Barbara Winklowa
Boy we Lwowie
1939-1941 Antologia tekstów o pobycie Tadeusza Żeleńskiego (Boya) we Lwowie w opracowaniu Barbary Winklowej
Oficyna Wydawnicza POKOLENIE, Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1992
|
||||
WIDZIANE Z BLISKA Wspomnienia: Michał Borwicz
Inżynierowie dusz W tłumie uchodźców Nie ma, jeżeli się nie mylę, odrębnej książki polskiej na temat pierwszej okupacji sowieckiej we Lwowie, która miała miejsce między dwiema inwazjami: od jesieni 1939, gdy na mocy paktu z hitlerowskimi Niemcami Związek Sowiecki zajął wymienione miasto razem z całą wschodnią częścią Polski, do połowy roku 1941, to jest do daty napadu Niemiec na Rosję. Na ten temat można znaleźć tylko przygodne rozdziały lub ustępy w niektórych pamiętnikach, poświęconych latom wojny w ogóle. Przejrzałem je teraz na nowo i uzmysłowiłem sobie, że mówią one zgodnie, najczęściej sumarycznie i niemal wyłącznie, o masowych aresztowaniach i o masowych zsyłkach. Tu i ówdzie, co najwyżej, przysłowiowa już anegdota o krasnoarmiejcach, którzy na pytania dotyczące sowieckiej gospodarki i sowieckiego życia, odpowiadali z nieodmiennym entuzjazmem, w superlatywach, ale na ślepo, nie starając się nawet zrozumieć treści pytań: — A Amsterdamy (lub fabryki kurzu itd.) u was są? — Mnogo! Mnogo! Nie dziwię się odnośnym autorom. Są to z jednej strony ludzie, którzy przebywali wtedy i nawiązywali działalność konspiracyjną na ziemiach zajmowanych przez Niemców. Teren okupacji sowieckiej znali więc tylko na podstawie krótkiej tam wyprawy albo krótkiej przezeń przeprawy; względnie dzięki wiadomościom dostarczanym przez emisariuszy. Z drugiej strony — są to ludzie aresztowani niemal na samym początku pobytu w strefie okupacji sowieckiej; ci wyruszyli niebawem, pod konwojem, na dramatyczną pielgrzymkę do sowieckich więzień i na sowieckie zesłanie. W jednym i drugim wypadku nie było ani przyczyn, ani popędu do malowania „folkloru cywilnego". Czyżby jednak na tym wyczerpywały się godne utrwalenia wypadki i doświadczenia tamtego okresu? Te niespełna dwa lata stanowiły przecież jedyny w swoim rodzaju „wyższy kurs", zarówno historii, jak wielu innych nauk, z programem studiów synchronicznie zagęszczonym i wbijanym do głowy w tempie — jak na ówczesną pojemność umysłów — zawrotnym. Na domiar, co za świeżość reakcji! Pod tym względem, późniejsze o całe cztery lata, zetknięcie się dwóch światów, sowieckiego z zachodnim, nie może się z tamtym ani równać. W roku 1945 kraje okupowane przeżyły już wszystkie kanibalstwa hitleryzmu. Układy i konwencje społeczne leżały od dawna w gruzach; ludzie utracili w gruncie rzeczy zdolność dziwienia się czemukolwiek. W tym drugim spotkaniu, Armia Czerwona nie dyktowała zresztą z dnia na dzień ujednolicenia bez żadnych zastrzeżeń z systemem sowieckim, lecz ustrój tzw. demokracji ludowej, z góry pomyślany i przygotowany na eksport. Na jesieni 1939 nic z tej późniejszej zaprawy jeszcze nie istniało. Od przedwojennych pojęć i wdrożeń dzielił zaledwie krwawy wrzesień Blitzkriegu. Dwa porządki i dwie mentalności zderzyły się z całym dobrodziejstwem inwentarzy. Garść wspomnień, które tutaj notuję, dotyczą głównie literatury, literatów oraz ich Związku. Temat ten zawisłby jednak w próżni, gdyby go bodaj krótko nie podmalować. Nie chodzi przy tym o żadne rewelacje, na jakie mogliby się może zdobyć dawni - prawdziwi czy udani — komuniści, uczestnicy komórek, komitetów lub bardziej wstydliwych trybów działającego aparatu. Czym więcej o tym myślę, tym bardziej przychodzę jednak do przekonania, że owe rewelacje już dawno przestały być tajemnicą, natomiast sprawy ludzkie coraz gruntowniej parują w zwykłej niepamięci. To tłumaczy rodzaj i po trosze również styl tych przypomnień.
Lwowian okupacja sowiecka zastała przynajmniej na miejscu, w ich własnych mieszkaniach, z ich dobytkiem i rodzinami, dokumentami, papierami oraz z całą garścią innych elementów tzw. ciągłości. My, bieżeńcy (uchodźcy), jak nas z rosyjska ochrzczono, byliśmy żywiołem napływowym, przybłędami: „Miasto — pisze o tym Adolf Rudnicki — przypominało jarmark wschodni: na każdym kroku spotykało się bieżeńców fantastycznie ubranych, lecz te ich fantastyczne ubiory nie przyciągały niczyjego oka (...). Odziani w chłopskie kożuchy czy w miejskie deszczowce, obuci w wysokie buty lub w płócienne tenisówki — zależnie od pieniędzy, zaradności lub kredytu działającego poprzez granice — przycupnięci na kawałku krzesła w zadymionej (kawiarni) Romie czy u George'a, pytali jedni drugich: — Co nowego? I co dalej?". Mimo że wygląda to na paradoks, były to w pewnym sensie wielkie dni tego miasta. Chyba nigdy przedtem nie gościło ono naraz aż takiej liczby różnych sław, wmieszanych w gęsty uliczny tłum, zdegradowanych do roli gruntownie zdezorientowanych i bezbronnych szarych ludzi. W prowizorycznej stołówce dla dziennikarzy, zaimprowizowanej w owych pierwszych tygodniach, głośne nazwiska czekały pokornie w ogonku, na swoją kolej. Ciężką harówkę podawania do stołów spełniały w tej ciżbie damy z najlepszego towarzystwa... na uchodźstwie. Pensjonariusze nie omieszkiwali, z melancholijnym uśmiechem stwierdzać: — „W naszych najszczęśliwszych czasach nie mieliśmy tak wytwornej obsługi, jaką — zdeklasowane łaziki — mamy obecnie". W następnych latach wojny ten typ rekrutacji na kelnerki w stołówkach, restauracjach i kawiarniach, bardzo się upospolicił. Zarówno w kraju, jak na wszystkich emigracjach, stał się on prozaicznym wymogiem prowizorium, które trwało zbyt długo. Wtedy, we Lwowie, miał on na razie jeszcze coś z przygody. Był improwizacją, niepozbawioną werwy i nawet — przez bliskość porównań - niejakiego uroku. To samo dotyczy zresztą wielu innych próbowanych wtedy zawodów. We wszystkich grupach i grupkach mówiono naturalnie o procedurze i drogach tajemnej przeprawy poza sowiecki kordon: na Węgry, do Rumunii lub na Litwę. Kto wypracował sobie ku temu sposobność, opuszczał miasto bez żegnania się, „po angielsku". Zjawisko należało do codziennych, toteż nikt się nie dziwił, nie spotkawszy więcej w odnośnej grupie tego lub innego z jej dotychczasowych bywalców. Na ulicy Legionów, jednej z głównych arterii Lwowa, przewalał się o każdej porze i bez przerwy gęsty tłum. Z tego tłumu wyłaniały się raz po raz znajome twarze. Znajomych było tam tylu, że mimo cudownego, jak się wtedy wydawało, odnalezienia się po istnym trzęsieniu ziemi, spotkanie redukowało się często do kiwnięcia głową i do przesłanego z daleka uśmiechu. Dopadało się za to bliskich przyjaciół- (...)
Ludzie obarczeni balastem politycznej przeszłości, usiłowali obliczyć stopień osobistego zagrożenia. Jedni przemykali się chyłkiem, z nazbyt widocznym przerażeniem w oczach. Inni, chociaż mieli więcej powodów do lęku, wybierali wisielczy humor. Ogrom tej ludzkiej powodzi kazał przypuszczać, że nowe władze nieszybko potrafią ją „rozpracować". Afisze wzywały jednak do rejestrowania się. Co gorsze zatem: zapisać się i zwrócić tym samym uwagę policji na swoje nazwisko, figurujące może na istniejącej już lub na przygotowywanej czarnej liście, czy też uchylić się od nakazanej rejestracji i narazić się na zbrodnię przeciw bieżącym rozporządzeniom? Nie bacząc na rzekomy brak złudzeń w stosunku do nowego ustroju, zasada, że „prawo nie działa wstecz" stanowiła jeszcze jedną z sugestywnych iluzji. Proklamacje i obwieszczenia podkreślały zresztą w istocie, i to bardzo natarczywie, równość wszystkich obywateli, „bez względu na ich przeszłą działalność, ich polityczną przynależność" itd. Przed wyznaczonymi do tego urzędami wystawały już wielotysięczne tłumy; dotarcie do biur wymagało co najmniej kilku dni kolędowania. Przywódca PPS, były poseł na sejm i były więzień brzeski, Adam Ciołkosz, należący bez wątpienia do najbardziej zagrożonych, wymyślił wobec tego następujący proceder: ustawiał się ze mną to w tym, to w innym ogonku i pozwalał dziesiątkom okolicznościowych sąsiadów nasycić się naszym widokiem. Potem odchodziliśmy z wyrazami fatygi i ubolewania, że „mimo najlepszej woli nie podobna doczekać się kolejki". Chroniąc nas w ten sposób od faktycznej rejestracji ten naiwny proceder miał, w mniemaniu Ciołkosza, przygotować autentycznych świadków do udowodnienia w razie potrzeby naszych dobrych zamiarów. Jeszcze w czasie trwania rejestracji, Adamowi Ciołkoszowi udało się przebić szczęśliwie do Rumunii, a jego żonie do Wilna; spotkali się niebawem w Paryżu. Dzięki temu zaoszczędził on sobie sprawdzania smutnej prawdy, że skuteczność strategii zależy nie tylko do jej logiki, ale również i przede wszystkim od metod, które stosuje przeciwnik. Z „dawnego" do „nowego" Związku Literatów Już w pierwszych tygodniach po wejściu Czerwonej Armii do Lwowa, władze sowieckie zwoływały zebrania informacyjne, m.in. według zawodów. Pamiętam dwa takie, odbyte w dużej sali magistratu: pierwsze dla dziennikarzy, drugie dla literatów. Z zebrania dla dziennikarzy utkwiło mi głównie w pamięci nagłe i zupełnie dla nas nowe zdyscyplinowanie audytorium. Przemówienia, wygłaszane przeważnie w języku ukraińskim i rosyjskim, były tanio wiecowe. Za to publiczność (złożona co najmniej w osiemdziesięciu procentach z przeciwników komunizmu, przy tym ludzi przywykłych do lepszego poziomu) zrywała się co kilka minut, jak jeden mąż i biła huczne brawa ilekroć tylko padało nazwisko Stalina. Chociaż nikomu nikt o tym nie powiedział, wszyscy wyczuwali na sobie wzrok donosicieli, nie wiadomo jak i nie wiadomo gdzie zaczajonych. Któryś z sowieckich mówców (pamiętam dotąd na jego twarzy zadowolony z siebie uśmiech zdobywcy) postawił kropkę nad i. Mówił o NKWD (tajnej policji) i, tytułem konkluzji obwieścił: „Naród kocha swój NKWD". Spojrzałem bez słowa na stojącego ze mną Adama Ciołkosza, potem na całe audytorium: tłum trupio bladych twarzy i hucznie oklaskujących rąk. Zebranie pisarzy odbyło się już pod odmiennymi auspicjami: bez gróźb, przeciwnie, w tonie uwodzenia. Za stołem prezydialnym, obok sowieckich gości, zasiedli (z wolą czy po niewoli) przedstawiciele działającego jeszcze wówczas „starego" Związku Literatów: prezes Ostap Ortwin i sekretarz Teodor Parnicki. Na zadawane pytania, pisarz sowiecki Pawlenko gwarantował pełną wolność pracy twórczej i zapewniał, że nie tylko można, ale nawet należy, i to koniecznie, zachować organiczną łączność oraz kontynuować tradycyjne w polskiej literaturze tematy i style. Tyle jedynie, że w dziedzinie idei społecznych w ogóle, a marksizmu w szczególności, goście wydawali się traktować „tubylców" jako skończonych ignorantów. Zapowiadali też dobrotliwie wypełnienie tej luki dzięki rychłemu dostępowi do odnośnych dzieł.1 Teodor Parnicki, władający świetnie językiem rosyjskim, wygłosił przemówienie, w którym postawił gościom kilka pytań. Goście odpowiedzieli na nie twierdząco i z pochwałami dla mówcy. Gdy kilka tygodni później Parnicki został aresztowany, panowało zdanie, że został „zauważony" przez nowe wladze i wpisany „na listę" dzięki tej tak bardzo życzliwie przez sowieckich gości ocenionej interwencji. Wspominam te dwa wstępne zebrania, ponieważ sumują one tendencje, które kierowały odtąd literackim życiem: u podstawy terror i widmo wszechobecnego NKWD, w zewnętrznej praktyce — ton uwodzenia i udanego zachwytu, ale pod warunkiem, że wiedza i dociekliwość społeczna polegają na ślepym stosowaniu instrukcji. Z kolei zjechał do Lwowa dramaturg ukraiński Korniejczuk i (zakochawszy się, przy okazji w Wandzie Wasilewskiej, z którą miał się później ożenić) doprowadził do założenia „nowego" Związku oraz Klubu Literatów.
Literaci nie są na ogół ludźmi nawykłymi do darowania wspomnieniom. Nieraz już zatem, gdy wypadło o tym pomyśleć, wydawało mi się sprawą przeciw naturze w ogóle, a przeciw naturze literatów w szczególności, że żaden z nich dotąd tego klubu nie upamiętnił. Wina w tym trochę karygodnego precedensu. Już w 1941, krótko po wdarciu się armii hitlerowskiej do tego miasta, tzn. w dniach pogromów, masowych aresztowań i egzekucji, w „Gazecie Lwowskiej", czyli w gadzinówce, wydawanej przez niemieckiego okupanta, ukazał się felieton o rzeczonym klubie, przypisywany powszechnie Stanisławowi Wasylewskiemu. W tamtych warunkach miał on charakter donosu, tym brzydszego, że wymieniając po nazwisku i obdzielając złośliwymi komentarzami m.in. kolegów pozostałych na miejscu — w zasięgu gestapo — autor przedstawiał samego siebie w roli rycerza bez skazy i co za tym niby poszło — w roli męczennika. W rzeczywistości nie był ani jednym, ani drugim. Od owych dni sporo wody upłynęło pod wszystkimi mostami na świecie. Dlaczego nie poświęcił temu klubowi obszerniejszego wspomnienia żaden z jego byłych uczestników? Spośród tych bodaj, którzy żyją obecnie w Polsce, którzy tam drukują, redagują i nawet prym wodzą? Wtedy, pamiętam, aż ręce zacierali na samą myśl, że w przyszłości będzie można o tym napisać. Bywało, że ten i ów rezerwował dla siebie, na gorąco, jakiś nowy „kwiatek" czy pokrzywę. Dowcipne sprzeczki z tego tytułu kończyły się nieodmiennie stwierdzeniem, że wyborowych „kwiatków" i okazałych pokrzyw wystarczy dla każdego. Nawet z grubą nadwyżką. Jedną z przyczyn tego upartego milczenia, jest umowne tabu. Ponieważ od 1944 Lwów nie tylko znalazł się na nowo w granicach Związku Sowieckiego, lecz został również pasowany na miasto odwiecznie i najgruntowniej ukraińskie, nie trzeba nawet zwykłymi wspomnieniami — tego tabu naruszać! Niech się tamtą przeszłością zajmują, po swojemu, pisarze miejscowi. Działają również opory bardziej osobiste. Spośród polskich pisarzy najaktywniejsi byli, w rzeczonym klubie, zapaleni komuniści sprzed wojny. Niejednego z nich zapał ten, wprost z owego klubu, zaprowadził jednak do sowieckich więzień, na sowieckie zesłanie, i - w rezultacie - do gruntownego ostudzenia dawnej wiary. Ci nie odczuwają wewnętrznego entuzjazmu do przypominania się, nawet samym sobie, w ich ówczesnej roli. Inni znowuż odbyli ewolucję odwrotną: ze sceptyków i przeciwników komunizmu awansowali - po wojnie - na czołowych bardów panującego w Polsce systemu. Jeszcze inni, nie zarzucając pisania, poszli w ambasadory lub przywdziali ministerskie fraki. Ten oficjalny uniform diabelnie krępuje im pamięć, a jeszcze więcej — pióro. Tematu dotknął okolicznościowo jeden bodaj Adolf Rudnicki, w noweli o Wielkim Stefanie Koneckim: tytułem ramki dla rysunku tytułowej postaci utworu. W sumie nie więcej niż kilkadziesiąt wierszy o przeprowadzce literatów z dawnego Związku do „nowego". Przypomnijmy ten ustęp: Młody pisarz (narrator i rzecznik autora) opowiada, że znalazłszy się jako „bieżeniec" na lwowskim bruku - poszedł do („przedwojennego", bo na razie ten tylko istniał) Związku Literatów: „Wszedłszy do dwóch niedużych pokoików przy ulicy Ossolińskich, stwierdziłem, że nie ja pierwszy wpadłem na tę myśl. W skromnym oddziale lwowskim roiło się od pisarzy głośnych, mniej głośnych i nieznanych (...) Władza radziecka w pierwszym okresie nie miała nic przeciw temu, aby Stefan Konecki, dożywotni, jak sądzili wszyscy, prezes miejscowego oddziału - we własnym zakresie organizował pomoc dla kolegów. Z czasem jednak władze same zajęły się bliżej losem pisarzy. Komitetowi organizacyjnemu, w skróceniu zwanemu Komorgiem, przydzielono pałacyk hrabiego B. przy ulicy Kopernika. Hrabia na swych wysokich nogach jeszcze jakiś czas spacerował pomiędzy nami. Pewnego razu złapał Boya:
Pisarze przeszli do Komorgu; w pałacu zrobił się tłok, na ulicy Ossolińskich - pustka. Do Stefana Koneckiego nie przychodził już nikt. Nie przychodzili ludzie z lewicy, bo Komorg był ich placówką. Nie przychodzili również nie-lewicowcy, bo i oni woleli opalony, ładny pałacyk w tę tragiczną i bez węgla zimę. Wysiadywali tu całymi dniami i grając w szachy, a nie pisząc oczekiwali na rozwój wypadków (...) Z okien pałacu na Kopernika członkowie Komorgu codziennie około dziesiątej przed południem mogli widzieć przechodzącego samotnie Koneckiego (...) Nigdy nie spojrzał na nasz dom, który uczynił zbędnym jego związek i jego osobę. Stary prezes został zupełnie sam". Wszystkie te szczegóły odpowiadają rzeczywistym faktom. Hrabia Bielski, któremu zrazu pozostawiono do dyspozycji drugie piętro jego pałacyku, w istocie spacerował między literatami, ale w istocie tylko „jakiś czas". Pewnego dnia znikł, on i jego cała rodzina: aresztowano ich nocą i zesłano. Za model do postaci Koneckiego posłużył Rudnickiemu Ostap Ortwin. Wspomagany przez młodego sekretarza Związku, powieściopisarza Parnickiego, rzeczywiście rozwinął on imponującą akcję pomocy na rzecz pisarzy-uchodźców. Później w istocie został sam. Czyżby jednak dlatego, że nowy dom pisarzy „uczynił zbędnym jego związek i jego osobę?" Gdyby tylko zechciał, mógłby — sądzę — zająć w tym nowym klubie miejsce co najmniej reprezentacyjne. Byłby otoczony wszystkimi złudnymi honorami. Zważywszy iż był wieloletnim i powszechnie uznanym prezesem dawnego Związku i zważywszy autorytet jakim się cieszył we Lwowie, władze sowieckie przeszłyby do porządku nad jego poglądami, byle tylko dysponować jego nazwiskiem i byle tylko móc pokazywać go za prezydialnym stołem. Ale on, właśnie dlatego że dobrze zdawał sobie z tego sprawę, odmówił. W tym jego osamotnieniu i nawet w tych jego samotnych przechadzkach, była milcząca, lecz dobrze przez wszystkich zrozumiana demonstracja. Rudnicki nie był ani jedynym, ani najczęstszym gościem w jego dumnej samotni. Zachodzili tam również inni, bywałem i ja. Raz poszedłem do niego z Jankiem Kottem. Spędziliśmy dobrych kilka godzin na rozmowie. Z właściwą mu rzeczowością, Ortwin dopytywał się i rozważał techniczne innowacje wniesione do pracy literatów. Jego niewzruszona opozycja dotyczyła okupanta Polski, nie samego Klubu. Nade wszystko utkwił mi jednak w pamięci jego wygląd: Ortwin miał na sobie wyszarzały smoking, z bardzo szeroko podartymi łokciami. Ten dziwaczny przyodziewek tłumaczył się w gruncie całkiem prozaicznie. By oszczędzić resztę posiadanej garderoby, gospodarz wybrał go chyba jako najmniej w nowych warunkach przydatny i donaszał w domu zamiast bonżurki. Ponieważ przyszliśmy nie zapowiedzeni, przyjął nas tak jak był. Osobliwy jego strój ani nie wydał się wszakże groteskowy, ani nie kojarzył się z zabiedzeniem „upadłej wielkości". Wielki, ze srebrną grzywą i tubalnym głosem, Ortwin robił ciągle wrażenie człowieka, spełniającego czynnie i z całą świadomością przypadłą mu misję: to osamotnienie było jego dumną redutą. Jeszcze potem przyszła inwazja hitlerowska. Jako Żyd z pochodzenia, Ortwin narażony był oczywiście na wszystkie dyskryminacje. Nie widziałem go w tym okresie, ale wiem, że nie zastosował się do żadnego z odnośnych rozporządzeń: nie włożył opaski „żydowskiej" i nie poszedł do getta. Jednej rzeczy dotąd nie potrafię zrozumieć: jak się to stało, że w tym Lwowie, w którym miał on tyle uznania oraz tylu czcicieli, i to właśnie w kołach, które mogły sobie pozwolić by mu pomóc, nie znalazł się nikt, żeby go u siebie ukryć, lub żeby — pod fałszywym nazwiskiem — „zorganizować" go na prowincji? Jakiś żydowski milicjant (zbyt prymitywny i ignorant, by znał wcześniej jego nazwisko oraz zbyt głupi, by mógł to wymyślić) opowiadał mi o aresztowaniu Ortwina. Opuszczając swoje mieszkanie, Ortwin wskazał własne książki, potem brał do ręki i obrzucał wzrokiem każdą z osobna, jakby się z nimi żegnał. W drodze na gestapo, mówił spokojnie o książkach, nazywając je jedynymi dziećmi, które zostawia. Z gmachu policji już nie wyszedł. Zastrzelono go prawdopodobnie na miejscu. Zginął tak jak żył w tych ostatnich latach: samotny, z głową podniesioną. „Nas poezja uczyła bić się" Podobnego „Klubu Pisarzy" nie było, sądzę, ani wcześniej ani później, i to nigdzie na świecie. Na czym wszakże ta jego jedyność polegała? Nie na jego regulaminie i liturgii, ponieważ pierwszy i drugi stanowiły wierną kopię kliszy sowieckiej: każde duże miasto w Związku Sowieckim posiadało i posiada instytucję bliźniaczo do tamtej podobną. I nie na tzw. fizjognomii uczestników, którzy działali, pisali i ogłaszali już swoje utwory w Polsce przed wojną. Posępny melodramat owej Comedii dell Arte (gdzie sceny tragiczne rozgrywały się za kulisami, a najzabawniejsze repliki padały poufnie, na marginesie oficjalnej wersji) wynikł natomiast ze sklejenia na siłę tych dwóch różnych materii. Niefortunny rezultat robił wrażenie antycznych potworów, z ludzką głową osadzoną na tułowiu konia, lwa lub byka. Coś w rodzaju egipskich sfinksów, greckich centaurów lub babilońskich dziwadeł. Chodziło przy tym nie o kombinację już zabliźnioną i okrzepłą, lecz o melanż zaledwie w stadium próbowania się i przymusowej adaptacji. Mała główeczka chybotała się z przerażeniem na obcym jej kadłubie. Mimo chronicznych dreszczy, łypała jednak grzecznie oczyma, co — zamiast żądanego od niej czaru i uśmiechu — dawało w efekcie przykry i sztuczny grymas. Olbrzym, ze swej strony, również się niecierpliwił. Świadomy, że irytujących niedowiarków i przemądrzalców może się pozbyć jednym uderzeniem łapy, grał mimo to rolę protektora, ale pod hasłem: „ja śledzę, ja czekam, ja wymagam". Konwencjonalną dobroduszność i perswazje przerywało brutalne opadanie maczugi. Takim wstępnym „zaproszeniem do opamiętania się" było aresztowanie polskich pisarzy w styczniu 1940 r.
Czy, jako komunista, mógł Broniewski nie marzyć o zwycięskim pochodzie Armii Czerwonej? I to właśnie w boju przeciw Hitlerowi? Nie jego w tym wina, że w przededniu, a jeszcze okrutniej w samym ogniu wrześniowej kampanii, wszystko sromotnie się przemieszało i że Armia Czerwona ruszyła do Polski nie przeciw Hitlerowi, ale jako wspólniczka Wehrmachtu. Autor „Pieśni i troski” nie mógł ani przewidzieć, ani przeczuć, że wśród bitewnego szczęku, jemu — komuniście, żołnierzowi i poecie — wypadnie powitać tę Czerwoną Armię nie hymnem płomiennym, lecz gorzką butadą (którą cytuję tutaj z pamięci, gdyż ze zrozumiałych przyczyn nigdy nie ukazała się drukiem): I byłby nowy Grunwald,
Kości i dywizje były już jednak rzucone. Nową rzeczywistość określała już linia demarkacyjna, wytyczona w serdecznym porozumieniu, między hitlerowskimi Niemcami i Związkiem Sowieckim. Wschodnie ziemie Polski, zajęte przez „czołgi znad Wołgi" zmieniły się w Zachodnią Ukrainę, Lwów w jej stolicę. Znalazłszy się w tym „sowieckim" Lwowie, Broniewski miał wszystkie tytuły, by na nowym Parnasie zająć miejsce czołowe. Nikogo też nie dziwi to, że „Czerwony Sztandar", który zaczął drukować artykuły o polskich pisarzach — komunistach, jemu poświęcił najwięcej miejsca i pochwał. Obsypany drukowanymi honorami, Broniewski gryzł się i — gdy się dało — pił. Jego wiersz o „Żołnierzu polskim”, który ze spuszczoną głową, (...) idzie z niemieckiej niewoli — przez, ruiny, przez zgliszcza, nie tylko nie mógł ukazać się w druku, ale autor dostał jeszcze za niego ostry wygowor. W tych także tygodniach napisał Broniewski utwór, zaczynający się od słów: Syn podbitego narodu, syn niepodległej pieśni,
Z komunistycznego punktu widzenia, wiersz ten nie powinien był, logicznie biorąc, wywołać najmniejszych zastrzeżeń. Przeciwnie: wyrażał tragizm, ale też niewzruszenie komunistyczne wyznanie wiary autora: Chcę, żeby z gruzów Warszawy rósł żelbetonem socjalizm,
Był nawet ukłon w stronę Ukrainy i Białorusi, implikujący zabór wschodnich ziem polskich przez Czerwoną Armię jako ich wyzwolenie: Piękna i dumna Warszawo, chwała twoim ruinom!
Ubolewanie z powodu triumfu Hitlera okazało się jednak stanowiskiem reakcyjnym. Broniewskiemu nie tylko nie wydrukowano wiersza, ale ostrzeżono go po raz ostatni. Mimo zakazu, Broniewski przeczytał ten wiersz na publicznym zebraniu. Tym samym podpisał wyrok na siebie. Piszę o Broniewskim, ponieważ w jego utworach tragizm, o którym mowa, wyraził się w formie klasycznej. Dzisiaj wiersze te mają już za sobą historię wręcz fantastyczną. Cóż może wiedzieć o niej czytelnik w Polsce, zwłaszcza czytelnik młodszego pokolenia, znajdujący je w wydaniach nie tylko oficjalnych, ale uwieńczonych już nawet całą serią nagród państwowych i innych? Na tle opisywanych tutaj wypadków, Broniewski był w pewnym sensie symbolem. O ile bowiem podskakiewicze rzucili się na łeb na szyję do spadłych razem z sowieckimi tankami karier i zaszczytów, literaci-komunisci, odpowiedzialni za pisane słowo, przeżywali w duchu tragiczny Katzenjammer. Nie przeczuwali, że ten ich brak wewnętrznego entuzjazmu jest już gdzieś dokładnie notowany. Dnia 23 stycznia 1940 roku artysta malarz D. zaprosił szereg lewicowych pisarzy do restauracji i długo nalegał, by zaproszenie przyjęli. W restauracji, przy oddzielnym stoliku, znalazł się „przypadkiem" również jakiś wyższy oficer NKWD w towarzystwie miejscowej aktoreczki. W pewnym momencie rzucił on w kierunku polskich pisarzy uwagę prowokacyjnie obelżywą. Gdy Broniewski odpowiedział, typ, o którym mowa, podskoczył do stołu literatów, szarpnął za obrus, wywracając i zrzucając całą zastawę. Brzęk tłuczonego naczynia stanowił sygnał. Do sali, niby na dźwięk scenicznego gongu, wpadła garść NKWD-zistów. Nie by przeszkodzić (nie istniejącej jeszcze!) bójce, lecz żeby ją rozpętać! Z wprawą zawodowych gangsterów, rzucili się na literatów. Uderzony pięścią w szczękę, Aleksander Wat stracił przytomność. Kilku innych poczęło się bronić! Przed budynkiem czekały już policyjne auta. Między aresztowanymi znaleźli się Władysław Broniewski, Aleksander Wat, Tadeusz Peiper, Juliusz Balicki, Wojciech Skuza i Anatol Stern. Tej samej nocy aresztowano szereg pisarzy-niekomunistów w ich mieszkaniach: powieściopisarza i sekretarza „dawnego" Związku Literatów, Teodora Parnickiego; komediopisarza Wacława Grubińskiego (chyba za jego dawną sztukę o Leninie); tłumaczkę i b. sekretarkę „Robotnika", Halinę Pilichowską. Ta precyzyjna równoczesność aresztowań dowodziła, że również w wypadku Broniewskiego, Wata i towarzyszy nie mogło chodzić o żaden incydent. Spisy kandydatów aresztowań były najczywiściej przygotowane już z góry. Pisarzy zbliżonych do komunizmu aresztowano nie dlatego, że byli we wspomnianej wyżej restauracji, ale przeciwnie — zaproszono ich tam i wywołano „pijacką" awanturę tylko i wyłącznie w tym celu, by ich zaaresztować! Cały przebieg „awantury" wskazywał zresztą, że policja nie zadała sobie nawet trudu zainscenizowania choćby jako tako wiarygodnego „widowiska". Dlaczego nie aresztowano ich wobec tego zwykłym trybem, jak tylu innych, tzn. cicho, po domach? Zrazu szło chyba o uniknięcie wstrząsu, jakim aresztowanie to musiało się odbić, zwłaszcza na literatach. Skoro bowiem aresztuje się sympatyków komunizmu, na domiar ludzi co dopiero wychwalanych w oficjalnych gazetach i obsypanych honorami, cóż czeka innych? Z tego punktu widzenia, karczemny pozór miał na celu wmówić, że powodem aresztowania nie były takie lub inne przekonania ofiar, ale ich culiganizm. Tłumaczony w ten sposób wypadek byłby ponadto dowodem, że sprawiedliwość sowiecka nie liczy się z partyjną przeszłością winowajców: podczas gdy pisarze lewicy są karani, z całą surowością prawa, za ekscesy „cywilne", niekomuniści — byle tylko stateczni — mogą liczyć na wszystkie dobrodziejstwa ustroju. Piorunujące wrażenie, jakie wywołał ten wypadek, przekonało jednak szybko jego autorów, że uszyli go nazbyt grubą nicią. Po kilku dniach milczenia, w tym samym „Czerwonym Sztandarze", gdzie jeszcze tak niedawno wychwalano obecnych „zbrodniarzy", ukazał się o nich artykuł, podpisany nazwiskiem Kolskiego. Liczył on w druku nie więcej niż jaką setkę wierszy, może nawet mniej, stanowił za to pokazową lekcję cynizmu. Autor pamfletu nie myślał nawet z czymkolwiek polemizować albo cokolwiek tłumaczyć. Nie przeszkadzało mu, że każdy z aresztowanych miał za sobą znaną czytelnikowi i określoną przeszłość oraz utwory, a niejeden z nich także więzienia za komunizm. Któż by takie drobiazgi brał pod uwagę? Przedstawiał ich więc krótko, stylem policyjnego donosu: o Władysławie Broniewskim, że reakcjonista i piłsudczyk, który w warszawskich kawiarniach pijał z pułkownikami. O Aleksandrze Wacie, że „trockistowska" kanalia. O Tadeuszu Peiperze (twórcy poetyckiej awangardy), że rzecznik zdegenerowanej poezji dla burżujów. O chłopskim poecie Wojciechu Skuzie, że chuligan spod znaku Witosa i pijak. Tylko że pijak, o Juliuszu Balickim. Słowem — elaborat w typie znanej dzisiaj już bardzo powszechnie metody stalinowskiej, która każdej ofierze doczepiała z miejsca „straszliwą" przeszłość. Tyle jedynie, że tym razem — na intencję czytelników, którzy nie mieli jeszcze ani czasu, ani okazji poznać owej metody, a tym mniej — przyzwyczaić się do niej i traktować ją Jako proceder już uświęcany.
Jakoś nazajutrz po ukazaniu się w „Czerwonym Sztandarze" wspomnianego wyżej pamfletu, odwiedziło mnie po południu dwóch kolegów ze Związku Pisarzy: Bolesław Piach i Jerzy Putrament. Obydwaj zdeklarowani komuniści, lecz obaj osobiście ze mną zaprzyjaźnieni. Ponieważ obaj, chociaż każdy na inny sposób, zachowali w prywatnych stosunkach dużą lojalność, nigdy — w rozmowach z nimi — nie taiłem zanadto moich przekonań. Na domiar z Jerzym Putramentem widziałem się już, był kilka godzin przedtem, tzn. tego samego dnia, wczesnym ranem, i to również w związku z aferą świeżych aresztowań. Tłumaczył mi wtedy, mocno zdenerwowany, że „oni" zamierzają niewątpliwie zlikwidować całą polską sekcję i że dlatego trzeba nawiewać. Nie podzielałem tej diagnozy: — Wygląda raczej na to — powiedziałem mu — że w tej chwili biorą się ryczałtem tylko do komunistów i do bliskich komunizmowi. Wobec tego ty powinieneś może w istocie „nawiać", przynajmniej do czasu wyjaśnienia się sytuacji. Ja mogę chyba jeszcze zaczekać. Okazało się, że teraz, po południu, wymienieni dwaj koledzy mieli za zadanie „zainicjować" i zebrać podpisy pod deklaracją potępiającą ofiary aresztowania. Zdumiony, że zwracają się z tym także do mnie, zaczynam zrazu mówić o jaskrawym kłamstwie całego oskarżenia. Obaj reagują na to w sposób dosyć dla mnie (w tym pierwszym okresie!) nieoczekiwany. Żaden z nich nie usiłuje mnie przekonać o wiarygodności zarzutów i żaden nawet nie myśli udawać jakoby był inicjatorem lub współinicjatorem potępiającej deklaracji. Przeciwnie: obaj mają miny pogrzebowe. Putrament, który z rana mówił o „nawianiu", teraz, na moje tłumaczenia, odpowiada gestem irytacji, jak odpowiada się komuś, kto nie zdaje sobie sprawy gdzie, kiedy i dzięki czemu jeszcze żyje. Piach (do wojny — uczestnik warszawskiej grupy literackiej „Przedmieście" i człowiek nie pozbawiony poczucia humoru) mówi mi melancholijnie, z uśmiechem masochisty: — Taki jest już tutaj facon d'etre. Couleur locale. Po prostu: formalność bez znaczenia. Patrzę na niego i uświadamiam sobie jego sytuację: Chociaż żonaty już od kilku lat, tutaj dopiero, na uchodźstwie we Lwowie, uwierzył, że będzie mógł utrzymać rodzinę; żona jego jest w ciąży i czeka z dnia na dzień rozwiązania. Nie trzeba dużej przenikliwości, by odgadnąć, że między ranną moją rozmową z Putramentem i ich obecnym zadaniem, obydwaj zostali wezwani dokąd trzeba. Jeżeli zwrócili się o podpis również do mnie, czynią to nie przez żadną złośliwość, ale przeciwnie: z czystej życzliwości dla mnie. Sądząc miarami ich poinformowania, podpis taki jest w danym momencie jedyną deską ratunku. Po moim oświadczeniu, że nie ma mowy, bym podpisał rzeczoną deklarację, obaj mają miny przygnębione. Nie chodzi przy tym wcale o ten jeden podpis, i to tak mało znaczący: obejdą się łatwo bez niego. Smutek ich wywołany jest szczerym, przyjacielskim współczuciem dla mnie: Jakby widzieli mnie już pod konwojem. Widać opornych było jeszcze zbyt dużo. Na zwołanym doraźnie zebraniu, nie kto inny, ale Wanda Wasilewska wystąpiła przeciw i storpedowała do reszty wiernopoddańczą „inicjatywę". W swoim przemówieniu uczepiła się podobno (i chyba nie bez kozery!) motywu „pijaństwa": „Dałabym za nie — powiedziała — kilka kijów każdemu z nich. Lecz oskarżać ich z tego powodu o reakcyjność, o zdradę ... Nie przesadzajmy!". Gdy powtórzono mi jej wystąpienie, zaopatrzyłem je mimo woli tym samym: „Nie przesadzajmy!" Od czasu gdy została sowieckim dygnitarzem, Wasilewska może i rzeczywiście nie piła. Nie wiem. Ale że do wojny potrafiła nie wylewać za kołnierz, mogę uczciwie zaświadczyć. I o tym także, że miała mocną głowę. Jej interwencja była za to dowodem, że czasem przypomina sobie jeszcze dawną zadzierzystość. Takich chwilowych nawiedzeń cywilnej odwagi będzie miała więcej. Szkoda, że tylko w entreacte’ach. Niewiele dni po opisanym wypadku, Putrament powiedział mi:
Zawahał się na chwilę, jak gdyby szukał sposobu w jaki, nie zdradzając powierzonej mu tajemnicy, uświadomić mi powagę sytuacji. Widać, przyjaźń dla mnie i chęć zaoszczędzenia mi czarnego losu zwyciężyły:
Dialektyka, według której obywatel polski stawał się „niepożądanym cudzoziemcem" we Lwowie, a czułby się „u siebie" aż w Taszkiencie, była
— trzeba przyznać — osobliwa. Po tym co zaszło, nie wymagała jednak komentarzy. Moje milczenie przekonało go, że zrozumiałem: Dzięki „hartowi", jaki wykazał po aresztowaniu pisarzy, awansował — widać za kulisami - do roli „wtajemniczonego". Jako taki wiedział już nie o szczegółach, ale w każdym razie o głównych wytycznych odnośnie zmian projektowanych na tutejszym terenie. Równocześnie, i to z tego samego tytułu, posiadał jednak świadomość, że jemu one nie grożą. Późniejsza jego kariera miała zresztą potwierdzić ową wstępną nominację. W tej nagłej metamorfozie i w tym nagłym „przekroczeniu progu", nie było żadnego zaprzedania się, zdrady albo innego rodzaju kapitulacji. Psychologicznie rzecz biorąc, było to raczej — jak sądzę — przełamanie się w kierunku pijaństwa trzeźwości: zimna euforia zrozumienia wielkiej historii", gotowość poświęcenia — w jej imię — reszty „mieszczańskich przesądów" oraz gotowość uznania, in blanco, wszystkich ofiar jakich ona wymaga.
Aresztowani pisarze rozpoczęli wędrówkę po więzieniach: ze Lwowa do Kijowa, z Kijowa na Łubiankę w Moskwie; później zostali zesłani do okrutnych obozów w Azji. Na zesłaniu zmarł Wojciech Skuza i Juliusz Balicki. Inni odzyskali wolność po układzie Majski-Sikorski. Władysław Broniewski wyjechał, jako oficer, z armią gen. Andersa na Bliski Wschód. I znowu jemu właśnie dane było wyśpiewać, tym razem bojową Odyseję polskiego żołnierza. Po wojnie Broniewski wrócił do Polski. 3 Uwieńczony był tam już całym szeregiem literackich nagród. Jego wiersze ukazywały się w wielu wydaniach.
Słowo o Kolskim, autorze oszczerczego artykułu w „Czerwonym Sztandarze".
Nie znałem go osobiście i, podobnie jak większość kolegów, sądziłem go wyłącznie na podstawie owego pamfletu. Szereg lat po wojnie, wróciłem do tego tematu w przyjacielskiej rozmowie z jedną z ofiar opisanej afery, poetą, mającym za sobą lata sowieckich więzień i zesłania, obsypanym wtedy przez Kolskiego podłymi epitetami. Teraz, ku memu zdziwieniu, starał się on go raczej usprawiedliwić! Wynikało z jego słów, że Kolski był szczerym entuzjastą Broniewskiego, że bardzo cenił i że żywił gorącą przyjaźń dla Aleksandra Wata. Jeśli abstrahować od wspomnianego pamfletu, był podobno człowiekiem uczciwym.
A oto okoliczności, w jakich zginął: Po inwazji hitlerowskiej na Lwów, Kolski znalazł się w Rosji. Wstąpił do polskiej armii. Zrzucony — jako spadochroniarz — na teren Polski, wylądował (wskutek tragicznej pomyłki pilota w rozeznaniu?) wprost na terenie hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Majdanku. Pisarze - posłowie do Najwyższej Rady ZSRR Krótko przed opisanym aresztowaniem pisarzy odbyły się, na świeżo okupowanych terenach, tzw. wybory do Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Ukrainy. Ogłoszono je z wielkim hukiem, ale także i tę zapowiedź ludność przyjęła z mieszaniną niechęci, odrętwienia i fatalizmu. Nikt nie miał ani przez chwilę złudzenia, żeby stanowisko wyborców mogło zaważyć na rezultatach „wolnych nieskrępowanych wyborów". Jedni przewidywali ucho igielne w formie kolegiów, które nie dopuszczą żadnego kandydata z „podejrzaną" przeszłością. Inni wyobrażali sobie kilka list narodowościowych lub zawodowych, lecz złożonych nieodmiennie z prawomyślnych komunistów. Praktyka okazała się bez porównania prostsza. Lista była tylko jedna, za to nazywała się „Blokiem", mianowicie „Blokiem bolszewików z bezpartyjnymi", a nawet ściślej i wyraźniej, bo „Blokiem bolszewików i bezpartyjnych... komunistów". Nie mogąc dopatrzyć się różnicy między bolszewikami i komunistami „bezpartyjnymi", niektórzy wzięli zrazu ów tytuł za wynik sabotażu, czyli za znakomity kawał, na jaki zdobył się prawdopodobnie jakiś drukarz. W rezultacie spodziewano się, że lada chwila wybiegnie na miasto specjalna ekipa z misją zrywania, darcia lub zaklejania złośliwych afiszów... Dynamika propagandy za tą jedyną listą przeszła wszystkie oczekiwania. Afisze, ulotki i artykuły, zebrania w szkołach, fabrykach, biurach i we wszystkich innych zakładach, mityngi dzielnicowe i orkiestry, mobilizacja „mężów zaufania" i dozorców, nawet chwilowy napływ towarów we wszystkich państwowych sklepach. Ludzie „historycznie spóźnieni" (a taki był ogól miejscowego społeczeństwa!) najpierw znowu przestali rozumieć cokolwiek, potem tę próżnię w rozumieniu zapełniali dowcipami: „Kiedy się słucha mowy takiego jednego z drugim kandydata, człowiek może pomyśleć, że on naprawdę boi się jeszcze rezultatu!" Albo: „Po co oni tak agitują, skoro przecież wszystko z góry wiadomo?". Odpowiedź na to dał mi wreszcie, jak zwykle, mój dozorca: „To nie jest żadna komedia, powiedział mi w tajemnicy. To są obrzędy. W procesji na Boże Ciało także z góry wiadomo, jak się ona odbędzie i zakończy, ale procesja jest procesją, nabożeństwo nabożeństwem". Tytułem propagandy przeciw dawnemu, a na chwałę nowego ustroju, pisma zamieściły artykuły o fałszowaniu wyborów przed wojną, w Polsce sanacyjnej. Opis ten był dość prawdziwy. Mój znajomy, b. członek PPS, robotnik, którego „sanacyjne" wybory kosztowały kiedyś kilka miesięcy więzienia, zadawał mi jednak retoryczne pytanie: „Jakim prawem oni mogą się na to złościć?". I konkludował, że „człowiek, mówię wam, żyje tu w istnym domu wariatów". Wśród ludzi desygnowanych na przyszłych „ustawodawców", figurowała pewna ilość pisarzy, w tym dwóch polskich: Wanda Wasilewska i Adam Polewka. Obydwoje wygłosili z tej okazji całą furę przemówień. Na tle hucznej nudy i ospałego „entuzjazmu", które cechowały tłumne (z musu) zebrania przedwyborcze, na tle męczeńsko nieodmiennego żargonu ujednoliconych oratorów, byli oni chyba jedynymi z bardzo niewielu mówców, umiejących nawiązać niejaki kontakt z ponuro zrezygnowaną masą ich „wyborców". Jakby nie było, znali psychikę tych słuchaczy, posiadali wiecowe doświadczenie, a przede wszystkim ludzki, zwykły i zrozumiały słownik. Natrętne i powszechnie znienawidzone slogany o „pańskiej Polsce" usiłowali wskutek tego zastąpić przykładami czerpanymi z żywego życia. Czy bardzo oświecili tym swoich słuchaczy? Oto przykład, który Wasilewska opowiadała na gorąco, z rezygnacją:
po przemówieniu, które wygłosiła na wielkim zgromadzeniu dla kobiet, słuchaczki otoczyły ją zwartym kołem. Jedna z nich ściska ze wzruszeniem dłoń Wasilewskiej i mówi:
Dużo boleśniejszą drogę odbył Adam Polewka. Dla nikogo z nas, jego bliskich przyjaciół, nie było tajemnicą, że wrześniową tragedię Polski przeżywa on bardzo głęboko. Mimo konsekwentnie lewicowej przeszłości, nie rwał się obecnie ani do posad, ani do zaszczytów. W jaki zatem sposób znalazł się raptem na liście kandydatów aż do Najwyższej Rady ZSRR? Pewnego dnia, i to bez mała o świcie, zjawiło się w jego mieszkaniu dwóch czy trzech umundurowanych „sowietów". Adam był przekonany, że są z policji i że przyszli go aresztować. Goście rozłożyli papiery i zaczęli rygorystyczne przesłuchanie. Cytowali mu po kolei jego imię, nazwisko, stan cywilny. Po każdym pytaniu (a raczej twierdzeniu) żądali groźnie odpowiedzi. Ponieważ dane były ścisłe, odpowiedzi podsądnego redukowały się nieodmiennie do krótkich i przerażonych potwierdzeń:
Ubrany znienacka w tę godność, Adam nie zmienił ani stylu życia, ani nastroju. Unikał odświętności, przesuwał się dalej jak cień: zamyślony, zaniedbany, ponury. Nie bywałem na jego zebraniach „przedwyborczych", ale pamiętam jego przemówienie w Klubie Pisarzy. Po okólnym wstępie, w którym uczynił zadość wymogom panującego ustroju oraz „marksizmu--leninizmu-stalinizmu", przeszedł do dramatu, jaki wstrząsa, jaki winien, jaki musi wstrząsać każdym pisarzem polskim. Logicznie biorąc, wszystko co mówił mieściło się w ramach sowieckiej prawomyślności. Było za to najoczywiściej sprzeczne z panującą tutaj praktyką i z panującym tutaj stylem. Polewka, jakim go znałem, sam może wierzył, że jest w zgodzie ze wszystkimi zasadami ustroju i że w ramach najgruntowniej marksistowsko-leninowsko-stalinowskiego, więc według niego najgruntowniej dopuszczalnego pojmowania dziejów, zwraca tylko uwagę tym, którzy - upici łatwością - coś zapomnieli. Co do mnie, może zresztą tylko dlatego, że się nigdy w „leninizmie-stalinizmie" nie nurzałem, inaczej mówiąc - dzięki rodzajowi mego umysłowego ograniczenia, nic miałem wątpliwości, że ktoś to jego przemówienie już dokładnie zapisał, że doniósł o nim „gdzie należy" i że wcześniej lub później Polewce przyjdzie za nie odpokutować, i szczęśliwie nie doszło do tego- Adam pojechał do Moskwy na kilkudniową sesję Najwyższej Rady, która bardzo jednomyślnie i jednogłośnie - jak wszystko — „uchwaliła przyłączenie zachodniej Ukrainy do macierzy". Krótko po jego powrocie do Lwowa, nastąpiły tutaj opisane już aresztowania polskich literatów. Polewki, deputata do Najwyższej Rady, nie dotknęły, ale on na swoją kolej wolał nie czekać, Z „Zachodniej Ukrainy przyłączonej do macierzy" postanowił się ulotnić. Przekradł się przez nową granicę i uciekł pod okupację niemiecką, do rodzinnego Krakowa, do przebywającej tam żony z dziećmi. W Krakowie zgłosił się do jednego z naszych wspólnych przyjaciół, działacza PPS, czynnego w konspiracji. W dramatycznej rozmowie powierzył mu rezultaty swoich doświadczeń. Na żądanie wspomnianego przyjaciela, spisał nawet odpowiedni protokół, dodając w nim, z własnej i nieprzymuszonej woli, że w wolnej Polsce sam zażąda sądu, przed którym zechce odpowiadać za swoją lwowską działalność. Protokół zdeponowano w podziemnych archiwach PPS. Dalsze lata hitlerowskiej okupacji przeżył, zakamuflowany, na wsi. Po wojnie „demokracja ludowa" przeszła dyskretnie do porządku nad jego lwowskim epizodem. Nasz wspólny przyjaciel, przed którym składał wzmiankowaną wyżej deklarację, przeszedł tymczasem przez hitlerowskie więzienia i Oświęcim. Wróciwszy z deportacji, wybrał drogę współpracy z nowym systemem, awansował w nim na bardzo wysoko postawionego dygnitarza. Nie uważał za potrzebne, by taki protokół ujawnić. Polewka został znowu posłem, tym razem z Krakowa, do sejmu w Warszawie, ale również tym razem z ramienia partii komunistycznej (PPR). Obłuda? Dwulicowość? Nie sądzę. Podobnie jak u wielu innych, monumentalne zbrodnie okupacji hitlerowskiej zdawały się i u niego redukować zasadniczy problem do wyboru między dwoma systemami: komunistycznym i faszystowskim. Zgodnie z poglądami, które zawsze wyznawał, wybrał komunistyczny. Dokonane przestępstwa kładł na karb pomyłek, nadużyć i czasowych deformacji. Z tego punktu widzenia, system „demokracji ludowej" zdawał się, w tych miodowych miesiącach, wróżyć ewolucję. W roku 1958 doszła nas z kraju wiadomość o jego śmierci. Sekcje pracy i wielkie Igrzyska Pierwszym przewodniczącym Związku Pisarzy, o którym mowa, był przysłany z Kijowa ukraiński poeta i orderonosiec , z szlachetnie szpakowatą fryzurą, Petro Pancz. Gesty miał powolne i dystyngowane, obliczone na arystokratyzm: celebrujące. Ważyk żartował, że — zwracając się do niego — z trudem tylko powstrzymuje się od zwrotu: Wasze błagorodie. Za to w gabinecie Pancza aż mieniło się od wszelkiego rodzaju złoceń. Prawdopodobnie uważał je za szczyt dobrego smaku. Później zluzował Pancza, przysłany z Kijowa, ukraiński prozaik i „orderonosiec" Desniak. Wielki i barczysty, także on, chociaż na inny sposób, starał się być powolny w ruchach, ostrożny i uroczysty w tym co mówił. Ponieważ i on przede wszystkim celebrował. Jakie było jednak istotne zadanie tych prezesów? Czy instrukcje otrzymywali oni tylko z kijowskiego Związku Literatów, czy też od władz zgoła innych?
Jeden z kolegów machnął raz i puścił w obieg następującą fraszkę:
Desniak bardzo długo i bardzo ciężko zastanawiał się, czy winien udać, że przyjmuje tę fraszkę jako żart, czy obrazić się i zarządzić sankcje. O humorze mówiło się bowiem często, lecz poczucie humoru było rzadkie. Może dlatego, że nie szło ono w parze z pozą ustawicznego celebrowania. Moda była na drewniany patetyzm. Związek, i to było prawdziwą nowością, skupiał pisarzy trzech języków: polskich, ukraińskich i żydowskich. Dziejowy moment oraz związane z nim gorycze i zawiści, złowieszcze pomruki narodowościowej polityki władz oraz zakulisowe manewry, to wszystko podtrzymywało i karmiło wzajemną nieufność. Sam fakt skupienia pod jednym dachem mógłby jednak w istocie działać pobudzająco — i w sumie — każdą z tych trzech literatur tylko wzbogacić! Inną nowością była organizacja tłumaczeń. To prawda, że także w tym wypadku działały zamówienia nie tyle społeczne co oficjalne. „Ani się nie spostrzeżesz, ani się nie poznasz, a już jesteś przetłumaczony" powiedziała mi raz żartem Ginczanka, robiąc aluzję do gradu przekładów, robionych z okazji obchodzonego uroczyście siedemdziesięciolecia Paryskiej Komuny. Co nie przeszkadza, że bezpośrednie kontakty autorów z tłumaczami były zjawiskiem pozytywnym. To samo można powiedzieć o posiedzeniach pracy, ujętych w trzy grupy, mianowicie prozaików, poetów i tłumaczy. Autorzy odczytywali swoje utwory „na pniu", po czym następowała dyskusja. Saperzy i pacykarze „socjalistycznego realizmu" potrafili i tutaj obrócić analizę w banalizę. Kilka zabawnych przykładów takiego wymądrzania się znajdzie się w dalszym rozdziale. Było jednak również dużo uwag rzeczowych, celnych i mogących służyć autorom, zwłaszcza z dziedziny métier, więc stylu, konstrukcji, zazębień, obrazów itd. Toteż sądzę, że podobne ułatwienie w konsultowaniu kolegów przed oddaniem utworu do druku, może posiadać dużą wagę. Iluż pisarzy szuka takiej porady instynktownie, z własnej inicjatywy? W praktyce skazani bywają na przed-czytelników przypadkowych albo na widzimisię redaktora, wydawcy lub jego re-writer'ów.
Wielkimi igrzyskami bywało jednak przyjmowanie członków do Związku Zawodowego, czyli do tak zwanej w skrócie — z ukraińska — Prof-spiłki. Familiarnie nazywano te wieczory „sekcją kajakową", jako że ludzie się tam... kajali. Procedura była przy tym identyczna z tą, jaka obowiązywała we wszystkich sowieckich syndykatach: kandydat składał wcześniej na piśmie swój życiorys, inaczej mówiąc ową sławetną „awtobiografię". Przewodniczący zebrania odczytywał ją wszystkim zgromadzonym, po czym każdy z obecnych, i to nie tylko członek organizacji, ale również każdy obecny na zebraniu, miał prawo stawiać kandydatowi pytania i zarzuty. Wynikały z tego dramatyczne i burzliwe widowiska, w których słuchaczom i interpelantom chodziło często o igraszkę, a kandydatowi o życie. „Partyjnicy" wyliczali ich staż i zasługi w komunistycznej konspiracji przed wojną. Często, zamiast uznania, prowokowali tym zawzięte ataki. Ogromna większość uczestników przyjmowała w takich wypadkach pozycję biernych widzów.
Ile przy tym zazębień i pomieszań! Niedawno jeszcze pełen poświęcenia konspirator, mający za sobą wyroki i więzienia, ale kiepski literat, nie umiał często pogodzić się z myślą, że dobry pisarz, ale kiepski aktywista cieszy się tutaj większą popularnością niż on, tak zasłużony (w tajemnicy). Przeniesienie rozrachunku na teren pracy partyjnej dawało mu bodaj chwilowe wyrównanie.
Zmusiła go, żeby to, co jej wtedy powiedział, teraz sobie publicznie przypomniał i potępił. Nas ciekawiło pytanie: gdzie i w jakich okolicznościach on jej to powiedział? W czasie małżeńskiej kolacji? A może w łóżku? Kochającej żonie nie chodziło zresztą o pogrążenie małżonka. Pragnęła tylko, jak twierdziła, „pomóc mu, by uświadomił sobie i przezwyciężył błąd". Czy nie mogła w tym kierunku pomóc mu jednak w domu? Dla niekomunistów (jeżeli przed wojną nie byli politycznymi działaczami), matadorzy związkowi miewali dużo więcej wyrozumienia. I tutaj nie brakło groźnych niespodzianek, lecz rozpętywali je głównie podrzędni zawistnicy. Między wielu innymi, ich zaczajonego żądła doznał na sobie Henryk Zbierzchowski, autor zawrotnej liczby wierszy o łatwiutkim liryzmie, publikowanych od kilku dziesiątków lat nie tylko w tomikach, ale również i głównie w licznych gazetach, jako typowe jętki-jednodniówki na „Dzień dobry". Jeden z kolegów mówił mi raz z rozrzewnieniem, że -ilekroć z nim rozmawia - myśli nie o treści tych jego wierszy (które były przecież na to, by je od razu po przeczytaniu zapomnieć!), ale o sobie samym, bo, będąc jeszcze dzieckiem, widywał już ciągle nazwisko Zbierzchowskiego w dziennikach. Gdy przewodniczący skończył odczytywanie autobiografii kandydata, publiczność była przekonana, że „numer" przejdzie bez żadnego oporu i dyskusji. Lecz oto prosi o głos nie pamiętam już który zawistnik. „Z dowodami rzeczowymi w ręku" odczytuje wiersz Zbierzchowskiego przeciw bolszewikom, z lat dwudziestych. Potem wiersz na chwałę jakichś polskich państwowych osobistości, z okazji - zdaje się ich imienin. „Jakże więc było z tą jego apolitycznością?" Ponieważ audytorium składa się z literatów, wszyscy rozumieją, że w powodzi innych jętek jednodniówek tego samego autora, o treści najwyłączniej osobistej, inkryminowane wierszyki (których nikt już zresztą nie pamiętał) mogą świadczyć raczej o wszystkim innym niż o politycznych zainteresowaniach kandydata. Cóż dopiero, jeśli zważyć ich datę: lata dwudzieste, czyli tuż po wojnie polsko-bolszewickiej. Nawet członkowie prezydium są więc zniecierpliwieni wystąpieniem gorliwca. Ale „dowody są, czy ich nie ma?". Na domiar, akurat wyznawcy dialektyki historycznej mają w takich wypadkach najmniej odwagi plasować tekst w historycznej chwili i warunkach. „Zasady gry" miały logikę dość osobliwą. Wielkodusznie przechodzono do porządku nad „dawnymi" przekonaniami kandydata, ale czepiano się z zajadłością każdej jego dawnej wzmianki przeciw czemukolwiek co sowieckie. W rezultacie nikomu nie wypominano ani sympatii faszystowskich, ani nawet drukowanych ukłonów na cześć hitleryzmu, za to byle jaki dawny artykuł przeciw procesom moskiewskim był dowodem reakcyjnego przestępstwa. Skoro jednak odnośny autor komunistą nigdy nie był i wyraźnie to podkreśla, to jakże inaczej miał o tych procesach napisać? „Grę" komplikowały również tendencje, o których się głośno nie mówiło: były antykomunista, zwłaszcza o znanym nazwisku, rewoltował gorliwców, lecz jego nazwisko było bardziej niż innych pożądane do dekorowania przyszłych deklaracji, adresów pochwalnych czy potępień. W sumie wszystko zależało od chwilowego ostrowidztwa lub od świadomego niedowidztwa członków komitetu i od interwencji zawistników. Poecie żydowskiemu B. Sznaperowi, któryś z członków żydowskiej grupy zarzucił, że jego liryki są pesymistyczne. Nie znając języka żydowskiego, ani komitet (z wyjątkiem zasiadającego w nim przedstawiciela sekcji żydowskiej), ani audytorium (z wyjątkiem garstki pisarzy żydowskich) nigdy inkryminowanych wierszy nie czytali. Mimo to zarzut pesymizmu bardzo poruszył ważną szyszkę, Ukraińca. Zwłaszcza gdy ustalił, że Sznaper był synem biednego krawca, czyli że „socjalne pochodzenie" miał nienaganne: „Skąd więc u syna proletariusza bierze się pesymizm?", Sznaper nie umiał się jasno usprawiedliwić. Powtarzał tylko, że jest jakoś taki smutny. Na pytania — dlaczego, bąkał zdezorientowany, że z natury, że z usposobienia. Tak w kółko. I w istocie: zawsze markotny, teraz, po tym wieczorze, Sznaper sposępniał jeszcze gwałtowniej. Za to Zuzanna Ginczanka, robiąc w rozmowach aluzję do owej „dyskusji", przybierała dowcipną minę i pytała: - Czego oni właściwie chcieli od tego smutnego Żyda? Zawistnicy grozili zwłaszcza Lwowianom, czyli — miejscowym. Grały teraz od lat narastające urazy, a miano tu do dyspozycji wszystko, co kto kiedyś wydrukował.
Józef Nacht, wtedy jeden z najmłodszych w Związku, miał za sobą dwa tomiki lirycznych poezji, ale do wojny pisywał również w jakimś miejscowym tygodniczku, kroniki i wiersze satyryczne. W Klubie Pisarzy lubiano go za jego zabawne fraszki o kolegach, za to, że grał w piłkę i za to, że robił głupstwa. Uprzedzony, iż osobiści jego wrogowie planują na niego „atak z dowodami w ręku", Nacht postanowił, zdaje się, odegrać mały skecz. Zawsze programowo niepoważny, tym razem (gdy jako kandydat podniósł się z miejsca) przybrał minę najgruntowniej ponurą i głosem tak grobowym jak tylko potrafił, oświadczył:
Wspominam tutaj Hawryluka z dużą sympatią. Ten miejscowy komunista ukraiński i były więzień obozu w Berezie Kartuskiej, miał chyba więcej niż inni psychicznych przyczyn do kompleksu „odegrania się". Ale właśnie u niego nie zauważyłem tej brzydkiej skłonności. Przyjazny, z chłopską, przyjemnie pucułowatą i przyjemnie uśmiechniętą twarzą, zachował prostotę i naturalność, a razem z nimi inteligentne rozeznanie. Nie wyglądało na to, by woda sodowa uderzyła mu do głowy. Pewnego wieczoru przewodniczył zebraniu, na którym miano dyskutować przyjęcie do związku — Boya Żeleńskiego. Hawryluk trzymał w ręku życiorys autora Brązowników z bibliografią dziesiątków jego utworów oraz setek tomów jego tłumaczeń z literatury francuskiej. W momencie gdy prosił „kandydata" o powstanie, sam podniósł się z miejsca i powiedział:
„Socrealizm" i utwory „Pisarze są inżynierami dusz!". Ponieważ odkrycia tego, z właściwą mu genialnością dokonał i z właściwą mu wspaniałomyślnością obwieścił „sam towarzysz Stalin", slogan powyższy recytowano przy każdej okazji i we wszystkich kontekstach, na prawo, na lewo i na oślep. Znajomy wesołek witał mnie jakiś czas formułką: „Moje uszanowanie panu inżynierowi". Potem dodawał: „Szkoda tylko, że teraz, gdy tak dobra w tym dusznym budownictwie koniunktura, pan upodobał sobie akurat bezrobocie". By ułatwić pisarzom poznawanie życia, ludzi, produkcyjnych procesów i bieżących przemian, Związek organizował zbiorowe eskapady literatów do fabryk i do kołchozów, do koszar Czerwonej Armii oraz do wielu innych instytucji. Z jeszcze większą sprawnością organizowano dostęp utworów do czytelnika. Pisarze nie tylko drukowali swoje produkty, ale wygłaszali je także przed załogami robotników po fabrykach, przed chłopami w kołchozach czy przed żołnierzami w ich świetlicach. Ponieważ każde przedsiębiorstwo i każdy zespól pracy posiadały swój komitet dla działalności kulturalnej i swój fundusz na cele oświatowe, wystąpienia te były z reguły i uczciwie płacone. Kontaktowi z literackim konsumentem miały wreszcie służyć spotkania z różnymi kategoriami faktycznych i potencjalnych czytelników. Związek raz zapraszał ich do siebie, kiedy indziej wysyłał swoich członków na przyjęcia urządzane w tym celu przez grupy pracownicze. Inicjatywy powyższe, a zwłaszcza szeroki ich zasięg, zasługiwałyby nie tylko na uznanie, ale nawet na szczery entuzjazm, gdyby — wskutek wykrzywienia u podstaw — nie musiały one mijać się ze swoim celem. Rozpoznania w „terenie" sumowały się do objaśnień dawanych z urzędu przez miejscowego „przedstawiciela", ten recytował przygotowaną lekcję. Ponieważ tę samą lekcję znali już na pamięć wszyscy uczestnicy zespołu, wynik ankiety pokrywał się, aż do ostatniego frazesu, z komunikatem oficjalnym. Można go było co najwyżej „ubarwić" opisem miejsca pracy oraz jego załogi, wyreżyserowanych z tej okazji „na odświętnie". Do podobnego „oddawania piłki" sprowadzały się również „wymiany poglądów" na temat samych utworów. Co zaś dotyczy ich oddziaływania? Poeta Adam Ważyk, wówczas bojowy komunista, już w pierwszych tygodniach napisał ładny wiersz „Do robotnicy”, ogłosił go w miejscowej gazecie i recytował osobiście w wielu fabrykach. Utwór pisany w formie apostrofy, zbudowany był na motywie kontrastu między „faszystowską" przeszłością a bieżącym szczęściem. Tłumacząc na prozę: jeszcze wczoraj, robotnico, byłaś wyzyskiwaną niewolnicą fabrykanta, a oto dziś jesteś współwłaścicielką fabryki. Jeszcze wczoraj drżałaś bez przerwy przed faszystowską policją, a oto dziś jesteś wolna, żyjesz w szczęściu i bezpieczeństwie. Wiersz, powtarzam, był dobrze napisany. Jakże jednak miała na niego reagować robotnica, do której się zwracał? Robotnica właśnie teraz przykuta niewolniczo — jak nigdy przedtem — do swojej maszyny; robotnica zmuszona do nieludzkiego wysiłku, za płacę dosłownie głodową; robotnica, która (jak wszyscy) drżała przed najazdem teraźniejszej policji; robotnica, która — choćby zresztą tylko wskutek tego właśnie kontrastu — myślała z przesadą o „faszystowskim wczoraj" niby o utraconym raju? Za każdym razem wiersz nagradzany był hucznymi oklaskami, ale tylko dlatego, że - w tym nowym ustroju - „wolna" robotnica lękała się nie oklaskiwać. Warunkowana bieżącymi wypadkami, ta doraźna „akustyka" płatała również grubsze niespodzianki. W okresie uroczystości mickiewiczowskich, żadna z rocznicowych imprez nie obeszła się bez deklamacji wiersza „Do przyjaciół Moskali”. Jakże mogło być zresztą inaczej? Występując przeciw tyranom i caratowi, Mickiewicz deklaruje w nim swoją przyjaźń dla Rosjan w ogóle i braterską solidarność z rosyjskimi rewolucjonistami w szczególności. Ponieważ carat od dwudziestu lat z górą leżał już w gruzach, a rosyjscy rewolucjoniści byli u władzy, rzeczony utwór został pasowany na rodzaj hymnu ku czci polsko-sowieckiej przyjaźni. Oklaski, którymi go zawsze nagradzano i nawet przerywano, były tym razem bardziej niż zwykle burzliwe i żywiołowe. Każde ze zdań poety brzmiało w istocie niby bezpośrednia apostrofa do dnia bieżącego. Czy jednak w kierunku przez rzeczników nowego ładu pożądanym? ... Ja, ilekroć marzę,
... Ta ręka, którą do mnie Bestużew wyciągnął,
Innych może dotknęła sroższa niebios kara;
- Mojej gorycz mowy, (...)
Aż do akordu końcowego: Kto z was podniesie skargę, dla mnie jego skarga
I awansujcie tu, po wszystkim, Mickiewicza do godności politruka!
Wymowne były perypetie wniosku, z jakim — w pierwszych miesiącach nowego regime'u — wystąpili co bardziej przedsiębiorczy poeci — partyjniacy. Za czasów „pańskiej Polszy" każdy z nich ogłosił był jeden czy nawet kilka zbiorków swoich wierszy, inspirowanych i nasyconych komunizmem programowym. Wydawało się im zatem rzeczą nie tylko słuszną ale samo przez się zrozumiałą, że teraz, gdy ustrój, o który walczyli, chociaż bez żadnego związku z tą ich walką, ale przecież nagle zatriumfował, rzeczone tomiki winny ukazać się na nowo, z należną im pompą, zarówno ku chwale zwycięskiego ustroju, jak ku chwale minionych w jego imieniu bojów. „Nac-Men-Derż-Wydaw" (tj. Państwowe Wydawnictwo Mniejszości Narodowych) zaaprobowało zrazu ten projekt in blanco. Po bliższej lekturze odnośnych tekstów rzecz przyjęła jednak obrót nieprzewidziany. O co poszło? Zważywszy, że ruch komunistyczny działał w Polsce w podziemiu, najczęstszym tematem owych poezji bywały przeżycia więzienne, nawoływanie do walki z przemocą, tyrady namiętne przeciw cenzurze, przeciw szpiclom i przeciw policji. Lecz oto, w nowych warunkach, wszystkie te wiersze nie tylko zachowały, ale nawet jeszcze podwoiły aktualność. W rezultacie były także i teraz zdecydowanie „antypaństwowe" i w dodatku „antyrewolucyjne". By ratować projekt, jeden z zainteresowanych poetów tłumaczył, że przecież pod każdym z tych utworów można umieścić datę jego powstania i nawet datę jego pierwodruku. Dopiski takie winny — jego zdaniem — uprzedzić i przekonać czytelnika, że chodziło jedynie i wyłącznie o więzienia i przemoc, o szpicli i o policję... faszystowską. Przedstawiciel wydawnictwa mimo to odmówił, kwitując propozycję autora pobłażliwie wymownym uśmieszkiem. Nie ufając perswazji dat, wolał się liczyć ze szkodliwą wymową samych utworów. Większość polskich uczestników Związku zrazu w ogóle unikała pisania. Później ten i ów wynajdywał sposób przedłużenia sobie choćby biernego kredytu i niejakich źródeł dochodu za pomocą prac „neutralnych": jakieś tłumaczenia, jakaś radiowa audycja z okazji sto pięćdziesiątej, setnej, siedemdziesiątej piątej, pięćdziesiątej czy dwudziestej piątej rocznicy zmarłego już nazwiska. Inni szukali natchnienia w tematach co prawda historycznych, lecz znajdujących się na linii panujących tendencji. Celował w tym Stanisław Wasylewski, wynajdując i kreśląc, z właściwym mu talentem, sylwety rewolucyjnych a zapomnianych pisarzy czy działaczy polskich sprzed wieku. On także skomponował bardzo udane widowisko z okazji uroczystości mickiewiczowskich. Boy-Żeleński przedrukowywał swoje studia i wygłaszał odczyty o społecznych aspektach twórczości Balzaka. Bezpośrednio po wojnie wypisano w Polsce szereg artykułów o jego „zbliżeniu" się do komunizmu. Nic bardziej wątpliwego. Uczestnicząc w tym bieżącym życiu literackim. Boy starał się unikać wypowiedzi politycznych. Jeśli mimo to, z tej czy innej okazji, wystąpił również na nieliterackiej imprezie, trzeba pamiętać, że (choćby wskutek popularności jego nazwiska i tych — trochę przymusowych — honorów) właśnie jemu było trudniej niż innym się od tego uchylić. Niektórzy upatrywali jego skłonność do aktywnej współpracy w fakcie, że zgodził się zostać na miejscowym uniwersytecie profesorem literatury francuskiej, mimo że przed wojną odmówił przyjęcia analogicznej nominacji, ofiarowanej mu przez uniwersytet w Poznaniu. W rzeczywistości. „dialektyka" tej sprawy była wręcz odwrotna. Przed wojną odmówił katedry, by móc najaktywniej kontynuować swoją działalność literacką; tutaj przyjął katedrę, by móc swoją literacką działalność zredukować. W jego - by tak rzec — czynnym outsiderstwie wyrażał się co najwyżej głęboki sceptycyzm, za wzorem Montaigne'a, który zawsze był jego mistrzem. To prawda, że nawet w prywatnych rozmowach trudno było skłonić Boya do wyrażenia własnej opinii o bieżących wypadkach. Pamiętam jednak jak niby wymijająco powiedział mi raz z bardzo melancholijnym uśmiechem;"* „Lękam się, że w tych nowych ustrojach wymrą mi czytelnicy Prousta".
Mała stosunkowo, lecz aktywna grupa rzuciła się od razu na wielkie wody. Składali się na nią głównie przekonani komuniści, pośród których; jedni w istocie zachowali swoją wiarę, inni - mimo wstrząsu doznanego przy konfrontacji wiary z rzeczywistością — woleli nie wyciągać z tego wniosków. Dynamizm ich wyładowywał się, w dużej mierze, w gatunkach doraźnych: wierszach, nowelach, artykułach, słuchowiskach. Równocześnie, jedni z głośnym trzaskiem, inni po cichu, w tajemnicy, zależnie od temperamentu i indywidualnej kalkulacji efektu, przygotowywali grubsze pozycje, w których obiecywali sobie dać „swoją miarę". Prócz pasji autorskiej urzekała (zwłaszcza w tym wstępnym okresie wyczekiwania na „poważne dzieło") perspektywa dużych nakładów i tłumaczeń „seria" na języki Związku Sowieckiego oraz zajęcia mocnego miejsca w płynnej na razie hierarchii. Do prowizorycznej mety także w tym wyścigu pierwsza przybiła Wanda Wasilewska, sztuką o Bartoszu Głowackim. Przewagę nad innymi dawał jej co prawda, już sam proces tworzenia. Pisała łatwo. Nie czekając dopiero „socrealistycznych" teorii, już z natury gardziła „dzieleniem włosa na czworo". Operowała pierwszymi danymi, spontaniczną przesadą i brakiem niuansów. Konstrukcję zastępowała nakładaniem obrazów, a spojrzenie czarno-białym rozkładem charakterów i sytuacji. To, na co — w nowych warunkach - inni musieli się dopiero zdobyć, u niej wynikało z predyspozycji. Temat do sztuki o Bartoszu Głowackim zaczerpnęła z wersji, według której bohater bitwy racławickiej wcale nie zginął pod Szczekocinami, ale - wróciwszy po wojnie do swoich Rzędowic - został wezwany przez dziedzica Szujskiego do odrabiania pańszczyzny; gdy — powołując się na Kościuszkę — odmówił, dziedzic miał go oddać w rekruty, do armii austriackiej. Tę samą wersję (opartą na krótkiej wzmiance jednego z pamiętnikarzy, a przez historyków uważaną za wymysł) podjął już przed wojną Wojciech Skuza, w dużym poemacie pt. Kumac. Mimo widocznych wpływów Brunona Jasieńskiego (mianowicie Słowa o Jakubie Szeli), utwór ten, nasycony bardzo autentyczną ludowością, rozwijał już szeroko teorię dwóch nurtów oraz przepaści między prawdą a legendą. Skuza nawiązywał już również do bieżącej (tj. przedwojennej) rzeczywistości: Kum Wincenty jest w Brześciu 5
W momencie wystawienia sztuki Wasilewskiej, Skuza (aresztowany, o czym była już mowa, z innymi literatami lewicy) przebywał już od szeregu miesięcy w jakimś azjatyckim więzieniu, skąd już nigdy nie wrócił. Wasilewska przełożyła tę wersję na szereg luźnych obrazów. Tendencję „wypunktowała" w scenie końcowej, stanowiącej rodzaj przedłużenia hipotezy o oddaniu Bartosza w rekruty. Jako austriacki żołnierz, Głowacki dostaje się mianowicie do niewoli na włoskim froncie. Tutaj spotyka Polaków walczących w armii Napoleona przeciw Austrii. Ci, rozpoznawszy w nim bohatera spod Racławic, witają go z entuzjazmem, pewni, że Bartosz zaciągnie się w ich szeregi. Nauczony bolesnym doświadczeniem, Głowacki jednak odmawia. Jego wrogiem, mówi, nie jest Austria, ale panowie. Jego ojczyzna nie jest ta ich pańska, ale ta jego chłopska Polska. Ironię sytuacji podkreślają słowa piosenki, śpiewanej przez polskich żołnierzy i dochodzącej z pobliskiego biwaku: Bartoszu, Bartoszu, oj nie traćwa nadziei... Sztukę wystawił teatr polski we Lwowie. Pisma zamieściły pochwalne recenzje. Uroczysta dyskusja, odbyta z tej okazji w Związku Pisarzy, uplasowana była już z góry pod znakiem zbiorowego panegiryku. Przewodniczył jej, lub lepie mówiąc — czuwał nad jej przebiegiem sam Desniak. Większość dyskutantów myślała, przypuszczam, w istocie to, co mówiła. Z tym zastrzeżeniem, że z tego, co myślała wypowiadała tylko część pozytywną. Nie o sztukę tu jednak chodzi. Jej rzekoma oryginalność polegała przecież na rozwinięciu (mniejsza o to w tej chwili - prawdziwej czy zmyślonej) wersji o oddaniu Głowackiego w austriackie rekruty, wersji którą podjął Wojciech Skuza. Czy w normalnych warunkach byłoby zatem do pojęcia, by — omawiając nowość — nie wspomnieć jej — jakby nie było - prekursora? I to tak świeżej daty? Ten prekursor, który jeszcze tak niedawno przesiadywał codziennie w tym samym lokalu, gdzie teraz odbywała się ta dyskusja z udziałem autorki, obecnie znajdował się w dalekim więzieniu; jego nazwisko nie miało prawa nawet do wzmianki. Toteż, gdy słuchałem tych uroczystych panegiryków, osaczyła mnie w myśli jeszcze jedna dodatkowa scena do owej wersji o Bartoszu. Ten ostatni przybrał na chwilę rysy chłopskiego syna, Wojtka Skuzy:... Podczas gdy z daleka dochodzą słowa jego poematu, katorożnik Wojciech Skuza potrząsa kajdanami, jakimi uraczyła go wymarzona przez niego, proletariacka władza. I za co? Że w prywatnych rozmowach ośmielił się nie zachwycać okupacją Polski przez Hitlera? Do głosu zapisałem się z jedyną intencją znalezienia pretekstu do przypomnienia Skuzy. Wyglądało to mniej więcej tak: - Wasilewska oparła się na wersji, którą przed nią podjął i szeroko rozwinął, w swoim „Kumach” Wojciech Skuza. (...) Zważywszy, że powyższa wersja z góry narzuca już bardzo określoną interpretację, można było się lękać, że autorka' zadowoli się samograjem. Na szczęście, żywość scen i dialogów ... itd. Stylizacja była zatem ostrożna i w istocie „rozeszła się po kościach". Nawet trochę zanadto. U tego i owego z Polaków, wymienienie nazwiska Skuzy wywołało przez chwilę błysk zafrapowania, który jednak natychmiast zamarł na kamiennej twarzy: „Moja chata z kraju; niczego nie znaju". Jedynym pogłosem mojej interwencji była dosyć zabawna uwaga jednego z sowieckich gości. Okazało się, że w momencie gdy użyłem słowa „samograj", zauważył on kilka uśmieszków. Wobec czego poprosił kogoś, by wytłumaczył mu dokładniej znaczenie tego polskiego słowa. Po wieczorze przystąpił do mnie i, komplementując mnie, doradził mi dobrodusznie, przyjaźnie, że szanujący się pisatiel nie powinien używać tak śmiesznego wyrazu, który narusza powagę dyskusji: „Czto to takoj samograj? Nie nada!". „Realizm socjalistyczny" stanowił chroniczny temat kazań i sloganów. Jak wyglądał on jednak w praktyce? Autorka ukraińska Helena Wilde przedstawiła nowelę, odwołującą się rzekomo do wypadków dnia: Rosyjski inżynier przybył — jako oficer Czerwonej Armii - na wyzwoloną świeżo „Ukrainę Zachodnią". We Lwowie poznał i zakochał się w tutejszej dziewczynie. Inżynier ten jednak od dawna ślubował sobie, że poświęci się bez reszty pracy nad wynalazkiem, mogącym posiadać duże znaczenie dla jego proletariackiej ojczyzny. Więc, mimo że posiada wzajemność ukochanej i mimo że „serce krwawi", jego żarliwy patriotyzm sowiecki zmusza go moralnie do rezygnacji z małżeństwa, które przeszkodziłoby mu oddać się całkowicie wspomnianym poszukiwaniom. Inaczej mówiąc: spóźniona co najmniej o ćwierć wieku, któraś tam woda po Żeromskiego Ludziach bezdomnych. Jakby wszakże nie było, wymieniony konflikt stanowił jedyny problem i jedyny pretekst całego opowiadania. Wysłuchawszy go, „orderonosiec" i akademik Petro Pancz zawyrokował, że nowela — owszem, ładna. Nie do przyjęcia jest za to jej rozwiązanie: „Tylko w państwach burżuazyjnych wynalazca musi rezygnować z miłości. Nie u nas". Trzeba więc ożenić tego inżyniera i jego wybrankę, która stanie u jego boku do wspólnej, słonecznej pracy. Autorka w istocie zmieniła, w tym sensie zakończenie i tak też tę nowelę wydrukowano. Uniknęła dzięki temu odchylania od generalnej linii, ale czytelnik musiał zapytać, o co właściwie chodzi w tym całym utworze? Skoro bowiem żadnego konfliktu nie było, odpadała jedyna racja napisania tej noweli.
Jednym z dziwolągów nowego ładu było urzędowe przesunięcie miejscowego zegara o pełne dwie godziny, by go uzgodnić z (obowiązującym w sowieckim imperium) „czasem moskiewskim". Przeskok ten stał się prawdziwym utrapieniem. Zamiast o siódmej lub o ósmej rano, pracownicy musieli się stawiać do swoich fabryk czy biur już o piątej lub o szóstej. W dużej ilości zakładów zmieniono co prawda godziny pracy. Na razie wynikały z tego dodatkowe pomieszania. Gorzej jeszcze, że do zegarowego przewrotu ludność nie chciała ani rusz przyzwyczaić się i w dalszym ciągu określała czas po staremu. Z tego powodu, umawiając się na godzinę czwartą po południu, rozsądnie było dodać o jaką czwartą godzinę chodzi: „dawnego czy nowego czasu?". W uporze tym władze dojrzały rychło oczywisty i niewątpliwy symptom reakcyjności. Ludzie ostrożni, nie chcący się narazić ani jednej ani drugiej stronie, gdy zapytano ich o godzinę, odpowiadali więc z powagą: „piąta dziesięć, czasu obowiązującego". Ten „polityczny" aspekt, a co za tym poszło - okazje do manifestacji - podwoiły tylko obustronną zaciekłość. W rezultacie, nakręcając swój zegarek, jedni regulowali go na „dawny czas", by każdorazowo dodawać dwie godziny. Inni, przeciwnie, lękając się, że wypadnie wyjąć zegarek w obecności ludzi niepewnych, ustawiali wskazówki według „nowego czasu", by każdorazowo dwie godziny odejmować. W rezultacie zdarzało się często, że po spojrzeniu na swój własny zegarek, opadały człowieka wątpliwości: zapomniał według „jakiego czasu" go uregulował. Józek Nacht machnął na ten temat zabawną parafrazę znanego przed wojną przeboju, zaczynającego się od słów: Umówiłem się z nią na dziewiątą. Brzmiało to mniej więcej tak: Umówiłem się z nią na dziewiątą,
Co stanowiło z kolei punkt wyjścia do nieporozumień, w dalszych zwrotkach. Ku zdumieniu „tubylców", sowieccy arbitrzy, do których piosenka dotarła, byli nią zachwyceni. Uważali tylko, że brak jej naturalnego i oczywistego jak stalinowska konstytucja — zakończenia. Mianowicie, że nauczeni bolesnym nieporozumieniem zakochani będą odtąd uznawać i umawiać się jedynie według „nowego czasu", a ten stary niechaj zniknie raz na zawsze razem z przeklętą przeszłością! Zakończenie takie powstało i oto zwykły przebój, ba dowcipna parafraza przeboju urosła nagle do wyżyn patetycznej ody.
Krótko przed wojną, Franciszek Gil zdobył sobie nazwisko pracami na granicy reportażu i publicystyki. Drukował je w tygodnikach lewicy. Szerokie echo zyskał zwłaszcza jego świetny i świetnie udokumentowany artykuł (ogłoszony w lwowskich „Sygnałach") o krwawej pamięci „tumultach" antysemickich na terenie wyższych uczelni. Zaczynał się on mniej więcej tak: Tego i tego dnia autor złożył w starostwie następujące podanie: — Podpisany prosi o udzielenie mu zezwolenia na posiadanie broni palnej. Powód: wpisał się na Wydział Prawa we Lwowie. Uzasadnienie:... Tu zaczynał się opis i analiza dzikich harców pałkarzy na uniwersytecie. Teraz, w „sowieckim" Lwowie, Gil, chociaż chciał, nie bardzo wiedział zrazu o czym i dokąd pisać. Publicystyka? W Związku Sowieckim stanowi ona monopol kilku organów centralnych, których kolumniści są akredytowanymi rzecznikami partii i rządu. Zadanie wszystkich innych gazet redukuje się, w dziedzinie osądu wydarzeń politycznych, do tłumaczenia na język danej związkowej Republiki, do adaptowania do lokalnych warunków, do streszczania lub po prostu przedrukowania tamtych artykułów. Tym niemniej, istnieje również mnóstwo czasopism, poświęconych zadaniom specjalnym. Także tam wydźwięk zamieszczanych prac określony jest już z góry, mianowicie samym programem danego miesięcznika czy tygodnika, lecz autorzy posiadają możność instruowania i dokumentowania owego programu własnym materiałem. W końcu Gil postanowił napisać do wychodzącego w Kijowie „Bezbożnika", cykl artykułów o przejawach religijnego fanatyzmu w Polsce przed wojną. Wysławszy do redakcji rozdział o katolikach, przygotowywał następny przeciw przesądom i fanatykom religii mojżeszowej. O artykułach tych byłbym się chyba nigdy nie dowiedział, gdyby nie to, że otrzymawszy numer, w którym pojawił się pierwszy rozdział jego cyklu, Gil doznał morskiej choroby samopoczucia. Dręczony nią, czuł widać gwałtowną potrzebę bodaj podzielenia się swoim utrapieniem. Artykuł, podpisany jego pełnym imieniem i nazwiskiem, zachował z jego tekstu zaledwie jakieś nikłe „punkty odbicia", ale rozwijał je w sposób drakońsko osobliwy. Gil wspomniał na przykład, że nacjonalistyczne ugrupowania studenckie organizowały pielgrzymki do Częstochowy, by kończyć je antysemickimi rozruchami. Wzmianka powyższa była (niestety) zgodna ze smutną prawdą, jednak redaktorom „Bezbożnika" nie wystarczyła. W drukowanej wersji, nie pielgrzymujący na Jasną Górę studenci rozpętywali awantury, lecz sami zakonnicy urządzali dziki taniec dokoła powalonych ofiar, i depcząc po nich, wykrzykiwali: „Niech żyje Jezus Chrystus!". — Obok mnie, mówił mi przygnębiony Gil, mieszka stary Żyd, z taką dużą, dużą brodą. (Tutaj Franek umieścił dłoń na wysokości brzucha, by uzmysłowić mi długość owej brody, co miało znaczyć, że ten Żyd jest bardzo ortodoksyjny i że o żadną osobistą sympatię do zakonników z Jasnej Góry nie można go podejrzewać). Ktoś, widać, pokazał mu ten rzekomy moi artykuł, bo ten Żyd mówił do sąsiadki, głośno, tak bym go dobrze słyszał: „A ja myślałem, że ten pan Gil jest porządnym człowiekiem". Pomyśl tylko: Żyd z taką - taką długą brodą... By zrehabilitować się chociaż trochę. Gil napisał do „Bezbożnika" bardzo delikatne sprostowanie. Dostał następującą odpowiedź: - W załączeniu przesyłam wam czek za wasz artykuł. Co do sprostowania, odbiega ono o wiele bardziej od waszego artykułu, niż drobne zmiany, które musieliśmy w nim zrobić. Czekamy na zapowiedziany artykuł o fanatykach religii mojżeszowej.
Władze Związku Pisarzy i wszyscy oficjalni referenci pouczali, perswadowali i zaklinali literatów, aby czerpali tematy z życia i to przede wszystkim z życia bieżącego. Na domiar — bieżące życie w istocie piętrzyło się od problemów w najwyższym stopniu pasjonujących. By się z nimi zapoznać nie trzeba było ani organizowanych wycieczek „w teren", ani organizowanej „wymiany poglądów". Tragedia narodu i kryzysy sumienia, nędze i deklasacje, rozdarcie rodzin i gwałtowne śmierci, tłumne więzienia i masowe deportacje, o to wszystko każdy pisarz ocierał się bezpośrednio, osobiście i na każdym kroku. Żaden z tych tematów nie wchodził jednak w rachubę jako materiał dopuszczalnego utworu. Wielu przebywających we Lwowie pisarzy miało za sobą walkę we wrześniowej kampanii. Inni przeszli i przeżyli ją jako cywilni uchodźcy. Dla wszystkich była ona doświadczeniem wstrząsającym. Od kampanii tej dzieliły wtedy zaledwie miesiące. Toteż wielu spośród tych, którzy pragnęli teraz pisać i teraz publikować, tworzyło spontanicznie na ten temat,i to wymijając z góry wszystkie fakty i powiązania „zakazane" oraz każdą niebezpieczną aluzję, a zwłaszcza wszystko co dotyczyło sowiecko-hitlerowskiego przymierza.7 Niebawem okazało się jednak, że nawet tak wysterylizowane utwory, ba! - nawet te, które (zgodnie z „linią generalną") kładły usłużnie nacisk na „zdradę" lub niedołęstwo polskiego rządu i dowództwa, widziane są bardzo źle: — Nie należy się babrać w tej przeszłości. W rezultacie, chociaż nigdzie indziej nie było tyle co tutaj mowy o "organicznym związku" literatury z bieżącym życiem oraz jego problemach, nigdzie chyba literatura nie była tak bardzo od owego życia i od jego problemów daleka. Można naturalnie oponować, że opisywany tutaj okres trwał wszystkiego kilkanaście miesięcy, wypełnionych na domiar organizowaniem ram i procesem wrastania w zmienione warunki. Tak, to prawda. Ale cóż oznacza „wrośnięcie" w tamte nowe reguły tworzenia, jeżeli nie przyswojenie sobie i pogodzenie się ze wszystkimi tabu? Nie chodzi przy tym nawet o tzw. pseudonimowanie rzeczywistości. Pod tym względem sowieckie ucho igielne z góry odrzucało wszelką możliwość alegorii i każdą możliwość aluzji choćby bardzo odległych. Zderzenie z sowiecką praktyką dawało okazję jeszcze do innej konfrontacji:
Wśród dzieł sowieckich wydanych przed wojną w polskim tłumaczeniu, było szereg wybitnych. Wielu z nas czytało je z dużą uwagą i z wyraźną wolą poznania dzięki nim i poprzez nie sowieckiego życia. Czym więc wytłumaczyć, że o tym codziennym życiu nie wiedzieliśmy, jak się teraz okazywało, nic i że wszystko było w nim dla nas nie tylko nieznane, ale bez mała egzotyczne? Czekała nas zresztą inna jeszcze niespodzianka. Dziś zjawisko to należy już do banałów, lecz wówczas, mimo wszystkich „uprzedzeń", wydawało się zrazu wręcz niepojęte. Drobny przykład: W styczniu 1941 r. zjawił się we Lwowie Rokotow, redaktor wydawanej w Moskwie w kilku językach, „Literatury Międzynarodowej". Któryś z kolegów, pragnąc widocznie ukazać mnie w najlepszym świetle, przedstawił mnie jako autora m.in. studium o Andre Malraux. Na sam dźwięk tego nazwiska, Rokotow zdrętwiał: „Malraux niet!" przeciął. Kogóż zresztą cytowało się, z niewinnością niemowlęcia, mówiąc o literaturze sowieckiej? Babla, Borysa Pilniaka, Brunona Jasieńskiego... przy wymienieniu któregokolwiek z tych nazwisk, przypadkowy rozmówca sowiecki bladł zaskoczony, dopatrując się prowokacji. Rychło więc, tytułem ostrożności, w ogóle unikało się cytowania kogokolwiek, przynajmniej do czasu. Pewnego dnia zajechał do Lwowa i do Klubu Pisarzy Aleksy Tołstoj, w towarzystwie lokaja, którego dochował jeszcze ze swoich czasów hrabiowskich. Jeden z kolegów odetchnął wtedy z ulgą i powiedział: — Teraz przynajmniej wiadomo, że Aleksego Tołstoja wolno jeszcze wspominać. Inny ucieszył się „odkryciem", że nie tylko wolno, lecz nawet wypada i należy powoływać się na Szołochowa: — A miałem grube wątpliwości, rozumiesz? Kozak przecież i pisał o Kozakach... Przyszłość miała okazać, że ową karykaturalną ostrożność warto było niestety zachowywać permanentnie. Tak na przykład sekcja żydowskich pisarzy przyjmowała w Klubie z dużym entuzjazmem, przybyłych do Lwowa w gości, poetów Pereca Markisza, Icka Pfefera i innych. W późniejszych latach wszyscy oni zostali rozstrzelani. W dniach hitlerowskiej inwazji Sekretarzem Związku był miejscowy literat ukraiński Siurkowski: szczupły blondyn z filuterną bródką a la St.Germain des Pres. W Polsce Lwów uchodził za miasto wesołe, z barwnym folklorem i fantazją, ale nie był lewym brzegiem Paryża. Od czasu wojny, wesołość ustąpiła miejsca melancholii i przygnębieniu, fantazja sposępniała, a mody westymentarne (jeśli nie brać pod uwagę smutnej — bo z musu — „barwności" uchodźców) przeszły w zdecydowaną szarzyznę. W tych warunkach, stylizowane i fryzowane zarosty lub czupryny były pretensjonalne i śmieszne. Takie też wrażenie robiła ta bardzo troskliwie zaplanowana i nie mniej troskliwie utrzymywana bródka młodego sekretarza. Zwłaszcza tutaj, w tym Związku Literatów, gdzie żadnemu z dziesiątków pisarzy nie przyszło do głowy „robić się na artystę". Trąciła zapóźnionym snobizmem sprzed 1914 i wdzięczeniem się prowincjonalnego Schőngeista. W pierwszych tygodniach służyła jako znak rozpoznawczy. Ilekroć któryś kolega, nie znałby jeszcze sekretarza, pragnął chwycić go w przejściu, by załatwić jakiś papierek, radzono mu szukać „śmiesznego faceta" z taką a taką bródką nad ugrzecznionym i jakby przyklejonym uśmiechem. Differentia specifica" była niezawodna, nie można się było pomylić. U mnie „montparnasowa" stylizacja sekretarza wywoływała zrazu, muszę przyznać, kredyt sympatii: „Zawsze to jakaś świerzbiączka na ekscentryczność, na jakiś antykonformizm", powiedziałem raz do łodzianina Rafała Lena (autora powieści Ludzie na schodach). Potem ten nabijał się już do końca, z tej mojej wstępnej diagnozy. Jako urzędnik, Siurkowski odrabiał i załatwiał bowiem wszystko z przymilnym uśmiechem, stanowiącym element maquillage'u, ale też załatwiał to wszystko najściślej według litery każdorazowej instrukcji. W czasie zebrań, przewodniczący udzielał mu głosu, niby przygotowanej z góry marionetce. Marionetka Siurkowski wstawał z miejsca i zaczynał nieodmiennie tak: „Towariszczi, jest propozycja". Za czym, bez przewlekania i bez niepotrzebnej motywacji, proponował opodatkowanie się na proklamowaną przez władze pożyczkę czy daninę, witanie z entuzjazmem kolejnej decyzji rządu, potępienia z oburzeniem tego czy innego odchylenia, wysłanie takiego lub innego wierno-poddańczego adresu. Wniosek uchwalano zawsze jednomyślnie, często gęsto nie rozumiejąc i nawet nie troszcząc się o co idzie. W połowie 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. Od pierwszej bomby rzuconej na miasto, padli dwaj cenieni przedstawiciele literatury ukraińskiej — koledzy Tudor i Hawryluk. Kilka dni po wdarciu się armii hitlerowskiej do Lwowa, równocześnie z rozpętaniem krwawych pogromów antyżydowskich na ulicach, okupant zrealizował pierwszą w tym mieście „akcję" w kierunku eksterminacji polskiej elity umysłowej. Jej ofiarami, obok lekarzy i innych przedstawicieli inteligencji, padli głównie profesorowie uniwersytetu. Gdy zbiry przyszły aresztować profesora Greka, zastali również zamieszkałego u niego (jego krewnego) Boya Żeleńskiego. Zapytali go o nazwisko i zawód. Przekonany, że niebezpieczeństwo grozi mu głównie z racji jego działalności pisarskiej, Boy wymienił zawód profesora uniwersytetu. „W takim razie pójdzie pan z nami". Zginął śmiercią męczeńską, zastrzelony razem z innymi ofiarami owej „akcji". W niespełna tydzień po inwazji hitlerowskiej na Lwów, czekała mnie mała niespodzianka; by uniknąć niepożądanych identyfikacji (byłem autorem wydanej krótko przed wojną powieści antyhitlerowskiej, nie mówiąc o dziesiątkach antyhitlerowskich artykułów i wystąpień), zaciągnąłem się do czarnej roboty w ogrodach za miastem. W pewnej chwili — nie wierzę własnym oczom: Siurkowski, niedawny sekretarz Związku Pisarzy, nadciąga tam w towarzystwie dwóch innych ukraińskich literatów. Może, by tak jak ja - zaciągnąć się do czarnej roboty i ukryć się w ten sposób przed hitlerowskim zaborcą? Wprost przeciwnie. Wszyscy trzej ubrani są odświętnie. Zadowoleni z siebie, zmierzają do pobliskiego budynku, widać na urzędowe spotkanie, tym razem z nową administracją. Spostrzegłszy mnie, Siurkowski i jego towarzysze przystanęli na moment zażenowani. Potem poszeptali między sobą, odwrócili spojrzenia i minęli mnie. Na wyznaczone im spotkanie przybyli jednak prawdopodobnie zbyt wcześnie. Dosyć długo wypadło im czekać, i to zaledwie kilka kroków ode mnie. Raz jeden, raz drugi rzucali na mnie od czasu do czasu niby zbłąkane spojrzenie. Przestali udawać, że mnie nie widzą, ale też, chociaż nikogo nie było w pobliżu, nie uważali za stosowne kompromitować się znajomością. Niejeden z kolegów, którzy zostali we Lwowie, padł później pod kulami egzekucyjnych plutonów okupanta. Inni jeszcze wzięli udział w ruchu podziemnym i w partyzantce. Spośród tych, co wycofali się w głąb Związku Sowieckiego, jedni wrócili do Polski dygnitarzami, inni rozbitkami. Te „dalsze ciągi" należą już jednak do innego rozdziału. Po wojnie „kwestię polską" rozwiązano we Lwowie gruntownie i ryczałtem, przerzucając całą ludność polską na zachód od Sanu. Nie wątpię, że Klub Literatów istnieje we Lwowie na nowo i chyba w tym samym co wtedy pałacyku. Toteż ilekroć w ciągu tych ostatnich lat siedemnastu, wypadało czytać w prasie o literackich odwilżach czy zamrożeniach w Związku Sowieckim, o nagrodach czy odznaczeniach, o jubileuszach czy o potępieniach, wydawało mi się, że widzę jak przewodniczący udziela głosu, może temu samemu, może innemu obywatelowi Siurkowskiemu, który wstaje i mówi: „Towariszczi, jest propozycja". Następnie wszyscy zebrani, w tej samej co ongiś sali, uchwalają każdy z tych wniosków... jednomyślnie i z entuzjazmem. („Zeszyty Historyczne" 1963, nr 3, s. 121-163; pominięto fragment na s. 123-126 dotyczący R. Szumskiego.)
1 Poniesiony młodą nierozwagą, zabrałem wtedy głos, by poinformować „naszych gości", że odkrywają Amerykę, ponieważ w Polsce istniały zawsze dziesiątki dzieł z tej dziedziny itd. Moje wystąpienie zaskarbiło mi przyjaźń Ortwina, za to - zdaniem innych - kwalifikowało mnie wprost na zesłanie. Jako szczególnie karygodne oceniono określenie sowieckich uczestników jako „naszych gości". Według nowych granic, to my byliśmy ich „gośćmi", nie oni naszymi. 2 Z wyjątkiem Anatola Sterna, którego zwolniono po kilku miesiącach więzienia go we Lwowie. 3 Wrócili również inni aresztowani; ci co przeżyli. 4 To był tytuł oficjalny, dodawany do nazwiska, jak tytuł doktora czy mecenasa Od czasu masowych wywózek, od których większość kolegów uchroniła się dzięki w ostatniej chwili uzyskanym paszportom, niejeden parafrazował ów tytuł, przedstawiając się z humorem: „Jestem pisarz paszportonośca" 5 Aluzja do Wincentego Witosa, uwięzionego, razem z innymi posłami, w osławionej odtąd twierdzy w Brześciu nad Bugiem. 6 Wizerunek Bartosza Głowackiego z kosa, w istocie zdobił bibułki do papierosów których nabywcami byli głównie chłopi. 7 Niektóre z tych utworów (J. Putramenta. A. Rudnickiego) były nawet drukowane Znalazły się one zresztą w powojennych wydaniach tych autorów. |
Copyright by Barbara Winklowa Warszawa 1992