Kazimierz Schleyen - "Lwowskie gawędy"


PRZEDMOWA

Przez wszystkie kartki tej prostej, bezpretensjonal­nej gawędy o Lwowie przelewa się szeroką falą miłość. Autor wprowadza nas do miasta nie od frontu, nie pokazuje kościołów czy pałaców, nie rozwija przed na­szymi oczyma starych pergaminów, o tytułach sławy Lwowa mówi dyskretnie, na marginesie, jako rzeczy znanej i samo przez się zrozumiałej. Wszystko co lwowskie jest przedmiotem jego miłości, więc szkoła, teatr, dom, tramwaj, ulica, kawiarnia, język, piosen­ka, głównie człowiek, i to człowiek zwykły, można rzec, szary. Każdy bez wyjątku człowiek, zatem i jakiś rad­ca i stróż, nauczyciel i restaurator, kolpolter gazet i li­terat, aktor i członek klubu piłki nożnej, „Czarni" i „Pogoń". Wszyscy oni, razem wzięci, składają się na atmosferę Lwowa.

Z górą czternaście lat i wiele tysięcy kilometrów dzie­li nas od tego dziwnego miasta, którego nazwa jest zaklęciem i artykułem wiary i programem politycznym i przykazaniem. Małe kółko na mapie. I w tym kółku zawartych jest tyle rzeczy dobrych, najlepszych, naj­bardziej polskich pod słońcem. Są to rzeczy z pozoru zwykłe, pospolite, codzienne, a przecież jedyne, wyjąt­kowe. Gawęda, którą poprzedzić mam słowem wstęp­nym, przybliża nam Lwów, skraca drogę, i sprawia, że widzimy całe miasto jak na dłoni. Zamykamy na chwi­lę oczy i zdaje się nam, że wczoraj, albo nawet że przed godziną zaledwie opuściliśmy Lwów. Co więcej, trafia­ją się w tej książce momenty, dzięki którym skłonni bylibyśmy wierzyć, że jesteśmy we Lwowie. Przykła­damy ucho do bruku i słyszymy, że serce Lwowa bije tak jak dawnej, przed laty. Lwów jest ten sam!

Oto idziemy przez Akademicką. Oto bije dzwon katedralny. Oto patrzymy na gmach teatru, w któ­rym dzisiaj grają nową sztukę Zbierzchowskiego. Idziemy na Plac Bernardyński. Wypada kupić kwiaty i posłać je przez „ekspresa". Trzeba koniecznie wstą­pić do Zalewskiego. Ach, jakież tam są ciastka! A może lepiej odwiedzić mamę Teliczkową. Albo wziąć dorożka, dwukonną, więc t.zw. Zweispennera i pojechać daleko na Wysoki Zamek, by spojrzeć z góry i objąć wzrokiem wszystkie wzgórza Lwowa. Nie, to zrobimy później. I później wybierzemy się na Cmentarz Obrońców. Na razie cieszmy się ulicą, jej gwarem, jej życiem zwykłym, powszednim. Kupię „Wiek Nowy" i usiądę na ławce tak, by widzieć perspektywę od pomnika Mickiewicza aż po teatr..

Kanapki u mamy Teliczkowej... Powiada stare jak świat przysłowie, że „wszędzie chleb pieką". To nie ze wszystkim prawda. Choć krakowiak, gotów jestem z uporem twierdzić, że takiego jak w Kulikowie nie pieką nigdzie. Wiem, co piszę, bo z niejednego pieca chleb jadłem. Włosi o swoim chlebie mówią, że pod nożem śpiewa (ii pane canta). Chleb kulikowski może nie śpiewa, ale za to gada, mianowicie gada lwowskim, miękkim, melodyjnym akcentem, który nas pocho­dzących z innych stron Polski trochę bawi, a jeszcze bardziej cieszy. W gawędzie p. Schleyena pachnie chleb kulikowski, pachnie aż do zawrotu głowy.

Dobry, ba, znakomity jest miód janowski, ale i wo­da, zwyczajna woda we Lwowie posiada jakieś szcze­gólne zalety. Ona trochę musuje, ma orzeźwiający smak, jest niebywale czysta, może dlatego że pochodzi ze Szkła. Ta woda, bez żadnych dodatków, zastępuje sodową. Autor karmi nas kulikowskim chlebem, lecz nie zapomina ani o dawnych knajpach w rodzaju Naftuły czy Musiałowicza, ani o nowszych, więc o Koziole. Jakże można o nich zapomnieć. One także są częścią, bodaj cząstką Lwowa. Nie wolno ich pominąć.

Z rzeczy drobnych, na pozór banalnych, albo wręcz poziomych tworzy się obraz szeroki, z każdą kartką szerszy. Przez te rzeczy drobne, z pozoru banalne, al­bo wręcz poziome, przewija się jakaś nić. Złota? Czer­wona? Nie umiem określić jej barwy, powiem tylko, że jest to wątek szczerze lwowski. Oto czytam tekst jakiejś piosenki, zrodzonej błyskawicznie szybko, na bruku, zaczynam nucić jej melodię, i nagle doznaję wzruszenia, które rośnie. Ktoś, kiedyś, dawno temu, śpiewał ię piosenkę. Kiedyż to było? Aha, już wiem:

w połowie września 1939 roku. Pod rytm owej piosen­ki lwowiacy wyrywali z chodników płyty betonowe, stawiając barykady. Był wśród nich jakiś radca i jakiś stróż, nauczyciel i kelner, literat, ktoś z „Czarnych" i ktoś z „Pogoni", i dzieci, tak, dzieci lwowskie. Już nie pamiętam dobrze miejsca. Może koło dworca? Mo­że gdzieś pod Ossolineum? Tyle lat!

We Lwowie dane mi było ujrzeć okropną rzecz. W sam żydowski Sądny Dzień. Przez ulicę Legionów ciągnęła armia czerwonych złodziei w stronę placu Bernardyńskiego. W bocznych ulicach stało wojsko polskie, ale stało z białymi płachtami kapitulacji. Wi­dok straszliwy, który mam do dziś dnia przed oczyma. Rozpłakałem się z bólu i pobiegłem szybko, gdzieś w bok, byle nie patrzeć. Znalazłem się na jakiejś ulicy, której nazwy już dzisiaj nie przypomnę sobie. Była pusta, lecz ktoś szedł za mną, trącił w ramię i zatrzy­mał.

- Pan Nowakowski?

- Tak.

- Pan płakał przed chwilą?

Obawiając się jakiejś prowokacji, zaprzeczyłem, ale ów przechodzień - był to człowiek starszy, Żyd - nie uwierzył mym słowom.

- Pan płakał! Niepotrzebnie! Polska będzie wolna, niepodległa, od morza do morza! Mówię to panu, ja­kem Żyd i jak dziś jest Sądny Dzień!

Patrzyłem na niego jak na zjawę, jak na ducha. Lecz ten duch był człowiekiem z krwi i kości. Obej­rzał się dookoła, stwierdził, że jesteśmy sami na ulicy, szybko wydobył portfel i dał mi pięć tysięcy złotych.

- Pan jest prezesem Komitetu Opieki nad Uchodź­cami z województwa krakowskiego. Potrzebujecie pie­niędzy, ja wiem. Niech pan to weźmie. Kwit? Zby­teczne. Nie mam więcej przy sobie. Proszę wziąć! Za tydzień, za dwa najwyżej, te banknoty nie będą miały żadnej wartości, a dzisiaj przydadzą się. Ta swołocz rosyjska obedrze nas ze wszystkiego, tylko pat­rzeć! Moje nazwisko nic panu nie powie. Niechże pan przestanie robić ceremonii!

Zniknął w pustej ulicy i zostawił mnie z tymi pie­niędzmi i ze słowami „Polska będzie wolna, niepodle­gła, od morza do morza! Mówię to panu jako Żyd i jak dziś jest Sądny Dzień!" Piszę tę przedmowę po latach, w jakże dalekim od Lwowa Londynie, a mróz idzie mi po kościach i myślę sobie, że Żydzi to naród wiel­kich proroków.

Dobre miasto! Z owej ulicy poszedłem do ratusza, gdzie były biura naszego komitetu. Nie dostałem się do wnętrza gmachu, bo w bramie stał jakiś Mongoł z karabinem w ręce i wrzasnął „Nie lzja!" (Już o tej godzinie ówczesny prezydent Lwowa, prof. Ostrowski, był aresztowany). Nie wiem dokąd iść, ale spotykam kogoś znajomego. Mówi mi, że pewien szewc, jego szkolny kolega, pragnie mi ofiarować trzewiki.

- Nie, nie chcę!

- Ależ pan ma całkiem podarte buty! Istotnie, podeszwy były dziurawe, lecz nie skorzy­stałem z oferty, nie poszedłem szukać sklepu tego szewca. Cóż począć, skoro szewc szukał mnie i znalazł w naszej stołówce. Zaciągnął przemocą prawie do siebie, posadził na stołku, i zaczął przymierzać buty. Przez chwilę dałem z sobą robić, co mu się rzewnie po­dobało, ale raptem ocknąłem się i rzekłem twardo, że nie wezmę tych butów, bo nie mogę za nie zapłacić.

- Pan mi za te buty zapłaci w wolnym Krakowie! Dwie przepowiednie w jednym, tak okropnym dniu. Pierwszy prorok mówił o wolnej Polsce, drugi, więc ten szewc, o wolnym Krakowie. Słowa ich dzwonią mi dotąd w uszach, powtarzam je sobie, gdy mnie napada zwątpienie. Moja miłość do Lwowa rośnie i rośnie mo­ja wdzięczność.

Już mając darowane buty na nogach, poszedłem do nowego lokalu, w którym zaczął urzędować nasz komi­tet. Podobnie jak przedtem na bramie ratusza, wywie­szaliśmy na bramie tego domu niewielkie karteczki (z papierem zaczynało już być krucho), zawierające prośbę o mieszkanie dla jakichś uchodźców. Owe kar­teczki zmieniały się w błyskawicznie szybkim czasie. Ledwie ogłosiliśmy zapotrzebowanie, a już ktoś ofia­rowywał nocleg, śniadanie, obiad, kolację. Zarówno radca jak stróż, zarówno kelner jak nauczyciel, mówi­li, że mogą umieścić i nakarmić dwóch albo trzech kra­kowiaków. Dodawali, że znajdzie się także coś z ubra­nia i bielizny.

- Ta niech si panowie ni boją. Krzywdy im ni bedzi! Przeci są we Lwowi!

Jakże tego miasta nie kochać! Książka-gawęda K. Schleyena sprawiła, że zaczęły we mnie grać wspom­nienia. Lecz idzie tu nie o mnie, tylko o młodych, o najmłodszych. Ta książka wprowadzi ich do Lwowa, jak się rzekło wyżej, nie od frontu, a przecie pokaże im całe miasto i ludzi tego miasta, o którym Piłsudski powiedział: „I kiedym ja, jako sędzia wojskowy, dają­cy nagrody, odznaczający ludzi, myślał i przemyśliwał nad kampanią pod Lwowem, to wielkie zasługi Wasze­go miasta oceniłem tak, jak gdybym miał jednego zbio­rowego żołnierza, i ozdobiłem Lwów krzyżem „Virtuti Militari" tak, że wy jesteście jedynym miastem w Pol­sce, które z mojej ręki, jako Naczelnego Wodza, za pracę wojenną, za wytrzymałość otrzymało ten order".

Ten cytat jest wspaniały i potężny, książka o której piszę, odznacza się przede wszystkim skromnością. Ona może nie śpiewa, ale nuci. Słyszę melodię i słowa:

Może uda si, ży powrócy zdrów
I zobaczy miasto Lwów...

Zygmunt Nowakowski

Londyn w 1952 r.

Powrót
Licznik