„Zegar słoneczny” Jan Parandowski (Czytelnik, Wydanie IV, Warszawa 1963, str. 46-56)
Fragment Durny Jasio poznawał moją matkę z daleka i biegł, by się przywitać. Nachylał się i szeptał jej do ucha:
Tak się pisze jego imię i tak ono zawsze brzmiało. Jeśli ktoś powiedział po prostu: Ignaś, zaraz pytano, co za Ignaś, i trzeba było wyrecytować:
I ja nie byłem bez grzechu. Gdy Ignaś upatrzył sobie na wiele lat kąt muru na Akademickiej, koło sklepu Woźniaka, głośnego tykaniem i biciem setki zegarów, i zaciągał w nim wartę od świtu do zmierzchu, znalazł się w moim zasięgu i raz, wymknąwszy się spod dozoru, zhańbiłem tę chwilę wolności zaczepianiem Ignasia. Najpierw z daleka i trochę cicho, potem bliżej i głośniej powtórzyłem parę razy:
Żadne łkanie nie mogło być bardziej wstrząsające. Podbiegłem i podałem mu małego bąka, którego miałem ze sobą. Cofnął się pod mur i nie patrzył w moją stronę. Zbliżyłem się jeszcze, przykucnąłem i puściłem w ruch bąka, by go przekonać, że nie jest zepsuty. Przez chwilę przypatrywał mu się jakby z ciekawością i nagle kopnął go tak, że bąk odleciał aż na jezdnię. I ja uciekłem. Lecz w oszołomieniu, zamiast przebiec kilka kroków do rogu. ulicy, skąd już widziało się nasz dom, ruszyłem w przeciwnym kierunku i niebawem znalazłem się w nieznanym kraju, nad którym, na bardzo wysokiej — dla mnie — górze, panował kościół Świętego Mikołaja. Byłem pełen rozkosznego lęku.
Niedaleko jednak uszedłem. Zatrzymał mnie głos:
Już wkoło słychać gwar i szum
Lecz surowe spojrzenie komisarza zdmuchnęło go z podłogi jak wiatr. Westchnąłem do opiekuńczego losu, by nikt po mnie nie przyszedł do południa. Bardzo pragnąłem, żeby mnie obębniono. Była to podniecająca uroczystość, a u nas niejako domowa, gdyż właśnie pod dębem na placu Dąbrowskiego, tuż naprzeciw naszych okien, stawał co najmniej raz w tygodniu malowniczy jegomość w granatowej bluzie z amarantowymi wyłogami, o siwych wąsach, najdłuższych od czasów Smółki, i pałeczkami bił w bęben, który dźwigał na wydatnym brzuchu. Wnet tworzyło się wokół niego zbiegowisko, otwierały się wszystkie okna w sąsiedztwie, a on — z pałeczkami w prawej, z wielkim papierem w lewej ręce — potężnym basem głosił zarządzenia władz i wieści o zgubionych przedmiotach. Cóż to będzie za zdarzenie, gdy dziś umie obębni, a babka nadsłuchując z okna zawoła w głąb mieszkania: „Julciu, posłuchaj, czy to nie o naszym trzpiocie krzyczy tu stary Walenty?..." Tak marzyłem. Dano mi tymczasem arkusz kancelaryjnego papieru w niebieskie żyłki, ostro zacięty ołówek, na krześle ułożono stos grubych foliałów, żebym wygodnie siedział przy stole, i przestano się mną zajmować. Rysowałem dąb, Walentego z bębnem i babkę w oknie zawieszonym w pustej przestrzeni. Ktoś za mną krzyknął. Była to moja matka. Nigdy nie wyglądała tak pięknie. Przy jej kruczych włosach rumieńce z emocji i prędkiego biegu płonęły cudownym światłem. Była tak strojna, że pani Dobkowa, która jej towarzyszyła, zawsze taka elegancka — „na ostatni guzik" — zgasła przy niej i jakby się nagle postarzała. To widzenie trwało chwilkę, mgła spadła mi na oczy, a ponieważ łzy muszą mieć przyczynę, sądziłem, że płaczę z powodu Ignasia-Zosia-ciebie-nie -kocha i z powodu odtrąconego bąka, który się potoczył do rynsztoku, a naprawdę płakałem ze szczęścia, że matka jest taka piękna, jakby wyszła z majowej bajki, i że czuję jej ciepło w uścisku. Nic nie mówiła, słyszałem tylko bicie jej serca.
Matka przycisnęła mnie jeszcze mocniej i prędko wyszła, jakby nas kto gonił. „Czemuż to ominęła mnie wieża ratuszowa?" — myśl o tym zalała goryczą szczęście poprzedniej chwili. Ale nie podzieliłem się swoim zawodem z nikim, nawet z babką, która przez cały dzień patrzyła na mnie surowo i raz po raz zażywała tabakę.
W kilka dni później zobaczyłem „pułkownika" podczas „służby czynnej". Miał długie buty p błyszczących cholewach, przy obcasach ostrogi, w ręku szpicrutę, na głowie ułańskie czako. Jechał na koniu. Nie widziało się konia, ale poznawało się jego obecność pod rozstawionymi i nieco ugiętymi nogami jeźdźca i po ruchach całego ciała, odpowiadających chybotaniom stępa. Trzymał się dziarsko i buńczucznie. Salutował po drodze oficerów i damy, młodzieży przesyłał poufałe powitania dłonią w skórzanej rękawiczce. Nagle stawał i komenderował:
Miał rację. Widziałem to, co i on widział — wszystkie załamania frontu, wszystkie ofermy niezgrabnie wyskakujące z „glidu". Pragnąłem, żeby mnie poznał. Lecz on przebywał dziś w zbyt wysokich regionach. Miał widać ważne zadanie strategiczne, bo rzuciwszy kilka gromkich rozkazów swojemu sztabowi puścił konia w cwał, przeleciał nad jezdnią na drugą stronę Akademickiej i ledwo zdołał utrzymać w cuglach rozhukanego rumaka, by nie wybić szyby u optyka Boskowitza, gdzie wielka mosiężna luneta błyszczała w słońcu jak wycelowane działo.
Teraz dopiero zauważyła go babka, pociągnęła mnie gwałtownie w przeciwną stronę i nie licząc się z moim wiekiem opowiedziała mi jego historię.
Musiałem przyznać, że nie był zwyczajnym oficerem, ale nie mogłem się zgodzić, żeby mu to przynosiło ujmę. Prawdę mówiąc, wydawał mi się znacznie ciekawszy, od prawdziwych oficerów. Weźmy takiego kapitana Sedlaczka... et, szkoda gadać.
Nie wolno było mnie straszyć, tak postanowił wuj Stefan.
Ale Nastki to nie dotyczyło, bo choć nie bardzo wielka, miała już siedemnaście lat i w bramie „suszyła zęby do żołnierzy". Od czasu, kiedy się jej wymknąłem ze sklepu, gdzie dopóty trzymała mnie za rękę, dopóki nie przyszło do płacenia, i kiedy z tej właśnie chwili skorzystałem, by pójść na swoją pierwszą przygodę, od czasu, kiedy wbiegła do domu z krzykiem: „Zgubiłam dziecko, proszę pani, idę się topić!" — babka patrzyła na nią podejrzliwie i przy każdym niewyraźnym ruchu groziła jej ślepą Mińcią. Nastka się nieraz z tego popłakała. Tak ślepa Mińcią stała się dla mnie tym, czym dla drugich Baba Jaga, czarownica na ożogu, wiedźma z chaty na kurzej stopce. Nie domyślałem się, że istnieje naprawdę, i spłoszyła mnie wiadomość, że można ją zobaczyć codziennie pod Kasą Oszczędności. Ale to jakby ktoś powiedział: na końcu świata. Nigdy tam dotąd nie byłem, a na moje pytania Nastka machała ręką w stronę, skąd wczesnym wieczorem zimowym nadbiegały światła latarni i gdzie słyszało się zgrzytanie i dzwonki tramwaju. — Co mnie obchodzi szparkasa? Czy ja mam z czego odkładać?
Ale i tak przyszedł dzień, kiedy Baba Jaga, czarownica na ożogu i wiedźma z chaty na kurzej stopce przybrały postać niemłodej, chudej, wysokiej dziewczyny w starym kapeluszu słomkowym z nadszarpniętym rondem. Patrzyła zezem przez na wpół przymknięte powieki, a obok stała laska sękata — nie wiadomo, czy aby się nią mogła podpierać, czy dla odpędzenia natrętnych chłopaków. Czy była naprawdę ślepa?
W istocie, gdy zbliżał się do niej jeden z długich cieniów popołudniowych, tak znacznie wyprzedzających człowieka, odwracała głowę. Może jednak słyszała? A może w jakiś inny sposób rozpoznawała obecność ludzi przyjaznych i wrogich. Miała przecież ów dziwny dar nieomylnego odgadywania godzin z minutami i odpowiadała bez namysłu, gdy ją ktoś grzecznie zapytał. Tylko ulicznikom na pytanie, która godzina — rzucała opryskliwie i groźnie: „Twoja ostatnia, baciaru!"
Lecz wszystko tak prędko mija i znika jak rysunek na łupkowej tabliczce, gdy się po niej przeciągnie mokrą gąbką. Nastka mi się gdzieś zapodziała w tych bujnych dniach, kiedy wielki wóz meblowy, zaprzężony w czwórkę koni, wyciągnął nas z kotliny Chorążczyzny ku świętojurskim wzgórzom. Tam, w dole, został durny Jasio i Ignaś-Zosia-ciebie-nie-kocha, i „pułkownik", na przymurku Kasy Oszczędności została ślepa Mińcia, a tu, zgodnie z poglądem babki, że każda dzielnica musi mieć swego wariata, panował krępy brunet o płomiennych oczach, w berecie baskijskim i pelerynie — meteor z nieznanej planety. Zjawiał się w porze kwitnących kasztanów. „Citoyens!" — na ten okrzyk zbiegało się wszystko w promieniu paruset metrów wokół naszego skweru. Żwir chrzęścił pod kółkami drewnianego krzesełka, którym z zadziwiającą sprawnością manewrował mały człowieczek, niewiększy ode mnie, zawsze wesoły i rozmowny, z kapeluszem na bakier. Na jego wołanie: „Miejsce dla kaleki!" — rozstępowano się z przyjaznymi uśmiechami i żartami, a on ze zgrzytem i piskiem kół pchał swój wózek do pierwszego rzędu. Mówca zawsze go pozdrawiał gromkim: Bonjour, mon vieux! I palił swoją orację. Któż mi powie, co w niej było? Walka oczywiście. Krępy brunet gorzał, trząsł zaciśniętymi pięściami, toczył nabiegłymi krwią oczyma, ocierał pianę z ust rogiem peleryny, rzucał się całym ciałem, jakby miał się z kimś wziąć za bary, i nagle ostygał, nieruchomiał i udrapowany w pelerynę, patrzył w niewidzialnego przeciwnika z wyzywającym szyderstwem — na sekundę, bo znów peleryna rozwijała się jak skrzydła do lotu, które go niosły w nową burzę z błyskawicami słów potężnych i niezrozumiałych. Ta francuska ulewa spadała na głowy poczciwych mieszczuchów i pauprów ulicznych razem z kwiatami kasztanów i szedł od niej powiew jakiejś szalonej wiosny. Kończył „Marsylianką". Śpiewał sam, bo któż by mu potrafił wtórować? Śpiewał na całe gardło, już ochrypłe po wściekłej oracji. I z tym zuchwałym rytmem szedł, jakby prowadził pochód. Aż do pierwszego spotkanego policjanta, przed którym się zatrzymywał: „Hryćku, ładna piosenka, co?" A pan z półksiężycem pod brodą odpowiadał flegmatycznie: „Proszy si rozejść!" Dziwny gość znikał w najbliższej bramie, chłopcy gapili się jeszcze z minutę dłubiąc w nosie, wreszcie policjant ziewał i jakby tym ziewnięciem połykał burzliwy czar, który nas dopiero co więził, wszystko rozpełzało się w szarą godzinę. Lecz oto za rogiem stoi wysoki, chudy człowiek z zatroskaną twarzą, z „cwikierem" chwiejącym się na kościstym nosie, w marynarce, której nie opuścił jeszcze ostatni guzik, ale już jego przywiązanie do starego łacha nie przewyższa siły dwóch wątłych nitek. Był to redaktor, wydawca i kolporter w jednej osobie — „Pomyślnej Poczty", tygodnika pojawiającego się albo raz na miesiąc, albo dwa razy w roku. Na szpaltach o tak cierpkim druku, jakby zamiast czcionek użyto gwoździ, a zamiast czernidła — szuwaksu, proponowano Żydom, żeby się nazywali Palestyńcami, nawoływano świat, by przystąpił do siódemkowego systemu liczenia, a poniechał dziesiątkowego i dwunastkowego, które urągają logice, skoro jest siedem dni w tygodniu i siedem planet (To jest powodem — mówiło się tam z oburzeniem — że dotąd nie weszły w powszechne użycie niebieskie rachunki!), domagano się przemalowania skrzynek pocztowych na zielono i w tym samym kolorze mundurów dla listonoszy, ponieważ i w skrzynce pocztowej, i w torbie listonosza stale mieszka nadzieja. Założyciel „Pomyślnej Poczty" był kiedyś urzędnikiem pocztowym, stąd reforma tej gałęzi życia najwięcej go zaprzątała. Lecz komunikował również w rubryce:
Nie policzę was wszystkich, którzyście zatrzymywali moją dziecinną wyobraźnię, nie znającą innych oprócz niebieskich rachunków — pyszni lub opuszczeni, dworacy i pachołcy urojenia. Ścigani pogardą lub gorszą od niej litością, odtrącani miedziakiem lub zeschłym chlebem, gdy wam głód przypomniał o pospolitym życiu, nieustraszeni w swej niepodległości, wyłanialiście się zawsze w porę, by strojem, wyrazem twarzy, gestem, słowem — zaniepokoić rozsądek idący na poobiedni spacer. Dla mnie ów zdrowy rozsądek był wcielony w parę zażywnych, rumianych i sytych mieszczuchów, która szła trzymając się pod ręce i kołysząc na krótkich nogach jak żywe wahadło równowagi świata. Przystawali na krawędzi jezdni, nie za blisko rynsztoka i turkotu wozów, i wyczekiwali tego jedynego momentu, kiedy można przejść na drugą stronę bezpiecznie i bez pośpiechu. Z jakimże lękiem przywierali do opiekuńczych kamienic, gdy któryś z was zastąpił im nagle drogę i gdy wasza obojętna jeszcze przed chwilą powierzchowność pękała nagle i z jej rozbitej łupiny tryskał jastrząb lub kruk. Zastygłe spojrzenie okrągłych oczu nie opuszczało was, śledziło was jak psa biegnącego z nosem przy ziemi i z ogonem pod brzuchem — kapłani zdrowego rozsądku oddychali z ulgą, gdy nareszcie sprzątnął was zakręt ulicy. |