Lwów złotych snów Z okruchów wspomnień o Lwowie, mieście moich narodzin i pierwszej młodości, bardzo opornie formuje się książka. Bo to były czasy wyjątkowo gorzkie i bolesne, do których trafiłem niespodziewanie wprost znad strof Owidiusza, przyswajanych po raz pierwszy w III budzie Stefana Batorego pod surowym kierunkiem groźnego, ale znakomitego przy tym Buła, profesora Rozkoszą. ,,Ille ego qui fuerim tenerorum lusor amorum, quem legis et noris accipe posteritas. Sulmo mihi patria est gellidis uberrimus undis..." Od lekkości życia jeden tylko krok i jest się nagle nad przepaścią. Dziś trzeba wyrzucić z siebie bolesność tamtych przeżyć, ich gorycz, która dzieli i jątrzy, tak, należy ją zmaterializować i nazwać. To dobra droga do pojednania, do próby życia po nowemu. Ja z Łyczakowa My z Łyczakowa, choć panicze, chłopaki z tak zwanych dobrych domów, zawsze uważaliśmy się po trochu za batiarów, za dzieci ulicy, choć inne zdanie na ten temat miał w czasie okupacji pan kucharz w dawnym Kasynie Literacko-Artystycznym przy Akademickiej, gdzie dostawszy dorywczą posadkę pomocnika buchaltera, węsząc smakowite zapachy i łykając ślinkę, chyłkiem przemykałem korytarzami, żeby tylko jak najmniej rzucać się w oczy, na obiad. Wtedy to ów kucharz — a powtarzało się to codziennie — wołał, była w tym rechocie i litość i pogarda, „o, idzie już hamać ta inteligencka piciuryna". Drocząc się ze mną, powoli, łycha po łysze, nakładał mi na talerz — „no, chcesz jeszcze, chcesz", a jak się rzucałem na to jedzenie, odsuwał się ode mnie i krzyczał — „kusz kusz, hamaj kaku po kawałku". A jednak byliśmy i nadal się czujemy dziećmi lwowskiej ulicy.
Pojęcie batiara było przecież w tym mieście zawsze specyficzne — oznaczało zarówno chuligana, jak i bohatera w jednej osobie, spryciarza i patriotę, w każdym razie czy pochodził z proletariatu, z lumpów podmiejskich, z biedoty lub też z państwa, z tych fumiastych łytów, tak czy owak reprezentował typ romantycznego wagabundy, nowoczesnego Eulenspiegla, trubadura. Jakby dla potwierdzenia tych słów, tego pojęcia, podstarzały batiar, spotkany obecnie na ulicy Sakramentek, przed naszą dawną szkołą, po prawie półwieczu, które zdawało się, że kompletnie wymazało z mapy i pamięci istotę batiarstwa i batiarów, nagle przypomniał mi typową piosenkę, dobrze mi znaną z najdawniejszych lat dziecinnych.
Ach, jednak ludzie rosną, dorastają, przerastają siebie samych, co zrobisz jutro o 12 w południe, a o 12 w nocy, historia galopuje po nas, chwyta nas za uzdy, jak te konie, które oglądałem w Zimnej Wodzie podczas wojennej mobilizacji. Ile od tamtego okresu, jak mówią politycy i historycy, pojawiło się białych plam, a te plamy to w naszych duszach krwawe rany lub wrzody ohydne, goić je i zabliźniać może tylko wspomnienie prawdy, naszej własnej, jedynej prawdy.
— „Po coś tu przyjechał?"
Cała nasza herba z Łyczakowa, wiem że zmęczy, zmusi do bólu moje serce, góra Głowińskiego miedzy dawnym domem a świętym Antonim, ale chcę tych moich przyjaciół jakoś zachęcić, a na co innego ich wziąć, na jaki inny haczyk złapać, niż na rodzinny Łyczaków? Tak, my z Łyczakowa. „No i co dalej, co będziemy oglądać?" „Nasze budy", „cmentarz". „To już Tolu było" — krytykuje Jurek — „choroba, no to, zejdziemy Łyczakowską..."
Na Łyczakowskiej słońce, długa kręta i z górki ta moja ulica. Ktoś mówił, że Lwów teraz dla nas, dorosłych, otrzaskanych ze stolicami i aglomeracjami przemysłowymi, malutki, a to nieprawda. Tylko, gdy się stoi pod św. Antonim, Klaryski sterczą blisko i wysoko, a za nimi także olbrzymia, jakby w habicie mnisim, ciemnopopielata i w czarnym kapeluszu — Bernardyńska wieża, z oddali natomiast jakby zjawa w koronie — cerkiew, aż Jura wśród niebieskości. Drażni mnie, kiedy już zeszliśmy na dół, nazbyt nowo odnowiony zabytek starego bernardyńskiego muru na Placu Głównym, ale z prawej na porządku,' nad drzewami zielone., grinszpanowe nakrycia głowy Województwa, dalej dwa ku niebu ramiona wież Karmelitów też w grinszpanowych — rękawicach. „Jak długo można to samo i po tym samym", mruczy Ewa moja ku młodym kolegom redakcji, przytaskanym także na bruk tego miasta wycieczkowym autobusem anno domini 1987, podoba się mój, nasz Lwów. Oni mówią „moglibyśmy tu zamieszkać, gdyby..." A ja powróciłbym? Oni obcy bałakają, że mogliby tu żyć, a czy ja bym potrafił? „klęsko moich powrotów gdy ulice Hoffmana i Reja zamki i cytadele w pamięci zostały tym czym być dla mnie nigdy nie są w stanie a tylko przez ich pamięć jeszcze w ogóle jestem" O, dobrze zdaję sobie sprawę z jakże dziwacznej zależności swojej do tego miasta, lecz zależność to ogromnie złożona, nie całkiem jasna, ona jest niewątpliwie wielką moją miłością, stare to jednakże uczucie, głęboko wciśnięte w piersi, choć czasem przypomina bombę, tik, tik, tik, tik, kiedy wybuchnie i co się ze mną wtedy stanie, więc gorączkowo wypytuję swoich przyjaciół, zwłaszcza Tola Szolginię, Jurka Janickiego czy Andrzeja Hiolskiego, a potem i żonę tym męczę, i dzieciaki, i kolegów, kogo tylko dopadnę, kto ze mną odważy się podjąć ryzyko drastycznej próby wybuchu we mnie bomby, narażenia się na spotkanie z duchami, bo przecież to jest wyraźne dążenie do spotkania z cieniami przeszłości, jakkolwiek mój dawny duch bardzo różni się od dzisiejszego i wasze Jurku, Tolu, Andrzeju duchy także, ale chwytam się brzytwy, „wróciłbyś, gdyby nam go oddano?", co za pytanie, fuj, cios poniżej pasa, wręcz prowokacja, sprzeniewierzająca się własnemu sumieniu, swojemu i bliskich uczuciom, to tak jakbym ja, a nie kto inny, wjechał dwoma czołgami na groby mauzoleum Orląt i rozstrzeliwał je z broni pokładowej, z armatek, psiakrew, czy wolno w ogóle pytać o taką rzecz, czy dozwolone wątpienie we własne ideały, w bogoojczyźniany patriotyzm, grzeszyć nawet przelotną myślą, głupim niewybrednym frazesem, straszny występek przeciw temu, co w nas, w środku najwierniejsze, oto jesteśmy razem przyjacielska i rodzinna hebra, prawie pół wieku od wojny, oszołomieni i oślepieni, kroczący po omacku wyśledzając szczegóły różnic między starym a nowym, nie ufając swemu instynktowi, podejrzliwi, obserwujący się wzajemnie z uwagą, nie wierzący nikomu, taka podróż w czasie i przestrzeni bez żadnej machiny wellsowskiej, co tu gadać, rozdzieranie ran, ciągle niewygojonych ran i na tym polega głównie ta nasza dzisiejsza miłość? Przystajemy — „hej, nasza buda" — woła Andrzej, wgłębiona w zielone podwórko, z lekkiego jakby dystansu spozierająca oknami na Łyczakowską budowla, dawnej szóstej budy, no już, zdjęcie za zdjęciem, fotografują się oczywiście ci, którzy do tego gimnazjum chodzili, „uczęszczali tak to się wtedy uroczyście bałakało", śmieje się Tolo, pstryk, pstryk. Z kolei upozowuje się Andrzej, właściwie chyba on jeden najmniej z nas wszystkich się zmienił. Tu we Lwowie, choć razem, choć w najbardziej serdecznym gronie, przeżywamy ciągle swą osobność z dawnych lat, zwiedzając z Jurkiem Janickim szkołę na Ochronek oddzielnie poszukujemy swych klas i ławek, każdy na pewno siebie inaczej sobie z tych czasów wyobraża, z pewnym nawet przerażeniem, tak — przerażeniem, patrzę na nędzę salki i prymityw sceny, z której w ekstazie, ja biedak w dziurawych butach, chudziutki i często gęsto głodujący, przekazywałem 40 lat temu natchnione strofy Mickiewiczowskiej Wielkiej Improwizacji tłumowi, podobnie wynędzniałych i podobnie pełnych szaleńczej ekstazy dorosłych i rówieśników, tutaj w tej prawie kuczy. Pytam Jurka, wypytuję innych, jakbym im nóż przykładał do piersi, jakbym go wciskał pod ich żebra, „wróciłbyś tu? nie kłamiesz? nie czujesz, jak ja dwuznaczności i chwiejności mego wiersza o powrocie, który znasz, gdzie właściwie wszystko prawdziwe, ale wszystko mogłoby się nagle odmienić, gdyby zagrała trąbka i ktoś krzyknął' gromko — Adam, wracaj natychmiast, masz to, czegoś chciał.-Boże, czy zgodziłyby się na to chociażby moje własne dzieci, urodzone w innych miastach i innych od lwowskich okolicach, skazywać je na emigrację, na istnienie w obcym, a czy sam Czesław Miłosz powróciłby do swego Wilna z dalekiego świata, aby zachłystywać się tą ukochaną prowincją, gdyby stała się ona znowu najbardziej litewsko--polska? Więc warować pod progiem półdziecinnych wspominków, rozmodleń pierwszej młodości, ciekaw też jestem, jaki byłby w nowym, więc nie znanym mu dobrze Lwowie, gdyby wrócił do niego na zawsze, rozmiłowany w tym mieście mój przyjaciel Tolo Sżologinia, autor „Domu pod żelaznym lwem", jego domu, naszego wspólnego domu, dawnego. Większość rodaków uważa ten Dom książkowy za prawdziwy brewiarz lwowskiej wiary, a wiersze zarówno te w bałaku, jak i te w zwyczajnej polskiej mowie za posłanie nadziei, każdy z nich jak modlitwę można odmawiać codziennie i płacząc i śmiejąc się zarazem. Tylu bliskich straciłem i dziwię się, a w tym swoim zdziwieniu nie chcę za Boga z prawdą się rozminąć, więc dziwię się, że nie ma we mnie ani krzty nienawiści ani zbiorowych, ani jednostkowych, ani do Niemców, ani do Rosjan, nawet wrogowie, którzy by mnie utopili w łyżce wody, mogą się czuć przy mnie i chyba nie tylko przy mnie bezpieczni. Nie jest ten brak nienawiści wcale podyktowany twardością zasad moralnych lub jakiejś z mojej strony pobłażliwości interesownej, na przykład żeby się dostać za to kiedyś do nieba, właściwie to moja postawa sprzeciwia się nawet czasem zasadom moralnym, tak, sprzeciwia nieraz, ale żadna nienawiść nie okazała się w moim dotychczasowym życiu na tyle potężna, mocarna, abym jej poświęcił chociażby cząstkę swego czy czyjegoś istnienia, a jeśli nienawiść nie każe przeklinać, niszczyć czy zabijać, to jakież to uczucie. Natomiast nasza lwowska tolerancja i miłość hartowała się w bólach i w cierpieniach, czymże jednak byłaby bez tego bólu i bez tych cierpień. To ciekawe, że my z Łyczakowa zdajemy się lepiej niż inni rozumieć i bardziej niż inni skłonni by warny do przebaczenia, bośmy wzrastali i dojrzewali w straszliwym galopie zmiennych kresowych losów, bośmy Polacy, wychowywali się i dojrzewali między Ukraińcami, Ormianami, Grekami, Austriakami, Rosjanami i Niemcami. To charakterystyczne, że największy artystyczny orędownik jednego z najokrutniej stłumionych — Powstania Styczniowego, romantyk Arthur (kazał się pisać Arthur) Grottger, sam lwowski cierpiętnik nad cierpiętnikami, właściwie nigdy nie pokazał w swej sztuce o wojnie swoich, naszych wrogów, precyzyjnie, natomiast j punktował potworne skutki poniżenia człowieka przez człowieka, skutki nienawiści!
Na Cmentarzu Łyczakowskim, my, obłędni wycieczkowicze, poszukiwacze swoich familijnych korzeni sprzed półwiecza i z jeszcze wcześniejszej przeszłości, zdenerwowani, rozgorączkowani żądzą znalezienia właśnie tutaj, przecież tu je zostawiliśmy — grobów dziadków, babek, wujów, ciotek i przyjaciół. Galopują natychmiast przed oczami sceny z dzieciństwa niedorzeczne, komiczne, naiwne, ale ukochane, postaci utraconych bliskich wyłaniają się i uwypuklają na tle tej wspaniałej łyczakowskiej zieleni, mimo że często robi ona wrażenie specjalnie pielęgnowanej i sytuowanej dla zasłaniania, dla ukrywania tego, co było i co jeszcze pozostało, mur zieloności przesłania podobnie Kopiec Unii Lubelskiej, pomnik Bartosza Głowackiego czy bazylikę Matki Boskiej Ostrobramskiej na Łyczakowie w sposób prawie nieprzenikalny. Wśród mogił bardzo starych i starych, ze zniszczonymi krzyżami i pomnikami, a także nowych, z gwiazdami czerwonymi, powtykanych między tamte, nawet na dookolne ścieżki, nowe czasy zaprzeczają starym, najnowsza historia święci swój triumf nad starą, nowe śmierci nad dawnymi, miłości i sentymenty najnowsze spychają lub depczą sentymenty starsze, człowiek, o Boże, nawet na polach cmentarnych, nawet w tym swoim kulcie zmarłych, który stworzył człowieczeństwo, tchnąć w nie największe marzenie o życiu wiecznym i najbardziej w ten sposób odsądził nas od wszystkiego co żywe poza nami na tej planecie, człowiek walczy tu z człowiekiem, nawet jako trup z trupem. Pomniki jednych bohaterów zastępuje się drugimi, wystarczy czasem zwykła zmiana napisów czy symboli religijnych na identycznych kamieniach, jak to się obok na przykład dzieje, pod samą Kaplicą Orląt, koło bramy Mauzoleum, na której ciągle jeszcze niezatarte po łacinie
„mortui sunt ut liberi vivamus", tak, tak, wystarczy byle modyfikacja alfabetu na tabliczkach nagrobnych, aby zamiast czci dla dawnego, składać hołdy najnowszym, może tak bywało zawsze, może w pojęciu ludzkości mieści się jakaś bezwzględna i okrutna przemienność dziejowa, konflikt między zwycięskim marszem coraz to nowych generacji a romantyczną samotnością i romantycznymi zrywami i cierpieniami jednostki, ale bez identyfikacji tego konfliktu, bez rozważania go w kategoriach winy i kary, bez rozdrapywania ran, jednostka skazana zostałaby na zatracenie, na zgubę, boć przecież nie jesteśmy monstrum społecznym, zbiorowym potworem, lecz każdy ma swą własną pamięć, swoje jedyne sumienie, swe osobiste pragnienie.
Od samej bramy cmentarnej, takiej po dziś dzień, jaką zawsze była, rzuca się w oczy symbol bezlitosnego czasu, pomnik nagrobny w kształcie delikatnej świątynki greckiej — kapliczka rodziny Dunin-Borkowskich, rozpadająca się w proch i pył, wiszą szczątki gzymsów, popękały i runęły kolumny, stoją tylko ugięte ich kikuty, jak nogi bez tułowia, wiem, dobrze wiemy wszyscy, że oprócz resztek kamieni, kamieni znajomych, niczego i niczego z dawnych bliskich rzeczy i osób w tym mieście, ani w żadnym innym, nie spotkamy, spotkania takie to tylko wytwór imaginacji, erupcja tęsknoty wyzwolonej we Lwowie, drżymy więc z powodu naszej bezsilności i bezradni nadal poszukujemy i będziemy poszukiwać sposobów dotarcia do jakichś przynajmniej biednych śladów ciągu swojego istnienia, swej tożsamości, śladów w rodzaju tych pięciu odartych do kamienia mogił, odkrytych w Mauzoleum na Łyczakowie, pod kłębami zieloności, czy te ślady mają uzasadniać naszą egzystencję? czy są czymś, co trzyma nas razem, demontuje lub wyznacza role?
Jurek Janicki, autor znanych serialów telewizyjnych „Polskie drogi" i „Dom" o tych właśnie sprawach, znający więc właściwie każdy szczegół ostatecznych, rozpalających gniew, rozpacz i łzy dramatycznych działań człowieczych, czuje się dzisiaj, na tym cmentarzu, kompletnie rozchwiany, zagubiony, jakby stracił na mgnienie oka orientację, widzę, jak niepewnym krokiem podchodzi do siwego faceta o kanciastej twarzy, tkwiącego nieruchomo niby kołek obok dobrze utrzymanej, znanej nam wszystkim starej budki — domku, strażującego u wejścia do tego prastarego cmentarzyska, zagaduje go najprzód z rosyjska
„skażytie pażałujsta gdie nachoditsa uprawlenije etowo kładbiszcza? gdie?
gdie?", pragnąłby już to wiedzieć, już tam lecieć i nie dziwię się mu, że czuje mus odnalezienia grobu swego dziada, za wszelką cenę.
„No, skażytie, atwieczajtie", facet patrzy mu prosto w oczy i nie odzywa się, słup soli, wtedy Jurek z ukraińska, gniewnie
„szczo wy, nemowa, skażyt meni hde tutki wasza administracjia, hde wona", facet spoziera nadal kamiennie. zastygłym niebieskim wzrokiem, jego kwadratowe oblicze nie wyraża niczego, absolutnie niczego, skamieniało, milczy. Ileż ten Jurek świetnie wykoncypowanych czy zasłyszanych dramatycznych sytuacji przedstawił, jak mocno płakałem podczas emisji niektórych odcinków „Polskich dróg", także i „Domu", a tu on sam ma szczere łzy w oczach, cały roztrzęsiony, gdy niespodziewanie dowiaduje się o obcym, nieznanym, w grobie swego protoplasty, widzę, jak to go odtąd gnębi, męczy, a w autobusie, już w drodze powrotnej z tego kraju lat dziecinnych, oceniając swój pobyt w nim, pyta z rozpaczą
„po cośmy właściwie tam jechali, po tę gorycz?"
Tak pragnąłem w 1939 dostać się, wcisnąć w szeregi wojskowych, tak mi kuso było, tam, w Radomiu, w czasie pierwszych bombardowań, gdy mnie odrzucono z kpinkami i ze śmiechem i z popychaniem, gołowąsa, gówniarza, ale kiedy przed maturą, w dziewiętnastej średniej, z polskim językiem nauczania, we Lwowie, kazano mi stanąć, jak to po dawnemu nazywał mój dziadek Michał „do asenterunku" w pobliskim wojenkomacie, „asenterunek" i wojenkomat, co za zestawienie, aż się wzdrygałem na myśl, że o dwunastej w południe mam się zjawić, sam i całkiem na golasa i będą mnie badać i macać czy jestem zdrowym mięsem armatnim, fuj!
Tego dnia, prawie o świcie, bo czas o dwie godziny na ruski przesunięty, pomaszerowaliśmy jeszcze w czwórkach z dziewczętami z dawnego Notre Dame'u, teraz naszymi klasowymi koleżankami, na jakąś uroczystość składania wieńców, komu i dlaczego nie przypominam sobie, pamiętając natomiast co śpiewaliśmy:
„wstawać rano, kuszać nie tu, w oczeredie nada stać", ale trwała ta uroczystość na szczęście króciutko, mogliśmy więc przeparadować kilka razy po korsie na Akademickiej, tam i z powrotem z dziewczętami, z dziunia-mi, oto rozkosze koedukacji, myśleliśmy,
„kochaj braci fajno lwowskich kobit rój, lepszych nie ma na świecie więc pokochaj swój", a potem, o dwunastej, na Sakramentek, już bez dziuń, oczywista.
W tym wojenkomacie przebieranka, powszechne nóg straszliwe śmierdzenie, wieszaki jakieś połamane,
„gacie także zrzucać" — ktoś rozkazuje po polsku, nawet nie wiadomo kto, taki tłok i odór aż mdli, fe, gorzej niż na gimnastyce, goluteńcy, ukradkiem siebie wzajemnie podglądający, po chłodnej posadzce wędrujemy do biało pomalowanej i polakierowanej salki, gdzieś tam w kącie parawan, jakaś leżanka ceratowa też w bieli, a na środku waga i miara, jakby trybuna i przedziwna aparatura zarazem, „szubienica i gilotyna" ktoś mi szepcze w ucho, wywołują nazwiskami, każdy, ociągając się, podchodzi z rękoma skrzyżowanymi na przyrodzeniu, głowy pospuszczane, szemrzą śmichy-chichy, ciche na razie przygadywaniu z tłumu, waży i mierzy pielęgniarka, jedyna kobieta w tym pomieszczeniu, korpulentna, na bardzo jasno zrobiona blondynka z, typowo po rusku, umalowanymi wargami, czerwonymi jak świeża krew, jest bez czepka, w przeciwieństwie do dwóch lekarzy, którzy po niej przejmują delikwenta, gdy schodzi on już zważony i zmierzony, dopiero wówczas oni wydają wyrok — świeże czy śmierdzące to nasze mięso...
Mam przy sobie papierek branirowki, reklamacji z wojska, wydaje się, że czuję go wśród dokumentów na piersi, mimo że cieniutki, wypisany po rusku na bibułkowym papierze, ale ściska mnie w dołku, gdy schodząc wolniutko po schodach, po tej tragikomedii badania, myślę: „a jak mi branirowki nie uznają, jak nie uznają, przecież napisali w kartotece zdolny do służby frontowej, mój Boże, wyobraziłem sobie siebie jako czerwonoarmistę w płóciennej pikelhaubie z wielką gwiazdą na czole. „Brzydcy, brzydcy, brzydcy — mówi o nich Mama, tylko w ten dziecinny sposób kwitując wywozy na Sybir, aresztowania, kolejki do niby-sklepów po każdy kawałek chleba. Cierpimy straszliwy głód. Mama piecze nam codziennie placki na suchym blacie kuchni, zagrzewanym rąbanymi ad hoc coraz to innymi meblami, ojciec nie idzie do pracy, bo się boi wywozów, boi się swoich inteligenckich rąk, nie dalej jak wczoraj przyszedł do ogródka, w którym Tato rozpoczął pracę, jakiś komandir i kazał pokazać wszystkim zatrudnionym dłonie — packał każdą swoim potężnym łapskiem, „ale mojej nie pacnął — opowiada Tato — tylko ją przytrzymał, i zaraz dokładnie obmacał, „Bąble, bąbelki", śmiech, „bąble, bąbelki", cha, cha, no i porabotat nada, gospodin graf," chwila ciszy w szeregu, wszystkim dech zaparło, „no, ty nie graf, „nie" — wyjąkał mój stary. „Jeśli nie graf, tak ty nawierna oficir, nu gawari", stary tylko przecząco głową, „cha, cha, posmotrim, Jewgienij,
dokumienty towo grafa".
Tak, ojciec był istotnie oficerem rezerwy z 1939 r., miał w domu, ukrytą pod bielizną, kartę mobilizacyjną, takich od razu na Wschód, nocą, bez dyskusji. Głodowaliśmy.
Czuję na sobie spojrzenie siedzącego za stolikiem, w wielkiej pełnej, strasznie rozgadanej sali, komandira, takich stolików tu z kilkanaście, a przed każdym gruby wąż ogonka, jeden drugiego wypycha do przodu, nie dostrzegam obok nikogo z tamtego pokoju, z pokoju badań lekarskich, a zza stolika spod czapki, odwalonej daleko od czoła na kędziory — świdrujące oczy, niżej gęba w uśmiechu od ucha do ucha.
„W krasnuju armiju, kanieczno, hajda na germańca".
Wciskam mu arkusik z tą moją branirowką, nędzny, bibułkowy, szeleszczący w palcach, mam go z radia, Adolf Fleischer, przyjaciel Dziadka, znając moje talenty deklamatorskie,
zaprotegował mnie do czytania przed mikrofonem różnych tekstów, tekścików literackich, tam jeszcze dawni speakerzy urzędują: Piaseccy, Andruchówna, ona mnie szczypie podczas każdego czytania, żebym się śmiał głośno, żebym się śmiał, a to miałby być koniec roboty, koniecznego dorobienia paru groszy, taka hecowna.
„Nu, skazał ja, w krasnuju armiju". Wszystkie dokumenty ma ten komandir w swojej czerwonej łapie, wszystkie moje dokumenty, jestem już człowiekiem zerowym. To przepaść; tu, w moim rodzinnym mieście, w moim Lwowie, w którym tak chciałem walczyć z najeźdźcą, jak kiedyś mały Jurek Bitschan ,ja z prawdziwym karabinem", pamiętam, jak ten wierszyk deklamowaliśmy w naszej klasie, w świętym Antonim. A jeszcze w dodatku zagrałem później małego Ziuka w sztuczce
Ossendowskiego czy w jakimś udramatyzowanym na tę okazję rocznicową specjalnie fragmencie prozy tego autora, dokładnie nie pamiętam, ale doskonale za to widzę siebie, siedzącego przy ognisku — lampce elektrycznej, zręcznie owiniętej zmiętą czerwoną bibułką — siedzisz sam, aż tu rozlega się strzał i zaraz śpiew i ciężkie stąpanie, ktoś się zbliża, podnoszę w tym momencie dla kurażu, niby niczego nie bojący się, palec do wąsików, aby je musnąć, niestety tylko namalowanych. I wprawiało mnie w rozpacz, że pomalowane i to przez mamy damskiego fryzjera z Piekarskiej, w pobliżu lokalu, który ona nazywała Piekiełkiem, włosy także mi ostrzygł na jeża, mówił „na Ziuka" i zaraz w nie sik-sik wodą kolońską, przyjemnie i te rozkoszne wprost ruchy grzebieniem we włosach, cyk, cyk, cyk, cyk, trochę także strzykania nożyczek, gotowy, „ja chcę przylepione, duże wąsy, jak prawdziwy Dziadek", „ależ on wtedy, na Sybirze, był młodziutki, no, trochę starszy od ciebie, jeszcze mu takie nie wyrosły".
Siedzę więc przy czerwonym, dogasającym niby-ognisku i pytam nadchodzącego „czy to wyście śpiewali", masz mówić jak Dziadek, nie śpiewali, tylko śpiewali, więc tak powiadam „śpiewali".
W salce tłum takich zerowych jak ja, takich „w krasnuju armiju", Lwowiaków z krwi i kości, z dziada pradziada, co z nimi, co ze mną zrobiono, potomek Bitschanów, co walczyli do ostatniej kropli krwi -— bolszewickim mięsem armatnim, z rodzinnego Lwowa.
„Dawaj, sledujuszczyj" — komandir do mnie, jeszcze trzyma w łapie pakiet moich papierków, jeszcze mnie wzrokiem kpiącym odmierza. Przypominam sobie, jak mnie wygnano z radomskiego naszego asenterunku, że szczeniak, że
nieopierzony, że gówniarz, podoficer wtedy nie liczył się ze słowami, wypchnięto siłą. Gwar w tej sali przekrzykuje nagłe chór z włączonego radia
„Na werszyni wsi my łynem, sonce promenem w oczach, lotom soniasznym orłynym, wożd pokazuje nam szlach, Słowo Stalina miż mamy, wola Stalina miż
nas".
Ja w moim, czy jeszcze moim?, cudownym, czy jeszcze cudownym?, lecz na pewno i kochanym mieście, mam zaraz zostać czerwonoarmistą, już nim właściwie jestem, jaaaa!
Wyrywam dokumenty ze sterczącej ciągle złośliwie, jakby na pohybel dłoni komandira, przebijam się przez tłum złorzeczący, rozryczany, złorzeczenia giną w refrenie
„Słowo Stalina miż nami, wola Stalina miż nas". Na piętrze, nad tą salką jest pokój badań lekarskich, wyżej stryszek, znam tę willę na Sakramentek, tu kiedyś ktoś znajomy mieszkał, a my, dzieci, baraszkowaliśmy wówczas po wszystkich zakamarkach. Więc hop, hop, po kilka schodków i już na samej górze, stryszek otwarty, brudny i śmierdzący, ukradkiem zaglądam na dół, nikt za mną, widać stąd kawałek hallu i bramę wyjściową, tamtędy dwaj z pikami w dłoniach, myślą, logicznie zresztą, żem zwiał na ulicę, a po godzinie, spokojnie, widziałem na własne oczy, jak wracali z niczym, zziajani i wściekli, coś tam między sobą się kłócąc, nawet popychając, spokojnie zszedłem w tłum, nawet minąłem kilku znajomych chłopaków, mówiąc im „cześć", a na drugi dzień z dyrektorem z radia — sam się zaoferowałem
„pójdziesz ze mną — ale się pokazywać nie potrzebujesz, poczekasz pod
drzwiami", taszczył ten dyrektor ze sobą wielką teczkę, aktówkę, wypchaną, nie wiedziałem czym. Odtrącił wartownika, gdy ten go pytał o co chodzi.
„Mołczat, popadiotie w Izwiestia" i pokazał jakąś bardzo czerwoną legitymację.
Z nią w dłoni zniknął za przedwojennymi skórzanymi obiciami drzwi do gabinetu na parterze, ukrywałem twarz, bo mignął mi właśnie ten sam komandir, który mnie do armii wczoraj posyłał. Wypchane drzwi przypadkowo czy umyślnie towarzysz dyrektor zostawił uchylone, spojrzałem na scenę, która się tam rozgrywała i zmartwiałem, zapomniałem natychmiast o komandirze i zagrożeniu, stałem tak przylepiony do szpary w drzwiach, wpatrzony. Dyrektor najpierw pokazał z daleka legitymację, właściwie mignął nią tylko i zaraz powędrowała w jego zręcznych chudych łapach ciężka torba na środek biura. Pstryk, zamek. Zagłębienie ramienia — jest, jedna butla z czerwoną etykietką, zaraz koło niej druga. Drugie to gadanie. Tra-tatata, tra-ta ta-ta , tra-ta-ta-ta — i cisza grobowa, groźna, napięta. Dama skończyła, wyciąga ku nam ramiona i klaszcze, klaszcze w milczącej sali, nagle się odwraca i bardzo szybkim krokiem, jak gdyby uciekała, znika, za transparentami, a spod nich z kolei rozlega się ryczący śpiew
„szyroka strana moja radnaja,... ja takoj drugoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czełowiek", Stalin uśmiecha się do nas z ogromnego portretu. To straszne, my siedzący tu, wpatrujemy się umyślnie niby z wielką uwagą w tę rzęsiście oświetloną wrzeszczącą do nas scenę, brak nam odwagi porozumieć się z kolegami, z przyjaciółmi z ławy szkolnej wzrokiem, nic się nikt nie odzywa, sparaliżowało nas, czuję zawstydzenie, żem się nie zerwał i nie zawołał „nie chcę, nie chcę", że nikt z nas na całą salę, publicznie nie zaprotestował głośno, tylko tym nie biciem brawa dał upust swojej rozpaczy. To tak nie może zostać, myślałem i byłem pewny, że każde z nas tak samo rozumuje. To tak nie może być. Wiary wtedy jeszcze mieliśmy w sobie bardzo dużo, lecz równocześnie szarpała okrutna, upokarzająca rzeczywistość: nie dość wrześniowego poczucia, posmaku klęski, nie dość wywozów, gdzieś daleko na wschód, porywania ludzi nocami, tak, jak stali, nie dość, że rządziły nami nie nasze lecz obce władze, to jeszcze zmuszają nas, najmłodszych, do przymknięcia oczu na to, co się stało, pogodzenia się z najgorszym, zaparcia własnej ojczyzny. Judasze, Judasze, Judasze, myślałem o sobie i o nas tutaj zebranych...
Boże kochany — modliłem się, ale przestawałem wierzyć, Boże dobry — jaka straszliwa cisza w tej sali, nasz nabity młodzieżą balkon, wokół transparenty, pusta scena, ekran zasłonięty ogromnymi portretami i w tym momencie powrotu do rzeczywistości — stuknięcie w moje ramię. Odwracam głowę — koło mnie kolega z klasy nadęty jakąś złośliwą powagą
— „obywatel uda się" — tak on do mnie urzędowo — „uda się z tym oto, z tym
oto" — wahanie i nagle niespodziewanie „panem", „z tym panem". Pan miał mundur i karabin zakończony piką, władczym ruchem lewej ręki nakazał mi wyjście
z rzędu, w identyczny sposób zapraszano też do opuszczania sali moje koleżanki i kolegów, wzdłuż przejść obok kolumn formowały się długie kolejki, schodziliśmy milcząc, krok za krokiem, tłumiąc swoje obawy stopniowym zwalnianiem pochodu, a ten sam, nadęty, przesuwał się koło nas i półszeptem informował usłużnie — widzicie, trzeba było klaskać, koniecznie klaskać. Gdy od mego opiekuna ze sztykiem oddzieliło mnie naraz kilku kolegów i gdy dojrzałem, że on się rozgląda zdezorientowany, zmieszany, niepewny jak utrzymać dyscyplinę w takim tłoku, skryłem się za kolumnę, przykucnąłem i tak przeczekałem aż I kino zupełnie opustoszało. Kilkoro dziewcząt i chłopców w moim wieku podniosło się wtedy, podobnie jak ja, ukryci za
kolumnami, lub wyszło spomiędzy krzeseł, a obsługa zachęcała nas do najszybszego wychodzenia innym wyjściem niż tamci.
Nieco inaczej dawał sobie radę mój serdeczny przyjaciel! Tadzio, owo widmo z tak przecież niedawnych mickiewiczowskich Dziadów, pochodził z rodziny oficerskiej, jego ojciec był lekarzem wojskowym wysokiej bardzo rangi, pewnego dnia ostrzeżono go, że grozi mu wywózka, przesiedlenie w dalekie strony, „zmiana klimatu", jak to się wówczas nieraz mówiło. Jego siostra i brat zwiali wtedy do dalekich krewnych, on natomiast trwał uparcie w swoim mieszkaniu, aż wreszcie, przez okno, pewnego wieczoru zobaczył zajeżdżającą pod bramę „budę", więc urzeczywistnił z góry ułożony plan w kilkadziesiąt zaledwie sekund: na podwórku jego kamienicy rosło kilka wysokich i gęstych starych drzew, na jednym umieścił się na potężnym konarze i tak w słońcu, w deszczu, przy księżycu i w chmurach przesiedział tam cały okres przesiedleń. My, przyjaciele, mimo grozy sytuacji ryczeliśmy ze śmiechu z tego bajecznego konceptu, jakby żywcem zaczerpniętego z baśni czytanej w dzieciństwie, zarówno przeze mnie, jak przez Tadzika, może zresztą wdarła się nam w pamięć, kiedy w ogóle jeszcze nie mieliśmy o czytaniu zielonego pojęcia i nauczyły nas jej nasze mamy czy opiekunki, zadeklamowaliśmy to unisono
„siostra skryła się na drzewie i co robi, co — nikt nie wie". Śmiech.
Od wakacji ostatnich w Zimnej Wodzie niecałe dwa lata i oto moje miasto znowu na muszce, w pianie pyłów walą się od uderzeń bomb i granatów gmachy w różnych kwartałach, w gruzach tarza się po ziemi mój rodzinny dom na Reja 10, po dziś dzień zresztą nie odbudowany, zarosły tylko trawą. Z dachów kamienic sypią się od czasu do czasu na wycofujących się ku Łyczakowowi czerwonoarmistów gęste koraliki kul, widzę oddział maszerujący prawie biegiem, w panice, dawaj nazad, podskakują karabiny na sznurach przewieszone przez zgrabione plecy, tarabanią się po bruku niezliczone furki wypchane czerwienią pierzyn, bielą pękatych poduszek i kolorami kołder, na innych brudne wory kartofli i żelastwo broni, twarze zestrachane, wzrok ku szczytom dachów, wzdłuż połamanych szeregów przebiega od czasu do czasu — to wprzód to do tyłu — komandir, rzucając jakieś rozkazy spod skórzanej czapki. Wróciłem właśnie z zapchanego uciekinierami górnego Łyczakowa, z Piaskowej, ze stertą książek pod pachą, pożyczonych tuż przed maturą z biblioteki szkolnej, właśnie za ich nieoddanie w terminie profesor Balicki nie pozwolił na wydanie mi mego świadectwa dojrzałości, mój Boże, dojrzałości, tak jest, bezceremonialnie zabrał je — za karę — do siebie, do domu, nikt przecież jeszcze przed tymi kilkoma tygodniami nie przypuszczał, że Niemcy zerwą nagle wszelkie układy z Rosją, że podepczą wygodny, jak sądziliśmy, dla nich układ Ribbentrop-Mołotow i zaatakują bez żadnego ostrzeżenia druzgocąco swymi potworami z metalu. Tłumy kłębiły się w panicznej ucieczce, ciągle ginęli ludzie, a wypełnione towarem pociągi kursowały w te i we wte, jakby nigdy nic. Ledwo zdążyłem przybiec pod drzewo, rosnące na środku naszego podwórka, na Kochanowskiego, a tu za mną wataha czerwonoarmistów z pepeszami, łupią z nich w górę, po oknach, ku dachowi, zganiając pod ściany domowników, przecież wszyscy wtedy żyli w tych dniach życiem podwórkowym i piwnicznym, gotowi każdej chwili do ucieczki lub do krycia się, lecz teraz nie zdążyli — widzę natychmiast moją Mamę, Jerzyka i tłum sąsiedzkich kumoszek. —
Dawaj pod stienku, pod stienku — ryczy, wywijając naganem przysadzisty dowódca w czapce skórzanej z daszkiem wysoko zadartym nad czoło dla dodania sobie szpanu, dla fantazji, wielkie loki wymykają mu się prawie na oczy, spod otoku. —
Pod stienku, orużje zdat', kto tam strielajet, skażytie, jeśli niet wsie
pojdut. Jego podwładni kolbami spychają naszych pod mur, a kilku z nich lękliwie skurczonych wciska się równocześnie w wąskie drzwi oficyny i do mnie zmartwiałego pod drzewem także kolbami wymachują, a ja krok naprzód i nagły zwrot za drzewo, jakby mnie to mogło uratować, patrzę, a tu kobiety płaczą, rękoma mundurowych obłapiają, proszą, błagają, tłumaczą, że tu od nas nikt do nich nie strzelał.
Wtem wyskakują ci, co się wdarli do oficyny, porywają za sobą resztę z komandirem w fantazyjnie włożonej czapce i gwałtownie, jakby ich powietrzna trąba pochwyciła, zmiatają, znikają za frontową bramą, już ich nie ma, płacze, krzyki, uściski. Moi przesiedzieli resztę tych dni w piwnicy, ja zaś ze strachem, z walką wewnętrzną, z sercem niespokojnym, ze wspomnieniem moich miłości, spałem na przekór wszystkiemu z ojcem na naszym pierwszym piętrze, bohater mimo woli, a ojciec z tym swoim charakterystycznym, krzywym śmiechem powiedział mi po prostu — nie mogę wytrzymać w tłumie bab w piwnicy, ja go wtedy nawet dobrze nie słyszałem i nie pamiętam co tam dalej mi bałakał, spałem i marzyłem, marzyłem i spałem, budziły mnie jedynie nagle rozbłyski reflektorów, huki wybuchów i trąbienie straży, jadącej ciągle jeszcze do pożarów, odwracałem się wtedy na drugi bok i wszystko mi było jedno.
— Brzydcy, brzydcy, jacy brzydcy — mówiła moja Mama, jeszcze ciągle w szoku po tej „przygodzie" na podwórku, po tym staniu pod ścianką, „pod stienką", wobec wycelowanych luf, w takich chwilach, w takich sytuacjach człowiek prawie zawsze zachowuje się jak małe dziecko — ten brzydki, a tamten piękny, ten dobry, a tamten — zły, ten be, tamten cacy. Pół miasta zasłały wyrzucone z okien portrety, najwięcej uśmiechniętych Stalinów, walały się i malutkie, gabinetowe z cyklu dzieciątko Stalin i większe, szkolne, które podczas każdego przepytywania, każdej wpadki i dwói, mieli zawsze uczniowie przed oczyma, identyczne wisiały zresztą także w kryminałach (na Łąckiego i w Brygidkach) dobrze widoczne podczas przesłuchań nocnych i wczesnorannych, ciągnących się godzinami, tak, że zapominało się o porze dnia, o głodzie i chłodzie, o własnej rodzinie,
0 matkach, ojcach, o dzieciach i wnukach, wszystko zlewało się w jedną szarość, nikło, męka wciskająca się godzinami, dziesiątkami godzin ostrym światłem przez oczy do głębi czaszki stawała się nie do zniesienia, przyznać się i zasnąć, przyznać się i umrzeć, zniknąć na zawsze, nie być. Wyrzucano także z okien obrazy-olbrzymy, portrety giganty z trudem noszone na pochodach przez co najmniej cztery muskularne istoty każdy, czasem dźwigały je zaprzęgi sześcioosobowe, witano to burzą oklasków, w pochodach zaangażowano do noszenia nie tylko ludzi, ale i zwierzęta, a nawet wielbłądy, wielbłądy na ulicach Lwowa, jak w cyrku, jak reklama spektaklu z najryzykowniejszymi skokami akrobatów i z dowcipasami clownów. Jedna z dwu starszych pań, wpatrzona w wiozącego portrety wodzów wielbłąda wykrzyknęła do drugiej Lwowianki w tym samym wieku,
„ta patrz paniusia co oni z konia zrobili", a na to tamta — „a co z
nas?"
Tadzik Gąsiorowski brał udział w malowaniu takich portretów „Wiesz, dzieliliśmy całe płótno na kwadraciki, takie, jak w zeszycie do rachunków, dokładnie, precyzyjnie i przenosiliśmy na nie każdą kreskę, każdy załamek twarzy z fotografii wożdia — mrówcza robota, ale dobrze była płatna. Trzeba przecież z czegoś żyć. Oni, ruscy, też biedni byli, karabiny na sznurkach ich baby chodziły do teatru w kupowanych od naszych pań peniuarach, wymalowane jak ich afisze na czerwono, róż na policzkach, karmin na wargach, w koszulach nocnych, na ciągnących się godzinami operowych widowiskach w Wielkim Teatrze, naprzeciw rzymskiej kurtyny Siemiradzkiego, kuszącej starożytnymi bogactwami. Ktoś bardzo złośliwy wykrzyknął raz na przedstawieniu, że nareszcie kicz się kiczem odciska — kicz tej kurtyny, kiczowi widowni przeciwstawiony.
Mama: Szaleli na punkcie zegarków, im większy, tym był lepszy, jakie cebule, jakie budziki nosili na rękach, skąd takie brali? (...)
Po walających się na wypukłym bruku portretach wodzów ówczesnych, po wiecznie uśmiechniętym Stalinie, jechały jedna za drugą furki z uciekinierami, od czasu do czasu gdzieś w pobliżu huczał pękający pocisk artyleryjski, od czasu do czasu rozlegały się serie wystrzałów karabinowych, a uciekinierzy jechali i jechali i trudno było pośród nich rozróżnić kto tu pan, a kto rab, ucieczka wyrównała wszelkie różnice i niesprawiedliwości, a ja przysięgałem sobie, ach jak przysięgałem, jak się zaklinałem, wspominając swoje z rodzicami przymusowe wyjazdy ze Lwowa — i ten radomski, który odbierałem niegdyś jak wygnanie na szczerą pustynię, i ten warszawski, tuż przed wybuchem wojny, gdy musiałem zostawić Iri, ten był najgorszy — ze swym odorem pożarów i stopniowym unicestwianiem wszelkiego co mi bliskie, smród dławiący i dym, dym, dym. Podpatrujemy z mamą wejście Niemców, stoimy w bramie na wysokich stopniach, żeby nikt nam nie mógł zasłonić, ale także i po to, żeby się zbytnio naprzód nie wysuwać, na chodnikach nie ma ciżby, tup, tup, tup-tup, stukot podkutych buciorów, „heili, heilo" wyśpiewują młodzi chłopcy, mocno opaleni, koszule z podkasanymi rękawami, toż to lato — tyrolczycy — ktoś koło nas powiada, dostają kwiaty od dwóch kobiet, inni spozierający na to widowisko odsuwają się, dające kwiaty naraz same zostają tuż przed żołnierzami, śmiechy, błyskają białe zęby, ci młodzi kipią zdrowiem i energią, jacy ładni, śliczni—mówi mi Mama przyciszonym głosem, znowu ta jej dziecinna skala ocen, mnie się oni wydają jednocześnie drapieżni, zdecydowani na wszystko w tej ryzykanckiej wojennej przygodzie, prą przecież na Wschód, jak ich pradziadowie, to stara żądza, pęd zakodowany w genach, Wschód przed nimi się cofa, umyka, Europa goni Azję? Nasz Lwów jest przecież także Europą, nasz jeszcze, gdy po bolszewikach Niemcy? Wieczorem obserwuję zza winkla jak w bocznej uliczce dwóch tyrolczyków myje sobie zęby, szoruje gruntownie i systematycznie szczotkami, piana na ustach, piana z ust, zupełnie jakby to było u ich mamy czy babci w łazience, nie krępuje ich ulica, obce środowisko, łypię okiem zza tego winkla — zwykli żołnierze, harbuzy, jak się mawiało we Lwowie, nie jakieś tam szarże. Z mycia zrobili prawdziwe zawody „eins, zwei, eins, zwei, drei, vier" — przekrzykują się wzajemnie, licząc kto pierwszy zakończy to mycie.
Mama: Ach, Dasiu, przypominam sobie właśnie takich samych, chyba tyrolczyków, we Wiedniu ich widziałam, jak maszerowali, wyszłam wtedy z bramy na Mariahilferstrasse i dostałam natychmiast kwiatki od jednego z takich pięknych chłopców. Wiesz, to było w 1914, jakeśmy wiali ze Lwowa przed ruskimi z twego dziadka bankiem.
Parę dni później zaangażowałem się, dzięki wstawiennictwu u profesora
Rudolfa Weigla („klęknijcie chłopcy i krzyknijcie trzy razy: nagroda Nobla dla naszego
Rudzia", tak nam rozkazywał nasz szkolny lekarz, gdyśmy zwiedzali muzeum higieny na Bourlarda pod drugim) mojej ciotki Marysi Tapkowskiej do... do karmienia wszy, tak jest, karmiłem wszy. Najpierw w gmachu starego uniwersytetu na świętego Mikołaja, później przeniesiono mnie do dawnego gimnazjum żeńskiego Królowej Jadwigi na Potockiego. I codziennie tam sztajgowałem, aby klatkę z obrzydliwymi robalami, uformowaną w kształt pudełka zapałek, przytraczać sobie gumą podwiązki do goleni i tak trzymać i wytrzymać przez dwadzieścia minut swędzące ukąszenia masy tych ohyd, kąsały przez specjalną siatkę, wysysając moją krew. Na początku tych seansów wstrząsały mną dreszcze bezgranicznego obrzydzenia, brzydziłem się sam siebie, wstydziłem się sam siebie i tej, cokolwiek by się powiedziało, służalczej funkcji, ale człowiek się prędko do świństwa przyzwyczaja, zwłaszcza kiedy go doświadcza to świństwo w imponującym towarzystwie. Karmiła przecież wówczas wszy cała niemal intelektualna śmietanka Lwowa, obojga płci, oczywiście przychodzili tam również i moi rówieśnicy — wszystko z profesorskich, lekarskich, adwokackich i inżynierskich domów, swoisty wszą wy salon ówczesnego miasta. Ausweis instytutu, już dobrze nie pomnę jakiego koloru, chyba żółty, miał pieczątkę z wroną, z tym pseudoorłem hitlerowskim, czarnym ze swastyką, świetna to była legitymacja, uratowała mnie osobiście aż z trzech łapanek na mieście. A szczepionka szła nie jedynie dla Niemców, dla Wehrmachtu. Korzystało z niej także nasze podziemie, nasz ruch oporu.
Pierwsza wiadomość trzy dni po wkroczeniu do mego miasta pięknych tyrolczyków była jednak druzgocąca, na Wzgórza Wuleckie zabrano, wyciągnięto z łóżek i brutalnie, po chamsku traktując, załadowano do samochodowych bud ponad czterdzieści osób — najwybitniejszych uczonych, ich familie i przyjaciół, następnie poustawiano ich po kolei nad Debrą i wystrzelano, tym sposobem zamordowany został także mój wuj, przyrodni brat Mamy, adwokat gdański, doktor Tadeusz Tapkowski. Mieszkał u profesora Dobrzanieckiego, sławnego chirurga, to był jego wielki przyjaciel. Nadaremnie więc Mama, odkąd ustały Uliczne walki, oczekiwała Tadzia z obiadem, stołował się u nas dotąd prawie dzień w dzień. Pamiętam jedną z ostatnich z nim rozmów, opowiadałem mu o swojej wizycie u Putramenta w Domu Literatów na Kopernika, wręczyłem bowiem temu znanemu pisarzowi wcześniej swoje i kolegów wiersze do oceny, a on obiecał je przekazać Władysławowi Broniewskiemu. Lwów w tym czasie roił się od znakomitości pisarskich z całego kraju, dlatego udało się nam, na przykład w szkole, zaprosić na wieczornicę mickiewiczowską Boya-Żeleńskiego. Cóż to w ogóle była za okazja dla nas, raczkujących, dla nas marzących o przyszłych laurach literackich, zamienić choćby kilka słów z którąś z nich, marzyło mi się wtedy, że sam Broniewski po przeczytaniu moich wierszy zawezwie mnie co prędzej i chociażby o nich podyskutuje, poradzi, oceni, albo Przyboś, mój Boże, naiwne oczekiwania, naiwne nadzieje, Jerzy Putrament miał w ich spełnieniu uczestniczyć, czy raczej pośredniczyć, ponieważ on to właśnie w pałacu magnackim, wybranym "na siedzibę pisarzy, wziął na siebie rolę pośrednika między adeptami a wielkimi profesjonałami, ale gdy go spotkałem, był w bardzo podłym nastroju, blady, pochylony, jak gdyby chory, podobnie bladzi i jak gdyby chorzy snuli się obok inni wielcy, a on wprawdzie poprosił, abym przysiadł koło niego na złoconej kanapce, lecz zapytany o los wierszy, zdawał się zupełnie nie wiedzieć o co mi chodzi.
Jeszcze jeden raz, jeszcze po raz ostatni po tych dziesiątkach lat co minęły, czy naprawdę już ostatni? pojadę szukać śladów po sobie dawnym, niby doskonale znanym, a jakimś jednak całkiem innym, jak gdyby oglądanym na filmie lub może przeczytanym w książce, w której ciągle jako bohater, postać centralna, jestem jakiś mały, to znaczy dziecinny, czy nie potrafię innym niż dziecka wzrokiem patrzeć na to miasto mego urodzenia, czy z innego poziomu po prostu go nie widzę?
Biorę taksówkę, facet patrzy na mnie, słucha, jak się odzywam do bliskich, usadzonych na tylnych siedzeniach, jak komentuję krajobrazy tego Lwowa, w którym i on się urodził, kiedy mnie tu już nie było. Powinienem po tylu przeżyciach dzielących mnie od Iridasia patrzeć ostro, trzeźwo, dorośle na to, co zostało dziś tu z mego dzieciństwa i pierwszej młodości, żółtodzioba, nic z tego. Facet za kierownicą przypatruje mi się, słucha moich objaśnień i on urodzony we Lwowie pyta:
„Czy u was w Warszawie też takie bruki jak tutaj,'że z człowieka aż flaki wyłażą, skażyt, meni
praudu". Rzeczywiście trzepie jak cholera, staram się usprawiedliwić jakoś to jego pytanie, ma taki zawód, taksówkarz, dla niego bruki są ważne, ale gdyby mi tego pytania nie zadał, nie poczułbym był nawet co-chwilowych podskoków, bo to jest ten sam bruk, po którym jeździłem prawie pół wieku temu, tymi samymi ulicami, niejako mój dziecinny bruk, moje dziecinne ulice. Mówię o tym głośno, on się śmieje, wszyscy się śmiejemy, ale mnie pika serce,
„najpierw do Krzywczyc" — proszę, pragnąłbym tam odnaleźć domek parterowy niewielki, letniskowy, w który wkraczał, mimo że Dziadek kazał go otoczyć szpiczastym parkanem, prawdziwy krzywczycki bór, dla niego parkan nie istniał, był malutki i nieważny, bór — pośród niego, za parkanem, szemrzał strumień, a kilkadziesiąt kroków dalej nad borem i strumieniem dwie wysokie góry spinał potężny, mocno napięty łuk kamiennego mostu, „szukajmy mostu" — proszę, minęliśmy błyskawicznie Bazylikę Ostrobramską z graniastołupową kampanilą, zawsze jednakowo dumną i wyniosłą, lecz ciągle nie wykurowaną po postrzale z działa, ma odtąd jak gdyby odrąbaną część twarzy, wyrwany z ciała żywy kawał mięsa, reszta w zieleni, mającej jak najbardziej zapewne skryć w ogóle istnienie tego kościoła, podobnie jak zieleń przepastnie gęsta broni dzisiaj dostępu do wiszącego nad Łyczakowem pomnika chłopa-bohatera, Bartosza Głowackiego, wyszczerbiona dłońmi zawistników — złośliwców kosa nie uwolni na pewno pomnika z jego zielonego kryminału. Oto stara krzywczycka szosa, nareszcie. Tu musiało być pamiętne śmierdzielisko, dobrze pamiętam, jak, przygotowując teren pod budowę kolonii profesorskiej, równano ziemię zwałami śmiecia, odór szedł od tego straszny, lecz dlatego właśnie się go pamięta. Po lewej, gdy sztajgowałeś tą podówczas bitą, dziś już asfaltową szosą do dworca Łyczakowskiego, wznosiła do Pana Boga swoje drewniane kopulaste wieże starożytna cerkiew. Ona stoi nadal, ale po dworcu ani śladu, nie istnieje także i wiadukt i bór i kolej tędy już nie biegnie fukając parą i gwiżdżąc, obecne Krzywczyce są kłębowiskiem domów i kamieniczek, uniemożliwiającym dziecinnemu spojrzeniu jakąkolwiek orientację w terenie, nawet cerkiewka wydaje się przestawiona, choć to pewnie nieprawda, pewnie tkwi na dawnym miejscu. Niczego prócz niej swojskiego nie dostrzegam. „Do Zimnej Wody teraz", wykrzykuję gwałtownie i nikt nie śmie hamować tej gry moich napiętych do ostatka nerwów. Samochód tak szybko przemieszcza się do Zimnej Wody, że nie chce mi się wierzyć, że wylądowałem właściwie, tu jeszcze mniej śladów dawności, moich śladów, wypytuję ludzi, przechodniów, najpierw nieśmiało, grzeczniutko, ale wybucha wreszcie tłumiona siłą złość i zawód. Niczego. Żal mi baraku szkoły, w którym spędziłem ostatnie przedwojenne wakacje, żal wilijki Iri, na Strychowalcu nie ma i może nigdy nie było łodzi uwiązanej na zardzewiałym łańcuchu. Szkoda mi, rozpaczliwie szkoda legendy zimnowódzkiej, jak szkoda mi wspomnienia o Krzywczycach, w którym rolę główną gra mój, nasz pies, chowany od maleńkiej żywej gryzącej kulki, aż potężny, półdziki Wilczek-Kejs stał się postrachem Krzywczyc, wszystkiego, co żyje. Codziennie zrywał łańcuch i pędził w osiedle, wracając później okrwawiony, ze złą sławą złodzieja kur, mordercy owiec i kóz, a nas — maluchów woził obu naraz na swym grzbiecie i nigdy nie musnął nawet zębiskami. Nie tak, jak jego następca, doberman: Jerzyk pewnego dnia pociągnął go mocno za kłykieć po ogonie, dobermanom bowiem moda zabrania nosić ogony, i wtedy on, nasz doberman, mnie pochylającego się nad nim z pieszczotą, nad jego długą, czarną mordą, łap za nos i poszarpał.
A więc koniec wspomnień, rzeczywistość różna od dawnej ma je wymazać zupełnie, zniszczyć, unicestwić na zawsze?
Niby się śmieję do bliskich „nigdy mnie tu chyba nie było, nie egzystowałem tutaj naprawdę", ale wspomnienia dopieroż galopować, sadzić jedno za drugim, żywsze od prawdy, od tego, co mnie otacza, a więc ciągle nastrój Iridasia. Rozglądam się i cały ten świat dokoła wydaje mi się całkiem obcy, ja zaś sam, samotny tkwię w tamtym, do którego już nie mam dostępu, jak to drażni i boli. O ileż dziś lepiej rozumiem Mickiewiczowskie „Jedźmy nikt nie woła".
Tońcio, jeden z głównych bohaterów Wesołej Lwowskiej Fali, której występy coniedzielne gromadziły przy głośnikach miliony przedwojennych Polaków, przyjechał do nas, do Warszawy, z Londynu i tłumaczy nam, on osiemdziesięcioczteroletni żywy relikt tego, co nam najbliższe, bezlitosną niepowrotność atmosfery dawniejszego kochanego miasta, z czego zresztą
To jego opowiadanie o Lwowie mieście pogodnym, pełnym humoru, które już tylko w nas zostało, odbywa się tuż po naszej przyjacielskiej podróży pod Wysoki Zamek. Skarżymy się, że Kopiec tak przesłonięty jest murem zieleni, iż już go wcale nie widać, Jurek Janicki pełen natomiast goryczy, że do starego grobu jego rodziny wprowadzono nowego lokatora, nie mającego z tą rodziną kompletnie nic wspólnego
A autokar tak prowadziłem, tak informowałem kierowcę o drodze powrotnej, że na sam koniec udało nam się jeszcze raz przejechać obok największych cudów architektury tego miasta, przedzieraliśmy się w szczycie ruchu przez Piekarską, plac Bernardynki, Halicki, przez Wały Hetmańskie, Kazimierzowską i Gródecką aż pod dworzec główny, wszyscy go bowiem pragnęli jeszcze raz zobaczyć, a potem nagle walący się kościół św. Elżbiety otoczony zielonym płotkiem i masa domów nowego przedmieścia gródeckiego, tego przedtem nie było. Każda rzecz tam zresztą jest trochę inna dla nas po latach, nawet to, cośmy najlepiej znali, gdy patrzymy szeroko rozwartymi oczyma, gdy jednak je przymkniemy, miasto przestaje mieć jakiekolwiek tajemnice i inności, ono jest w nas, a my jesteśmy w nim bez reszty i wtedy żyją wszyscy ci, których już dawno wśród nas nie ma. |