Można je lubić i uczyć się dzięki nim historii swojego kraju. Można nienawidzieć i aż do schizofrenii udawać przed samym sobą, że nie istnieją. Można ich nie zauważać. Można je w nocy rozkręcać i znosić do skupu złomu. Można na nich zarabiać w sposób legalny. Z ich powodu można nawet przestać przyjeżdżać do Lwowa. Tablice pamiątkowe wolnej Ukrainy na lwowskich kamienicach. Na początku lat 90-ch było ich zaledwie kilka, tak jak gdyby autorzy i zleceniodawcy jedynie nieśmiało zbliżali się do poczciwych kamienic, jak gdyby to była gra z ogniem, prawie niezauważalne przekroczenie granicy sacrum – tak nastolatek pierwszy raz zaciąga się papierosem wbrew surowym zakazom rodziców. A może to było ważenie sił – kto kogo pokona w tej przyszłej walce Lwowa z panoszącym się niesmakiem artystycznym. Potem podejście się zmieniło. Pamiętam, jak już parę lat później każde wyjście na ulice miasta było związane z następną niespodzianką – niedorzeczny kolor ścian, nowy rażący szyld, niegustowna tablica pamiątkowa. Chyba podobnie czuł się Mały Książe, gdy nie radził sobie z nadmiarem baobabów – już się nie dało ich wyplenić, rosną gdzie chcą i jak chcą. Tablic pamiątkowych pojawiało się najwięcej, a z nimi gorączkowych prób stworzenia własnej historii, nieudolnego dziecięcego zaznaczania własnego terytorium, magicznego rytuału, który miałby odstraszyć upiory trudnej i niemożliwej do zaakceptowania przeszłości. Nie trzeba być plastykiem by zrozumieć – kamienice są ładne, a tablice brzydkie, tym brzydsze, że na ładnych kamienicach. Z tego powodu mniej ważne wydają się być postacie, które te tablice upamiętniają. Chociaż przychodzi na myśl – ach, gdyby teraz tych poszczególnych bohaterów ożywić i pokazać im te ich brązowe podobizny, jaka by była ich reakcja - życzyli by sobie takiego wyróżnienia? Byli by przerażeni? Śmiali się do łez? Moją pierwszą reakcją też był śmiech (tak śmieje się płacząca maska Pierrota…). Gdy na ulicy Kopernika pojawił się przerażających rozmiarów brązowy patriarcha Slipyj – bardzo nisko umieszczona tablica, w której ostatecznie pogwałcono wszystkie zasady wykonania płaskorzeźby, mówiło się, że ‘chodzić po mieście teraz niebezpiecznie – na niektórych ulicach można zahaczyć głową o czyjeś buty”. Inną postać na rogu Kopernika i Stefanyka nazywano ‘lalką’, łyse głowy ustawione obok siebie na fasadzie głównego gmachu uniwersyteckiego nieodparcie przypominały jajka. Jeszcze później na Akademickiej pojawiła się budząca zgrozę kobieca głowa z nieproporcjonalnie dużym czołem i podobna do niej męska na Fredry, po nich – następne. Coraz mniej uliczek w okolicach centrum mogłoby pochwalić się tym, że nic na nich w ostatnich latach nie wyrosło. Nie oszczędzono nawet Katedry Łacińskiej – tablica, mająca upamiętnić historyczną wizytę Papieża w 2001 roku zmusza by przechodzić obok nie podnosząc oczu. W zasadzie wszystkie nowe tablice są podobne do siebie – koniecznie bardzo duże, brązowe, z dotkniętymi hipertrofią karykaturalnymi rysami twarzy. Bo po to, aby stworzyć dzieło różniące się od innych potrzebna jest odrobina talentu, kicz zaś ma jednolitą twarz. Narostów na domach przybywało najwięcej na wiosnę, przy czym zupełnie nieuchwytny był moment ich mocowania. Być może robiono to po prostu w nocy, przez co one stawały się podobne do jakichś żywych rozrastających się organizmów w rodzaju pasożytów drzewnych. Rano – wstążeczka, przemówienia, święto. Rozmawiałam na ten temat z Wołodymyrem Skołozdrą, głównym plastykiem Lwowa. Wbrew swoim kompetencjom i posadzie zdawał się być pełen konsternacji: nawet w magistracie często nie wiedzą, kto jest autorem poszczególnych ‘dzieł sztuki’ tego rodzaju. Jak to jest możliwe? A tak, że tablice zamawiają i opłacają różne organizacje, które szukają wykonawcy plastyka według własnego gustu. Nie ma żadnych posiedzeń, na których rada miejska mogła by wyrazić swoją opinię na temat nowej ‘ozdoby’. Czyżby to oznaczało, że każdy, kto uważa się za artystę może pozostawić na ciele miasta własny ślad – tak, jak robią to dzieci na szkolnych ławkach czy drzwiach ubikacji?.. Próbowałam rozmawiać też z kilkoma znanymi plastykami, wykładającymi na uczelniach. Żaden z nich nie zgodził się ze stwierdzeniem, że współczesne tablice pamiątkowe to kicz. Strach? Obojętność? Trwanie w układach, gdzie dostaje się fuchy na wykonanie takich tablic?.. Zaś niezrzeszeni artyści mogli sobie pozwolić na szczerość. To oni nazwali sposób wykonania współczesnych tablic ‘rzeźbieniem w szarym mydle’. Jeden z nich, Walery Bortiakow, powiedział mi, że jemu one przypominają tymczasowe proklamacje – to, co się robi szybko nie może pretendować do jakości czy znaczności w sztuce. Spróbowałam porozmawiać na ten temat ze zwyczajnymi, przypadkowo zaczepionymi mieszkańcami miasta, i usłyszałam następujące opinie. Pewna studentka powiedziała: ‘Ponieważ nie jesteśmy szczególnie zaznajomieni z kulturą, bardzo ciekawie tak chodząc po mieście poznawać kulturę i historię’. Pan w średnim wieku ocenił: ‘Dobre tablice, bo robione przez ludzi kompetentnych, przez plastyków’. Młody chłopak zaniepokoił się: ‘Trzeba je wyżej powiesić, bo są zrobione z cennego materiału i cały czas je ściągają by zanieść do skupu złomu’. (W skupie złomu oczywiście nikt się do tego nie przyznaje). Natomiast zaczepiona starsza pani powiedziała tylko: ‘Niech wieszają co chcą, żeby tylko ludziom żyć normalnie pozwolili”. Wniosek? Kicz ma swoich odbiorców, jest potrzebny, czytelny, rozmawia z ludźmi w ich własnym języku. Pomaga oswoić to miasto pełne obcych niezrozumiałych pomników innej kultury. Kicz nie jest spoza estetyki, on jest ponad estetyką, jak pejzaż z dzieciństwa – coś, co staje się święte niezależnie od walorów obiektywnych. Rozumiem to, gdy widzę jak pieczołowicie myta jest na Święta szpetna postać Slipyja albo jak cieszą się pobożne babcie na ‘klonowane’ figury Marii, postawione niedawno dookoła Matki Boskiej na placu Mariackim. Zastanawiam się jak Lwów będzie wyglądać za pięćdziesiąt lat? Co zrodzi się z tego gwałtownego uścisku uroczej staruszki w kapeluszu i koronkowych rękawiczkach z nieokrzesanym traktorzystą spluwającym na chodnik? Wiadomo, że miasto stanie się inne, ale przecież od zetknięcia się z nim ludzie też się zmienią i być może wnukowie dzisiejszych gorących zwolenników brzydkich tablic sami je zdejmą i zastąpią czymś dużo bardziej gustownym i pełnym szacunku dla historii. Mi się wydaje, że w ostateczności wygra kultura, to tylko pytanie czasu. Ale co robić dziś, gdy pierścień niesmaku ciśnie na gardło i coraz więcej lwowian z przerażeniem stwierdza – to już nie jest moje miasto? Na pewno na razie nie ma szans czynne zwalczanie kiczu, bo to jest walka z głębokim zapotrzebowaniem na takie pomniki u większości, pozbawianie ich czegoś, co nie kłóci się z ich zrozumieniem piękna. Wyjechać i wypchnąć ze świadomości wszystkie raniące wspomnienia? Wyćwiczyć w sobie obojętność? Nauczyć się ignorować pomniki najnowszej epoki, wypracować wybiórcze spojrzenie, takie, wyłapujące tylko stare polskie napisy, ‘tamten Lwów’? A można przestać się bać prawdy i ją zaakceptować. To na pewno zaboli. Ale przecież każdy, zaznajomiony z podstawami medycyny wie – zwyczajnych, pozornie nie groźnych pryszczy nie wolno wyciskać, bo to może pociągnąć za sobą poważne konsekwencje, nawet gangrenę. Trzeba je przyjmować z całą ich brzydotą i czekać cierpliwie. Na pewno zejdą. Bo kiczowate pomniki wydają się być jak wstydliwe narosty na ciele miasta. Ich ilość na pewno świadczy o tym, że ono jest poważnie chore. Milan Kundera w ‘Nieznośnej lekkości bytu’ nazywa kicz ‘ stacją tranzytową pomiędzy bytem a zapomnieniem’. Idąc tym tropem można stwierdzić, że to Lwów niespodziewanie znalazł się na takiej właśnie stacji, pomiędzy bytem a zapomnieniem, bo jest pełen kiczu. Pytanie – jaka stacja jest następna? |
Tekst: Żanna Słoniowska, Kraków-Lwów, maj 2004.
Fotografie: Strona Miasta Lwów (http://www.lviv.ua), Paula Hanasz, Stanisław Kosiedowski. Komentarze na fotografiach: Stanisław Kosiedowski
Wszystkie prawa zastrzeżone.