał tę katedrę. Było to niejako sine qua non dalszej mojej pracy naukowej. Miałem wszelką nadzieję pomyślnego dla mnie przebiegu tej sprawy, gdyż Wydział filozoficzny bardzo gorąco popierał moją kandydaturę i widocznie o nikim innym nie myślał, skoro w r. 1906 zostałem zamianowany zwyczajnym profesorem zoologji i anatomji porównawczej na wszechnicy lwowskiej po prof. Benedykcie Dybowskim. Odtąd rozpoczęła się nowa dla mojej pracy naukowej 1 pedagogicznej era. W ciągu czasu od r. 1906 do chwili obecnej (1916) usilnie pracowałem naukowo, z tego okresu datuje się niektóre najważniejsze prace moje z dziedziny nauki o regeneracji zwierząt, o embrjologji owadów, histologji ryb, embrjologji wstążnic, anatomji ryb głębinowych z wypraw księcia Monaco i t. d. Ogłosiłem przez ten czas około sześćdziesięciu rozpraw naukowych, w części sam, w części z uczniami moimi, a przez Instytut Zoologiczny przesunął się cały szereg wydoskonalonych, młodych pracowników, którzy pięknie zapisali się już w dziejach nauki, jakoto Wanda Białkowska, Cecylja Beigelówna, Rachela Blochówna, Benedykt Fuliński, Michał Giedroyć, Jan Go1ański, Jan Grochmalicki, Jan Hirschler, Antoni Jakubski, Jan Kinel, Zofja Kopystyńska, Zofja Kulikowska, Marja Marcinkiewicz, Zofja Małaczyńska, Irena Pogonowska, Stanisław Pietruski, Gustaw Poluszyński, Karolina Reisowa, Edward Schechtel, A. Trawiński, A. Tysowski, Helena Waniczkówna, Rudolf Weigl, Włodzimierz Wietrzykowski i inni. Ci wszyscy ogłosili cenne prace naukowe w języku polskim lub w obcych językach i zwrócili na siebie uwagę świata naukowego. Uczniowie moi, Hirschler, Weigl i Grochmalicki habilitowali się do nauk zoologicznych, jako docenci na uniwersytecie lwowskim, a Hirschler osiągnął już tytuł profesora nadzwyczajnego. Objęcie katedry zoologji po Benedykcie Dybowskim zawdzięczam w pewnej mierze serdecznym stosunkom, jakie mnie przez cały czas pobytu mego we Lwowie łączyły z tym Czcigodnym poprzednikiem moim. Czciłem w nim liczne piękne strony jego charakteru niezwykłego i niepospolitą miłość dla nauki. Taki stosunek, jaki istniał pomiędzy nami, zdarza się rzadko u specjalistów w jednej gałęzi wiedzy i profesorów tego samego przedmiotu. Prof. Dybowski zachęcał młodzież, by uczęszczała na moje wykłady; cieszył się bardzo, gdy widział, że ona garnie się u mnie do pracy naukowej samodzielnej, w każdej sprawie wobec Wydziału dopomagał mi zawsze, jak prawdziwy, serdeczny przyjaciel i opiekun mój. Ta niezmierna delikatność Dybowskiego wobec młodszego kolegi pochodziła z wrodzonej mu wielkiej szlachetności ducha oraz z głębokiej czci dla nauki. Kocha on naukę nietylko dla niej samej żywiołowo, lecz także dlatego, że widzi w niej potęgę, prowadzącą ludzkość ku szczęśliwości, w każdym tedy pracowniku naukowym ceni człowieka wyższego, szanuje jego idealizm, współczuje szczerze jego dążeniom i usiłowaniom na polu dociekań naukowych. To też, chociaż sam jest wyłącznie niemal systematykiem, posiada wielkie zrozumienie dla prac w innych także dziedzinach biologji, rozumiejąc dobrze, że do wykrycia prawdy wiodą rozmaite drogi i że każda z nich spełnia doniosłą swą rolę w nauce. Ta miłość dla nauki i głęboka wiara w dobroczynną jej potęgę, obok tego zaś nadzwyczajna miłość do ludzi w ogóle i chęć czynienia im dobrze, ogromnie przywiązały mnie do prof. Dybowskiego. To też nie było prawie dnia, bym do niego nie zaszedł na krótką pogawędkę, a zawsze słuchałem z żywem zajęciem opowiadań jego o Syberji i Kamczatce, bo on tak silnie żyje wspomnieniam swego tam pobytu, że każdy niemal temat poruszany przez nas ponosił go ku owym wspomnieniom i nastręczał sposobność do opowiadań o przyrodzie tych krajów, o ludności miejscowej lub o przyjaciołach i znajomych z owych czasów. A że pamięć posiada fenomenalną i dar opowiadania nadzwyczajny, przeto chwile spędzone z nim na owych pogawędkach w instytucie zoologicznym zaliczałem zawsze do najmilszych w mem życiu. Po objęciu przezemnie katedry zoologji, opróżniła się zajmowana dotychczas katedra anatomji porównawczej i zarząd instytutu tegoż przedmiotu w uniwersytecie lwowskim. Ponieważ chodziło o obsadę natychmiastową tej ostatniej katedry, przeto też zaraz zająłem się tą sprawą. Pragnąłem, ażeby powierzono ten posterunek młodemu mojemu koledze, zoologowi rodem z Warszawy, a zajmującemu docenturę anatomji porównawczej w jednym z włoskich uniwersytetów, Dr. Kazimierzowi Kwietniewskiemu. Projekt ten przedstawiłem prof. Dybowskiemu, który się nań zgodził, a Wydział filozoficzny przyjął też tę kandydaturę. Niebawem Kwietniewski został zamianowany nadzwyczajnym profesorem na uniwersytecie lwowskim. Poznałem się z nim osobiście kiedyś w Warszawie i wiedziałem od niego, że bardzo pragnie powrócić z Włoch do kraju, ażeby tu móc pracować. Cieszyłem się ogromnie, że nietylko przysłużyłem się naszej wszechnicy, lecz także koledze, który w liście z dnia 19. grudnia 1905 pisał do mnie z Padwy: „Dziękuję najserdeczniej za wiadomość o wakującej katedrze i za łaskawe ofiarowanie mi Swej tak wpływowej pomocy w sprawie przeniesienia się mego do Lwowa. Istotnie rad byłbym bardzo powrócić do kraju po długiem przebywaniu na obczyźnie. Szan. Panu Profesorowi będę niewymownie wdzięczny za łaskawe poparcie sprawy mojej". Po objęciu instytutu zoologicznego, musiałem się nieco zająć jego zreformowaniem. Prof. Dybowski pracował w nim, jako systematyk i w tej też dziedzinie zoologji osiągnął światową sławę. Ja zaś pracowałem w dziedzinie badań mikroskopowych, do których też pragnąłem dostosować powierzony mi instytut. Przed zoologją bowiem otworzyły się nowe horyzonty, pojawiły się nowe, niezmiernie doniosłe jej gałęzie: histologja porównawcza czyli nauka o mikroskopowej budowie tkanek, cytologja czyli nauka o komórce, embrjologja porównawcza, anatomja porównawcza nowoczesna, oparta na tamtych trzech przedmiotach, nadto zoologja doświadczalna włącznie z genetyką, nauką o dziedziczności, obejmująca nadzwyczaj doniosłe działy biologji. Te nowe kierunki chciałem wprowadzić do naszego instytutu. Należało tedy zaopatrzyć pracownię we wszelkie nowoczesne środki techniczne, służące do tego celu, w konieczne narzędzia, co zajęło mi sporo czasu, lecz w rezultacie cel osiągnąłem i lwowski instytut zoologiczny wkrótce stanął obok pierwszorzędnych zakładów tego rodzaju w Europie, czego wytwórczość jego naukowa wymownym była dowodem. Rozwój ten w bardzo znacznej mierze zawdzięcza dzielnym jednostkom wśród młodzieży, która poświęcała się pracy badawczej. Moją zasługą było to, że, wiedząc jakie olbrzymie znaczenie dla naszego życia narodowego posiada rozwój nauki, z drugiej zaś strony kochając tę młodzież gorącem sercem i pragnąc dać jej źródło wielkiego zadowolenia życiowego, zachęcałem ją usilnie do samodzielnej pracy naukowej. Zawsze bowiem byłem zdania, że pielęgnowanie wiedzy w kraju jest jednym z najważniejszych obowiązków narodowych. Tak pojmowałem pracę naukowa u nas w Polsce i to przekonanie starałem się wpajać w młodzież, ucząc ją, że ta praca jest obywatelską w najszlachetniejszem słowa tego znaczeniu. Stosunki moje z młodzieżą były zawsze bardzo przyjacielskie. Kocham ją i czuję, że i ona szczerze jest do mnie przywiązana, mimo to nigdy jej nie pobłażam, przeciwnie potrafię być surowym, gdy to jest potrzebne dla jej dobra. Wiele też objawów niekłamanej sympatji doznałem ze strony młodzieży. Wyżej opisałem już przebieg owacji, zgotowanej mi przez młodzież uniwersytecką z powodu owego niefortunnego artykułu o darwinizmie na uniwersytecie. Gdy później, po jednej z tak częstych niestety, awantur ruskich na uniwersytecie lwowskim, „Diło" szczególną zapałało złością do profesorów Polaków i wskazywało hajdamakom tych, którzy twardo stali na gruncie polskości naszej wszechnicy, otrzymaliśmy pogróżki anonimowe, gdzie była nawet mowa o kuli rewolwerowej. Wówczas polska młodzież akademicka w ciągu kilku miesięcy urządzała rodzaj warty osobistej dokoła zagrożonych profesorów, do których i ja należałem, strzegąc pilnie, aby podczas wykładów, przejścia przez korytarze uniwersyteckie, a nawet podczas powrotu z uniwersytetu do domu lub na odwrót nie stało się nam nic złego ze strony przyjaciół Siczyńskiego. Tu wszelako muszę dodać, że ci z uczniów moich Rusinów, którzy znali mnie bliżej i wiedzieli, czem jest dla mnie nauka i jej świątynia — uniwersytet, uczniowie Rusini nie wyłącznie rozpolitykowani, ale naprawdę kochający wiedzę, bardzo sympatycznie odnosili się do mnie, podobnie jak i ja żywiłem dla nich najserdeczniejsze uczucia, że wspomnę tu o asystencie moim Sidoriaku, o uczniu Prymaku, o asystencie w Akademji weterynarji Stachurskim, z którym szczera łączyła mnie zażyłość, o uczniach moich Rakowskim i Tysowskim, którzy wykonali w laboratorjum mojem kilka prac naukowych. A już najmilszym dla mnie objawem sympatji i wdzięczności uczniów moich była pamiętna dla mnie uroczystość obchodu 30 lecia pracy naukowej w r. 1911, połączona z wydaniem wspaniałej księgi pamiątkowej, do czego jeszcze niżej powrócę. Mówiąc o stosunku moim do młodzieży, muszę w kilku chociażby słowach scharakteryzować tych najwybitniejszych uczniów moich, z którymi szczególnie przyjacielskie łączyły mnie węzły. W Akademji weterynarji trzej byli uczniowie moi pełnili obowiązki asystentów moich - Zygmunt Markowski, obecnie doktor medycyny i profesor tejże Akademji, Szymon Sidoriak, obecnie profesor gimnazjalny i Longin Stachurski, lekarz weterynarji. Z tymi w najserdeczniejszych byłem stosunkach i pracowaliśmy razem; z Markowskim i Sidoriakiem ogłosiliśmy wspólnie kilka prac naukowych. Do dziś dnia łączą nas, sądzę, nici najlepszych i niczem niezamąconych wspomnień. Z uczniów moich uniwersyteckich (do których należał także i Sidoriak, pomimo, że później był asystentem w weterynarji) na pierwszem miejscu muszę postawić Dra Jana Hirschlera, obecnie profesora uniwersytetu lwowskiego, którego bardzo cenię za jego ogromne do nauki zamiłowanie, niezwykłą pracowitość oraz wytrwałość w badaniach naukowych i erudycję. Z tym wybitnym pracownikiem naukowym łączyły mnie zawsze węzły szczerej przyjaźni, podobnie, jak z dwoma jeszcze innymi, wybitnymi moimi uczniami, docentami naszej wszechnicy i długoletnimi asystentami moimi, Dr. Janem Grochmalickim i Dr. Rudolfem Weiglem. W Grochmalickim, prócz zamiłowania do nauki, cenię nadto gorące przywiązanie do kraju i namiętne pragnienie stania się dlań użytecznym. W doprowadzeniu do skutku myśli o założeniu polskiej stacji biologicznej nad jeziorem Grodeckiem zawdzięczam bardzo wiele jego szlachetnemu i pełnemu poświęcenia^ współpracownictwu. W Weiglu cenię jego nadzwyczajni miłość dla nauki i żywiołowe poprostu ukochanie badań samych w sobie, dla wykrycia prawdy naukowej, bez żadnego prawie względu osobistego. Jest to u niego cecha nader sympatyczna, ale często bywała powodem, iż dokonawszy ; jakiegoś ważnego odkrycia, był już z tego zadowolony i nie rychło mu było do ogłoszenia tegoż drukiem; dopiero pod wpływem mojej namowy, a niekiedy i pewnego teroru, zabierał się do opublikowania swej pracy. Bardzo często, dzięki takiemu postępowaniu inni uprzedzali go w pewnych nowych zupełnie spostrzeżeniach naukowych. Ogromnie dla mnie sympatyczni, ze względu na swe wielkie zalety charakteru i umysłu są też uczniowie moi Dr. Antoni Jakubski, który będąc jeszcze tak młodym, wsławił się swą podróżą do Afryki, dalej Dr. Benedykt Fuliński i Dr. Edward Schechtel; wszyscy oni zasłużyli się w literaturze naukowej przez szereg cennych prac. Wspomniawszy tutaj o podróży Jakubskiego muszę dodać, że odbył ją w r. 1911 własnym kosztem, a była pełna niebezpieczeństw, w nieznanych niemal krajach środkowej Afryki, skąd przywiózł bogate łupy zoologiczne, które podarował instytutowi zoologicznemu uniwersytetu lwowskiego. Do książki jego o tej podróży p.t. „W krainie słońca" nie trudno mi było napisać w serdecznych słowach przedmowę, ho istotnie brałem duchowy udział w tej wyprawie ukochanego ucznia. Gdy raz przez kilka miesięcy nie było od niego żadnej wieści, udałem się do konsula niemieckiego we Lwowie z prośbą, aby urzędownie dowiedział się o losach podróżnika polskiego, który wówczas znajdował się w granicach kolonij niemieckich. Konsulat wysłał telegram do gubernatora tych prowincyj i wkrótce nadeszła odpowiedź, iż Jakubski zapadł na tyfus powrotny, że w stanie nieprzytomnym sprowadzili go towarzyszący mu murzyni do jednego z miast, gdzie pacjent znajduje się już w szpitalu pod opieką lekarską i powraca do zdrowia. Wiadomość ostatnia ucieszyła mnie bardzo, prócz tego cieszyłem się, że mogłem uspokoić stroskaną matkę podróżnika oraz narzeczoną, pannę Wandę Białkowską, która wówczas pracowała w mojem laboratorjum, jako jedna z najwybitniejszych moich uczennic. Z niektórymi moimi uczniami spędzałem dłuższy czas w stacji zoologicznej w Tryjeście lub w Neapolu, np. z Czerskim i Schreiberem. Z tym ostatnim, obecnie lekarzem praktykującym we Lwowie, byłem w Neapolu, gdzie w nader miłem jego towarzystwie odbywałem wycieczki do prześlicznych okolic tego pełnego uroku miasta. Schreiber, zanim został lekarzem, pracował nietylko w zoologji, lecz także w antropologji i to wsposób bardzo wybitny. Podczas pobytu mojego w Monaco w r. 1911 poznałem tam Włodzimierza Wietrzykowskiego, młodego badacza rodem z Królestwa, który pracował w laboratorjum Muzeum Oceanograficznego. Szczerze polubiłem tego nader sympatycznego, ogromnie oddanego nauce młodzieńca, pragnącego gorąco powrócić do kraju, aby tu pracować, dotychczas bowiem przebywał za granicą, głównie w Paryżu w Roscoff i Monaco. To też radowałem się bardzo, gdy wkrótce mogłem mu ułatwić możność pracy naukowej śród swoich. Wietrzykowski przyjechał do Lwowa i zaczął pracować w moim instytucie, gdzie po roku został moim asystentem i ogłosił kilka cennych rozpraw. Rokował on wielkie nadzieje na przyszłość, jako wybitny badacz naukowy, niestety jednak nieubłagana choroba piersiowa, która spotęgowała się wskutek nieprzyjaznych warunków wojennych, przerwała już w r. 1916 nić tego młodego szlachetnego żywota. Przez instytut mój anatomji porównawczej i zoologji przewinął się także długi poczet kobiet, przeważnie panien, które zwykle oznaczaliśmy mianem „niewiast", wśród nich było wiele osób o niezwykłych zaletach umysłu i charakteru, a liczne z nich ogłosiły jedną lub kilka cennych prac naukowych. Dziwnie sympatyczny był ten dobór niewiast w pracowni naszej; wszystkie poważnie i szlachetnie myślące oraz pełne czci dla nauki. Dwie z tych pań, mianowicie Dr. Cecylia Klaftenowa i Zofja Małaczyńska zajmują w instytucie zoologicznym stanowiska asystentki i demonstratorki, ku największemu zadowoleniu mojemu oraz młodzieży tu pracującej. Wykłady Nawykładałem się w życiu bardzo wiele W r. 1916 minął pięćdziesiąty semestr nieprzerwanych moich wykładów w uniwersytecie lwowskim, a nadto też równocześnie przez kilkadziesiąt semestrów wykładałem w Akademji weterynarji we Lwowie i przed przybyciem do tego miasta nauczałem też przez długi szereg lat w Warszawie. Otóż pragnę tutaj ująć w krótką całość ogół moich spostrzeżeń osobistych, jako profesora. W ogóle zawsze bardzo lubiłem nauczanie i to poczytywałem sobie za wielkie plus w moim zawodzie nauczycielskim. Biada tym, którzy muszą pełnić obowiązki nauczycieli, a których wykłady męczą zbytnio, lub co gorsza, nudzą. Niestety takich nieszczęśliwców nie brak ani wśród nauczycieli ludowych, ani też wśród profesorów gimnazjalnych i uniwersyteckich. Znałem i znam wielu takich osobiście. Są to istni męczennicy swego niefortunnie obranego zawodu, a biada młodzieży, skazanej na nauczanie ze strony takich pedagogów. Jak wspomniałem, los uwolnił mnie od podobnego męczeństwa, gdyż należę do tych, którzy lubią wykładać. Owszem, wykład ożywia mnie zawsze i przyjemnie podnieca. Zdarzało się nieraz, że byłem zmęczony, niedysponowany, ale gdy zaczynałem wykład i pozwoliłem unieść się myślom, głoszonym z katedry, porwać się potokowi prelekcji, czułem się zawsze po skończonym wykładzie bardziej wypoczętym i ożywionym, niż w chwili jego rozpoczęcia. Jedną z głównych tego przyczyn jest to, że entuzjazmuję się głoszonemi z katedry prawdami naukowemi, a nawet gdy mówię o rzeczach elementarnych dla mnie świadomość tego, że przemawiam do ludzi, nieznających tych rzeczy, tak mnie zawsze porywa, że mówię z przejęciem się i zapałem. Tu leży dla mnie psychologiczne objaśnienie faktu, że nie lubię, gdy na wykładzie moim spostrzegam słuchaczy lub słuchaczki, które powtórnie słuchają tego samego przedmiotu, co zdarza się często. Mnie zaś wydaje się, iż im nic nowego nie mówię i to mnie zawsze nieco irytuje, pomimo że uznaję w zupełności wielkie korzyści, jakie słuchacze mogą osiągnąć z powtórnego słuchania tego samego wykładu. Zresztą staram się zawsze wykłady swoje o tym samym przedmiocie zmieniać za każdym razem, czy to przez inny sposób ujęcia bardziej zawiłych kwestyj, czy też przez odmienny dobór faktów w zależności od szybko naprzód postępującej wiedzy. Wykładam zawsze z pamięci, posiłkując się krótkiemi notatkami i objaśniając możliwie wiele wykład rysunkami, które jednocześnie odręcznie kreślę na tablicy. Pomimo, że od tylu lat jestem profesorem, wykłady wzruszają mnie zawsze w stopniu niemałym. Kwadrans przed rozpoczęciem wykładu jestem zawsze podniecony, zwykle nie mogę już spokojnie pracować, muszę być sam, chodzę wówczas po pokoju, a po wejściu do sali wykładowej, przez krótką chwilę doznaję tego, co się nazywa tremą. Lecz natychmiast po rozpoczęciu wykładu uspakajam się zupełnie, panuję nad sobą oraz nad przedmiotem wykładowym. Raz zdarzyło się, że tuż przed samym wykładem zaszedł do mnie jeden z kolegów, z którym prowadziłem ożywioną jakąś rozmowę i niepostrzeżenie minęło 20 minut po godzinie, o której miałem zacząć wykład. Przeprosiłem kolegę i szybko się z nim rozstałem, poruszony rozmową, przebiegłem korytarz i odrazu znalazłem się w sali wykładowej wobec licznego audytorjum. Ten brak chwili zupełnego spokoju przed wykładem, do której przywykłem, nagłe znalezienie się przed słuchaczami podziałało na mnie tak dziwnie, że chwilowo zupełnie straciłem pamięć, nie wiedziałem, od czego mam zacząć, a zdziwione twarze słuchaczy, którzy zauważyli moje zakłopotanie, jeszcze bardziej zbiły mnie z tropu. Zeszedłem tedy z katedry, przeszedłem się kilka razy tam i z powrotem po sali i to powróciło mi odrazu spokój, tak że wykład wygłosiłem najnormalniej. Był to jedyny w mojem życiu wypadek tego rodzaju zakłopotania, o którym nieraz opowiadałem moim uczniom. Nie mogę, rzecz prosta, wiedzieć, jak moje wykłady podobają się uczniom, ponieważ jednak wkładam w nie zawsze bardzo wiele pracy, myśli i uczucia, przeto sądzę, że muszą one chyba wywierać wrażenie dodatnie. Być może, że wielka ilość uczniów i uczenie, zgłaszających się do pracowni mojej i pragnących się poświęcić ściślejszym studjom zoologicznym, jest poczęści wynikiem dodatniego na nich wpływu wykładów moich. Z nierównie zato większą pewnością mogę coś powiedzieć o wpływie, wywieranym na mnie przez audytorjum moje. Pod względem ulegania owemu wpływowi rozróżniam dwojakiego rodzaju profesorów. Jedni z nich nie mają wcale, że tak powiem „czucia" swego audytorjum, nie widzą go niemal, nie czują go, są jakby nieświadomi jego obecności. Opowiadano mi np. o słynnym matematyku berlińskim prof. Kroneckerze, który rozpoczynał wykład od słów: „że E równa się (— i tu pisał odrazu łokciową, djabelnie trudną do zrozumienia formułę matematyczną na tablicy —) o tem, wie chyba każde dziecko", a rzecz była tak trudną, że nie tylko dziecko, ale nawet starsi słuchacze uniwersyteccy — matematycy nie wiedzieli na razie, o co chodzi. Kronecker nie dostrzegał wielkiego zakłopotania na twarzach słuchaczy swoich, nie wiedział, iż ci go nie rozumieją, lecz odwrócony plecami do studentów, ciągnął swój wykład i zapalał się pięknem swego przedmiotu, nie troszcząc się często o audytorjum. Są profesorowie tak zajęci wątkiem swoich myśli — podczas wykładu, iż nie indywidualizują słuchaczy, lecz przemawiają do całości swego audytorjum i nie widzą, co się w sali wykładowej dzieje i jak reagują na wykład oddzielne jednostki. To też opowiadano mi o pewnym profesorze uniwersyteckim którego wykład, w wielkiej odbywający się sali, był rodzajem rendez-vous młodzieży obojga płci; cicha rozmowa i flirt szły tam w najlepsze a profesor, zajęty i pochłonięty całkowicie wykładem swoim, nie widział i nie słyszał, co w sali się działo. Są to wszelako wyjątki. Większość profesorów ma ogromne czucie swego audytorjum, a ostatnie nie domyśla się nawet, w jak wysokim stopniu działa ono wtedy na profesora. Przedewszystkiem samo exterieur słuchaczy. Inteligencja prawdziwa przejawia się zwykle w rysach twarzy; zdarza się, że wykładający widzi przed sobą twarze myślące, na których znać doskonale wysiłek poważnej pracy duchowej, kiedyindziej znów ma on przed sobą twarze lalkowate, bezmyślne, nie budzące zaufania, a zależnie od tego, jakie przeważają, audytorjum wydaje mu się mniej lub więcej sympatycznem, co znów pozostaje nie bez oczywistego wpływu na sam wykład i na dobór materjału. Zdarza się nieraz, że profesor na wykładzie dotyka wielu zagadnień, których poruszyć nie zamierzał i naodwrót, iż pomija wiele rzeczy, o których mówić miał zamiar, a to pod wpływem zachowania się i reakcji audytorjum swego. Audytorjum słuchające w myślącem skupieniu swego profesora działa nań niezmiernie dodatnio, stanowi podnietę dla wątku jego myśli, naodwrót zaś, gdy pośród słuchaczy lub słuchaczek znajdują się osoby nie umiejące uważać i skupiać myśli gdy profesor dostrzega, że ci lub owi członkowie audytorjum jego są obecni, lecz nieprzytomni naukowo, że wzrok ich przeskakuje z przedmiotu na przedmiot, jako wyraz myśli odbiegającej daleko od wątku wykładu i leniwie bujającej po manowcach, sprawia mu to niezmierną przykrość i źle oddziaływać może na sam tok prelekcji: wówczas usiłuje on patrzeć na tych, których bezwiedna mimika wskazuje, iż w lot chwytają i przyswajają sobie jego słowa. Na uniwersytetach panuje zwyczaj „notowania sobie" wykładów, co jest zwykle złem Koniecznem. Niektórzy znakomici profesorowie- pedagogowie niechętnie bardzo widzą u członków swego audytorjum to „zapisywanie" wykładów. Światowej sławy zoolog szwajcarski, prof. Karol Vogt w Genewie, zanim corocznie rozpoczynał swe piękne wykłady zoologji, miał przemowę do uczniów o tym przedmiocie: „Mesdames et messieurs je vous prie, je vous supplie ne faites pas de notes" — proszę was, błagam was, nie róbcie notatek i przez cały kwadrans rozwodził się nad tem, jak to jest szkodliwe, bo przeszkadza w uważaniu, nie pozwala na oglądanie rysunków lub preparatów itd. Dopóki Vogt te wstępne głosił rady, audytorjum słuchało go ze skupioną uwagą, ale gdy rozpoczynał właściwy wykład o nauce zoologji, w wielkiej sali wykładowej rozlegał się odrazu donośny syk piór z pośpiechem skaczących po białych ćwiartkach zeszytów! Ale „notowanie" nie zawsze jest złe, a zalety od jego rodzaju. Inteligentni, rozumni członkowie audytorjum wiedzą, co należy zanotować, odróżniając rzeczy główne, istotne, od drugorzędnych, stanowiących tylko wyjaśnienie lub ilustrację podstawowych myśli; osobniki tępe notują wszystko bezmyślnie. Otóż sposób robienia „notatek*1 przez słuchaczy lub słuchaczki widzi i odczuwa doskonale uważny profesor, mający „czucie" swego audytorjum. Doznaje on w związku z tem uczuć często przykrych, gdy widzi bezmyślny, ustawiczny taniec pióra po papierze u wielu członków audytorjum swego, którym nie chodzi o zrozumienie, lecz przedewszystkiem o „zapisanie" sobie wykładu. Zdarza się często, iż profesor wyłożywszy pewną trudną rzecz, ilustruje ją przykładami, wyjaśnia rysunkiem, pokazuje wreszcie na modelu lub preparacie, lecz ze smutkiem spostrzega, jak nie jedna lub nie jeden ze słuchaczy nie odrywa oczu od zeszytu, lecz wciąż pisze zawzięcie. Jednem słowem nietylko profesor działa na audytorjum, porywa je za sobą, kieruje, jak batutą, myślami i nawet uczuciami członków swego audytorjum wsłuchujących się w przedziwnie nieraz ponętną symfonię myśli naukowych, lecz i naodwrót, zachowanie się audytorjum, jakkolwiek na-ogół bierne i nieme, działa na profesora, wpływając na bieg jego myśli i uczuć. Od wzajemnego więc zespołu profesora z uczniami zależy istotny wynik wykładu uniweryteckiego. Otóż co do mnie, to mam zawsze wielkie czucie swojego audytorjum. Podczas wykładu, pomimo pochłaniającego mnie zajęcia przedmiotem, widzę doskonale wszystkich obecnych w sali, indywidualizuję ich, a najmniejsza nieuwaga ze strony słuchaczy, rozmowa z sąsiadem choćby najcichsza podczas mojego wykładu przeszkadzają mi bardzo. Zdarza się tu niekiedy podczas moich wykładów biologji ogólnej, gdy do trzystu nieraz słuchaczy wypełnia po brzegi wielką salę wykładową. Śród nich od czasu do czasu trafiają się osobniki, które nie potrafią uważać i podczas wykładu rozpoczynają szeptać do siebie. Zawsze spostrzegam to natychmiast i wstrzymuję na parę sekund wykład, patrząc uparcie w stronę rozmawiających, którzy, zawstydzeni zachowują się już zwykle do końca wykładu spokojnie. Szczęściem zachowanie się takie jest bardzo wyjątkowe. Młodzież zna moje wymagania co do tego, zna moje dobre oko i na ogół podczas wykładów moich panuje w sali cisza wzorowa i nastrój poważny. Pisma moje i podręczniki — Moi wydawcy Nie będę tu wyliczał tytułów dwustu blizko rozpraw i obszerniejszych artykułów naukowych, ogłoszonych przezemnie w różnych czasopismach w kraju i zagranicą a stanowiących nowe przyczynki w najrozmaitszych dziedzinach biologji, przyczynki, które, jak przypuszczam, wzbogaciły wiedzę zoologiczną. W księdze pamiątkowej, wydanej przez uczniów moich w r. 1911 (nakładem Altenberga we Lwowie) przytoczone są tytuły publikacyj moich do r. 1911 i krótki przegląd ważniejszych zdobyczy naukowych w nich zawartych. Nie tu też miejsce na wyliczenie tytułów rozpraw naukowych uczniów moich i uczenie, wykonanych pod moim kierunkiem w liczbie stukilkudziesięciu, które również niemało wzbogaciły wiedzę biologiczną w różnych jej dziedzinach. Wiele znajomych moich z pewnem zdziwieniem spoglądało na tę intensywną moją działalność naukową, ja zaś żałowałem mocno, że z różnych powodów nie może ona być jeszcze płodniejszą i intensywniejszą. Trzy głównie warunki składały się na tę moją, wydatną podobno, pracę naukową: 1) wielka moja miłość dla nauki i oddanie się jej całą prawie duszą; 2) głębokie moje przekonanie, że wiedza naukowa stanowi jedną z najpotężniejszych podwalin naszego bytu narodowego, te przez jej pielęgnowanie spełniam obowiązek obywatelski i najlepiej, jak umiem zasługuję się ojczyźnie mojej; 3) pracowitość połączona z obawą utraty drogiego czasu, który dla działalności mojej mógłby być pożytecznym. Wreszcie muszę wspomnieć o jednej jeszcze nader ważnej, szczęśliwej dla mnie okoliczności, która pozwoliła mi w zupełności oddać się pracy naukowej i piśmienniczej. Mianowicie żona moja, pełna bezgranicznego dla mnie poświęcenia, widząc, jak bardzo pragnę oddać się całkowicie nauce, starała się zawsze w ten sposób urządzić mi życie, ażebym możliwie nie zaprzątał się sprawami życia codziennego, które rozpraszają myśl naukową. Sama zajmowała się i zajmuje w domu wszelkiemi podobnemi sprawami, czyniąc to z zadziwiającą skrupulatnością i z podziwienia godnym altruizmem, tak, że przez całe niemal życie jestem wolny od pracy, nie mającej nic wspólnego z pracą naukową i mogę skupiać myśl moją w pożądanym kierunku. Do tego może być zdolną tylko kobieta, która, podobnie jak żona moja, posiada gruntowną wiedzę, niezwykłą cześć dla nauki i zupełne zrozumienie ideałów pracy naukowej. Moje prace czysto naukowe są należycie cenione w kraju i zagranicą, o czem mogę sądzić z faktu, że w wielu znakomitych podręcznikach angielskich, francuskich, niemieckich, rosyjskich i t. p. prace te szeroko są uwzględniane. W słynnym kilkotomowym podręczniku embrjologji porównawczej zwierząt bezkręgowych Korschelta i Heidera, w embrjologji porównawczej kręgowców O. Hertwiga, w znakomitych podręcznikach anatomji porównawczej zwierząt kręgowych Wiedersheima, Schimkiewicza, w podręczniku mikroskopowej anatomji kręgowców Oppel'a, we wszystkich niemal licznych rocznikach znakomitego wydawnictwa „Ergebnisse der Anatomie und Entwicklungsgeschichte" wydawanych przez Bonneta i Merkela, w dziełach Przibrama „Experimentelle Zoologie", Korschelt'a „Regeneration und Transplantation" oraz w wielu innych jeszcze klasycznych, podstawowych dziełach biologicznych znajdowałem z wielkiem zadowoleniem szeroko uwzględniane prace moje oraz uczniów moich i przytoczone zapatrywania moje na różne kwestje naukowe, któremi się zajmowałem. Sprawiało mi to nietylko przyjemność, lecz dodawało wielkiej otuchy do dalszej pracy. Lecz jak już wspomniałem wyżej, sądziłem zawsze, że uczony nie powinien ograniczać się tylko do ogłaszania prac specjalnych, czysto naukowych w niedostępnych dla szerszego, wykształconego ogółu wydawnictwach, które zresztą nie mogą być zrozumiane przez ludzi, nie związanych ściśle i nauką. Na uczonym Polaku w dwójnasób, sądzę, ciąży ten obowiązek przemawiania także, o ile to jest możliwe, do szerszego ogółu i zaznajamiania go z postępem wiedzy. Stąd moje zamiłowanie do popularyzacji wiedzy biologicznej śród ogółu naszego. W pierwszych latach mojej działalności pisarskiej pomieszczałem tylko „artykuły" z dziedziny nauk biologicznych w rozmaitych polskich tygodnikach i miesięcznikach („Wszechświat", „Przyroda i przemysł", „Prawda", „Przegląd tygodniowy", „Ateneum", „Biblioteka Warszawska", „Przegląd pedagogiczny" ; wszystkie warszawskie). Lecz później, po przeniesieniu się do Lwowa, starałem się, w kilkunastu obszernych tomach różnych dzieł, zapoznać wykształcony ogół oraz uczącą się młodzież gimnazjalną i uniwersytecką z wielkiemi zdobyczami biologji współczesnej. Pisma te moje cieszą się niemałem powodzeniem; wiele z nich doczekało się drugiego, trzeciego, a nawet czwartego lub piątego wydania. Jedna z moich czytelniczek, wielka zwolenniczka pism moich, p. Józefa Czarnowska bardzo zasłużona nauczycielka, powiedziała mi razu pewnego; „Czy wie pan profesor, dlaczego dzieła pańskie tak chętnie są czytywane przez szeroki ogół? Oto dlatego, że wieje z nich gorąca miłość ludzi i umiłowanie wiedzy". Przypuszczam, że zdanie to jest trafne, gdyż istotnie w pisma wlewam zawsze dużo uczucia i pisząc, mam bezustannie na myśli dobro czytelnika. A miłość dla ludzi, podobnie, jak miłość do kraju ojczystego można ujawnić nawet w tak suchych, napozór, książkach treści biologicznej. Pisząc, staram się nie zapominać ani na chwilę, że przemawiam do umysłu żądnego wiedzy, pragnącego wznieść się ponad szare troski życia codziennego, oderwać się od nich i przenieść w krainę wyższej myśli. Tworząc dzieło o treści ogólnej lub podręcznik dla studentów uniwersytetu albo młodzieży szkół średnich nie zapominam o tom, do kogo i w jakim celu przemawiam. Byle wszystko było jasne, zrozumiałe i zajmujące, byle istotnie zdołało dać czytelnikom kilku bodaj chwil prawdziwego zadowolenia duchowego, dla którego wiedza jest luk niewyczerpanem źródłem. Krytyka na ogół była i jest dla mnie bardzo łaskawa, jak o tem przekonać się mogłem licznych, nader pochlebnych sprawozdań z dzieł moich, pomieszczonych w pismach naszych. Szczególną przyjemność sprawiło mi to, co napisał o mojej działalności pisarskiej wybitny filozof polski, prof. Henryk Struve w swojej pracy p. t. „Filozofia polska w ostatniem dziesięcioleciu" (1894—1904), a to z następującego powoda. Ze wszystkich popularyzatorów w wielkim stylu ceniłem zawsze najwięcej H. T. Huxley'a i marzyłem o tem, by móc przemawiać do wykształconego ogółu polskiego w taki sposób, w jaki znakomity ten zoolog przemawiał do ogółu angielskiego. I przeto niezmiernie się ucieszyłem, gdy pisarz tej miary co Struve upatrzył podobieństwo pomiędzy moim sposobem pisania a metodą Huxley'a i zestawił nas z sobą. Oto słowa Struvego: „Między badaczami przyrody w uniwersytecie lwowskim głównie biolog prof. J. Nusbaum, stara się zadzierzgnąć związek między biologją a filozofią. Świadczy o tem szereg rozpraw i dzieł, traktujących popularnie rozmaite kwestje z zakresu filozofji przyrody. Obok dążności do spopularyzowania dla szerszych kół wyników przyrodoznawstwa, w pracach tych występuje ogólny pogląd na przyrodę, oparty na teorji ewolucji i rzuca światło na niejedną kwestję naukową ze stanowiska, które ma też znaczenie filozoficzne. W ogólności biorąc, cechuje go owa swobodna obiektywność w rozważaniu, która była też właściwą Huxley'owi i żadnej naprzód powziętej doktrynie nie pozwala się odwieść od możliwie dokładnego badania faktów. Ponieważ jednak fakty dochodzą do naszej świadomości zawsze za pośrednictwem myśli, idei, słusznie więc powiada Huxley, że tak zwany świat materjalny jest dla nas przystępny tylko, jako idealny. W tem znaczeniu i Nusbaum podnosi z naciskiem wartość etyczną poznania przyrody. Głębsze zrozumienie — mówi on — biblji przyrody, jej wielkich i odwiecznych praw podnosi nas i uszlachetnia, a nasze interesy osobiste podporządkowuje interesowi powszechnemu, jako biologicznie wyższej jednostce". Bardzo się zawsze cieszyłem, gdy krytycy dzieł moich zaznaczali dobitnie tę moją objektywność w traktowaniu różnych teoryj naukowych oraz ostrożność w wysnuwaniu wniosków, gdyż istotnie staram się zawsze utrzymać te dwie nici przewodnie w pismach moich. Co do podręczników moich, to wartości ich pedagogicznej dowodzi z jednej strony to, że zostały wprowadzone do szkolnictwa przez radę szkolną krajową w Galicji oraz przez nauczycielstwo polskie w Królestwie a także fakt, ze w krótkim czasie zastąpiły wszystkie inne podręczniki zoologiczne szkolne i doczekały się trzech, czterech lub pięciu wydań. Wreszcie poświęcę jeszcze słów kilka stosunkowi mojemu do wydawców moich dzieł polskich. Do nich należą głównie: Gebethner i Wolff oraz Lindenfeld w Warszawie, Altenberg, Jakubowski i Połoniecki we Lwowie. Często słyszałem o przykrych stosunkach pomiędzy wydawcą a autorem, nawet* o kłótniach i sporach niemałych. Niczego podobnego nie doświadczyłem. Zastanawiałem się nieraz nad tem, czyja w tem zasługa, moja czy wydawców? Sądzę, że nasza zobopólna. Co do mnie, to polega ona na tem, że nigdy nie pisywałem głównie dla zysków materialnych, albowiem dominującą pobudką jest u mnie pragnienie stworzenia czegoś pożytecznego. Dlatego też honorarjum autorskie stoi u mnie na drugim planie i zgadzam się na warunki skromne, tak, że nawet niektórzy znajomi buntują mnie, twierdząc, że pozwalam się wyzyskiwać przez wydawców. Powiem szczerze, że uważam stworzenie i wydanie książki za coś bardzo dostojnego, z czem bynajmniej nie licują targi pieniężne pomiędzy autorem a wydawcą. Jubileusz 30 letniej mej pracy naukowej Od chwili gdym został zwyczajnym profesorem uniwersytetu we Lwowie, życie moje upływa tu dość jednostajnie, w ciągłej pracy w dziedzinie umiłowanej przezemnie nauki, w otoczeniu sympatycznych uczniów i uczenie, z których wielu bardzo wybitnie pracuje w nauce. W ogóle dobór pracowników w laboratorjum mojem jest niezwykle szczęśliwy, dobór dzielnych, utalentowanych w różnych kierunkach jednostek. Życie moje rodzinne jest także szczęśliwe* przy boku kochającej, poświęcenia pełnej, rozumnej i wysoko wykształconej małżonki oraz dwóch ukochanych, niezmiernie do nas przywiązanych synów naszych, Tadeusz* i Henryka, którzy w szkołach pozyskali sobie miłość oraz szacunek kolegów i przełożonych, chlubnie je kończą (starszy Tadeusz na wydziale prawniczym, młodszy Henryk na wydziale lekarskim). W ciągu tego jednostajnie toczącego się życia zdarzają się oczywiście chwile większej dla mnie emocji, a jedną z nich był uroczysty obchód trzydziestolecia mojej pracy naukowej, zgotowany mi przez grono dawniejszych i obecnych uczniów i uczenie moich. Obchód ten będzie mi na całe życie pamiętną chwilą. Odbył się on w święto Piotra i Pawła dnia 29 czerwca 1911 r. o godz. 12-tej w południe w auli uniwersytetu lwowskiego, w obecności wielu znakomitych osób, między innemi wiceprezydenta Rady Szkolnej Krajowej Dra Ignacego Dembowskiego, rektora uniwersytetu lwowskiego Prof. B. Jaszowskiego, rektora politechniki lwowskiej Prof. M. Thulliego, przedstawicieli Akademi weterynarji, Akademji rolniczej w Dublanach, Szkoły lasowej we Lwowie, wielu towarzystw naukowych lwowskich, profesorów szkół wyższych i średnich, reprezentacyj polskich towarzystw akademickich, młodzieży i licznej publiczności. W dniu jubileuszu tego ofiarowali mi nadto uczniowie moi księgę pamiątkową — wspaniałe dzieło, które stanowi dla mnie najmilszą i najdroższą pamiątkę. Wielką przyjemność sprawił mi adres wręczony mi podczas jubileuszu, w którym wyrażone są zasługi moje naukowe, pedagogiczne i piśmiennicze, adres podpisany przez najwybitniejszych biologów całego świata, bo nietylko Polski, lecz także Anglji, Francji, Niemiec, Austrji, Węgier, Włoch, Szwajcarji, Szwecji, Belgji, Holandji, Rosji, Stanów Zjednoczonych, Japonji. Szczególniejszą sprawiły mi przyjemność podpisy pod tym adresem tak znakomitych badaczy, jak np. prof. Sedgwick z Londynu, prof. L. Graff z Gracu, prof. Grobben, prof. Hatschek, prof. Ebner z Wiednia; prof. Yves Delage, prof. Henneguy, prof. E. Perrier z Paryża; prof. O. Hertwig, prof. Waldeyer, prof. Eilhard Schulze z Berlina; prof. W. Roux z Halle; prof. Semon z Monachjum, prof. Jennigs, prof. H. J. Morgan, prof. Kingsley z Ameryki; prof. Ijima, prof. Watase z Japonji i wielu, wielu innych. Niektórzy z tych znakomitych badaczy i zacnych kolegów moich nie zadowolnili się podpisem złożonym pod adresem, lecz nadesłali jeszcze listy do komitetu jubileuszowego lub telegramy. Listy te od znakomitych mężów nauki były dla mnie iście wzruszające, np. od prof. E. Holmgrena ze Sztokholmu, który pisał między innemi: „Mit aufrichtigem Danke, dass Sie mir Zufall bereitet haben meinen Hochverehrten Collegen, dessen wissenschaftliche Leistung ich bewundere und riessen Persönlichkeit ich lieb halte, den Ausdruck meiner tief gefuhlten Hochschatzung zu bringen". Niemniej sympatyczne listy otrzymałem od prof. Semona z Monachjum, od prof. W. Roux z Halle, prof. Stunera z Berna. Założenie pierwszej polskiej stacji biologicznej Drugiem pamiętnem dla mnie zdarzeniem we Lwowie było otwarcie na wiosnę r. 1914 Stacji biologicznej nad jeziorem Drozdowickiem pod Gródkiem Jagiellońskim, powołanej przezemnie do życia, niestety nader krótkiego z powodu wojny, która niebawem wybuchła i działalność jej przerwała. Od dawna już nosiłem się z myślą założenia w kraju, nad jakiemś większem zbiorowiskiem wodnem, stacji, która mogłaby służyć do możliwie wszechstronnego badania flory i fauny wód naszych nietylko pod względem systematycznym, lecz także biologicznym. Zagranicą, we wszystkich krajach cywilizowanych, założono w ostatnich kilkunastu latach podobne stacje, które bardzo wydatnie przyczyniły się do pogłębienia nauki o fizjografji tychże krajów. Ja zaś, prócz tego, miałem jeszcze inne cele na widoku. Pragnąłem mianowicie, ażeby stacja ta, o ile z czasem zostałaby należycie wyposażona, mogła służyć do badań doświadczalno-biologicznych, dla wielu bowiem badań tego rodzaju nie wystarczają akwarja w laboratorjach uniwersyteckich, lecz potrzeba większych basenów wód w warunkach możliwie naturalnych, np. stawków doświadczalnych, które w dowolnej liczbie można urządzać na terenie stacji biologicznej. A nadto chodziło mi także o to, by przez założenie takiej stacji u nas w kraju rozbudzić większy zapał u młodzieży naszej do badań na łonie przyrody ojczystej i wzniecić w niej miłość dla tej ostatniej. Wreszcie marzyłem także i o tem, ażeby w stacji, wiosną lub latem, urządzać wykłady hydrobiologiczne i w ogóle odczyty o przyrodzie wód naszych dla nauczycieli gimnazjalnych i ludowych, dla młodzieży szkół wyższych i średnich a nawet dla szerszego ogółu, ażeby w ten sposób stacja krajowa istotnie przyczyniała się do wzbudzenia większego zainteresowania przyrodą ziemi naszej. Otóż projekt mój założenia w kraju stacji hydrobiologicznej przedstawiłem, jako członek zarządu Polskiego Towarzystwa im. Kopernika, na jednem z posiedzeń tegoż zarządu. Przyjęto go nader przychylnie i zgodzono się co do tego, że gdy budowa stacji dojdzie do skutku, będzie się ona nazywała Stacją biologiczną Polskiego Tow. im. Kopernika. Ponieważ fundusze tego Towarzystwa były wówczas nader szczupłe, przeto ograniczyło się ono na razie tylko do pomocy moralnej, tak, że ja, jako inicjator projektu i członek zarządu mogłem wszędzie działać w jego imieniu i na nie się powoływać. Wkrótce starania moje i zabiegi w kierunku znalezienia funduszów uwieńczył pomyślny skutek. Wydział krajowy poświęcił z funduszów tak zw. rybackich na cel założenia stacji 11000 koron; uczeń mój, młody przyrodnik, nr. E. Romer ofiarował na tenże cel 2000 kor.; Dr. Wietrzykowski, z otrzymanego z kasy Mianowskiego w Warszawie funduszu na badania naukowo - hydrobiologiczne ofiarował 1500 kor.; pan Kolischer 100 kor, a inne osoby ofiarowały jeszcze pewne mniejsze kwoty. Prócz tego hrabia Franciszek Zamojski ofiarował parcelę nad samym brzegiem jeziora Gródeckiego, gdzie za zebrane fundusze stanęła niebawem na wzgórzu stacja, której budowę przeprowadził bezinteresownie architekt z Gródka, pan T. Krzyworączka. W całem urządzeniu wewnętrznem stacji ogromnie wiele dopomagał mi były uczeń mój i asystent, Dr. Jan Grochmalicki, który w ten sposób niemało przyczynił się do urzeczywistnienia całego przedsięwzięcia. Interesuje się on nader żywo fauną wód naszych, a że jest przytem gorącym patrjotą, przeto zapalił się do myśli założenia polskiej stacji biologicznej. Stacja ta, był to bardzo miły i estetyczny domek murowany jednopiętrowy; na parterze mieściły się dwie obszerne i widne pracownie, mieszkanie dozorującego, na piętrze zaś były schludne miłe pokoiki gościnne, całkowicie urządzone, gdzie jednocześnie mogło mieszkać kilka osób, zajętych przez dłuższy czas badaniami naukowemi w stacji. Z okien jej, zwłaszcza z balkonów na piętrze, roztaczał się śliczny widok na gładką taflę jeziora Drozdowieckiego, na liczne kępy sitowia podobne do wysepek rozsianych na zwierciadle wodnem oraz na odległe w dali szarzejące wioski i gąszcze. Gdy o zachodzie słońca tafla jeziora skrzyła się szkarłatnemi barwy, opary nad niem poczęły sinieć a w powietrzu rozlegały się dźwięki niezliczonego ptactwa wodnego, rozkosznie było płynąć w łódce stacyjnej, wśród szumiących szuwarów i obserwować bujne życie w tem dziwnie ponętnem wód zbiorowisku. Wkrótce zaczął się żywy ruch naukowy w naszej stacji, zaopatrzonej już w różne sieci do połowu zwierząt, w akwarja, baseny, lupy i mikroskopy, słowem we wszystko, co do badań hydrobiologicznych jest niezbędne. Podczas wiosny r. 1914 przez tę stację przewinął się szereg uczniów moich, a mianowicie pracowali tutaj pp. Jakubski, Wietrzykowski, Fuliński, Grochmalicki, Majewski, Krasuski, Słonimski, Schechtel i inni. Wynikiem tej z entuzjazmem prowadzonej pracy naukowej jest szereg prac bądź już wydrukowanych, (np. Fuliński eg o „Materjały do fauny wirków ziem polskich" w Rozprawach muzeum im. Dzieduszyckich za r. 1914; dalej Wietrzykowskiego „O nowym gatunku wymoczka Discophrya Coperniciana" nazwanym tak na cześć Tow. im. Kopernika, w Kosmosie 1915; wreszcie Schechtla „O oddychaniu wodopójek w Kosmosie 1915), bądź do druku w części przygotowanych (np. obszerne materjały Jakubskiego, dotyczące fauny wirków gródeckich i ogłoszony przezemnie spis wymoczków, znalezionych przez Wietrzykowskiego). Zwiedzając często stację, otoczoną już świeżo założonym ogródkiem i widząc młodych naszych pracowników, z zapałem wielkim badających bogatą faunę wód gródeckich, pochylonych nad mikroskopem lub uwijających się żwawo w łódce z siecią planktonową w ręku, oddanych pracy tak pożytecznej, radowałem się niewymownie, niemal wierzyć nie chciałem, iż udało mi się w tak krótkim stosunkowo czasie powołać do życia tak potrzebną dla nauki naszej instytucję. Stację naszą odwiedzali niekiedy także i nieprzyrodnicy, osoby interesujące się w ogóle ruchem naukowym w kraju lub miłośnicy przyrody. Pewnego dnia zajechał tu automobil, z którego wysiadły dwie damy: pani namiestnikowa Korytowska z towarzyszką, panią Jeleniową, które przybyły ze Lwowa, ażeby obejrzeć stację. Z żywem zajęciem oglądały one pod mikroskopem liczne drobne ustroje, nad któremi pracowali wówczas dwaj młodzi zoologowie. Pani namiestnikowa zainteresowała się tak bardzo drobnym tym światkiem, że następnie odwiedziła także instytut zoologiczny we Lwowie, uważnie przyglądając się tkankom i komórkom na preperatach mikroskopowych. Z prawdziwą przyjemnością objaśniałem jej te preparaty i odpowiadałem na jej rozumne zapytania, świadczące, iż jest oczytaną w biologji oraz że interesuje się wielkiemi zagadnieniami tej pięknej nauki. Uradowało mnie bardzo jej oświadczenie, że większą część odnośnych wiadomości zawdzięcza moim dziełom, które z wielkiem zainteresowaniem, a jak ocenić mogłem z rozmowy, z niemałą dla siebie korzyścią, studjuje. Stacja nasza niestety była czynną bardzo krótko. Po wiośnie r. 1914 nastąpiła okropna zawierucha wojenna w kraju. Gdy złowrogie odgłosy armat nieprzyjacielskich zaczęły dochodzić do Lwowa, wielu jego mieszkańców opuściło to miasto. Po zajęciu Lwowa przez wojska rosyjskie, rozpoczęła się niebawem pod Gródkiem krwawa bitwa, a stacja nasza znalazła się niemal na jej terenie. Ratując życie, dozorca stacji, p. Jaworski z młodą żoną i maleńkiem dzieckiem uciekli w nocy z mieszkania, zmuszeni pozostawić stację, jakoteż cały swój własny dobytek, na pastwę losu. Żołnierze rosyjscy pokradli mikroskopy, sądząc widocznie, że w mahoniowych, pięknie politurowanych skrzynkach znajdują się jakieś cenne dla nich skarby; chłopi okoliczni splądrowali meble, naczynia szklane, pościel, łodzie, siekierami porąbali piękną, krytą przystań nad jeziorem, wyrąbali nawet część schodów na opał, tak, że stacja została prawie doszczętnie zniszczona. Później, już w czasie inwazji rosyjskiej we Lwowie, pewien lekarz rosyjski, zamiłowany przyrodnik opowiadał mi, że mu doniesiono, iż w pewnym pułku, który właśnie przechodził przez Gródek, lekarze pułkowi znaleźli u żołnierzy cztery mikroskopy, które im odebrano. Radzono mi, ażebym natychmiast podał ogłoszenie do pism, że te mikroskopy są własnością stacji Towarzystwa przyrodników im. Kopernika, którego Zarząd uprasza o zwrócenie ich mnie, jako jej dyrektorowi. Lecz ogłoszenie to nie przydało się na nic, pomimo, że wiele pism rosyjskich przedrukowało je z pism naszych. Owi lekarze nie poczuwali się snać do obowiązku zwrócenia zrabowanych narzędzi ich prawej właścicielce, biednej naszej stacji. Po powrocie armji austrjackiej w r. 1915 udało mi się, za pośrednictwem starostwa w Gródku Jagiellońskim, uzyskać przynajmniej tyle, że żandarmerja odebrała okolicznym chłopom skradzione meble stacji, które oddano do przechowania we dworze hrabiego Zamojskiego w Drozdowicach. Może, po skończeniu wojny, stacja znów zostanie odbudowaną i powołaną do życia, jako instytucja tak potrzebna nauce polskiej. Czasy inwazji rosyjskiej we Lwowie — Ostatnia wizyta w Warszawie Przechodzę do opisu najsilniejszych może a zarazem i najbardziej przykrych wrażeń, jakich doznałem w życiu, mianowicie do smutnych czasów inwazji rosyjskiej. Już w ostatnich dniach sierpnia 1914 r. dochodziły nas głuche wieści, że wojskom austro-węgierskim nie powodzi się dobrze we wschodniej Galicji, lecz we Lwowie nie wierzono zupełnie w możliwość zajęcia stolicy. Mimo to bojaźliwsi zaczęli wyjeżdżać z miasta, a w niedzielę 30 sierpnia wyjazdy te stały się masowe, tak, że nabrały charakteru ucieczki panicznej. Od rana do wieczora widać było na ulicach dorożki z uciekinierami, pełne kufrów, walizek i zawiniątek. Dorożkarze kazali sobie płacić bajeczne sumy ; niektórzy żądali za kurs do dworca kolejowego po 20 kor., wielu zaś, nie mogąc znaleść ani dorożki, ani fury bodaj, dźwigali na plecach kufry i kosze naładowane, śpiesząc piechotą na dworzec. Widok tej masowej, panicznej ucieczki był niesłychanie smutny. Panika trwała jeszcze przez poniedziałek, a nawet wtorek, 1-go września 1914 r. jeszcze podobno niektórym udało się wyjechać. Właśnie tegoż dnia zaczęto opowiadać we Lwowie, że sytuacja się poprawiła i że sztab powrócił do komendy na placu Bernardyńskim. Wyszedłem na miasto przed komendę, by sprawdzić te pogłoski. Istotnie, pusty od kilku dni budynek komendy nagle się ożywił; zobaczyłem przed nim kilkanaście automobilów i ruch wielki przed bramą gmachu. Sądziłem zatem, że pogłoska jest prawdziwa, lecz okazało się, że automobile przybyły po to, by zabrać jeszcze wiele papierów i rzeczy. Nazajutrz miasto już było, jak wymarłe; bramy pozamykane, sklepy również, ruch wszelki na ulicach ustał i czuć było dobrze, że zbliża się chwila niesłychanie smutna i ciężka. Z ulic znikła policja, pojawiła się natomiast straż obywatelska, która z prawdziwem poświęceniem pilnowała dniem i nocą życia i mienia mieszkańców. Dnia 3-go września, we czwartek, widziałem z okien mojego mieszkania, poprzez lekko uchylone story, które nakazano szczelnie zapuszczać, przechodzące spokojnie wojska rosyjskie, które w ogromnej ilości szły z miasta, przez ulicę Zyblikiewicza i Pełczyńską do koszar, poprzedzani szumną muzyką...... Poczem nastąpiły czasy tak zw. inwazji, trwające dziesięć miesięcy. Z wyjątkiem kilku dni wrześniowych, kiedy Rosjanie urządzili, zwłaszcza w dzielnicy żydowskiej, krwawą strzelaninę oraz kilkunastu ostatnich dni, gdy odchodzili ze Lwowa, było przez cały czas inwazji na ogół spokojnie. Okropnem było zamknięcie wszystkich uczelni wyższych zakładów naukowych, gimnazjów, szkół ludowych, słowem dobrze nam Królewiakom znane tłumienie szkolnictwa polskiego. Kilku zaledwie zakładom prywatnym pozwolono funkcjonować, lecz w sposób ściśle strzeżony przez inspektorów, przeważnie zupełnych nieuków, a oparty głównie na podpatrywaniu i węszeniu. Dzięki usilnym staraniom prezydenta Rutowskiego pozwolono, ażeby do niektórych szkół ludowych przychodziły dzieci, które miano zajmować tu robotami ręcznemi, lecz najsurowiej zabroniono wszelkiego nauczania; nie wolno było mieć w klasach żadnych absolutnie książek, a nawet tablic lub kredy, które wzbudzały wielkie wzburzenie. Przez cały czas inwazji stale przesiadywałem w gmachu uniwersyteckim, albowiem tam, na II-em piętrze, mieści się moja pracownia i instytut zoologiczny. Oficerowie rosyjscy, zwłaszcza zaś lekarze, przychodzili często na uniwersytet, by go obejrzeć. Między innemi, oglądali muzeum zoologiczne i zdumieni byli jego bogactwem. Następnie jednak wizyty podobne stały się zbyt częste, poprostu wyglądały na zabijanie czasu i gdy zbytnio poczęły mi przeszkadzać w pracy, rozkazałem służbie, ażeby oświadczyła, iż pracownie oraz muzea są zamknięte i że zwiedzać ich nie można. Interesująca była wizyta urzędowa na uniwersytecie generała Czichaczewa, jednego z adjutantów hr. Bobrińskiego. Reprezentował on niby ministra oświaty we Lwowie i załatwiał wszystkie sprawy szkolne, od zakładów wyższych aż do szkół ludowych i miał przydzielonych do pomocy kilku inspektorów z okręgu naukowego kijowskiego. Pragnąc poznać wszystkich profesorów uniwersytetu, obecnych we Lwowie, zapowiedział swą wizytę o pewnej godzinie, na którą zaprosił nas do kancelarji uniwersyteckiej prorektor Beck. Generał Czichaczew szczególnie interesował się tem, ilu pomiędzy profesorami uniwersytetu, jest Polaków i Russkich" (Rusinów nazywał „russkije" to znaczy Rosjanie); ilu jest polskich i „ruskich" studentów i wypytywał szczegółowo za jaką kwotę może wyżyć we Lwowie student uniwersytetu. Domyślałem się, na co jest mu potrzebna ta ostatnia wiadomość; niewątpliwie przypuszczał, że trzeba będzie zapełnić uniwersytet rosyjski we Lwowie „seminarzystami", podobnie jak ongi uniwersytet warszawski, a tym seminarzystom rząd rosyjski daje zwykle wysokie stypendja, ażeby mogli utrzymać się należycie. Owi seminarzyści, są to wychowańcy prawosławnych seminarjów, nie mający do czasu zajęcia Królestwa przez wojska niemieckie, wstępu na żaden uniwersytet w Rosji, tylko wyłącznie na warszawski. W głowie Czichaczewa świtała zapewne myśl, ażeby i w lwowskim uniwersytecie otworzyć gościnne wrota tej najgorszej pod względem umysłowym i moralnym młodzieży, będącej jednak doskonałem narzędziem rusyfikacji. Czichaczew zapytywał profesorów historji, jakie pamiątki starodawnej kultury rosyjskiej z czasów księstwa Halickiego, zachowały się we Lwowie, może jakieś ruiny zamków lub cerkwi prawosławnych, które należało by coprędzej zabezpieczyć ; dowiedziawszy się atoli, że podobnych pamiątek we Lwowie wcale nie ma, zrobił dziwnie rozczarowaną, lecz i niedowierzającą minę. Smutne czasy inwazji osładzała mi praca intensywna w laboratorjum instytutu zoologicznego; opracowywałem wówczas nowe, niezmiernie interesujące materjały z wypraw oceanograficznych księcia Monaco i pochłonięty byłem temi badaniami, zapominając bodaj na krótko o przytłaczającym smutku oraz o kłopotach materjalnych, jakie na mnie spadły z powodu utraty pensji i wszelkich zarobków. Z początku pracowałem bez przeszkód, wkrótce atoli mrozy zaczęły dawać się we znaki w sposób wielce dokuczliwy, albowiem władza rosyjska opieczętowała cały zapas drzewa, złożonego w piwnicach uniwersytetu i zakazała używać go. Marzliśmy tedy porządnie w pracowni, ja oraz kilku moich współtowarzyszy niedoli. Gdy mróz wzmagał się, próbowaliśmy ogrzewać pracownię gazem, lecz nie na wiele się to przydało ; akwarja poczęły zamarzać, zwierzęta, przeznaczone do doświadczeń, ginęły, a groziło nam to, że przy dalszym braku opału poczną zamarzać i pękać liczne słoje z cennemi preparatami formalinowemi w muzeum instytutu. Widząc zagrożony dobytek muzealny i nie mogąc pracować w laboratorjum z powodu dokuczliwego zimna, postanowiłem jakoś zaprotestować przeciw powyższemu zarządzeniu władz rosyjskich, przez co mógłbym także pomóc innym kolegom oraz służbie uniwersyteckiej. Dopomógł mi w tem szczęśliwy przypadek. Mianowicie do instytutu zoologicznego zaszedł pewien lekarz rosyjski Radugin, który pełnił dotychczas obowiązki lekarza obwodowego w południowym Kaukazie i żywo zajmował się zoologją, mianowicie fauną zwierząt owadożernych. Pragnął on obejrzeć zbiór ssaków owadożernych w naszem muzeum, a gdy uczyniłem już zadość tej jego prośbie, wyłuszczyłem z kolei moją ważną sprawę, opowiedziałem o opieczętowaniu drzewa opałowego i narażeniu nas wszystkich w uniwersytecie, wespół z cennemi preparatami, na zamarznięcie, prosząc go jednocześnie, jako człowieka nauki, o radę i pomoc. Radugin, człowiek bardzo kulturalny, zawstydzony poprostu za swój rząd, wziął sobie tę sprawę do serca i zapewnił mnie, że uczyni wszystko możliwe, by zaradzić złemu. Może w godzinę po jego odejściu przyjechał do mnie do pracowni oficer rosyjski, który przedstawił się jako baron Ropp i oświadczył, że dowiedziawszy się od Radugina o krzywdzie, wyrządzonej naszemu uniwersytetowi, przybywa, ażeby naocznie się o niej przekonać. Kazałem go oprowadzić po wszystkich lodowo zimnych salach laboratorjum i muzeum, poczem baron Ropp wyrzekł do mnie słowa, które warto tu przytoczyć: „Rosjanie oskarżają Niemców o brak kultury z tego powodu, że bombardowali katedrę w Reims, a sami też nie postępują kulturalnie, narażając instytucje naukowe we Lwowie na takie straty. Idę natychmiast do generał-gubernatora, by zainterwenjował w tej sprawie." Tegoż dnia po południu baron Ropp zjawił się poraz drugi i opowiedział mi, że niestety generał-gubernator wyjechał na kilka dni ze Lwowa, lecz że generał-gubernatorowa, u której Ropp był na obiedzie i której przedstawił powyższą sprawę opałową, uznała krzywdę wyrządzoną uniwersytetowi i miała wezwać zaraz pomocnika swego męża, generała Połowcewa, by starał się to naprawić. Zjawił się jednak generał Czichaczew i dowiedziawszy się o co chodzi, zabronił wydawania drzewa pod pozorem, że w szpitalach brak opału, że chorzy giną tam z zimna, że zresztą preparaty zwierząt w muzeum mogą nawet i pomarznąć. Nie było to podobno zgodne z prawdą, gdyż w szpitalach miano podówczas paliwa podostatkiem. Po powrocie hr. Bobrińskiego poradzono mi, ażebym najlepiej udał się do niego osobiście w omawianej sprawie, a że zimno stawało się coraz dokuczliwsze i niebezpieczeństwo, grożące drogim mi zbiorom muzealnym, coraz większe przeto istotnie w najbliższą sobotę wybrałem się na audjencję do generał-gubernatora. Nizki, szczupły, ruchliwy i nader ugrzeczniony gubernator, wysłuchawszy o co chodzi i dowiedziawszy się, że między innemi mam w zakładzie drogocenne materjały z wypraw Księcia Monaco Alberta I-go, które również ulegną zniszczeniu w razie dalszego nieopalania sal, zapytał: „A dlaczego książę Wam powierzył te cenne materjały?" „Widocznie ma wielkie zaufanie do polskiego uniwersytetu oraz polskich uczonych" odrzekłem. „A czy pan tu dawno jest profesorem” pytał mnie dalej. „Od lat dwudziestu kilku, przedtem byłem w Warszawie" odpowiedziałem. „Tak pan już dwadzieścia i kilka ciężkich lat (tiażołych liet) przebywa w Galicji", litował się nademną gubernator. W odpowiedzi na to rzekłem: „Dla nas Polaków wcale nie ciężkich, bo mieliśmy tu polski uniwersytet, polskie szkolnictwo i szeroką autonomię.1 Hrabia Bobriński zagryzł wargi, lecz dodał uprzejmie: „Mam wszelką nadzieję, że wasz polski uniwersytet będzie przeniesiony do Warszawy, warszawski zaś do Lwowa; co zaś do opału, to wydam natychmiast rozkaz, ażeby otworzyć zapieczętowane piwnice uniwersyteckie". Audjencja moja była skończona. Dwa dni potem przyjechał do uniwersytetu pułkownik Konstantinow, prostak i gbur, otworzył opieczętowane piwnice z drzewem, lecz przytem wymyślał i wściekał się z gniewu. Między innemi, widząc że w suterenach gmachu uniwersyteckiego mieszkają woźni z rodzinami, wołał: „Na czto stolko służby u was, ja wsiech wybroszu (Na: co u was tak wiele służby, ja wszystkich powyrzucam".) Na tem skończyła się epopeja opałowa w uniwersytecie lwowskim podczas inwazji rosyjskiej,— fakt pozornie niewielki, lecz dla pracy naukowej i całości zbiorów naszych znaczenia pierwszorzędnego. Jak wyglądały ulice Lwowa podczas inwazji i jaki w ogóle charakter przedstawiało podówczas to miasto, o tem nikt nie może mieć właściwego pojęcia, kto na własne oczy tego nie widział. Przedewszystkiem zdawało się, że przynajmniej połowa Rosji zjechała do Lwowa, by nacieszyć się widokiem świeżo zdobytej stolicy „Czerwonej Rusi". Nieprzeliczone mnóstwo żołnierzy, kozaków, czerkiesów snuło się po ulicy, nieskończenie długie łańcuchy trenów ciągnęły przez miasto, liczni bardzo oficerowie zapełniali kawiarnie i cukiernie, przed hotelami roiło się od automobilów, wciąż zwożących lub odwożących wytwornych gości, wspaniale udekorowanych, pomiędzy którymi widać było wiele pięknych istotnie typów męzkich, zwłaszcza wśród oficerów czerkieskich, wysokich, barczystych, smagłych brunetów. Prócz tego roiło się dosłownie po ulicach od „czynowników" wszelkiego rodzaju, poubieranych w urzędowe czapki, o twarzach po największej części prostackich i wyzywających; mnóstwo też było policjantów, dobrze uzbrojonych. Podobnie jak we właściwej Rosji oraz w Królestwie i na Litwie, ludność najwięcej cierpi od czynownictwa i policji, tak bardzo przekupnych i gnębiących mieszkańców w celu wymuszania od nich łapówek, tak też i w okupowanej chwilowo części Galicji te same ponure strony administracji rosyjskiej dawały się nam najwięcej we znaki. Mianowicie czynownicy i policja, zwłaszcza tak zw. „pristawy" i ich pomocnicy po cyrkułach rozpoczęli we Lwowie istną orgję łapowniczą, którą znałem dobrze z czasów pobytu mojego w Warszawie. Gdy rozkazano dostawiać robotników do sypania szańców, policja zatrzymywała na ulicy ludzi starych i schorowanych których prowadzono najprzód do cyrkułu, po drodze zaś za jakie 5—10 rubli puszczano; w samym cyrkule za wyższą cenę mogli oni uwolnić się od powyższego obowiązku. W dalszych bardziej odległych dzielnicach miasta policja wchodziła do prywatnych mieszkań, często późnym wieczorem luli w nocy, by ściągać z łóżek mężczyzn do „robót", od których naturalnie można się było również wykupić sutą łapówką. W pewnym znajomym mi domu kazano w nocy ubierać się staremu ojcu, o wykręconych od reumatyzmu członkach i na domiar choremu na serce; gdy córki zaczęły protestować dowodząc, że ojciec jest zupełnie niezdolny do pracy, policjant zażądał 25 rb. odczepnego i pozostawił starca w spokoju. Podobnych wypadków było w mieście bardzo wiele. Sądzę, że stan urzędniczy, popi i policja stanowią niemałą bolączkę Rosji, przeważnie powstrzymującą ją na drodze do istotnego postępu, polegającego wszak między innemi na poszanowaniu w człowieku jego dostojeństwa. Przykry także widok stanowili podczas inwazji kupcy rosyjscy, żydzi i kacapi, brudni chciwi niepomiernie, a w szachrowaniu niezwykle wyćwiczeni. Zaroiło się w nieszczęśliwem mieście od sklepów rosyjskich, gdzie widać było na wystawach ryby suszone i wędzone, kawior, sery czerwone, herbatę, cukier i obok tych przedmiotów szczotki, podkowy i gwoździe, powrozy, puszki z jakiemiś czarnemi smarami (dziegciem) i t. p. Były tu magazyny: Maskowskij, Kijewskij, Połtawskij, Kazanskij, Charkowskij, słowem przedstawiciele handlu z całej szerokiej Rosji zjechali do stolicy „nowej Rosji" po złote runo. Prócz tego na placach kacapi pozakładali sobie stragany, uginające się pod ciężarem połci słoniny, wędlin, ryb suszonych, masła, mąki, krup i t. d., co oczywiście wielu mieszkańcom bardzo się podobało. Na wielu sklepach pojawiły się płócienne lub papierowe, tymczasowe szyldy rosyjskie, pokrywające szyldy polskie. Podobno było to robione z własnej ochoty, gdyż władze rosyjskie jeszcze tego nie nakazywały. Np. polska fabryka tutek cygaretowych nagle stała się fabryką „rosyjskich gilz". Jak grzyby po deszczu wyrosły na ulicach Lwowa niezliczone herbaciarnie i jadłodajnie z napisami „czaj", „kofie", „zawtraki", „użyny", które wobec wielkiej liczby oficerów i w ogóle przyjezdnych świetne zapewne robiły interesy. Po ulicach, zwłaszcza wieczorem, snuło się mnóstwo kobiet o wyzywających twarzach, jaskrawo i niezwykle wspaniale poubieranych. Były to przeważnie służące, pozostawione w domach przez uchodźców dla pilnowania ich mienia. Ubrane w stroje swych pań, futra i kapelusze, udawały panie z towarzystwa i brały, jak to mówią, „ na kawał" niewybrednych oficerów rosyjskich, z którymi się włóczyły po rozmaitych cukierniach i kawiarniach. W wielu wypadkach, na usprawiedliwienie owych nieszczęśliwych dziewcząt, można było stwierdzić, że są pozbawicie wszelkich środków do życia, gdyż pozostawione im na bardzo krótki czas inwazji (jak się spodziewano) zasoby pieniężne szybko się wyczerpały. W tem tkwił powód owych kłamliwych artykułów w pismach rosyjskich o kobietach polskich we Lwowie, które jakoby łatwo zawierały znajomości z oficerami rosyjskimi. Tymczasem wiadomo było, że w rzeczywistości kobiety te podczas inwazji we Lwowie z poświęceniem, dochodzącem do bohaterstwa pracowały na wszystkich posterunkach, gdzie tylko można było podtrzymywać życie narodowe i społeczne, pod najrozmaitszemi jego postaciami. Podtrzymywała zaś nas wszystkich nadzieja, że przecie" inwazja się rychło skończy, że zamiast obfitości sadła, kiełbas i krup, rozpasania zmysłowego, przy jednoczesnem zamknięciu wszystkich szkół polskich, nastaną znów czasy, kiedy nasze dawniejsze, lepsze życie będzie mogło znów swobodnie się rozwijać. Jakoż w czerwcu 1915 r. zauważyliśmy pewien niepokój i popłoch wśród wojska rosyjskiego, a uszu naszych coraz wyraźniej zaczęły dochodzić odgłosy armat, zwiastujące zbliżanie się armji austrjackiej, mającej nas oswobodzić. Ów popłoch objawił się przedewszystkiem w bardzo pospiesznem wywożeniu rannych i ewakuacji szpitali; następnie poczęły wynosić się urzędy, czynownicy śpieszyli na kolej, a wraz z nimi sunęły ulicami Lwowa liczne wozy, pełne kosztownych mebli, dywanów, pościeli, dzieł sztuki, pochodzących z ograbionych mieszkań, których właściciele wyjechali ze Lwowa przed inwazją. Niebawem zobaczyliśmy na ulicach cofające się olbrzymie treny i wojska rozbite, podążające na wschód, na mieście pojawili się piesi i konni kozacy z czerwonemi przepaskami na ramionach, stanowiący policję polową. Widok tej policji, jej barwa czerwona na ramionach, niby symbol krwi i pożogi, tajemnicze jakieś ruchy i ponure nad wyraz twarze, zdawały się nie wróżyć nam nic dobrego i nasuwały smutne myśli o czekających nas jeszcze ciężkich chwilach. W mieście przebąkiwano o wysadzeniu w powietrze największych gmachów, namiestnictwa, szkoły przemysłowej, cytadeli, dworca kolejowego i t. p., o pożarach i rabunkach...... Ostatni tydzień inwazji był poprostu okropny ze względu na niepokój, jaki nas wszystkich ogarnął. Zaczęły się przymusowe wywożenia do Rosji, a wpadano do mieszkań głównie w nocy, gdy spodziewano się znaleść poszukiwanych mężczyzn w domu. Nadto uporczywie krążyła po Lwowie pogłoska, że wszyscy mężczyźni, w wieku lat 18-50 mają ze Lwowa wyjechać wraz z ustępującymi Rosjanami. Kto dobrowolnie nie wyjedzie (podawano nawet termin ostateczny), będzie potem musiał iść piechotą pod nahajką. Było to nieprawdą, a jednak wielu uwierzyło w tę bajki. W ostatnią niedzielę i poniedziałek przed wkroczeniem do Lwowa armji austrjackiej rozpoczęło się w mieście rozbijanie przez żołdactwo sklepów i szynków, nietylko na ulicach odległych od środka miasta, ale nawet i w śródmieściu, np. na rogu ulicy Batorego i Kamiennej byłem świadkiem podobnego rozbijania. Widać było łuny pożarów, wzniecane przez uchodzące wojska rosyjskie, olbrzymie słupy dymów przesłaniające niebo, słychać było raz wraz silne detonacje wysadzanych w powietrze budynków, lecz na szczęście obraz zniszczenia Lwowa nawet w przybliżeniu nie okazał się tak strasznym, jak się obawiano. Wreszcie we wtorek, dnia 22 czerwca 1915 r., gdy wyszedłem jeszcze rano około dziesiątej na miasto, zobaczyłem wieżę ratuszową ogołoconą z flagi rosyjskiej, która przez dziesięć blisko miesięcy z niej powiewała. Jak już wspomniałem, przez cały czas trwania we Lwowie inwazji i w ciągu kilku następnych miesięcy, gdy linja bojowa znajdowała się jeszcze dość blizko od stolicy, tak, że słyszeliśmy strzały armatnie, pracowałem bardzo intensywnie a praca ta była mi wielką pociechą w tych ciężkich chwilach. Mogłem wtedy w czyn wprowadzić oddawna powziętą myśl, ażeby napisać dla szerszego ogółu książkę o wybitniejszych polskich biologach, o których ogół ten tak niewiele wie, wykończyłem mianowicie rękopis dzieła p. t. „Szlakami nauki ojczystej", wydanej w r. 1916 przez kasę im. Mianowskiego w Warszawie, staraniem kolegów moich Jana Tura i Józefa Natansona. Dzieje tej książki są iście wojenne. Do napisania jej zabrałem się jeszcze podczas wakacyj letnich w r. 1913, mając pierwotnie zamiar powierzyć wydanie jej Macierzy Polskiej we Lwowie. Mianowicie przewodniczący tej instytucji, czcigodny kolega mój prof. Ludwik Finkiel zwrócił się do mnie przed rokiem z prośbą, ażebym napisał coś dla wydawnictwa Macierzy. Postanowiłem wtedy rzecz o biologach polskich złożyć w swoim czasie komitetowi, niespodziewanie jednak wybuchła wojna i niedługo potem Lwów został zajęty. Prof. Finkiel oświadczył mi wówczas, że z powodu wywiezienia kapitałów Macierzy oraz trudności wydawniczych pod rządem rosyjskim zmuszony jest zrezygnować na razie ze wszystkich w ogóle wydawnictw i zwalnia mnie od danego przyrzeczenia. Jednocześnie kasa im. Mianowskiego oświadczyła gotowość wydania omawianej książki. Ponieważ jednak podczas inwazji rosyjskiej we Lwowie nie przyjmowano na poczcie listów i rękopisów poleconych, musiałem szukać sposobności, ażeby przez jakąś osobę zaufania godną posłać rękopis do Warszawy, co mi się też szczęśliwie udało. Tymczasem dokoła Warszawy poczęły niebawem grzmieć armaty, śród huku których zaczął się druk mojej książki, lecz przesyłka korekt do Lwowa stała się niezwykle trudną lub zgoła niemożliwą. Gdy następnie Warszawa przeszła pod panowanie niemieckie, korespondencja pomiędzy nią a Lwowem była niedopuszczalna i znoszenie się bezpośrednie autora z wydawcami za pomocą poczty znów uniemożliwione. Byłem zmuszony pisywać do kolegów moich w Niemczech, np. do prof. Roux w Halle, do prof. Hertwiga w Berlinie z prośbą o pośrednictwo między mną a wydawcą warszawskim, przyczem okazali mi wiele uczynności w tej sprawie. Później można już było korespondować bezpośrednio z Warszawą, lecz, jak wiadomo, wymagano przytem języka niemieckiego. Gdy raz, dzięki grzeczności prof. Kostaneckiego otrzymałem via Kraków czystodruki kilku pierwszych arkuszy drukowanej właśnie książki mojej i znalazłem tam opuszczony przez zecera tytuł zoologji Kluka: „Historja naturalna zwierząt domowych i dzikich" i polski tytuł ten przesłałem dla erratów do Warszawy za pośrednictwem prof. Roux w Halle, w liście pozatem od początku do końca niemieckim, otrzymałem tenże list po pięciu tygodniach z powrotem, z dopiskiem na kopercie: zur?ck, unzulassig, weil nicht deutsch. Zensurstelle in Posen". Musiałem więc po raz drugi list napisać, załączyć obok polskiego tytułu zoologji X. Kluka przekład niemiecki tegoż tytułu, uwierzytelniony przez tutejszy generalny konsulat niemiecki, za co, mówiąc nawiasem, zapłaciłam 10 koron „Gebuhr". Ten list doszedł już do Warszawy, lecz wydawca zapomniał podać w erratach ów tytuł, ku memu zmartwieniu, tak, że usilne moje starania w tym względzie spełzły ostatecznie na niczem. Takie i liczne inne podobne perypetje oraz trudności towarzyszyły wyjściu na świat książki mojej p. t. „Szlakami nauki ojczystej", która obecnie cieszy się wielką poczytnością. Podczas inwazji opracowałem drugi tom wielkiej mojej monografji o anatomji ryb głębinowych i wykończyłem kilkanaście podwójnych tablic barwnych rysunków do tego tomu, lecz do dnia dziejszego (Sierpień 1916), z powoda wojny, nie mogę przesłać rękopisu do Monaco, a muszę się zadowolnić kilkoma mniejszemi rozprawami o tym przedmiocie, ogłoszonemi w czasie inwazji w „Bulletin" Instytutu Oceanograficznego w Monaco, a następnie w „Anatomischer Anzeiger" w Jenie. Prócz mnie, w laboratorjum instytutu zoologicznego pracowało podczas inwazji jeszcze parę osób, tak, że w sumie, razem z rozprawami naukowemi napisanemi przez uczniów moich przed wojną a później uporządkowanemi przezemnie, wyszło w tym czasie z pracowni około 20 obszernych rozpraw naukowych. Robiliśmy tedy co było w naszej mocy dla podtrzymania jednego z ognisk nauki polskiej i nie mieliśmy przynajmniej wyrzutów sumienia, że czas ów jest przez nas dla nauki stracony. Prawie od samego początku wojny miewałem często obcych gości w instytucie zoologicznym, albowiem przez Lwów przesunęło się niemało osób, należących do walczących z sobą armji, osób, które w czasach pokojowych zajmowały różne naukowe stanowiska, między innemi profesorów lub docentów zoologji. Interesowała ich kultura naukowa Lwowa i cenne zbiory w rozmaitych jego instytucjach, które też wciąż zwiedzali. Z uczonych rosyjskich odwiedził w czasie inwazji mój instytut dyrektor Muzeum przyrodniczego w Tyflisie, Kaznakow. Przyszedł w mundurze pułkownika, ubrany po czerkiesku. Oglądał bardzo szczegółowo instytut i zainteresował się wielu okazami ptaków oraz gadów; z kolei pokazał na liczne fotografje wypchanych i pięknie ustawionych ok. w zoologicznych fauny kaukazkiej w Muzem tyfliskiem. Po tej wizycie znikł mi z oczu i dowiedziałem się niebawem, że podczas bitwy w Karpatach został bardzo ciężko ranny, gdyż kula przeszła mu przez wątrobę, żołądek i lewe płuco. Rannego przywieziono do Lwowa, gdzie było z nim bardzo źle; później na jeego życzenie wywieziono go z niezagojonemi ranami do Tyflisu. Po upływie dwóch miesięcy Kaznakow zjawił się ponownie w Instytucie zoologicznym lwowskim, ku najwyższemu memu zdumieniu; wyglądał znakomicie, utył i cerę miał bardzo zdrową. „Przychodzę do pana, rzekł do mnie, ażeby mu jako biologowi pokazać, co noże zrobić z blizkim śmierci człowiekiem słońce i powietrze Kaukazu". Istotnie byłem przekonany o słuszności tego zdania. Po oswobodzeniu Lwowa od inwazji miałem w instytucie kilkakrotne wizyty uczonych niemieckich, również w mundurach oficerskich. Byli to docenci nauk biologicznych z rozmaitych uniwersytetów oraz lekarze. Szczególniej zainteresował mnie Dr. F. Pax, zoolog nadzwyczajny profesor uniwersytetu we Wrocławiu, który, również jak jego asystent, został u nas mianowany członkiem komisji dla fizjograficznego badania ziem polskich i mieszkał w Warszawie od czasu zajęcia tej stolicy przez Niemców. Byłem mocno zdziwiony słysząc, jak ci dwaj przyrodnicy niemieccy znali dokładnie fizjografję Królestwa, Litwy, Wołynia a nawet Galicji; nie znając języka polskiego, a jedynie za pomocą tłumaczeń poznali najważniejszą literaturę fizjograficzno -biologiczną dotyczącą naszego kraju. Prof. Pax przewertował w ten sposób wszystkie tomy warszawskiego Pamiętnika Fizjograficznego, wydawnictwa komisji Fizjograficznej w Krakowie, Kosmosu lwowskiego, Wszechświata itp. notując sobie skrzętnie wszystko, w celu wydania dzieł o przyrodzie ziem polskich. Abstrahując od wszystkich, smutnych dla nas niestety okoliczności, towarzyszących tej pracy, musiałem jednak z podziwem patrzeć na tę energję i pracowitość niemiecką. W grudniu 1916 r. pojechałem wraz z żoną do Warszawy, pragnąc ujrzeć rodzinne moje a tak drogie mi miasto podczas zawieruchy wojennej, gdy cała Polska przeżywa tak ciężkie i tak niezmiernie dla niej doniosłe chwile. Na granicy Królestwa, zamiast tak dobrze znanych mi dotychczas żandarmów rosyjskich, sprawę paszportów załatwiały władze niemieckie. Następnie, jadąc w noc ciemną kurjerskim pociągiem widziałem przez szyby wagonu nawpół zniszczone budynki stacyjne a obok sylwetki ubranych w białe kożuchy i jak mi się zdawało — olbrzymich szyldwachów niemieckich z błyszczącemi w blasku lokomotywy ostrzami bagnetów... Dziwne opadły mnie wówczas myśli nad dziwnemi kolejami losu tej biednej ziemi naszej. Warszawa, zawsze droga sercu memu, była mi teraz droższa, niż kiedykolwiek. Od czasu przeniesienia się mego do Lwowa w r. 1892 nie bawiłem w niej przez czas dłuższy, najwyżej dni kilka; obecnie zaś spędziłem tam całe trzy tygodnie, to też nigdy jeszcze tak silnie nie odżywały we mnie wspomnienia dzieciństwa i młodości, jak podczas tego ostatniego pobytu w rodzinnem mieście. Tu przypatrywałem się ogrodom i placom, gdzie bawiłem się jako dziecko, tam budynkom szkolnym, gdzie spłynęły mi lata nauki gimnazjalnej i uniwersyteckiej; ówdzie spoglądałem na niezmieniony od lat trzydziestu dom, w którym na uczcie weselnej siedziałem, jako pan młody u boku ukochanej, świeżo poślubionej małżonki. A już najwięcej chyba ciągnął mnie ku sobie gmach uniwersytecki, gdzie „górne" spędziłem lata. Uczuciem niewysłowionej radości napełnił mnie widok orła polskiego na bramie wchodowej uniwersytetu; z wezbranem także radością sercem zwiedzałem pracownie naukowe i audytorja, oprowadzany bądź przez ich kierowników, bądź przez rektora Brudzińskiego, z którym kilka miłych chwil spędziłem na pełnej nadzieji i otuchy rozmowie. Z dawnych rosyjskich czasów pamiętałem każdy kąt budynku uniwersyteckiego i ku wielkiej mej radości widziałem, że społeczeństwo polskie odnalazło snąć swą energję do czynu, skoro w tak niedługim okresie czasu potrafiło zasadniczo przekształcić lub zupełnie na nowo urządzić liczne lokale i laboratorja naukowe, znajdując dla nich odpowiedniejsze, aniżeli dotychczas, pomieszczenia. Musiałem podziwiać niezwykłą energję młodego profesora anatomji Dra Edwarda Lotha, byłego asystenta instytutu anatomicznego we Lwowie. Urządził on prześlicznie zakład anatomiczny w Warszawie; wyposażył go, o ile tylko pozwolił na to bardzo krótki czas w stare preparaty z czasów b. Szkoły Głównej, które odświeżone, odczyszczone i na nowo pomalowane przedstawiają obecnie nader cenne okazy Muzeum anatomicznego. Instytut botaniczny prof. Wójcickiego i zoologiczny prof. Sosnowskiego, umieszczone w nowych, świeżo odrestaurowanych, obszernych lokalach starego gmachu b. Szkoły Głównej, zapowiadają się również bardzo pięknie. Wogóle wypowiedzieć nie potrafię, jak bardzo cieszyło mnie cale to naukowe środowisko polskiego uniwersytetu w Warszawie powołanego znów do życia na gruzach uczelni rosyjskiej, jak radował mnie widok tego cudnego orlątka nauki polskiej, śmiało wyprostowującego swe przytłaczane dotychczas skrzydła do górnego, wspaniałego lotu, by co najprędzej dorównać dwom innym prastarym wszechnicom na ziemi polskiej i już razem z niemi wzbijać się ku najwyższym szczytom prawdy, na chwałę narodu polskiego.... Warszawska młodzież uniwersytecka zaprosiła mnie, ażebym na dochód jej towarzystw przyrodniczo-lekarskich (koła przyrodników i koła medyków) wygłosił jakiś odczyt. Bardzo a bardzo było mi przyjemnie móc uczynić zadość temu życzeniu ukochanej przezemnie młodzieży i wygłosić w Warszawie, w języku polskim, odczyt publiczny a zarazem przypomnieć sobie minione dawne czasy, gdy tak często przemawiałem do ogółu w ukochanem mieście rodzinnem. Miałem wygłosić rzecz „O nowszych poglądach na budowę żywej materji" w pięknej sali Towarzystwa Higjenicznego. Żywe oklaski, któremi mnie przy wejściu na salę powitała tłumnie zebrana, doborowa publiczność, do tego w czasach tak dla Polski niezwykłych, podziałały na mnie elektryzująco, to też czułem, że przemawiam do niej z ogromną werwą, tembardziej, że dostrzegłem pomiędzy słuchaczami wielu poważnych przedstawicieli naukowego świata, przyrodniczego i lekarskiego. Podczas ostatniego pobytu w Warszawie udało mi się także zainicjować założenie tamże Polskiego Towarzystwa Przyrodników, prócz tego powołałem do życia kilka poważnych wydawnictw naukowych, zwłaszcza jedno, nader potrzebne: „Zagadnienia biologji współczesnej", które jako szereg rozpraw i odczytów mają zaznajamiać ogół przyrodników, lekarzy oraz szersze warstwy gruntowniej wykształcone z postępami tak świetnie za naszych czasów rozwijającej się wiedzy biologicznej. Uwaga: Bibljografia prac oraz szczegóły jubileuszu śp. prof. Nusbauma znajduje się w następujących wydawnictwach:
|