Biblioteka Tygodnika Demokratycznego
Wydawnictwo „EPOKA” Warszawa 1988
GOSUDARSTWIENNAJA PIERIEWIERKA
Z drugiego na trzeciego stycznia 1945 szeroko rozlała się po Lwowie fala nocnych aresztowań. My, którzy w następujących najbliższych pięciu dniach jeszcze byliśmy na wolności, nie umieliśmy tym razem, mimo doświadczeń z lat 1939—1941 zrozumieć motywów masowej branki. Dopiero znacznie później dowiedzieliśmy się, że obywatele sowieccy; którzy przez jakiś okres żyli pod niemiecką okupacją, podlegają rygorom tzw. gosudarstwiennoj pieriewierki — czyli przeglądowi ich stosunku do okupanta. Po trzech larach okupacji niemieckiej (od 1941 co 1944) władze sądowe NKWD i NKGB rozpatrywały zbyt bliską współpracę z okupantem ludzi jak: reichsdeutsche, volksdeutsche, Ukraińcy walczący po stronie niemieckiej, wspólnicy rabunków i morderstw dokonywanych na Żydach. Badano też uczciwych obywateli pod oskarżeniem współpracy — w najszerszym tego słowa rozumieniu: urzędników, inżynierów, lekarzy, nauczycieli itp.; lub czy ktoś nie był w postawie aktywnie defensywnej, jak Polacy z AK i z organizacji cywilnej, podlegającej Delegaturze Rządu w Londynie. Ponieważ mieliśmy paszporty z lat 1939—1941, kiedy to „dobrowolnie" głosowaliśmy za przyłączeniem ziem wschodnich do Rosji — więc odpowiadaliśmy wobec wyżej wymienionych władz na równi ze wszystkimi innymi obywatelami sowieckimi. Mało kto uświadamiał sobie tę sytuację, toteż zdumienie było równie powszechne, jak przygnębienie. Rząd londyński nie przewidział takiej możliwości i wskutek tego dziesiątki tysięcy ludzi, nie zwolnionych z przysięgi, padły ofiarą...
Listy kandydatów na gosudarstwienną pieriewierkę przygotowywano przez pół roku, opierając się na wszelkich dostępnych źródłach informacji, z anonimowymi donosami włącznie. W toczących się po aresztowaniu procesach rozpatrywano oskarżenie i wydawano wyrok uniewinniający lub skazujący. Muszę obiektywnie stwierdzić, że procesy były prowadzone rzeczowo i uczciwie, każdy typ przestępstwa miał swój paragraf, a wyrok zapadał w oparciu o konkretne dowody winy, popełnionej przez „obywatela sowieckiego" wobec jego „prawowitej władzy".
Sąd NKGB składał się z trzech instancji. W pierwszej Sledowatiel (sędzia śledczy) przesłuchiwał, oskarżał i sam protokołował, odczytując na końcu przesłuchania jego tekst; oskarżony podpisywał, stwierdziwszy zgodność oskarżenia sledowatiela i obrony — własnej. Adwokata nie było. Każdy oskarżony sam był swoim adwokatem. Akta niektórych spraw wracały do miejsca przestępstwa, dla przesłuchania nowych świadków, lub wyszukania pisemnych dowodów braku winy.
Drugą instancję stanowił prokurator NKGB, który na podstawie materiału dostarczonego przez sledowatiela też sam przesłuchiwał w jego obecności i stawiał wniosek na wyrok do trzeciej instancji, którą był pułkownik NKGB, upoważniony do wydawania wyroku uniewinniającego lub skazującego na zesłanie w tzw. karnym transporcie na dalsze życie w charakterze więźnia lub półwięźnia (obszczaja żyźń). Zasadniczo wyroki skazujące dostali tylko ci polityczni oskarżeni, którym udowodniono wrogąa działalność przeciwko władzom sowieckim w czasie po powtórnym wkroczeniu armii i cywilnych władz sowieckich w lecie 1944. Ci, których działalność dotyczyła okresu okupacji niemieckiej, a zgodnie z dowodami skończyła się w lecie 1944, gdy Niemcy się cofnęli, zostawali z reguły zwalniani i otrzymawszy do rąk paszport oraz dokument zwolnienia, powracali grupami jako wolni obywatele do miejsca swego poprzedniego zamieszkania. Przez zwolnienie uzyskiwali prawo optowania i wyjazdu w „Polszu".
Wyroki skazujące dostali votksdeutsche, reichsdeutsche — jako ludzie bez ojczyzny, mordercy Żydów i Ukraińcy złapani z bronią w ręku; ci wszyscy pozostali w Rosji, zesłani w głąb kraju.
Od 3 do 8 stycznia aresztowano we Lwowie i najbliższej okolicy około 17 300 osób, zapełniając wszystkie więzienia, obozy, lokale milicji i tym podobne miejsca zbiorowego, dobrze strzeżonego bytowania. Aresztowań w trybie politycznym dokonywała NKGB, innych przestępców dostarczyło NKWD. Sięgnięto więc w najszersze koła społeczeństwa i tym tłumaczy się bardzo zróżnicowany zespól, z tego właśnie powodu niesłychanie przykry i upokarzający dla więźniów politycznych, którzy znaleźli się razem, dokładnie wymieszani z mordercami, złodziejami, prostytucją, konfidentami, bandytami ukraińskimi i ludźmi, którzy dla białego chleba z masłem wyrzekli się ojczyzny. Na koła mnie bliskie ogromne wrażenie wywarło aresztowanie kilkunastu profesorów UJK i Politechniki, wielu lekarzy oraz inżynierów i artystów zrzeszonych w związku — a więc przedstawicieli środowisk dotychczas chronionych, a nawet wyróżnianych.
WIĘZIENIE — WYWÓZ
W nocy z 8 na 9 stycznia, po kilkugodzinnej, dokładne) rewizji całego mieszkania, ja również znalazłam się około 3 w milicji przy ulicy Potockiego, a w dwie godziny później w więzieniu na Łąckiego.
Aresztowanie moje odbyło się uroczyście: oficer i sześciu żołnierzy. Oficer przedłożył mi dokument nakazujący „priniat' w arest grażdanku xx". Mimo dziwnego i bliskiego omdlenia ucisku w sercu, którzy odczułam odbierając nakaz aresztowania, zdołałam zauważyć, że oficer NKGB miał przy sobie gruby plik podobnych kartek. Po rewizji, w czasie której naładowano cały worek korespondencją, dokumentami moimi i męża, fotografiami, notatkami — łącznie z przepisami kuchennymi i obliczeniami do warsztatu tkackiego — powędrowałam w mroźną noc, wyślizganymi ulicami, uprzejmie popędzana słowami „bystro, pani", „priamo, pani". Ponieważ oficer oświadczył mi, że wrócę za 2—3 dni wzięłam ze sobą tylko koc, jasiek, ręcznik, mydło, szlafrok. Ubrałam się ciepło w futro, czapkę futrzaną, rękawice i pończochy podwójne. Wzięłam też trochę jedzenia i zapas papierosów. Bielizny na zmianę nie miałam — aż do powrotu!
W milicji na ul. Potockiego znalazłam się w dużej grupie mężczyzn i kobiet, młodych i starych, wystraszonych i zadzierżystych, z różnych środowisk — jednym słowem wśród wybrańców typowej masówki.
Stamtąd około 5 rano przewieziono nas, gęsto naładowanym, krytym autem ciężarowym na Łąckiego, razem kobiety i mężczyzn. Kto nie przeżył uczucia grozy, jaką wywołuje odgłos zatrzaśniętej za plecami, ciężkiej więziennej bramy — nie jest chyba w stanie jej odczuć. Pomyślałam wtedy: „weszłam tu, ale kiedy i czy w ogóle wyjdę?" Byłam zupełnie spokojna, lecz po raz drugi tej nocy doznałam w tym momencie bolesnego skurczu serca...
W korytarzu rozdzielono kobiety od mężczyzn. W dużej grupie kobiet prowadzona byłam przez kilka administracyjnych punktów, przyjmujących do więziennej społeczności. Na końcu zrobiono dokładną rewizję rzeczy i rewizję osobista, rewidowały kobiety. Uwolniona od torebki wraz z cala jej zawartością, zegarka, spinek do włosów i gum ze sprzączkami do podwiązek, znalazłam się o jakiejś godzinie wczesnorannej w sali nr 109 na II piętrze. Byłam przede wszystkim bardzo zgrzana, spragniona i zmęczona, toteż z uczuciem ulgi wyciągnęłam się w wolnym narożniku czystej, dużej, jaskrawo oświetlonej celi. Z ulgą też, spostrzegłszy klozet i lavoir z funkcjonującym kurkiem — napiłam się wody i odpoczywałam leżąc na futrze i kocu; było napalone- Stopniowo uspokoiło się walące tętno. Próbowałam usnąć — nie mogłam, byłam zbyt podniecona nerwowo. Przez szereg dalszych godzin wypuszczano co jakiś czas dalsze współlokatorki, pojedynczo lub grupami. Niektóre panie znały się i witały serdecznie, jedne zostały wzięte z domów, w nocy, inne jeszcze za dnia, z pracy w biurach, bankach, szkołach, sklepach. Nie znałam nikogo. Odruchowo ułożyły się obok siebie panie z inteligencji, których w naszej celi była większość. Wtedy poznałam Kubę (Halinę Pelczarską), króra znała mnie z widzenia. Od tej pierwszej nocy, w której położyłyśmy się głowa przy głowie, przetrwałyśmy przez wszystkie dalsze miesiące w głębokie], wiernej przyjaźni. Kilka innych pań z „naszej" celi jest tutaj, żyjemy blisko, gdyż łączy nas wspólnota więziennej i zesłańczej doli. Bez emfazy: osoby te są mi w jakiś dziwny sposób prawdziwie drogie, nie potrafiłabym pożałować dla nich trudu ani czasu. Wywdzięczając się Dobremu Losowi, który stał się moim udziałem, pomagam im w każdej sytuacji, w której mogę mieć coś do zrobienia. Było kilka młodziutkich dziewcząt, które odruchowo, od wymiany pierwszego uśmiechu i pierwszych słów rozmowy, garnęły się do mnie. Jedna z nich, bardzo przedsiębiorcza studentka Politechniki, zgłaszała się na ochotnika do różnych robót, by w ten sposób nawiązać porozumienie z sąsiednimi celami. Miałyśmy doskonały telefon przez rury wodociągowe, pukano do nas z sąsiednich cel, ale niestety żadna z nas nie znała alfabetu. Od celi do celi podawano różnymi sposobami nazwiska i wiadomości ze świata. Jednego dnia dowiedziałam się o zdobyciu Krakowa, była tam moja rodzina. Dni mijały leniwie na sprzątaniu celi i rozmowie, drzemaniu, bardzo starannym myciu całego ciała szczotką i mydłem w lodowatej wodzie, kolejno i zgodnie przy jednym lavoirze. Wyczekiwałyśmy na paczki, których zawartość dzielona była wśród najbliższych. Zrobiono pierwszego dnia maleńkie karty z pudełek od papierosów, była więc kabała, w niewidocznym przez judasza kącie koło pieca; były wieczory dowcipów, deklamacji, nawet cicho śpiewanej piosenki, rozmowy o przeczytanych książkach, konwersacja francuska. Wszy nie było, dokuczały mocno pluskwy. Był natomiast od razu głód: rano 1/4 l ciepłej wody, w południe 400 g chleba, po południu 1/2 l zupy — tj. znów ciepłej wody solonej z pływającymi główkami od śledzi lub łupami z ziemniaków. Zupy były zupełnie pozbawione tłuszczu. Najdłużej wlokły się godziny popołudniowe — od zapadnięcia zmierzchu do wieczornego apelu i zaświecenia jaskrawej, silne) żarówki, która świdrowała w oczy przez całą noc. Były to godziny zwierzeń, długich opowieści o sobie, rodzinie, zwłaszcza o dzieciach.
Światła każdego przejeżdżającego ulica Sapiehy auta malowały symbol naszego obecnego życia: kontur kraty sunącej wraz z jasnym prostokątem okna po ciemnej ścianie celi... Tramwaje nie szły, nie było w mieście elektryczności. Więzienie patrzyło na zrozpaczone, ciche miasto oczami rozświeconych okien. Znałam dobrze ten widok z zewnątrz, obecnie poznawałam wewnętrzne wtajemniczenia... Więzienie żyło życiem własnym, oderwanym od ludzi wolnych, tajemniczym, groźnym i czynnym, szczególnie nocą. Przez zewnętrzne ściany i okute drzwi od korytarza dochodziły stłumione odgłosy: stąpanie żołnierskich butów i nawoływanie warty „stój — kto idiot", klaksony samochodów od ulicy, a z korytarza ruch idących na przesłuchania: jedne kroki cichsze — drugie podkuwane. Czasem z daleka przez ściany rozpaczliwy krzyk „ratunku", odgłosy strzałów, raz głuchy odgłos upadającego ciała, jęki i nerwowa bieganina... Dziwna, tajemnicza groza więziennych nocy! Przez kraty skrawek wyiskrzonego gwiazdami, zimowego nieba. Coś się działo wszędzie dookoła, a nie mogło to być nic dobrego... Spać nie można było; odsypiało się noce — w dzień.
Wzywanie na „dopros" (przesłuchanie) odbywało się z reguły następująco: głośne kroki, odwalanie zardzewiałej sztaby jakimś łomem i strażnik w drzwiach celi; wypytujący o nazwiska „na bukwu" K lub B czy D. Dopiero gdy nazwisko wymienione odpowiadało temu, które on miał na kartce, towarzyszka doli przeżegnawszy się wychodziła na przesłuchanie. Ten system zgłaszania się wedle początkowej litery utrudniał orientowanie się w nazwiskach. Nieraz strażnik nie wiedział, w której celi szukać danej osoby, a gdyby był wymieniał nazwisko informowałby tym samym. Gdy nie znalazł wzywanej w celi, szedł dalej szukając jej w ten sam utajony sposób.
Z moich współtowarzyszek żadna nie wróciła pobita, wszystkie natomiast przychodziły zmęczone nerwowo i wystraszone groźbami. Cała cela modliła się wspólnym półszeptem aż do powrotu wezwanej na przesłuchania. Wspólna modlitwa weszła w zwyczaj od pierwszego dnia, krzepiła ducha i koiła nerwy. Z celi 109 dwukrotnie byłam wzywana na przesłuchanie. Pytania miały charakter curriculum vitae, zarzutów nie stawiano mi żadnych, niczym nie grożono — byłam więc dobrej myśli i święcie wierzyłam w rychłe uwolnienie.
Po upływie około dwu tygodni zaczęto robić przesunięcia, coraz to któraś z towarzyszek celi wzywana była „z wieszczami" i wychodziła, by więcej nie wrócić. Snułyśmy domysły — najbardziej fantastyczne. Przesunięcia wyjaśniły się pod koniec pobytu. Te, których sprawy zostały załatwione z tymczasowym wyrokiem na wywóz i przymusowe roboty, kierowane były do dużej wspólnej celi, tzw. wyjściówki.
Pierwszego lutego i ja znalazłam się w takiej celi (o ile pamiętam 113) w warunkach okropnych: ścisk taki, ze nie było można ani siąść, ani położyć się z wyciągniętymi nogami, brak wody w celi, zatkany cuchnący klozet, z którego przelewało się wierzchem, wszy, zaduch aż do omdlenia i bardzo przypadkowy zespół — więc kłótnie, przekleństwa, a co najmniej złośliwe i obelżywe wypowiedzi, wrogość. Prosiłyśmy strażnika, by co jakiś czas otwierał drzwi na korytarz, skąd łapałyśmy w płuca zapas chłodniejszego i świeższego powietrza.
Większość wapółtowarzyszek z celi 109 odnalazłam w wyjściówce, witałyśmy się serdecznie i świadczyły wzajemnie co tylko się dało, w warunkach chyba nie do wytrzymania na dłużej. Jedna z nich, staruszka (p. Solarska) obchodziła imieniny 2 II. Dostała od dzieci paczkę z ciepłymi rzeczami i ciasteczkami, które musiałyśmy zjeść po złożeniu jej życzeń. Pobyt ten trwał dla mnie tylko dwie koszmarne doby. Zdaje się, że niezupełnie byłam przytomna, robiło mi się słabo; pamiętam, że kiwałam się w pozycji siedzącej, a głowy nie mogłam utrzymać prosto.
Trzeciego lutego, po kąpieli i dezynfekcji, nie dano nam obiadu i kazano wyjść z rzeczami, a wszelkie naczynia zostawić. Na szczęście nie wszystkie usłuchały, wskutek czego było kilka naczyń. W jeszcze innej, dużej, pustej sali zgrupowano nas i kolejno, znów po osobistej rewizji, porządkowano przy stole akta każdej z nas. Przekonałam się potem wielokrotnie, że dezynfekcja i rewizja oznaczają zmianę losu — aż do uwolnienia włącznie.
Po południu, grupami po kilkanaście sprowadzono nas schodami na podwórze i ku naszemu przerażeniu, graniczącemu z osłupieniem, ładowano brutalnie, przy akompaniamencie przekleństw, uderzeń ręką i kolbą, w niesłychanie szybkim tempie, na ciężarowe auta z silnym uzbrojonym konwojem, bagnety na broń. Doznałam wtedy, po raz trzeci w ciągu miesiąca, takiego uczucia przerażenia jakby serce miało mi pęknąć od gwałtownego, bolesnego skurczu... Auta, załadowane tak, że nie można było drgnąć ani poruszyć się, wyjechały z podwórza w ulicę Sapiehy — ku dworcowi Czerniowieckiemu. Przez miasto wlokła się zimowa słota, mokry chłód, błoto i plamy brudnego śniegu, koloryt był szary. Grupki posępnych, nieruchomych ludzi stały na trotuarach i wzrokiem szukały swoich. Miasto wiedziało o opróżnianiu więzień, wywożono od rana. Dostrzeżonej znajomej pani (Kulpiriskiej) zrobiłam ręką ruch pożegnania, ona też mnie poznała, dała Lali znać. Kucając na aucie, ze zdrętwiałymi nogami, sformułowałam w mózgu tylokrotnie słyszany i wymawiany wyraz „wywóz". Było to jakby przerażające olśnienie. W oczach półprzytomnych domy cofały się, okna migały w oświetleniu zapadającego zmierzchu. Taki obraz Lwowa utkwił mi boleśnie w pamięci. Wyładowanie odbyło się, równie jak załadowanie, szybko i brutalnie. Trzeba było zbierać nogi do półbiegu przez szyny, kałuże i rozdeptany śliski śnieg. Nogi zdrętwiałe i odwykłe od ruchu nie chciały nieść, ale jeszcze bardziej żadna ż nas nie chciała dostać uderzenia w plecy. Chrapliwe „bystro, bystro" wydobywało z nas maksimum wysiłku. Myślałam wówczas tylko o tym, by nie zwichnąć nogi tub nie upaść w śnieg. Na szynach, na którymś torze, stał ogromnie długi pociąg, złożony z wagonów bydlęcych. Przed każdymi drzwiami pomost. Błyskawicznie wepchnięto nasza grupę i zatrzaśnięto drzwi. Za jakiś czas doładowano do pełna, razem czterdzieści kilka kobiet z tobołkami. Na początek torów podjeżdżały ciągle nowe, pełne auta. Tempo — jak przy wojennej ewakuacji! W wagonie znalazłyśmy się w zupełnej ciemności. Było bardzo zimno, pod nogami rozdeptane, gęste błoto. Odruchowo grupka zaprzyjaźnionych w celi kobiet umieściła się razem w jednym końcu wagonu, posiadałyśmy na kocach, owijając się do pasa druga sucha połowa koca; nogi podciągnięte, kolana przy brodzie.
I tak minęła koszmarna doba zanim pociąg ruszył. Na zewnątrz widziałyśmy niewiele, bo tyle co przez małe, okratowane okienka lub przez szparki. Mimo tylokrotnych rewizji znalazły się noże i scyzoryki, wydłubałyśmy dziurki w deskach i kolejno patrzyłyśmy przez nie. Koszmarność polegała nie tylko na świadomości, że będziemy wywiezione i to nie wiadomo dokąd, nic tylko na tym, że jest luty, mróz, a w wagonie nie ma piecyka ani wody. Koszmarność polegała na tym co się działo na torach. Rodziny i przyjaciele biegali wzdłuż zapieczętowanych na głucho wagonów, odpychani bagnetami uparcie robili run na wagony. Wołano nazwiska, imiona, zdrobniałe w charakterystyczny sposób. Najtragiczniej brzmiały dziecinne, cienkie głosiki „mamo, gdzie jesteś, odezwij się".
Jakże byłam szczęśliwa w tych strasznych godzinach, że nikt z moich najdroższych nie przeżywa bezsilnej rozpaczy, że nikt za mną jeszcze nie płacze. Nie wiedzą, nie ma ich we Lwowie, jadę sama, rozczulenia nad własna dola nie wolno w takim położeniu dopuścić do siebie. Zamykałam uszy, starałam się nie słyszeć, ale krzyki wewnątrz wagonu, rozpaczliwe bicie pięściami w ściany, desperackie poszukiwania na torze pozostaną mi do śmierci w pamięci. Wywóz oderwał żony od mężów, matki od dzieci, mężczyzn od rodzin, staruszki od wnuków — sądzę, że wszystkie kombinacje rodzinnych związków zostały nim dotknięte. Ze mną w wagonie jechała matka z jedną córką, druga została w więzieniu, syn jechał w wagonie męskim. Jechała córka, której ojciec staruszek więziony był z mężczyznami, matka została sama w domu, siostra w więzieniu. Pamiętam nazwiska, nie zapomnę nigdy okoliczności i spraw. Wchodząc do wagonu zauważyłam, że konwojenci ubrani są w grube kożuchy i czapy, filcowe buty do kolan — było to groźne odkrycie...
Wreszcie pociąg ruszył po 24 godzinach głośnej i zgiełkliwej rozpaczy. I dziwna rzecz: z wnętrza wagonów wołano „trzymajcie się, czekajcie na nas — wrócimy!" Do treści tego ostatniego okrzyku przywarły nasze zrozpaczone dusze. Nie wiedziałyśmy nic, ani jaki los nas czeka, ani gdzie i kiedy nas wyładują. O tym nie można było myśleć na razie. Ruszający wolno pociąg brzmiał przez ściany wagonów zgodnym, głośnym chórem „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród". Do taktu obracających się kół składałam sobie w duszy uparte ślubowanie — wrócę — wrócę — wrócę.
Okazało się jednak, ze niektórzy mężczyźni wiedzieli, że jedziemy na roboty do Donbasu, i w drodze na dworzec wyrzucali z aut kartki z nazwiskami. Moje nazwisko znalazło się też na takiej kartce, nie wiem przez kogo podane. Rodzina w Krakowie dowiedziała się już po kilku dniach. W naszym wagonie nikt nie wiedział, gdzie jedziemy. Optymistki wyrażały nadzieję, że zostaniemy odstawione do polskiej granicy, pesymistki wróżyły — Sybir. Konwój zapytany na postoju odpowiedział ironicznie, że do Berlina. Byli oni informowani, że wiozą samych volksdeutschów. Podobnie myśleli później górnicy w Donbasie, dzieci ich wykrzykiwały na nas „Germancy", gdy prowadzono nas obok osiedli górniczych.
Nie wiem i nigdy nic zrozumiem, jak mogłam wytrzymać siedem dni i siedem nocy tej piekielnej jazdy, w ciemnościach, głodzie, mrozie, który wzrastał im dalej byliśmy na wschód od Lwowa, wśród kłótni, awantur i bójek obcych więźniarek z proletariatu. Nie zachorowałam, nie odmroziłam rak ani nóg, nie dostałam zapalenia stawów ani nerek, choć przez cały czas dygotałam i nic miałam pod koniec podróży czucia w stopach, a palce u rąk miałam zgrabiałe. Raz na dobę w południe stawał pociąg, zawsze poza stacją, otwierano drzwi, podawano wiadro lub najwyżej dwa wody studziennej, brudnej z kawałkami lodu, drzewa i śmieci. Naczyń do picia było niewiele, kto nie miał własnego czekał na pożyczenie. Raz na dobę dostarczano suchy, przemarznięty chleb z wagonu-magazynu; dzieliłyśmy go na porcje we własnym zakresie. Razem z chlebem dawano bardzo słone, suche śledzie. Nazbierałam ich pełna poszewkę od jaśka, nie jadłam, by nie cierpieć jeszcze bardziej pragnienia. Pragnienie męczyło ogromnie, dokuczało bardziej niż zimno. Uczucia głodu nie pamiętam, raczej jakieś dziwne ssanie w żołądku, czczość i metaliczny smak w ustach o spieczonych wargach. Pod koniec tygodnia podróży zaczęły dokuczać kiszki z powodu wzdęć i obstrukcji, a organizm tak był już wysuszony, że z moczem chodziło się najwyżej raz na dobę w kąt wagonu do małej, niesłychanie zanieczyszczonej i obmarzniętej rynienki. Ponadto gryzły nas wszy, a nie można było nic na to poradzić, bo było ciemno i niemożliwe było rozebrać się z powodu zimna. Grzałyśmy sobie wzajemnie nogi w ten sposób, że zdejmowałyśmy obuwie i podkładały stopy pod sąsiadki siedzące obok, ręce „zabijałyśmy" i chowały pod pachy.
Śledziłyśmy przez szpary kierunek jazdy, obok dworców pociąg przelatywał tak szybko jak to tylko było możliwe, poza tym szybowano nas nocą aa jakieś boczne czy tytko wolne tory. W druga dobę jazdy na wschód od Lwowa uciekło kilku mężczyzn przez wypiłowane deski, skoczyli w biegu, w nocy. Zatrzymano pociąg, słyszałyśmy bieganinę wzdłuż torów i po dachach wagonów, strzały i dziwny zamęt. Wreszcie, gdy to się po kilku godzinach postoju uspokoiło, posłyszałyśmy mówione na torze wyrazy uznania: „kak udrali — tak oni mołodcy, nie dogonim". Wreszcie pociąg ruszył, ale od tego zdarzenia przybyła nam nowa udręka, mianowicie walenie młotkami w ściany i dach wagonu kilka razy w ciągu doby. Uderzenie było nieraz zupełnie nieoczekiwane, zdawało się, że pęknie głowa oparta o deski ścian wagonu. Gdy tylko zwalniali bieg lub zatrzymywali pociąg, odruchowo odsuwałyśmy głowy jak najdalej od ściany.
Potem dowiedziałyśmy się, że pozostali w tym wagonie mężczyźni zostali dotkliwie pobici i do końca podróży za karę pozbawieni wody. Jeden z nich zmarł na zakażenie krwi, wywołane zanieczyszczeniem ran z pobicia. Dochodziły też słuchy (w porze gdy jedna z dyżurnych wychodziła z kocem po chleb i śledzie na postoju), że kilka osób umarło już w drodze. Gdy minęłyśmy Dniepropietrowsk, Kijów, Charków wiedziałyśmy już, że jedziemy na południe — nie na północ. Przez szpary widziałyśmy niemieckie kobiety wlokące w jaskrawym świetle zimowego słońca, po błyszczącym lodzie, bele drzewa i kamienie do budowy mostu, pytały nas: „Seid Ihr Deutsche?". Minęliśmy się też raz z pociągiem wywożonych Rumunek, rozmawiałyśmy przez ściany. Widok równin zasypanych śniegiem i pustka Ukrainy wyglądały w lutowym krajobrazie bardzo tragicznie. Zabudowania chutorów schowane w jarach były zupełnie niewidoczne, na stacjach widziałyśmy małe grupki nędznie odzianych ludzi. Widać było, że ciężka i niszcząca stopa wojny niedawno zdeptała ten urodzajny kraj.
Po pewnym momencie dojrzałam trzy włoskie topole stojące jak trzy klasyczne kolumny w śnieżnej pustyni. Widok ten natchnął mnie dziwnym optymizmem, pomyślałam: skoro one żyją — wyżyję i ja... Wreszcie po siedmiu dobach podróży stanęłyśmy w jakimś miejscu i konwoje kazali nam się zbierać. Po pewnym czasie jednak zaryglowali znów drzwi i całą dobę przetrwałyśmy zamknięte, w warunkach jeszcze gorszych, bo zburzył się, na skutek poprzedniego rozkazu jakiś porządek rzeczy i miejsc, który ustalił się w ciągu tygodnia jazdy. Okazało się później, że łagier do którego mieliśmy, być wyładowani, nie został jeszcze przygotowany. W ciągu tej doby, gdyśmy już stali na miejscu, załadowywano na innym torze poprzednich mieszkańców łagru — zdaje się niemieckich jeńców wojennych. Poprzednikami naszymi byli niewątpliwie mężczyźni, bo łagier nie miał żadnych urządzeń dla kobiet, ani nie zastałyśmy nic z tego, co wytwarza się mechanicznie niejako, gdy kilkaset kobiet mieszka w jednym miejscu przez dłuższy czas. To wszystko zostało po nas — dla następnej grupy.
Wieziono nas od 4 do 11 lutego. Osób 1700, ponad tysiąc mężczyzn i około siedmiuset kobiet. Ten stan liczebny zmniejszył się już w najbliższych dniach po wyładowaniu...
Wreszcie o szarym, brudnym świcie zaczęto kolejno otwierać drzwi wagonów i wyładowywać nas. Najpierw kobiety, potem mężczyzn.
Widok, który uderzył moje odwykłe od świata oczy był następujący: jak daleko wzrok sięgnie, aż do horyzontu, ciągnęła się wokół — we wszystkie strony, groźna i martwa, pokryta czystym śniegiem równina. Na pierwszy rzut oka nie było widać żadnych cech charakterystycznych dla ośrodka kopalnianego. Gdzieniegdzie widniały, z rzadka rozsiadłe, prostokątne budynki z kamienia, były to łagry, którymi usiane są stepy Zagłębia Donieckiego. Niedaleko torów stało kilkanaście jednakich i schludnie wyglądających domków z okiennicami i płotkami — robotnicza kolonia, poza tym kilka torów i malutka stacyjka z napisem „Krasnodon". Charakterystyczne hałdy nie były widoczne spod śniegu. Przed stacją stała grupa wojskowych, a obok dwa czy trzy odkryte, ciężarowe auta „masziny dla bornych". Gdy przyszła na mnie kolej wyjścia, stała już piątkami ustawiona gromada, jakże nieznanych, żółtobladych lub sinych, brudnych i posępnych kobiet z tobołkami. Kilka leżało na śniegu obok toru. Żołnierze NKWD dowcipkowali:
chcesz się żenić — wybierz sobie ładną żonkę. Na twarzy wysokiego i bardzo przystojnego oficera zauważyłam wyraz zdziwienia i głębokiej troski:
oczekiwał transportu ludzi do roboty w kopalni, a widział wyłażące na zdrętwiałych nogach kobiety, od młodych dziewcząt — nieledwie dzieci, do niedołężnych, chorych i apatycznych staruszek. Był to naczelnik łagru, jak się później okazało także zesłaniec polityczny, dobry i ludzki, o łagodnym usposobieniu i nieprzeciętnej słowiańskiej urodzie Rosjanina, podobno dawniej oficer marynarki. W jego otoczeniu stało trzech innych oficerów NKWD. Konwoje dokonywali wyładunku. Po raz czwarty doznałam uczucia zimnej grozy, tym razem na widok otwartej białej przestrzeni. Powietrze było świeże i ostre, panował silny mróz, a w ciszy zimowego świtu coś znów niewiadomego dokonywało się w naszym losie. Powstała myśl dyktowana przez instynkt samozachowawczy: co można będzie w tych obcych warunkach robić, by tu nie zginąć. Gdzie będziemy mieszkać, co jeść, jak pracować, z czego żyć — takie pytania rodziły się w udręczonym mózgu. Jeszcze wtedy, na dworcu, nie wiedziałyśmy, że idziemy do łagru; po wyładowaniu wagonów z kobietami popędzono nas „bystro, bystro" torem kilkaset metrów przed dużą drewnianą bramę i znów zbierałyśmy zdrętwiałe nogi do półbiegu na to, by stać kilka godzin na mrozie, przed wejściem za bramę łagru. Ustawiono tam długi stół, a na nim wysoki stos akt, wywoływano nie po alfabecie, lecz wedle jakiejś innej kolejności, zdaje się wedle więzień, bo moje personalia wywołane zostały w grupie pań z Łąckiego.
Byłyśmy bardzo zmęczone, głodne i zmarznięte, konwoje pocieszali nas, że- już gotowy gorący „wkusnyj barszcz i bania". Po wejściu za bramę okazało się, że łagier składa się z dwóch dużych piętrowych budynków z kamienia, dolna część licznych okien zalepiona gliną, wokół budynków druty kolczaste, a na czterech rogach cztery „jaskółki" czyli strażnice, na których dzień i noc stała warta z pepeszami. Ponadto z boku niedaleko drutów mały dom z łaźnią i dezynfekcją, obok okropna zbiorowa latryna (na 16 miejsc w pozycji kucającej!), w środku podwórza kuźnia-warsztaty i duża przestrzeń podwórza między i wokół budynków, tam ustawialiśmy się do apelów. Przed bramą, za drutami znajdował się trzeci tej samej wielkości i wyglądu budynek, mieszkali w nim nasi opiekunowie, oficerowie NKWD i kilkudziesięciu konwojentów, kuchnia ich, obok mały budynek-magazyn.
Za bramą swobodnie rozeszłyśmy się w obrębie podwórza, oddano nam do dyspozycji jeden budynek, drugi był dla mężczyzn. Umieściłyśmy się w pierwszej chwili wedle dowolnego doboru — mającego już pewne tradycje dwu cel na Łąckiego i wagonu. W budynku były kaloryfery czynne, bardzo ciepło na salach, korytarze zimne, było też oświetlenie elektryczne, ale żarówki wkręcone tylko na korytarzach, na „komnatach"" tyle światła co przez otwarte drzwi, z czasem pojawiły się małe lampki naftowe tzw. kopciołki. Na parterze i na I p, jednako, biegł długi korytarz wzdłuż całego budynku i stale po obu stronach, hotelowo. Nie było żadnych mebli prócz dwupiętrowych prycz, na razie bez sienników, żadnej ławki, stołu, wieszadła, gołe ściany i prycze. Mimo tych warunków, tak odmiennych od tego, w czym żyło się dotychczas, doznałam uczucia ulgi — ciepło, dach nad głowa i możliwość wyciągnięcia nóg — to już wystarczyło, by nabrać nadziei w serce.
Wygłodzone i przemarznięte współwięźniarki rzuciły się łapczywie na tłustą gorąca zupę z kapusty, fasoli i kiszonych pomidorów. Już po kilku godzinach wystąpiły pierwsze zachorowania na „panos" — biegunkę, która przez cały czas naszego pobytu w obozie niszczyła nam zdrowie. Ponieważ równocześnie z zupą postawiono duże beczki z wrzątkiem, można było opanować gwałtowną potrzebę gorącego płynu i nie jeść zupy na wygłodzony żołądek. Przez pierwsze dwie doby piłam tylko wrzątek po kilkanaście łyków i czułam jak mój wymarznięty i wysuszony organizm zaczyna stopniowo odżywać i powracać do normy: najpierw nerki, na drugi dzień kiszki. Potem pozwoliłam sobie na suchy chleb i śledzie uzbierane w wagonie. Dzięki tej ostrożności nie zachorowałam. Przyjemnie wspominam ugaszenie pragnienia, które w wagonie dokuczało bardziej niż zimno i nawet bardziej niż głód — po zaprawie na Łąckiego.
[…]